Kiedy w październiku testowaliśmy SPM 1200 MkII nieco ubolewaliśmy, że różnica w porównaniu z „nieco” większym i „nieco” droższym SPM 5000 mkII jest aż tak zauważalna. Oczywiście było to czysto teatralne wyolbrzymianie koniecznej i logicznej gradacji w portfolio Chord Electronics, jednak John Franks w tzw. międzyczasie uznał, że może co nieco poprawić w bardziej przystępnej cenowo konstrukcji i tym oto sposobem zastąpił ją naszym dzisiejszym gościem – 300W stereofoniczną końcówką mocy Ultima 5.
cdn. …
Opinia 1
Nie wiedzieć czemu wszelakiej maści akcesoria audio potrafią wśród agnostycznej części podobno interesującej się dźwiękiem populacji wzbudzać najdelikatniej rzecz mówiąc niezdrowe emocje. Zastanawiający jest też fakt, iż najgłośniej krzyczą ci, co nigdy niczego nie spróbowali, mało czego słuchali, ale coś, gdzieś, kiedyś przeczytali i po prostu wiedzą. Wiedzą np. to, że wydawanie kupy kasy (z przewagą kupy) na cokolwiek to najzwyklejsza głupota, bo zawsze można taniej i lepiej, bo taniej przecież zawsze znaczy lepiej. Logiczne, prawda? Przynajmniej według nich. Piszę to bez jakiejkolwiek złośliwości, lecz jedynie, by naświetlić ich tok rozumowania, z którym po raz kolejny zetknęliśmy się po ostatnim teście podstawek pod przewody in-akustik Reference Cable Base, kiedy to zostaliśmy uświadomieni przez kilku „światłych” jegomości, iż wydatek rzędu 1,2-1,9 kPLN na tego typu „bibeloty” jest najdelikatniej rzecz ujmując irracjonalnym zbytkiem, gdyż absolutnie nie ma znaczenia co się pod przewody podłoży a efekt soniczny każdorazowo będzie dokładnie taki sam. A z resztą jak się nie mieszka na obszarach aktywnych sejsmicznie, znajdujących się w zasięgu wstrząsów pokopalnianych, bądź w pobliżu linii kolejowych, to nic nikomu się nie trzęsie i izolować niczego nie trzeba. Cóż, wygląda na to, że Stwórca (kimkolwiek jest, bądź nie jest) w swej przewrotności zgodnie z cytatem z „Idioty” Dostojewskiego, jak „chce kogo ukarać, to mu najpierw rozum odbiera” a potem najwidoczniej bierze się za słuch, gdyż tym razem pojechał po przysłowiowej bandzie. Inaczej bowiem kwestionowania podstawowych zjawisk fizycznych dotyczących właściwości rezonansowych i izolacyjnych poszczególnych materiałów zakwalifikować nie sposób.
Jeśli zastanawiacie się Państwo jaki cel mają powyższe pseudo socjologiczne dywagacje, odpowiedź na nurtujące Was pytanie znajdziecie w poniższym tekście, gdyż dzięki uprzejmości katowickiego RCM-u do naszej redakcji trafiło sześć sztuk … podstawek (ktoś spodziewał się czegokolwiek innego?) Furutech NCF Booster-Signal, czyli dedykowanej przewodom sygnałowym i głośnikowym odmianie recenzowanych już na naszych łamach NCF Boosterów powstałych z myślą o stabilizacji wtyków zasilających.
Jak sami Państwo widzicie budowa Boosterów Signal jest bardzo zbliżona do swoich „wtyczkowych” poprzedników. Mamy szeroką, podklejoną miękką gumą stopę, w którą wkręca się chromowane słupki stanowiące prowadnice dla regulowanej platformy, na której układamy przewody. Wbrew pozorom taka półka, lub posługując się stosowaną przez Japończyków nomenklaturą „płaska kołyska” (craddle flat) nie jest li tylko plastikową wytłoczką, lecz nieco bardziej skomplikowanym tworem. Jej korpus wykonano bowiem z żywicy ABS pokrytej od zewnątrz warstwą firmowej żywicy NCF. Dodatkowo platforma nośna od spodu podklejona jest matą wytłumiającą a na środku komory (kołyska nie jest lita, lecz posiada wewnątrz nieco skrzętnie zagospodarowanej przez konstruktorów przestrzeni) ustawiono kolumnę odprowadzającą wibrację do podstawy antyrezonansowej spoczywającej na dedykowanej komorze powietrznej. Całkiem sporo, jak na pozornie zwyczajną podstawkę, nieprawdaż?
W komplecie znajduje się również otulona eleganckim czarnym peszelkiem gumka, zapobiegająca ewentualnym przesuwaniu się przewodów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by w razie konieczności, przy pomocy dodatkowych zestawów platform i „shaft barów”, czyli ww. słupków, rozbudowywać podstawowe, jednopiętrowe wersje, do wielokondygnacyjnych konstrukcji.
Główna zasada działania Boosterów Signal opiera się na redukcji ilości punktów styczności przewodów z podłogą a tym samym zbieraniu przez nie zakłóceń elektromagnetycznych. W dodatku ustawione przed gniazdami zmniejszają, czy wręcz całkowicie likwidują powstawanie ewentualnych naprężeń (zakłóceń statycznych). To jednak nie wszystko, gdyż zgodnie z nazwą Boostery czerpią pełnymi garściami z opracowanej przez Furutecha technologii NCF: Nano Crystal² Formula, czyli właściwości autorskiego krystalicznego materiału charakteryzującego się nie tylko zdolnością generowania jonów ujemnych (eliminujących ładunki elektrostatyczne), lecz również zamiany energii cieplnej w daleką podczerwień. Ów NCF w połączeniu z nanocząsteczkami ceramicznymi i pyłem węglowym zyskuje jeszcze jedną wielce pożądaną cechę – tłumienie piezoelektryczne. Krótko mówiąc może i tytułowe podstawki nie wyglądają jakoś szczególnie zaawansowanie, jednak zapewniają tłumienie zarówno w obszarze elektrycznym, jak i mechanicznym.
To wszystko jednak teoria i mniej bądź bardziej widoczne gołym okiem rozwiązania mechaniczne a nas tak naprawdę interesuje przede wszystkim jednak to, co tytułowe podstawki robią w zakresie doznań nausznych. Dlatego też po dość gruntownym obmacaniu i obowiązkowej sesji fotograficznej czym prędzej postanowiłem sprawdzić ich działanie we własnym systemie. Szybkie przearanżowanie twórczego chaosu panującego za kolumnami i stolikiem zajęło mi dłuższą chwilę jednak implementacja Furutechów okazała się nad wyraz bezproblemowa a dodatkowo ich obecność znalazła uznanie w oczach mojej Szanownej Małżonki, która obiektywnie stwierdziła, że dzięki nim zdecydowanie częściej będę miał możliwość zapuszczania się w owe zakamarki z … odkurzaczem. Co prawda, to prawda, jednak miało być o dźwięku, więc ad rem.
Po pierwsze różnica pomiędzy niedawno recenzowanymi Reference Cable Base in-akustika była oczywista i bezdyskusyjna. O ile bowiem niemieckie podstawki operowały w centrum pasma przyjemnie dociążając i wysycając średnicę, o tyle Furutechy swym zasięgiem objęły całe pasmo. W dodatku nie zmieniając charakterystyki tonalnej skupiły się na poprawie aspektu rozdzielczości i czystości reprodukowanych przez mój system dźwięków. A po drugie w ich działaniach można było doszukać się analogii z wyswabadzającymi dynamikę dedykowanymi połączeniom zasilającym NCF Boosterami jednak w odróżnieniu od swoich kuzynów nie szły aż tak bardzo w spektakularność. Tu nie było mowy o dodatkowym zastrzyku energii i drajwu a jedynie o zapewnieniu jak najlepszych warunków do wglądu w nagranie i poznania jego struktury. Jak bowiem zdążyłem już nadmienić poprawa dotyczyła aspektu rozdzielczości, jednak nie na drodze wyjałowienia pasma i dążenia do antyseptycznej sterylności, lecz swoistego oczyszczenia powietrza jakim oddychali muzycy, wypolerowania ich instrumentów i zapewnienia lepszego, bardziej równomiernego oświetlenia sceny. Niby niczego nie przybyło, no bo niby skąd, jednak widać, znaczy się słychać było więcej i lepiej.
Powyższe obserwacje były na tyle powtarzalne, że korzystając na przemian z Signal Projects Hydra i Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable uznałem za w pełni uzasadnione sprowadzenie ich do wspólnego mianownika. Generalnie im lepszy jakościowo materiał był odtwarzany, tym Furutechy intensyfikowały swoje zdolności i łapiąc przysłowiowy wiatr w żagle pokazywały potencjał nagrań. Wystarczyło bowiem sięgnąć po fenomenalny krążek „Wolfgang Plagge: Ars Nova (The Medieval Inspiration)” Solveig Kringlebotn / Ole Edvard Antonsen / Wolfgang Plagge , jak i po patetyczny, zagrany z iście hollywoodzkim rozmachem (przynajmniej jeśli chodzi o przestrzeń) w Watford Colosseum album „Remote Galaxy by Flint Juventino Beppe” Vladimira Ashkenazy’ego z Philharmonia Orchestra, by odkryć ile niuansów i tzw. „audiofilskiego planktonu” udało się tam zapisać, a obecności którego mogliśmy się co najwyżej domyślać. To nie było jednak sztuczne, czysto samplerowe rozdmuchiwanie każdego drugo-, bądź trzecio- planowego skrzypnięcia, czy głośniejszego oddechu do rangi popisów solistów a jedynie zdjęcie semi-transparentnej woalki je pokrywającej.
Całe szczęście owe oczyszczanie i poprawa klarowności nie oznaczały banicji dla realizacji nieco mniej wysublimowanych i dopieszczonych w renomowanych studiach. Dzięki czemu bez najmniejszych problemów mogłem delektować się radosnymi porykiwaniami i garażowymi riffami ekipy Propagandhi na skądinąd świetnym punk-rockowym „Failed States”. Szybkość, atak i krawędzie dźwięków były jeszcze bardziej namacalne i bezpardonowe a uderzenia basu twardsze i lepiej zróżnicowane.
Posługując się motoryzacyjną analogią śmiało można byłoby uznać, że zamiana in-kustików na Furutechy była niczym przesiadka z komfortowego, dostojnie płynącego po nierównościach dróg Mercedesa E do twardego i nastawionego na iście ekstremalne doznania GTR-a. Oczywiście powyższa metafora jest znacznie przejaskrawiona, lecz posłużyłem się nią z pełną premedytacja, gdyż jasno pokazuje wybór drogi, jaką możecie Państwo wybrać dążąc do upragnionej muzycznej nirwany. A to, czy będzie to leniwy cruising po słonecznej Bawarii z udziałem Cable Base in-akustika, czy też zdolność wychwycenia najdelikatniejszego szelestu liści wiśniowych drzew muskanych powiewami wiatru u podnóża Góry Fuji wykorzystując Boostery Signal Furutech zależeć będzie tylko i wyłącznie od Was. I nie dajcie sobie wmówić, że wszystko jedno co pod posiadane kable podłożycie, bo jak powyższy tekst mam nadzieje udowadnia wcale tak nie jest i każde akcesorium ma swoją własną sygnaturę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini, Melco N1A/2EX
– DAC: Chord DAVE
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³, Chord Étude
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+, Melco C1AE10
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Świat zaawansowanego, bezkompromisowo podchodzącego do jakości dźwięku, rynku audio już dawno temu zorientował się, iż bez wszelkiego rodzaju akcesoriów nie ma szans na kolokwialnie mówiąc, wyciśnięcie z zestawów swoich nabywców maksimum możliwości sonicznych. Powód? Jest ich kilka. Od utrudniającej skupienia się jedynie na reprodukcji świata muzyki, ciężkiej walki elektroniki ze szkodliwymi wibracjami podłoża począwszy, przez niekorzystną elektryczną interakcję poszczególnych komponentów ze sobą, poprzez wszelkiego rodzaju okablowanie, na tak prozaicznym aspekcie, jak pochodzące od pokrywających nasze podłogi dywanów i wszelkiego rodzaju wykładzin niechciane ładunki elektryczne skończywszy. Bredzę? Jeśli tak twierdzicie, jedno jest pewne, to spotkanie przy muzyce nie jest dla Was. Jeśli jednak w swojej zabawie w konfigurowanie wymarzonego systemu choć raz spotkaliście się z jednym przed momentem wymienionych przypadków, mam dla Was dobrą wiadomość. Mianowicie, w dzisiejszej potyczce pochylimy się nad dostarczonymi przez stacjonującego w Katowicach dystrybutora RCM podstawkami pod kable sygnałowe i głośnikowe NCF Booster Signal japońskiej marki Furutech. Tak tak, to jest rozwiniecie oferty znanych już z testów na naszej stronie podstawek pod wtyki okablowania sieciowego NCF Booster. Myślicie, że będzie nuda, gdyż z dużą dozą prawdopodobieństwa dzisiejszy bohater powiela cechy protoplasty? Nic z tych rzeczy. Nawet dla mnie było to pewnego rodzaju zaskoczeniem, po zgłębienie którego zapraszam do lektury skreślonych poniżej kilku akapitów.
Jeśli chodzi o temat budowy i wyglądu tytułowych podstawek dedykowanym przewodom sygnałowym, ten jest bardzo podobny do akcesoriów sieciowych. Oczywiście jak dokładnie obrazują to fotografie, mam na myśli część nośną całości. Podstawy identycznie do poprzedniczek są wariacjami drukowanej litery H z przesuniętą ku górze porzeczką łączącą dwie pionowe belki wspomnianej literki i wykonane z często stosowanej w audio żywicy ABS. Kolejnym wspólnym punktem jest osadzenie w tych stopach dwóch stalowych, przy pomocy możliwych do dokupienia dodatkowych elementów osiągających dowolną wysokość, prętów nośnych dla łoża unoszącego dedykowane kable. Zaś jedyną, co prawda wizualną, ale jednak różnicą są przypominające z lotu ptaka zaoblone na narożnikach prostokąty, wyposażone na bokach w pokrętła ustalające żądaną wysokość na stosownych wspornikach, wykonane już z żywicy wzbogaconej o technologię NCF platformy dla dedykowanych drutów. Wieńcząc dzieło odpowiednio wysokiej i stabilnej aplikacji okablowania w komplecie Furutech Booster Signal znajdziemy jeszcze bliźniaczy do sieciowego komplet dwóch dodatkowych metalowych przedłużek i rozciąganą pomiędzy wystającymi belkami nad łożem dla kabli gumkę. Tak wyposażony zestaw pozwala na dobranie dla znacznej większości z nas odpowiedniej wysokości prowadzenia separowanego od trotuaru okablowania.
Nie wiem, czy wszyscy, ale prawdopodobnie znacząca większość z Was czeka na zderzenie dzisiejszych opinii z niedawno testowanymi przez nas niemieckimi produktami in-akustik Reference Cable Base. Owszem, nie omieszkam tego zrobić, jednak nie mogę nie odnieść się również do spełniających podobne założenia, tylko pod wtykami sieciowymi akcesoriami ze stajni Furutecha. Jak zatem wygląda temat wpływu rzeczonych sygnałowych dźwigarów na mój system? Powiem szczerze, trochę nieoczekiwanie, ale równie ciekawie. Otóż, idąc tropem sieciowych Boosterów i po trosze niemieckich RCB po cichu spodziewałem się podobnych, czyli stawiających na zwiększenie energii dźwięku, przy jego dobrym ataku, masie i otwartości, a przez to zjawiskowych, artefaktów. Tymczasem śmiało mogę stwierdzić, Booster Signal w odróżnieniu nie tylko od rodzimych protoplastów, ale również spełniających identyczne zdanie niemieckich podstawek obrał nieco inny kierunek działania. Mianowicie nadał przekazowi dodatkową dawkę swobody, gdyż po aplikacji tytułowej biżuterii pod posiadane przeze mnie Tellurium Q Silver Diamond muzyka nabrała witalności. Dźwięk dodatkowo się otworzył, a przy tym zebrał w sobie, minimalnie zmniejszył masę i delikatnie doświetlił średnie rejestry Nie, nie rozjaśnił, tylko sprawił, że zostały wzbogacone o znaczną ilość informacji. To natychmiast spowodowało przyjemne uczucie powiększenia dotychczas bardzo dobrej, jednak teraz lepiej poukładanej i wyśmienicie kreowanej w zjawiskowych rozmiarach wirtualnej sceny muzycznej. Będąc wielbicielem muzyki barokowej w kubaturach kościelnych naturalnie nie omieszkałem napawać się tą „przypadłością” i każdego dnia testu w napędzie odtwarzacza CD lądowało co najmniej kilka płyt ze współczesnymi aranżacjami twórczości Claudio Monteverdiego i jemu podobnych kompozytorów. Efekt? Co za pytanie. To było niemal realne przeniesienie mnie do goszczących muzyków kościołów. Każde tego typu wydarzenie zapewniało mi udział podczas nagrania, jak i wizyty w w danym kościele. Jednak co ważne, dzięki świetnym realizacjom nawet po kilkugodzinnych odsłuchach nie odczuwałem najmniejszego zmęczenia.
Jaki cel ma użyta w poprzednim zdaniu fraza „brak zmęczenia”? Otóż niestety, albo stety, oferta Japończyków jest brutalna i pokazuje palcem, gdzie w naszym systemie są ewentualne problemy. Mianowicie jeśli pojawią się w nim zniekształcenia, bez owijania w bawełnę natychmiast to wyjdzie na światło dzienne. Owszem, szkliwo na zębach Wam nie popęka, ale jeśli będziecie słuchać słabszych realizacji, od pierwszych taktów poznacie o nich całą prawdę. Prawdę na którą niewielu będzie potrafiło spojrzeć obiektywnie i prawdopodobnie problem zwali na tytułowe akcesoria. A tak po prawdzie, one jedynie podkreślą, a nie spowodują mogące pojawić się potencjalne bolączki, do czego nie umiemy lub nie chcemy się przyznać. Tak tak, czasem prawda jest bolesna, ale w mojej opinii lepiej się z nią w pełni świadomie zderzać, aniżeli problematyczny system upiększać. Naturalnie można iść drogą siłowego malowania świata muzyki na swoją modłę, jednak wówczas taki meloman powinien zaspokoić swoje potrzeby kuchennym radyjkiem, a nie próbować zbliżać się do bezwzględnej prawdy. Czy to oznacza całkowite skreślenie Japonek z występów u melomanów słuchających zazwyczaj słabo nagranego rocka? Naturalnie nie, gdyż nie dość, że w takim przypadku dostaniemy nieco poprawioną ścianę średnio brzmiącego wcześniej, a teraz odbieranego jako sukces soniczny, bo bardziej rozdzielczego dźwięku, to jeszcze byliśmy na to przygotowani. Problem zaczyna się w momencie braku otwarcia się na prawdę. Jeśli to dla Was nie stanowi bariery, zdecydowana większość konfiguracji z dobrodziejstwa Booster Signal raczej skorzysta, aniżeli na ożenku z nim straci.
Jak wynika z powyższego tekstu, bez względu na stosowane metody zmuszania systemów audio do generowania lepszej jakości dźwięku, każdy proces ma swoje lepsze lub gorsze reperkusje. Zapewniam, tak jest zawsze. Ważne jest tylko, czy umiemy odpowiednio zinterpretować dany aplikacyjny wynik. W przypadku japońskiej myśli technicznej dostajemy zastrzyk otwarcia i napowietrzenia przekazu, co w przypadku dobrej równowagi tonalnej Waszej układanki z pewnością przełoży się na od dawien dawna oczekiwany, pełen rozmachu spektakl muzyczny. I nie ma znaczenia, czy lubicie granie gęste lub szybkie, ważne, żeby było pozbawione zniekształceń. Nie wiem, jak to wygląda u Was, jednak na tle mojego procesu testowego mogę powiedzieć jedno. Owszem, zaliczyłem kilka wpadek, ale tylko – nie będę nikogo oszukiwał – z powodu złej jakości słuchanego materiału. Ale czy to pozwala podnosić tezę z pretensjami do pokazujących takie aspekty japońskich akcesoriów? W najmniejszym stopniu nie. Dlatego też biorę te przypadki na przysłowiową klatę zorientowanego o co w naszej zabawie chodzi melomana i zachęcam Was do prób na własnym podwórku. Naprawdę warto.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Cena: 895 PLN/szt.
Dane techniczne:
Wysokość: 82,5-142 mm
Wymiary podstawy: 94,1 x 99,7 mm
Waga: 280g podstawa, półka 340 g
Trzy lata po wprowadzeniu na rynek wielofunkcyjnego streamera najnowszej generacji – modelu S-10 – Ayon Audio podnosi poprzeczkę proponując najnowszą wersję Mk II w konfiguracji Server. Jest ona fabrycznie wyposażona w twardy dysk typu SSD o pojemności 1 TB oraz oprogramowanie JRiver BlackBox Server, dedykowane przede wszystkim do jak najwierniejszego przetwarzania plików wysokiej rozdzielczości. Wybór tej aplikacji został podyktowany rozlicznymi testami i próbami odsłuchowymi teamu Ayona dowodzonego przez głównego konstruktora i właściciela, Gerharda Hirta. Wykazały one, że JRiver jest bezkonkurencyjny w przypadku muzyki zakodowanej właśnie w gęstych formatach, co jest odczuwalne zwłaszcza w postaci aspektów związanych z prezentacją przestrzenną nagrań. Dysk ten korzysta z dodatkowego samowystarczalnego modułu, obsługiwanego przez nową platformę zaimplementowaną w wersji Mk II. Mamy również dobrą wiadomość dla właścicieli poprzedniej wersji S-10: Ayon Audio oferuje także opcję upgrade’u do najnowszej wersji w swoim serwisie, a modułowa konstrukcja urządzenia umożliwia także zainstalowanie twardego dysku.
Pozostałe cechy użytkowe i techniczne pozostają takie same dla pozostałych konfiguracji z serii S-10 Mk II. Odtworzy on muzykę za pośrednictwem sieci przewodowej lub bezprzewodowej oraz pliki z komputera lub zewnętrznego twardego dysku. Druga generacja S-10 przetwarza sygnały o parametrach do 764 kHz / 32 bit i DSD 256, współpracuje z platformami: Tidal, HiResAudio, Qobuz i Roon oraz z aplikacją Audirvana. Na pokładzie jest wysokiej klasy analogowy przedwzmacniacz z układem poczwórnej regulacji głośności, DAC w konfiguracji dual mono, a w pełni zbalansowany stopień wyjściowy zrealizowano na triodzie Single Ened w czystej klasie A. Aplikacja do sterowania urządzeniem dostępna jest dla systemu iOS i Androida. S-10 Mk II można także zamówić w wersji Signature – czyli uzupełniony o najnowszy algorytm konwersji wszystkich sygnałów PCM do DSD 256.
S-10 Mk II Server kosztuje w Polsce 38 390 PLN.
Gauder Akustik to znana i ceniona firma produkująca najwyższej klasy kolumny głośnikowe a jej seria Arcona właśnie doczekała się modyfikacji. Wszystkie modele będą miały dodatek „MkII”,
a lista modyfikacji obejmuje kolor, głośniki i zwrotnice. Arcony MkII są teraz dostępne w kolorze białym lub czarnym w wykończeniu High Gloss. Wszystkie ich przetworniki również mają kolor czarny, jednak nie to jest najistotniejsze lecz zupełna zmiana ich konstrukcji.
Drivery niskotonowe i niskośredniotonowe wykorzystują membranę o nazwie XPulse i charakteryzują się dużą precyzją oraz niezwykłą gładkością odtwarzanego dźwięku. Ponadto zrezygnowano z wysokotonowego głośnika AMT na rzecz opracowanego wraz z Accutonem nowego ceramicznego przetwornikaa wysokotonowego. Zapewnia on całej serii Arcona MkII wyjątkową rozdzielczość, precyzję a nade wszystko gładkość wysokich tonów.
Symetryczna zwrotnica o nachyleniu 50dB/okt wykorzystuje wysokiej klasy komponenty, głównie Mundorfa. Dodatkowo zastosowano zworę pozwalającą na modulowanie niskich częstotliwości. Podłogowe wersje Arcon stoją na regulowanych kolcach,
a jako opcja dostępne są Spike Extension, które poprawiają stabilność kolumn, a co istotniejsze pozwalają na jeszcze lepszą kontrolę w całym zakresie reprodukowanego pasma.
Ceny poszczególnych modeli kształtują się następująco:
– Arcona 40 MkII 13 750 PLN
– Arcona 60 MkII 18 950 PLN
– Arcona 80 MkII 23 990 PLN
– Arcona 100 MkII 37 850 PLN
– Arcona 200 MkII 63 650 PLN
Dystrybucja RCM
E-380 to najnowszy wzmacniacz zintegrowany Accuphase, który zastępuje rewelacyjnie przyjęty model E-370, zajmujący w katalogu miejsce nad najprostszym E-270. Japońscy konstruktorzy proponują urządzenie o mocy znamionowej aż o 20 % większej w stosunku do poprzednika, co jest możliwe dzięki przeprojektowaniu sekcji wzmacniacza mocy oraz zasilania. Tę pierwszą zrealizowano w całości jako wzmacniacz instrumentacyjny, zbudowany z tranzystorów bipolarnych w podwójnym równoległym push-pullu i wykorzystujący prądowe sprzężenie zwrotne, które zapewnia perfekcyjną zgodność fazową w całym spektrum sygnału. Czyli podobnie jak w E-370, tylko że tam wzmacniacz instrumentacyjny wykorzystano tylko na wejściu końcówki mocy, a konfiguracja push-pull była pojedyncza.
Najnowsza konfiguracja gwarantuje zwiększenie stosunku sygnału do szumu, co w połączeniu z niskoimpedancyjną konstrukcją obwodów wyjściowych, wykorzystujących m. in. przełączniki sterowane układami logicznymi styczniki oraz zabezpieczenia z MOS-FETowymi wyłącznikami, daje współczynnik tłumienia 500, czyli aż o 25 % wyższy niż u poprzednika. Z takim wynikiem E-380 może wycisnąć to co najlepsze nawet z wielodrożnych kolumn o trudnym przebiegu impedancji, oferując 120 W przy obciążeniu 8 Ω i 180 W przy 4. Są to deklarowane moce znamionowe, jednak jak zwykle w przypadku Accuphase’a, maksymalne wartości zmierzone są większe i wynoszą odpowiednio: 130 i 200 W. Jest to możliwe także dzięki zwiększonej pojemności dwóch kondensatorów filtrujących w sekcji zasilania, wzrosła ona o 10 % i wynosi 33 000 μF.
Udoskonalono także autorski układ regulacji głośności AAVA. Dla przypomnienia, całkowicie eliminuje on rezystancje zmienne ze ścieżki sygnałowej, pozwalając na słuchanie muzyki z każdą głośnością absolutnie bez wpływu zakłóceń na sygnał nawet przy najmniejszym poziomie głośności. Najnowsza wersja w E-380 dysponuje czterema konwerterami V-I pracującymi na maksymalnym poziomie sygnały. Przekazują one sygnał dwóm obwodom wzmacniającym w konfiguracji równoległej, podwajając wydajność prądową na wyjściu układu i jednocześnie zmniejszając o połowę jego impedancję, dzięki czemu poziom szumów w porównaniu z E-370 ulega dalszej redukcji.
Od strony użytkowej zmieniło się niewiele: z sąsiedztwa wyjścia słuchawkowego zniknął tylko przycisk kompensacji balansu, jednak po odchyleniu klapki obok widać, że został on przeniesiony właśnie tutaj. Oprócz znanych z poprzednika dwóch pokręteł tonu i balansu przybyły również trzy dodatkowe: wyboru głośników, wyboru bezpośredniego wejścia na końcówkę mocy i pętli nagrywania. Nie są to jednak nowe dodatki, gdyż przejęły one rolę przycisków przypisanych tym funkcjom w poprzednim modelu.
Cenę wzmacniacza zintegrowanego Accuphase E-380 ustalono na 29 900 PLN.
Choć zaledwie wczoraj po południu otrzymaliśmy informację o dystrybucji produktów marki Silent Angel przez wrocławskie Audio Atelier a już dziś u naszych drzwi zjawiła się … nie, nie Załoga G (chociaż Teleranka też nie ma), tylko kurier z audiofilskim switchem Bonn N8. To się nazywa błyskawiczna reakcja na oczekiwania rynku.
Wygrzewanie czas zacząć.
cdn. …
Do tej pory mieliśmy do czynienia z platformami antywibracyjnymi opierającymi swoje działanie na masie. Tym razem poznański Koris postanowił nieco zmienić zasady gry i dostarczył nam dwie zaskakująco lekkie platformy Finite Elemente – pojedynczą CARBOFIBRE° SD o udźwigu 50 kg i podwójną – CARBOFIBRE° HD zdolną przyjąć na swe barki 100 kg ciężar.
cdn. …
Audio Atelier wprowadza na polski rynek produkty marki Silent Angel.
Marka ta należy do firmy Thunder Data założonej przez Erica Jian Huanga, który wcześniej był dyrektorem technicznym EMC China. Produkty Silent Angel adresowane są na rynek audiofilski i służą do poprawy jakości odtwarzania plików audio.
Urządzenia Silent Angel będą dostępne w sprzedaży już w marcu 2020. W pierwszej kolejności wprowadzany jest switch Bonn N8 przeznaczony do tworzenia sieci lokalnej Ethernet pracującej z systemem audio wysokiej jakości. Zapowiedziany jest też serwer Rhein Z1.
Thunder Data podkreśla, że jakość sieci komputerowej wykorzystywanej do transmisji sygnału audio ma istotne znaczenie. Według firmowych materiałów odtwarzacz CD operujący sygnałem 44kHz/16bitów może zapewniać lepszą jakość dźwięku niż plik 96kHz/24bity odtwarzany w sieci komputerowej niskiej jakości w której występuje wysoki poziom zakłóceń.
Bonn N8 (cena 1.749 złotych) to 8-portowy switch 100/1000 Base-T Gigabit Ethernet. Posiada bardzo precyzyjny zegar o dokładności 0,1 ppm przy 25°C. Zegar wykorzystuje indywidualnie opracowany oscylator TXCO (z kompensacją temperaturową). Na dolnej ściance znajduje się firmowy absorber zakłóceń elektromagnetycznych absorbujący promieniowanie z układów cyfrowych. W głównym układzie zasilania pracują dwa izolatory szumu o współczynniku tłumienia 17dB, a oprócz tego jeszcze dwa izolatory o współczynniku tłumienia 20dB w układzie generatora zegara. Zastosowano też cewkę do eliminacji szumu współbieżnego.
Dołączany do switcha zasilacz to urządzenie klasy medycznej i jest zgodny ze specyfikacją izolacji 2xMOPP, z bardzo niskim prądem upływu poniżej 100 μA. W porównaniu z typowymi switchami Bonn N8 wyróżnia się niskim jitterem i czystym zasilaniem. Pobór mocy wynosi maksymalnie 5W. Wymiary Bonn N8 to 154.5 x 85 x 26 mm, a jego masa brutto wynosi 1,2kg.
Opinia 1
Na potrzeby niniejszej recenzji pozwolę sobie może nie tyle na drobną manipulację, co zawężenie obszaru obserwacji li tylko do naszego – lokalnego rynku audio. Od razu wyjaśnię, że bynajmniej nie chodzi o tzw. „drukowanie meczu”, lecz swoiste, czysto statystyczne urealnienie wyników zebranych na drodze własnych obserwacji dotyczących udziału poszczególnych marek w segmencie coraz bardziej powszechnych streamerów i transportów plików. Uznałem również, że w celu większej przejrzystości wyników warto wyłączyć wszelakiej maści integry, oraz odtwarzacze CD/DVD/BR mogące się pochwalić mniej, bądź zaawansowanymi funkcjonalnościami umożliwiającymi granie ze zlokalizowanych bądź to w domowej sieci, bądź udostępnianych przez dedykowane platformy, plików. Ot, taki możliwie spójny konstrukcyjnie ekstrakt. O ile jednak na nazwijmy to umownie „budżetowym” pułapie panuje istny tłok i mordercza wręcz walka pomiędzy największymi koncernami (Cambridge Audio, Denon, Pioneer, Yamaha, etc.), to już w okolicach 10 kPLN robi się zdecydowanie spokojniej a do gry włączają się bardziej poważani przez audiofilów, wyspecjalizowani dostawcy jak Auralic, Aurender, Lumin, czy Naim, a im wyżej będziemy się pieli po kolejnych szczeblach wyrafinowania, tym ich oferta będzie coraz bardziej wyspecjalizowana i niemalże szyta na miarę. Taki status quo utrzymuje się od dłuższego czasu i nic nie wskazywało, aby sytuacja miała w najbliższym czasie ulec jakimś zmianom. Chociaż … od kilku lat śledząc wieści dochodzące ze świata, zastanawiałem się czemu nikt z rodzimych dystrybutorów nie sięgnie po markę, która jeśli chodzi o granie z plików jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem i nie oglądając się na innych zapewnia zainteresowanym praktycznie kompletne rozwiązania stawiając w dodatku na autorskie, solidne inżynierskie rozwiązania a nie popularny w pewnych kręgach rebranding, czy wręcz ordynarną szarlatanerię i przysłowiowe voodoo. O kim mowa? O japońskiej ekipie Melco, która sukcesywnie wprowadzając kolejne urządzenia do swojego portfolio w sposób nad wyraz logiczny buduje własny ekosystem. Nie przedłużając jednak wstępniaka krótki remanent zrobię dosłownie za chwilę a na razie przedstawię dzisiejszego gościa, czyli na pierwszy rzut oka transport plików a tak po prawdzie inteligentną bibliotekę muzyczną, czyli de facto serwer z zaimplementowaną funkcjonalnością streamingu Melco N1A/2EX, który pojawił się w naszych skromnych progach dzięki uprzejmości dystrybutora marki – 4HIGHEND s.r.o..
Najpierw, w ramach oczywistego w przypadku debiutującego na naszych łamach producenta garść, rzucających nieco światła na historię marki, informacji. Otóż choć za aktualną – audiofilsko zorientowaną serią sieciowych specjałów stoi stosunkowo niedawno, gdyż zaledwie w kwietniu 2016 r. założona Melco Syncrets Inc., to warto mieć świadomość, iż jest to jedynie specjalnie w tym celu wydzielona komórka zdecydowanie większego i bardziej nobliwego gracza. Mowa o powołanej do życia już w 1975 r. przez Pana Makoto Maki Melco Holdings Inc.. Starsi miłośnicy high-endowej odmiany analogu mogą pamiętać np. wielce urodziwe „systemy gramofonowe” jak 3560 i 3533, czy też opcję modułową w skład której wchodził napęd 3533, plinta 3256, oraz szeroki wybór talerzy – 3560, 3533 i 3520 o wadze odpowiednio 35 kg, 20 kg i 12 kg a całość była uzbrojona w 12” ramię Fidelity Research FR-66. Warto również wspomnieć przedwzmacniacz EP-10 i stereofoniczną, opartą na lampach EL34 50 W końcówkę mocy MPA-10. Jednocześnie Melco bardzo intensywnie rozwijało gałąź technik komputerowych stając się największym japońskim producentem urządzeń peryferyjnych jak routery, switche, oraz napędy NAS. A samo „Melco” jest skrótem Maki Engineering Laboratory Company.
Jeśli zaś chodzi o chwilę obecną, to portfolio Melco prezentuje się nie mniej intrygująco, gdyż zawiera nad wyraz szeroką gamę siedmiu modeli „cyfrowych bibliotek”, dedykowany im napęd optyczny CD/DVD/BD, zewnętrzny dysk twardy a nawet audiofilski switch 100/1000MB, oraz przewody LAN.
Z powyższego grona na początek wybraliśmy najbardziej przystępny (z pełnowymiarowych) model, choć jak sami Państwo widzicie Melco N1A/2EX prezentuje się nad wyraz elegancko a zarazem minimalistycznie, wręcz idealnie dopasowując się swą aparycją do estetyki rodzimej elektroniki Accuphase’a. Luxmana czy też Reimyo. Ot klasyka formy, rozmiaru i stylu z Kraju Kwitnącej Wiśni jasno dająca do zrozumienia, że mamy do czynienia z produktem bezdyskusyjnie luksusowym. I tak też jest w istocie, gdyż nie jest to wielkoprodukcyjna masówka a prawdziwa ręczna robota, w dodatku zaskakująco rozsądnie wyceniona, gdyż producent życzy sobie za nią 12 900 PLN, co nawet jak na polskie realia nie powinno budzić niezdrowych emocji.
Przejdźmy jednak do szczegółów. Front N1A/2EX, to szczotkowany aluminiowy ceownik, na którym patrząc od lewej znajdziemy firmowy logotyp, włącznik główny z informującą o stanie pracy urządzenia błękitną diodą, gniazdo USB 3.0, niewielki, centralnie umieszczony niskoszumowy wyświetlacz OLED i cztery przyciski funkcyjne umożliwiające zarówno nawigację po menu, jak i podstawową obsługę transportu podczas odtwarzania. Miły dodatek, tym bardziej, że pilota nie przewidziano a czasem łatwiej i szybciej podejść, niż uruchamiać tablet (dedykowana aplikacja – Melco Music HD App dostępna jest jedynie na iPady). Ściany boczne, oraz płyta górna nie przynoszą żadnych niespodzianek, więc spokojnie możemy zająć się tyłem naszego gościa, gdzie do dyspozycji mamy, oprócz oczywistego gniazda zasilania wejście i wyjście Ethernet (RJ-45) i cztery porty USB, z czego patrząc od prawej pierwszy przeznaczony jest do backupu zawartości dwóch 3TB dysków N1-ki, drugi (Expansion) umożliwia rozszerzenie wbudowanej pamięci o zewnętrzne dyski i pamięci masowe USB, a trzeci obsługuje zarówno ww. pamięci masowe, jak i zewnętrzne napędy optyczne, jak daleko nie szukając, dostarczony w komplecie D100. Jednak z naszego punktu widzenia najbardziej atrakcyjnym jest znajdujące się na samym końcu pleców, posiadające własny kołnierz czwarte gniazdo wysyłające sygnał cyfrowy do zewnętrznych przetworników cyfrowo analogowych w takowy interfejs wyposażonych.
Jak już zdążyłem wspomnieć wewnątrz znajdują się dwa konwencjonalne dyski talerzowe o pojemności 3TB każdy a elektronika je obsługująca zajmuje przestrzeń pomiędzy nimi. Z kolei sekcję zasilania i sterowania wyświetlaczem umieszczono wzdłuż przedniej ściany. Większość połączeń dokonano wyposażonymi w standardowe komputerowe złącza przewodami i taśmami.
Wraz z N1A/2EX dystrybutor, rezydujący w czeskiej Opavie 4HIGHEND s.r.o. dostarczył do nas również rozszerzające funkcjonalność cyfrowej biblioteki, o czym dosłownie za chwilę, dwa wielce przydatne urządzenia – uniwersalny transport optyczny CD/DVD/BD Melco D100, oraz audiofilski switch 100/1000MB o symbolu S100 a do kompletu dorzucił jeszcze firmowy, metrowy przewód Ethernet C1AE10.
Uczciwie trzeba przyznać, że D100 zbudowany jest jak przysłowiowy czołg, gdyż przy swojej niepozornej posturze waży aż 5 kg, co zawdzięcza nie tylko siedzącym w nim trzewiom, lecz również masywnemu aluminiowemu frontowi. Komunikacja z nim odbywa się poprzez znajdujące się na jego tylnej ścianie dwa porty USB 3.0, z których typu A („To Device”) dedykowana jest zewnętrznym USB DAC-om zdolnym się z nim skomunikować, a typu B („To Host”) do podłączeni komputerów, bądź właśnie cyfrowych bibliotek, jak tytułowy N1 w celu zgrania zawartości umieszczanych w D100 płyt.
Z kolei S100 oferuje cztery 100MB złącza fast ethernetowe full duplex i podobną pulę Gigabitowych negocjujących swój status. Miłą niespodzianką jest obecność dwóch gniazd SFP, z której z pewnością ucieszą się użytkownicy najnowszych streamerów w stylu Lumina X1, lub Sonore opticalRendu. I od razu uspokajam wszystkich podejrzliwych. S100 nie jest li tylko przepakowanym w stylowe wdzianko TP-Linkiem z 400% narzutem, lecz własną konstrukcją Melco z 1,5MB buforem , o czym można się z resztą przekonać zapoznając się z kartą produktu na której sam producent bez zbytniej kokieterii zamieszcza stosowne zdjęcia trzewi.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od próby zdefiniowania czym tak naprawdę Melco N1A/2EX jest i z czym, oraz jak najlepiej go spiąć, bo to wbrew pozorom wcale nie jest to takie oczywiste. Na pierwszy rzut oka, zerkając na jego ścianę tylną i do nader obszernej, 79 stronicowej, instrukcji (moim skromnym zdaniem im szybciej się Państwo z nią zaprzyjaźnicie tym lepiej) funkcjonalność N1-ki wydaje się być zbliżona do tego, co oferuje np. I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB, czyli do swoistej hybrydy serwera NAS i transportu plików. Samo Melco stosuje nomenklaturę Digital Music Library, czyli cyfrowej biblioteki muzycznej, co wydaje się całkiem trafnym określeniem. W tym momencie warto podkreślić, iż chodzi li tylko o sam transport, więc aby wykorzystać jego możliwości potrzebować będziemy DAC-a potrafiącego się z nim skontaktować, czyli wyposażonego w interface USB, bądź … kolejnego transportu/streamera oferującego i/lub szerszy wachlarz wyjść cyfrowych, bądź wyjścia analogowe, który z kolei „dogada się” z N1A/2EX po popularnej skrętce – przewodzie Ethernet. W pierwszym przypadku najwygodniej będzie obsługiwać tytułowe urządzenie dedykowaną aplikacją Melco Music HD App (obsługa Tidala i Qobuz w standardzie a integracja z Dropbox, Cloud oraz możliwość dodania subskrypcji Highresaudio tylko podnosi i tak wysoko zawieszoną poprzeczkę), choć jeśli ktoś nie dysponuje ozdobionym nadgryzionym jabłkiem iPadem spokojnie może skorzystać z alternatywnych programów firm trzecich (Bubble UPnP, Neutron, PlugPlayer, AudioNet, Kinsky, etc.), a w drugim kwestię załatwia już zewnętrzny streamer, więc obsługa N1-ki ogranicza się li tylko do jej włączenia i ewentualnie wybrania jej udostępnianych zasobów. A właśnie za udostępnianie odpowiada zainstalowany serwer UPnP TwonkyServer, jednak … wystarczy wybrać w menu opcję MinimServer a takowy zostanie automatycznie pobrany i zainstalowany. Jednym słowem rewelacja i pełna bezobsługowość w wydaniu de luxe. Natomiast zgrywane na dyski N1-ki płyty (np. z użyciem D100) i utwory tagowane są za pomocą aplikacji SongKong, czyli też „robi się samo”. Prawdę powiedziawszy dawno nie czułem się tak ergonomicznie dopieszczony. I od razu uwaga natury użytkowej. Otóż fabrycznie import zawartości płyt CD zgrywanych przy pomocy D100 odbywa się do WAV, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, by kilkoma kliknięciami w menu zmienić to na FLAC dobierając optymalny poziom kompresji.
A teraz już na sam koniec technicznych dywagacji ekspresowa instrukcja spięcia wszystkiego tak, by miało to ręce i nogi, czyli, żeby nie tylko zagrało, ale i zagrało możliwie najlepiej. No to zaczynamy. Na początku w naszą domową sieć wpinamy switch S100 a następnie do niego posiadane NAS-y, naszego głównego bohatera, czyli N1A/2EX i jeśli tylko mamy ochotę również komputer z którego chcielibyśmy grać / zarządzać plikoteką. Następnie mamy dwie możliwości – albo grać bezpośrednio z N1-ki, albo użyć jej jako swoistej „przelotki” i przewodem Ethernet podpiąć pod nią nasz dyżurny streamer/transport plików, bądź po USB spiąć ją ze stosownym przetwornikiem cyfrowo analogowym. I voilà, a jeśli tylko najdzie nas ochota na digitalizację fizycznej płytoteki, to wystarczy sięgnąć po D100 i temat dostępu tak do naszych prywatnych, jak i oferowanych przez serwisy streamingowe zasobów mamy opanowany.
Walory estetyczne to jedno, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności, przynajmniej z naszego punktu widzenia i tak koniec końców najważniejsze okazuje się brzmienie i choćby coś wyglądało nawet jak jajo Fabergé a grało cienko, jak nie przymierzając zadek węża, to nie mielibyśmy skrupułów odesłać owego czegoś do dystrybutora ze stosowną adnotacją nie marnując dłużej na nie naszego czasu. Może to i brutalne podejście, ale już dawno doszliśmy z Jackiem do zgodnych z firmowym hasłem Densena wniosków, że „Life is too short for boring hi-fi” (życie jest za krótkie na nudne hi-fi) i tego się trzymamy. Czemu wspominam o tym na wstępie części poświęconej brzmieniu dzisiejszych gości? Z dość oczywistego powodu, którym jest … totalne zaskoczenie jakością i wyrafinowaniem, jakie zaoferowała japońska gromadka. W dodatku na klawiaturę ciśnie mi się pewien wyświechtany banał, który jednak w tym momencie nabiera nad wyraz realnych i namacalnych kształtów, czyli porażająca od pierwszych dźwięków analogowość brzmienia Melco. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć. Doskonale zdaję sobie sprawę, że poruszamy się wyłącznie w domenie cyfrowej, w dodatku jesteśmy jeszcze przed stopniem konwersji z owej cyfry na sygnał analogowy w DAC-u, ale … tak homogenicznego, koherentnego i zarazem organicznego podejścia do tematu jeszcze nie słyszałem i to niezależnie od pułapu cenowego. To nie jest maniera, to nie jest pomysł na brzmienie, lecz Melco w jedynie sobie znany sposób przywraca natywną, atawistyczną, analogową naturę zdigitalizowanych dźwięków. Jest jedwabiście gładko, na swój sposób miodowo słodko i niezaprzeczalnie ciemniej niż z bezpośrednio wpiętego w router mojego dyżurnego Lumina U1 Mini, jednak wbrew pozorom nie słychać przez to mniej, lecz więcej. Cały bowiem sekret leży w rozdzielczości przez Melco oferowanej.
Ponadto na drodze wielokrotnych przełączeń i bezpośrednich porównań pierwszym krokiem do sukcesu okazuje się inwestycja w niepozornego switcha, czyli S100, który w sposób bezbłędny zatrzymuje i likwiduje wszelakiej maści nerwowość i że to tak obrazowo ujmę „cyfrowy szum”. Chodzi bowiem o fakt wyeliminowania pasożytniczych artefaktów powodujących degradację czytelności dalszych planów i sprawiających, że czerń tła przy bardziej rozdzielczych systemach okazywała się wcale nie taka jednorodna i … czarna. Jednak do takich wniosków można było dojść jedynie poprzez odsłuchy z i bez switcha, gdyż jak to w audio bywa fakt, iż coś nam przeszkadza, gdyż jest nie takie, jakim być powinno, wychodzi na jaw w momencie, gdy ów szkopuł wyeliminujemy – poprawimy, a następnie wrócimy do puntu wyjścia. Szczególnie było to słychać na nagraniach nie dość, że referencyjnych, to opartych nie tyle na grze ciszą, lecz wykorzystujących akustykę pomieszczenia i to zarówno w przypadku tych „żywych”, jak muzealna krypta na „Tomba sonora” Stemmeklang, Kristin Bolstad, jak i niesamowicie „cichych” – vide belgijskie studio Galaxy, gdzie powstał materiał „Ferdinando Fischer: From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna.
Z kolei Melco N1A/2EX idzie w swych poczynaniach jeszcze dalej, niejako na nowo redefiniując postać poszczególnych składowych. Używając możliwie najbardziej czytelnej metafory osiągany z ww. „biblioteką” efekt można porównać do wrażenia, jakby w jej trzewiach siedziały nie twarde dyski a pamiętający lata 70 minionego tysiąclecia, wspomniany w rysie historycznym marki, gramofon 3560, bądź zestawienia dokładnie tej samej kompozycji granej raz przez automat perkusyjny i na syntezatorze Casio, a raz z udziałem sesyjnego perkusisty i organów Hammonda. Rozumieją Państwo różnicę? Nuty te same i na papierze wszystko się zgadza, jednak druga wersja to zupełnie inna liga. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęła wydawać by się mogło całkiem akceptowalna cieniutka warstewka patyny – zmatowienia najwyższych składowych przyjmując niezwykle miły oczom, znaczy się uszom, odcień ciepłego złotego blasku a średnicy dodano kilka punktów na skali saturacji. Tylko nie na drodze pseudo lampowego przesłodzenia i wypchnięcia przed szereg – zmian na wirtualnej scenie, a właśnie operowania intensywnością i żywością barw. Nie oznacza to bynajmniej, iż Jhené Aiko na „Chilombo” zabrzmiała równie zmysłowo i głęboko jak Queen Latifah na „Trav’lin’ Light”, bo takich cudów bez majstrowania przy equalizacji uzyskać nie sposób, jednakże zmiany szły właśnie w tym, organiczno – zmysłowym kierunku. Bez zbędnego przesładzania i na dłuższą metę zabijającej oddech w nagraniach lepkości akcent został postawiony na realizm, ale nie w laboratoryjno – samplerowej, iście pornograficznej, odmianie a takiej, z jaką mamy przyjemność obcować w świecie realnym, gdzie krawędzie instrumentów są oczywiste i jednocześnie nikomu nie trzeba tłumaczyć, że ogolić się nimi nie sposób, kontrabas z wysuniętą nóżką to pi razy drzwi dwa metry a nie trzy i pół, jak na niektórych nagraniach potrafi zabrzmieć.
Bardzo podobne obserwacje poczyniłem wykorzystując N1A/2EX w roli swoistej przelotki i li tylko NAS-a eksplorując jego zasoby z pomocą redakcyjnego Lumina U1 Mini podłączonego firmowym przewodem Melco C1AE10. Jednak w powyższej konfiguracji do głosu doszła jeszcze jedna składowa – oczywiście dotychczas obecna, jednak nie tak akcentowana – przestrzenność. To było coś na kształt swoistego delikatnego wyciągnięcia detali majaczących do tej pory w cieniach i wyraźnego podniesienia sklepienia, od którego odbijały się docierające tam dźwięki. Wystarczyło bowiem sięgnąć po „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, bądź nawet syntetyczny „Tourist” St Germain, by autorytatywnie stwierdzić fakt intensywniejszego napowietrzenia sceny.
A teraz najlepsze. Okazało się bowiem, iż Melco jest na tyle wrażliwe na okablowanie tak zasilające, jak i sygnałowe (nie czas i nie miejsce na dywagacje, ale przewody USB i Ethernet w systemach audio do takowych zwykłem zaliczać), że bardzo zbliżony efekt do tego z Luminem w torze można osiągnąć również … bez niego, ograniczając się li tylko do wyboru odpowiedniego przewodu, co w moim przypadku skończyło się na przeprowadzeniu większości odsłuchów z użyciem włoskiego, srebrnego kabla USB Goldenote Firenze Silver.
I już absolutnie na koniec niniejszej zaskakująco sążnistej epistoły, w ramach swoistego zwieńczenia wybitnie subiektywnych obserwacji, pragnąłbym poinformować, iż różnica jakości pomiędzy plikami samodzielnie zripowanymi z pomocą D100 z nośników fizycznych, bądź zakupionymi m.in. na HDtracks i zapisanymi na dyskach Melco a dostępnymi na Tidalu dość bezpardonowo udowodniła wyższość tych pierwszych. Możliwe, że szczęśliwcy korzystający z dobrodziejstw platformy Qobuz są w nieco lepszej sytuacji, jednak na chwilę obecną, w świetle powyższych wniosków trudno uznać Tidala za stricte audiofilskie źródło muzycznych doznań. Do eksploracji nieznanych zakamarków zapisanej w nutach ludzkiej inwencji i błyskawicznego dostępu do światowych premier nadaje się świetnie i trudno znaleźć mu godnego konkurenta, a i muzyczne tło jest w stanie stworzyć na naprawdę wysokim poziomie, jednak, gdy kroczymy bezkompromisową ścieżką ku high-endowej nirwanie lepiej nie tylko nośniki fizyczne, ale i pliki mieć zdecydowanie bliżej siebie aniżeli w przysłowiowej chmurze.
Czy można zatem uznać, że Melco N1A/2EX jest bez wad, czyli stanowi idealną propozycję dla przysłowiowego Kowalskiego? Przewrotnie powiem, że z formułowaniem aż tak górnolotnych peanów byłbym ostrożny, gdyż już nawet brak dostępności dedykowanej – natywnej aplikacji na Androida może u części potencjalnych nabywców ostudzić zapał, jednak z drugiej strony jest to transport plików, który z powodzeniem można polecić nawet komuś tak zakorzenionemu w analogu i nośnikach fizycznych jak Jacek, który jak poniżej będziecie mieli Państwo okazję się przekonać z powodzeniem N1-ki używał i to bez konieczności korzystania z dobrodziejstw internetu. Niemożliwe? Cóż, akurat w Hi-Fi usłyszeć znaczy uwierzyć. Z mojej strony w pełni zasłużona rekomendacja.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– DAC: Chord DAVE
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³, Chord Étude
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Przyznam szczerze, że pomimo bezgranicznego hołubienia czarnej płyty, a przez to pozbawionego większych emocji stosunku do plików, w każdym kolejnym teście tego typu zabawek wyraźnie zauważam ich konsekwentne wspinanie się po drabince jakości generowanego dźwięku. Czy tego chcę, czy nie, to jest może nie podążający milowymi krokami, ale z pewnością konsekwentny trend. Jaki jest tego powód? Nie będę poddawał analizie wszystkich możliwych aspektów, tylko wspomnę o jednym z najważniejszych, czyli wodzie na młyn rozwoju tego tematu, jakim niewątpliwie jest mocno rozbudowująca się oferta źródeł plikowych. I nie chodzi mi o portfolio światowych tuzów tego kawałka tortu, ale głównie o rosnące jak grzyby po deszczu, małe, często zajmujące się tylko tym wycinkiem działu audio marki. I może wydać się to Wam dziwne, ale w moim odczuciu to właśnie one najmocniej pchają tę plikową karawanę do przodu. Jak to możliwe? To jest bardzo proste. Po prostu często patrzą na to samo zagadnienie całkowicie inaczej, a przez to meta w postaci finalnego dźwięku karmionego ich produktami zestawu zazwyczaj jest znacznie wyższej próby, aniżeli dotychczas oferowana przez wiodącą na rynku konkurencję. To jest oczywiście moja prywatna teoria. Ile ma wspólnego z realiami świata audio, nie mam zielonego pojęcia, jednak jeśli jest w niej choćby źdźbło prawdy, bardzo zasadnym wydaje się pytanie: Czy można jeden do jeden przełożyć ją na bohatera dzisiejszego testu? Niestety to każdy musi sprawdzić sam. Ja po kilku tygodniach zabawy mogę powiedzieć tylko jedno. Dostarczone do redakcji przez stacjonującego w Czechach dystrybutora na nasz rynek 4HIGHEND s.r.o źródło plikowe Melco N1A/2EX wraz osprzętem w postaci switcha poprawiającego jego pracę przy korzystaniu z platform muzycznych i napędu CD jako nie tylko pełnoprawnego źródła, ale równie tak zwanej zgrywarki materiału z srebrnej płyty na wewnętrzne dyski, z pewnością ma bardzo duży udział w podnoszeniu poprzeczki grania z plików. Jak duży i jaki? O nie, na to za wcześnie. Po wiedzę, co wydarzyło się w moich, na chwilę obecną stroniących od tego typu zabawek okowach, zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Z uwagi na moje obcowanie jedynie z samym streamerem, pozostawiając temat opisu nie tylko zasady działania, ale również wyglądu osprzętu Marcinowi, w swoim tekście skupię się jedynie na źródle N1A/2EX. To idąc za fotografiami jest stosunkowo niska, ale za to typowa dla większości komponentów audio w kwestii szerokości skrzynka. Jej front wykonano z dość grubego, szczotkowanego aluminium w kształcie nachodzącego na spód i górną część obudowy ceownika. Z uwagi na fakt zajmowania naszego gościa niemlże najniższego poziomu w cenniku marki, resztę połaci korpusu naturalnie nie burząc dobrego postrzegania produktu, stanowią metalowe i już znacznie cieńsze blachy. Jeśli chodzi o wyposażenie awersu, w jego centrum znajdziemy z pozoru nieduży, ale za sprawą płynnie biegnących w poziomie, wyświetlanych dużą czcionką komunikatów, bardzo czytelny ze sporej odległości wyświetlacz. Na lewej flance producent zaaplikował okrągły włącznik, tuż obok diodę sygnalizującą stan urządzenia i pozwalający szybko podłączyć czy to pendrive, czy dysk zewnętrzny bez zaglądania na tył urządzenia, port USB. Zaś z prawej strony mamy do dyspozycji cztery identyczne jak wspomniany włącznik, pozwalające z powodzeniem poruszać się po pełnym menu urządzenia bez użycia zazwyczaj niezbędnego u konkurencji iPada, przyciski funkcyjne. Przeskakując szybkim okiem na tylny panel okazuje się, iż pion inżynierski Melco mając na uwadze pracę N1A/2EX nie tylko jako streamera, ale również w rozbudowanych systemach NAS-a, zaproponował użytkownikowi dedykowane dla każdej konfiguracji cztery porty USB, dwa LAN, częsty w produktach z kraju kwitnącej wiśni zacisk masy i gniazdo zasilania. Wieńcząc dzieło przybliżania produktu nie mogę choćby skrótowo nie wspomnieć o wewnętrznych technikaliach. Jak wspomniałem, urządzenie jest bardzo uniwersalne, gdyż oprócz układów streamujących w trzewiach tego modelu Melco zaaplikowano dwa dyski po 3TB każdy, co sprawia, że omawiana maszyna w przypadku braku dostępu do internetu w celu uprzyjemniania nam życia muzyką, bez najmniejszych problemów korzysta z zapisanego na nich materiału. Intrygujące? A jakże, a jakie przydatne. Żadnych dodatkowych skrzynek, ani będących zmorą zaszafkowych przestrzeni kabli. Jeśli chodzi o temat zasilania, te jak przystało na produkt idący z duchem czasu zostało zrealizowane w technice impulsowej. Tak przyjemnie prezentujące się i do tego samowystarczalne źródło plikowe posadowiono na czterech stopach.
Jak postrzegam występ tytułowego Japończyka? Zgodnie z teorią ze wstępniaka, nawet mimo podążania drogą trochę na skróty – czytaj brutalne wpakowanie obok układów elektrycznych pozornie szkodliwych dla wygenerowania maksymalnie dobrego dźwięku twardych dysków – jako pozytywne zaskoczenie soniczne. To znaczy? Poprzednicy zazwyczaj kosztem szukania muzykalności oddawali nieco z oddechu generowanej muzyki. Owszem to mi się podobało, ale w zderzeniu z źródłem CD okazywało się delikatnie trącać zatkanymi zatokami. Nie totalnym brakiem ich drożności, ale najczęściej limitacją swobody i napowietrzenia dźwięku. Tymczasem ten niepozorny samuraj postarał się, aby tego typu niechcianych przeze mnie artefaktów – zaznaczam, że mam gęsto grający set i umilanie życia przy pomocy magii dodatkowej mgiełki na scenie natychmiast wychodzi na jaw – było jak najmniej. Nie wiem, jak to robił. Ba, biorąc pod uwagę kolejną utartą „prawdę objawioną”, że zasilacz impulsowy jest złem samym w sobie, nawet byłem zdziwiony uzyskaniem tak swobodnego przekazu. Tak, szukając dziury w całym łapałem go na drobnych niedociągnięciach czy to w kreowaniu krawędzi dźwięku, czy raz zbyt małej, a innym razem zbyt dużej ilości oczekiwanego powietrza w muzyce, za to nigdy w budowaniu rozmiarów wirtualnego spektaklu, ale to było rasowe polowanie na czarownice, a nie zdroworozsądkowe testowanie przecież niezbyt drogiego urządzenia. Jednak co najciekawsze, poszczególne niuanse poprawiałem raz kablem USB, innym razem sieciowym, a jeszcze innym podstawką Furutecha pod wtyk sieciowy Booster NCF. Niestety nie byłem przygotowany ze stertą akcesoriów i prawdopodobnie nie ustawiłem jego najlepszej konfiguracji, jednak to co uzyskiwałem, pozwala domniemać, iż wszystko jest możliwe i zależy li tylko od zaangażowania potencjalnego zainteresowanego.
Jak zatem rzeczony streamer wypadł w konkretnej muzyce? Powiem tak. W całej rozciągłości prezentacji bez przekraczania granic dobrego smaku przekaz był satysfakcjonująco dociążony, do tego plastyczny i o dziwo przy takim postawieniu masy swobodny. To było na tyle wyważone, że nie miałem problemu podczas słuchania nie tylko muzyki wokalnej, czy rockowej – o tym za moment, ale również o rodowodzie komputerowym spod znaku „Amused to Death” Rogera Watersa. Ten ostatni za sprawą tytułowego urządzenia zaproponował mi mocne granie w dolnych partiach, soczystą i wyrazistą damską wokalizę, bezkresne rozpierzchnięcie się wszelkiego rodzaju wysokotonowych efektów specjalnych i co chyba ważne dla fanów tego artysty, idealne rozlokowanie wszelkich przesunięć fazowych typu szczekający pies, czy przejeżdżający przed nosem pacjenta rąbiącego drewno zimowy kulig. Tak, tak, wszystko było w jak najlepszym porządku. Wróćmy do ludzkiego głosu, którymi w tej sesji testowej okazały się być Cassandra Wilson i Norah Jones. Efekt? Spokojnie, nie tylko czarnoskóra diwa z tonacją, barwą i tembrem głosu została trafiona w punkt, ale również czarnowłosa, jednak tym razem tak zwana „białogłowa” artystka nie doznała większego niż ma no co dzień ataku zatok. Obie panie nie odeszły od odziedziczonych po rodzicach znaków szczególnych w temacie generowania dźwięku i za każdym razem napawałem się ich kunsztem od przysłowiowej deski do deski, co jak na wręcz zachęcające do notorycznego skakania po różnych płytach pliki, było zadziwiającym osiągnięciem. Podobnie wypadały pozycje rockowe. Za sprawą wpisanych w kod DNA nasycenia i masy dźwięku muzyka tętniła mocnym uderzeniem, świetnym nasyceniem i dzięki braku nosowości pożądanym otwarciem. Czy to krótkospodenkowcy z AC/DC, czy dostojni rockmeni z Led Zeppelin, wszyscy szaleli na dobrze zawieszonej w eterze, czytelnej i rozległej scenie bez najmniejszych oznak limitowania ich zachowania, czy to w przeraźliwości krzyku, czy mocy gitarowych riffów. To było to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli jazda ma maxa, a nie przysłowiowe pitu pitu. Czego tak prawdę mówiąc aż w takim wydaniu podczas testu japońskiej płaszczki w najpiękniejszych snach się nie spodziewałem, za co panom z Melco należą się w pełni zasłużone brawa.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego tekstu i zderzeniu go z moim życiowym mottem nie podniesiecie teorii, iż w wyniku koronowirusowej gorączki doznałem zwarcia połączeń mózgowych i plotłem trzy po trzy. Zapewniam iż to są usłyszane podczas kilkunastodniowej zabawy wnioski. A, że przemawiają na korzyść debiutanta na naszym rynku, przy okazji całkowicie burząc mój dotychczasowy świat, należy się tylko cieszyć. Czy to jest produkt dla każdego? Pod jednym warunkiem jestem w stanie stwierdzić, że tak. Jaki to warunek? Bardzo prosty. Wystarczy nie szukać w dźwięku latających żyletek, tylko stawiać na piękno wielobarwnej muzyki, a nawet przypadkowa próba może okazać się ożenkiem na długie lata.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: 4HIGHEND s.r.o.
Ceny
Melco N1A/2EX: 12 900 PLN
Melco D100: 4 700 PLN
Melco S100: 8 600 PLN
Melco C1AE10: 290 PLN
Dane techniczne
Melco N1 EX
Obsługa plików (w trybie serwer): DSF, DFF, FLAC, WAV, ALAC, AIFF, AAC, MP3, WMA, OGG, LPCM
Obsługa plików (w trybie odtwarzacz): DSF, DFF, FLAC, WAV, ALAC, AIFF, AAC
Częstotliwość próbkowania (serwer): 44.1K, 48K, 88.2K, 96K, 176K, 192K, 384K, 2.8M, 5.6M, 11.3M
Częstotliwość próbkowania (odtwarzacz): 44.1K, 48K, 88.2K, 96K, 176K, 192K, 384K, 2.8M, 5.6M, 11.3M
Porty:
LAN (1000 BASE-T)
Odtwarzacz(1000 BASE-T)
Kopia zapasowa (USB 3.0, panel tylny)
Rozszerzenie (USB 3.0, panel tylny)
USB 3.0 (panel tylny)
USB-DAC (USB 2.0, panel tylny)
USB 2.0 (panel przedni)
Wbudowane dyski twarde: 2 x 3TN
Wymiary (S x W x G): 436 x 70 x 352 mm
Waga: 7 kg
Melco D100
Wyjścia: USB 3.0/2.0 typ A i B
Obsługiwane nośniki: Music CD, DVD-ROM, BD-ROM
Pobór mocy: Max. 36 W
Wymiary (S x W x G): 215 × 61 × 271 mm
Waga: 3.5 kg
Melco S100
Obsługiwane standardy: IEEE 802.3ab (1000BASE-T), IEEE 802.3u (100BASE-TX)
Prędkość transferów:
LAN Ports 1–4: 100 Mbps
LAN Ports 5–8: 100/1000 Mbps
SFP Ports 8, 9: 100/1000 Mbps
Ilość portów: 8 LAN, 2 SFP
Wymiary (S x W x G): 215 × 61 × 270 mm
Waga: 2.5 kg
Opinia 1
Wierni fani Dynaudio zapewne znakomicie orientują się, iż owa marka na przełomie ostatnich kilku latach przechodzi gruntowną modelową transformację. Oczywiście drobne zmiany w ofercie są ciągłym, wręcz nieodzownym działaniem każdego producenta, jednak informacja o zaprzestaniu produkcji topowych modeli typu Evidence Master – mentalnie ocierając się o ich zakup do dzisiaj za nimi wzdycham, czy Consequence świadczy o jednym, świat audio już nigdy nie będzie taki jak kiedyś. To źle? Naturalnie nie, bowiem w założeniu wprowadzanie nowości ma za zadanie poprawę dotychczasowego stanu rzeczy, jednak patrząc na wspomniany dawny rozmach flagowych konstrukcji jedno było pewne, top to top, a to przekładało się na łatwość wymykania się takim produktom rygorom cięcia kosztów. Kosztów finalnie na półce sklepowej znacznych, ale nikt nie obiecywał, że zdobywana przez lata wiedza głównego konstruktora marki ma zejść pod przysłowiową każdą strzechę. Do tego służyły nieco tańsze, w całej rozciągłości oferty konsekwentnie niosące ze sobą ogólny pomysł na dźwięk, konstrukcje. Myślicie, że szkoda tamtych czasów? Nie, gdyż idzie nowe. A to biorąc pod uwagę postęp technologiczny pozwala domniemywać, iż przynajmniej nie będzie gorzej, a zakładam, ba nawet już to wiem, że jest lepiej. Jakiś przykład? Proszę bardzo. Na początek poznawania nowego ducha duńskiej myśli technicznej od krakowsko – warszawskiego Nautilusa dostaliśmy do zaopiniowania kolumny podłogowe Dynaudio Contour 60. Coś bliżej? O tym za moment, jednak na podkręcenie przedtestowych emocji wspomnę jedynie, że zaproponowanie w swojej ofercie przez pierwszoligowego światowego producenta tak wielkich i co postaram się udowodnić w tekście poniżej, świetnie brzmiących kolumn, za relatywnie nieduże (na tle konkurencji) pieniądze, śmiało mogę określić jako zaskakująco pozytywny ewenement. Zaintrygowani? Zatem zapraszam do lektury poniższej rozprawki.
Tytułowe Dunki mimo swojej sporej wysokości – ponad 130 cm, w kwestii postrzegania przez potencjalnego zainteresowanego, dzięki wąskiej przedniej ściance z łatwością plasują się w estetyce smukłości. Ale to nie jedyny zabieg lepszego postrzegania produktu, bowiem ich mocną wizualną stroną jest łagodnym łukiem zbiegający się ku tyłowi, walczący z wewnętrznymi rezonansami obudowy kształt bocznych ścianek. Do tego zbioru spokojnie można zaliczyć wykończenie połyskującym w słońcu modyfikowanym siwym fornirem. Zaś zwieńczeniem tematu wizualizacji w moim odczuciu są przykręcane do podstawy, znacznie poprawiające stabilność konstrukcji na podłożu, mocno wychodzące poza obrys obudowy, cztery wyposażone w regulowane kolce stopy. Jak to zwyczajowo u Dynaudio bywa, 2/3 górnej części frontu pokrywa wykonana z aluminiowego odlewu, dzierżąca serię przetworników nakładka – jeden jedwabny wysokotonowy, jeden średniak i dwa polipropylenowe basowe. Natomiast listę technikaliów modelu Contour 60 dopełniają zlokalizowane w górnej i środkowej części łukowatych pleców dwa porty bass-reflex i stosowany od lat, a przez to swoisty znak szczególny w postaci implementacji w ich dolnej partii pojedynczych zacisków do kabli głośnikowych. Tak prezentujące się panny w celach logistycznych pakowane są w solidne, a przez to odporne na ewentualne przygody podczas podróży drewniane skrzynie.
Co nowego niesie ze sobą powiew zmian w firmowym brzmieniu marki Dynaudio? Otóż bardzo wiele. I to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Czyli? Spokojnie. Popularnie zwane w kręgach wielbicieli marki „Dynki” nie przestawiły swoich celów o 180 stopni, tylko lekko zmodyfikowały pewne aspekty. Nadal jest bardzo energetycznie, muzykalnie i gładko, ale z drobną korekcją średnich i wyższych rejestrów. W obecnej odsłonie nie ma mowy o siłowym poszukiwaniu nasycenia ponad wszystko, co czasem mogło powodować zbyt dużą ilość cukru w cukrze, tylko za sprawą lekkiego otwarcia wyższej średnicy konstruktorzy minimalnie odchudzili przekaz, co natychmiast przełożyło się na lepszą witalność całości prezentacji z rozdzielczością góry włącznie. Ale zaznaczam, to nie jest szkodliwe rozjaśnienie tego pasma, tylko lekkie podniesienie jego punktu ciężkości, a to natychmiast odwdzięczyło się zwiększeniem zawartych w nim informacji, dawką dodatkowej witalności górnych rejestrów i co ciekawe lepszą definicją zakresu niskotonowego. Tak tak, dotknięcie jednego wycinka pasma ma swoje skutki w całym jego zakresie i tylko od wiedzy projektanta zwrotnicy zależy, czy dane obliczenia przełożą się na brzmieniowy sukces kolumn, czy poddane tego typu działaniom paczki kolokwialnie mówiąc zwyczajnie zaczną krzyczeć. Na szczęście duński blok inżynierki dzięki wieloletnim sukcesom poradził sobie w tej materii znakomicie. Jak? Patrząc od dolnego zakresu mamy do dyspozycji zjawiskowy nie tylko z racji dobrego zejścia, ale również solidnej dawki w kontrolowanej ilości bas, świetnie oddający zawarty w muzyce pakiet informacji środek i co bardzo ważne, idące w sukurs wspomnianym rejestrom, również będące oazą niezliczonej liczby wybrzmień, ale nie przekraczające dobrego smaku najwyższe tony. Reasumując, nadal napawamy się znaną od lat w dźwięku Dynaudio magią, jednak tym razem nieco lepiej napowietrzoną w najbardziej wrażliwym dla nas zakresie częstotliwościowym. Co na to konkretna muzyka? Zapewniam, że każda tylko na tym zyskiwała. I nie było znaczenia, że otwarcie średnicy w wielu przypadkach u konkurencji pogarsza barwę, nasycenie i gładkość wokalizy, gdyż czynione przez kilkanaście dni próby na żywym organizmie Cassandry Wilson – mocny ciemnoskóry głos, czy Norah Jones – śpiewanie trochę z użyciem przegród nosowych, ani razu nie postawiły przywołanych pań w złym świetle. Mało tego. Za sprawą wspomnianego ożywienia średnich tonów, bez najmniejszego zbliżania się do poziomu nadpobudliwości pracy narządów gardłowych wspomnianych diw w eterze międzykolumnowym znacznie wzrosła ilość docierających do mnie najdrobniejszych artefaktów mimicznych tego procesu wydobywania sonicznych alikwot. Ktoś złośliwy powie, że przecież nie o to w muzyce chodzi. Jednak uspokajam. To było jedynie podanie słuchaczowi tego, co zapisano na płycie, a co często schowane jest za mgiełką. I tylko ode mnie zależało, czy owe pełnoprawne w świecie muzyki, przecież naturalne dla ludzkiego głosu dodatki, dopuszczałem do pełniejszego postrzegania prezentacji jako bonus, czy też z premedytacją traktowałem jako całość.
Tak wyglądała projekcja wokalizy. A co z instrumentami? Te z powodzeniem szły tropem śpiewaczek. Nadal tryskały pełnią energii, soczystości, dzięki zwiewności średnicy świetnie wybrzmiewały, ale również gdy wymagał tego materiał, tryskały dostojnością i plastyką. Oczywiście w porównaniu ze starym wzorcem duńskich kolumn w brzmieniu kontrabasu było nieco mniej pudła w stosunku do strun, a fortepian nie był już tak przesadnie potężny, jednak przypominam, iż właśnie o to w całej rozciągłości odświeżania postrzegania sznytu grania konstrukcji tej marki chodziło. Czyli? Skierowanie w stronę neutralności, a przez to szybkości, dotychczas lekko przesuniętego w kierunku spowalniającego atak dźwięku nasycenia przekazu, co w moim odczuciu znakomicie się udało. A reszta nurtów muzycznych? Tutaj było równie spektakularnie. Bo? Popatrzcie na kolumny jeszcze raz. Dwa wielkie basowce w solidnej gabarytowo skrzynce, plus swobodny środek i otwarta góra, nie miały technicznych podstaw, by ulec nawet najbardziej wymagającej muzie. Czy to rock spod znaku Pink Floyd, czy hard rock ze stajni AC/DC, czy choćby szaleństwo ciężkiej do zaakceptowania przez nasz słuch, jakże często słuchanej nie tylko przeze mnie podczas testów, ale również młodsze pokolenie melomanów muzyki elektronicznej nie były w stanie doprowadzić tytułowych paczek nawet do stanu połowy ich możliwości. W zależności od materiału raz byłem świadkiem napawających strachem elektronicznych trzęsień ziemi, innym razem mocnego kopniaka stopy rockowej perkusji, co jakiś czas pakietu głośno, niestety często wykrzyczanego tekstu buntowniczych piosenek i oczywiście świetnie zawieszonych na zjawiskowo szerokiej i głębokiej wirtualnej scenie przeszkadzajek bębniarza. Dzięki dużej swobodzie grania nowych Contourów 60 za każdym razem zderzałem się z mistrzowskim pokazaniem ich możliwości, a nie walką z przerastającym je przeciwnikiem – czytaj wymagającą muzyką. To było na tyle spektakularne, że często wydawało mi się, iż mój przecież spory, bo osiągający 100 m³ pokój jest dla nich zbyt mały. Naturalnie takie uczucie rodziło się jedynie przy próbach sprawdzania zawieszenia cienkiej czerwonej linii możliwości systemu, gdyż nawet podczas wykorzystywania jak na mój gust sporych poziomów głośności nigdy nic takiego się nie miało miejsca. Czyli w wolnym tłumaczeniu kolumny grając dobrze, czyli z pełną ekspresją mocnego basu u mnie, spokojnie odnajdą się nawet w dwukrotnie większej kubaturze, co notabene idealnie wpisuje się w twierdzenie ze wstępniaka, iż omawiane, tak zjawiskowo grające kolumny za tak relatywnie niską cenę w obecnym świecie audio są pozytywnym ewenementem.
Niestety, wyszła mi laurka. Czy w obawie o utratę twarzy będę się bronił? Nic z tych rzeczy. Jak wspominałem, konkurencja na tym poziomie cenowym dopiero zaczyna pokazywać dobry dźwięk i to do małych pomieszczeń. Tymczasem Dynaudio zaoferowało muzyczne zjawisko do wielkich salonów. I to nie bliżej niekreślony łomot, tylko w zdecydowanej większości nacechowany emocjami, pełen energii i świeżości pokaz świetnie zawieszonej w moim pokoju muzyki. Czy to jest oferta dla każdego? Z wykluczeniem dwóch przypadków tak. Jakie to przypadki? Powiem tak. Jeśli jesteście wielbicielami przetworników ceramicznych lub bezkompromisowego grania wszelkiego rodzaju hornów, nie macie po co mierzyć się z Dynkami. I nie chodzi mi o nieciekawe brzmienie wymienionych w kontrze konstrukcji, gdyż znam wielu fanów każdej z nich, tylko o stawianie na całkowicie inne emocje. Jakie? Niestety dalekie od napawania się magią nasycenia i plastyki odtwarzanych przez artystów zapisów nutowych, w czym na szczęście dla wielu z Was duńskie panny są wręcz zjawiskowe.
Jacek Pazio
Opinia 2
Kiedy mniej więcej w połowie listopada 2018 r. zabierałem się za testy Dynaudio Contour 30, chcąc nie tyle na własne uszy, bo słuchałem już ich wielokrotnie na przeróżnych prezentacjach i wystawach, co przede wszystkim we własnych czterech kątach przekonać się o drzemiącym w nich potencjale, cały czas z tyłu głowy kołatała mi myśl, czy nie warto byłoby pojechać po przysłowiowej bandzie i na warsztat wziąć już nie dwuipółdrożne a trójdrożne 60-ki. Uznałem jednak, że zaczniemy od konstrukcji, których po pierwsze będę mógł spokojnie, znaczy się dłużej, posłuchać u siebie w 21 metrowym pokoju, a po drugie mając podkład merytoryczny zdobyty podczas recenzowania 30-ek łatwiej mi będzie ocenić możliwości starszego rodzeństwa. W zamyśle to miała być szybka akcja – najpierw opisujemy mniejsze, a po miesiącu, góra dwóch większe podłogówki i temat nowej serii Contour mamy niejako z głowy, ewentualnie w ramach niezobowiązującej przystawki pochylając się nad podstawkowymi 20-kami. Jednak przewrotny los po raz kolejny uznał, że zadrwi z naszych misternych planów i postanowił napisać własny scenariusz, który z zakładanego dwu, góra trzy odcinkowego mini-serialu przybrał postać swoistej, przynajmniej na razie, „niekończącej się opowieści”. Krótko mówiąc 30-ki po teście do dystrybutora marki, krakowsko – warszawskiego Nautilusa, już ode mnie nie wróciły a ja drugi rok nie jestem w stanie wyjść nad nimi z podziwu. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze, więc koniec końców nadszedł najwyższy czas zrealizować wcześniejsze postanowienia i przyjrzeć się cóż tam ciekawego zaproponowali Duńczycy w wieńczących serię Contour kolumnach o symbolu 60.
Nie da się ukryć, iż tytułowe 60-ki są oczywistym rozwinięciem moich dyżurnych 30-ek, więc w kwestii walorów estetycznych wszystkich zainteresowanych odsyłam do opisu młodszego rodzeństwa, gdyż poza większymi gabarytami zarówno kształt, jak i jakość wykonania są dokładnie taki same, wliczając w to zarówno pojedyncze terminale głośnikowe WBT, jak i świetnie sprawdzające się w praktyce dwuczęściowe moduły cokołów z rewelacyjnie ergonomicznym systemem regulacji wysunięcia kolców. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż w poprzedniej, jak pokazał czas, pośredniej inkarnacji Contourów dysponowały one czterema osobno przykręcanymi i obutymi w gumowe oringi nóżkami z ukrytymi wewnątrz kolcami, do których z kolei dostać się można było z pomocą stosownego klucza. Tym razem nijakich narzędzi potrzebować nie będziemy.
Oczywiste różnice dotyczą natomiast rozmiaru i ilości użytych w ww. projekcie przetworników. Całe szczęście odpowiedzialnego za górę pasma 28 mm, chłodzonego ferrofluidem, jedwabnego Esotara2 pozostawiono w spokoju, jednak pomiędzy nim a parą 24 cm basowców wyposażonych w membrany z MSP (Magnesium Silicate Polymer – polimeru z dodatkiem krzemianu magnezowego) wygospodarowano nieco miejsca na 15 cm średniotonowiec z wydajnym magnesem neodymowym, zaprojektowany właśnie z myślą o 60-kach. Powyższy, całkiem imponujący, zestaw przetworników ulokowano na masywnym aluminiowym profilu, który z kolei przykręcono do frontu kolumn finezyjnie zawijając jego boki, dzięki czemu uzyskano miłą oku integrację z obłymi bryłami korpusów. Jak sami Państwo widzicie jest to diametralnie inne podejście do tematu jeśli chodzi o udział aluminiowych „płaszczy” na kolumnowych frontach od tego, co od lat lansuje np. oddalony o zaledwie 200 km (przy przeprawie promowej, bo nie chcąc wysiadać z auta czeka nas blisko 280 km przejażdżka drogami E45 i E20, w tym przepięknym Storebæltsbroen – Mostem nad Wielkim Bełtem) Audiovector (vide R8 Arettè) stawiający na surową kanciastość krawędzi przednich, przechodząc w łagodne łuki dopiero na ścianach bocznych i śladowej tylnej. Tymczasem jak widać ekipa z Skanderborga zaokrągla co tylko się da redukując ostre pionowe krawędzie do niezbędnego minimum. Obudowy wykonano z wielowarstwowego, giętego MDFu i pokryto bądź elegancką fortepianową bielą / czernią, bądź wielce urodziwymi naturalnymi okleinami – jasnym satynowym orzechem, wybarwianym niemalże na biało dębem, oraz lakierowanymi na wysoki połysk fornirami palisandru (nazwa stosowana wymiennie z drewnem różanym) i modyfikowanego szarego dębu. I właśnie w tym ostatnim „malowaniu” była dostarczona do testów przez dystrybutora para. W ramach przypomnienia dodam tylko, że wyprodukowanie obudów Contourów zajmuje trzy tygodnie, podczas których, poza pracami stolarskimi, najwięcej czasu zajmuje nanoszenie i polerownie 11 (słownie jedenastu) warstw lakieru.
Podobnie jak w 30-kach układ bas refleks obsługują dwa, umieszczone na ścianie tylnej porty – górny znajdujący się mniej więcej na wysokości, dysonującej własną komorą, sekcji średnio-wysokotonowej, oraz dolny umieszczony nieco nad terminalami głośnikowymi. Oba można zatkać znajdującymi się w komplecie gąbkowymi zatyczkami a tym samym zapanować nad reprodukcją najniższych składowych. W roli wytłumienia wnętrza a zarazem wzmocnienia kolumn użyto paneli MDF z nacięciami KERF, a oprócz nich zdecydowano się na wełnę syntetyczną i cienkie fizelinowe maty. Same 60-ki są przy tym nad wyraz poważnym wyzwaniem natury logistycznej, gdyż każda z nich mierzy niemalże 140 cm, co przy wadze 55 kg netto jasno wskazuje że za transport i wypakowanie lepiej nie brać się w pojedynkę.
Z racji faktu, iż dostarczona przez stołeczną, rezydującą na ul. Kolejowej, ekipę Nautilusa para 60-ek właśnie wróciła z cyklu spotkań z panem Markiem Bilińskim kwestię zwyczajowego wygrzewania mieliśmy niejako z głowy. Niemniej jednak pierwszy tydzień daliśmy im na bezstresową akomodację i adaptację w nowych warunkach lokalowych. I od razu uwaga natury użytkowej. Otóż drodzy Państwo, jeśli nie dysponujecie pomieszczeniem o powierzchni przynajmniej 35-40 metrów kwadratowych to lepiej nie róbcie sobie krzywdy i nie sięgajcie po 60-ki. W zupełności wystarczą Wam 30-ki a zaoszczędzone 10 kPLN zainwestujcie w towarzyszącą im elektronikę, bądź jeszcze lepiej adaptację akustyczną docelowego pomieszczenia. Powody powyższego wywodu są dwa. Pierwszym jest krytyczna wręcz konieczność zapewnienia dzisiejszy bohaterkom przynajmniej 150 cm przestrzeni za nimi i podobnie po bokach, o ile mamy ochotę poznać ich zdolność do kreowania głębi sceny dźwiękowej, a drugim, wynikającym m.in. z usytuowania tweetera, konieczność oddalenia miejsca odsłuchowego o co najmniej 3-4 metry. Siedząc bowiem bliżej możecie odnieść wrażenie podobne do zajmowania miejsca w pierwszych rzędach w kinie, bądź teatrze, co z jednej strony daje niezwykle intensywne poczucie bliskości dziejących się na ekranie/scenie wydarzeń, lecz jednocześnie wymusza ciągłe zadzieranie głowy, co na dłuższą metę może okazać się cokolwiek męczące. Nie są to bynajmniej wady a cechy natywne większości dużych / wysokich kolumn, a wspominam o nich z czysto organizacyjnych względów, gdyż z własnego doświadczenia wiem, że większość z nas wychodzi z założenia, że większe musi po prostu być lepsze i już. I poniekąd będzie to racja, o ile tylko uwzględnimy zależność pomiędzy gabarytami kolumn i kubaturą w jakiej przyjdzie im grać. Dla świętego spokoju możemy zatem przyjąć zasadę mówiącą, że w przypadku Dynaudio liczba określająca model jest również orientacyjną, zlecaną ilością metrów kwadratowych, jakimi powinniśmy dysponować po nie sięgając, a więc im bliżej się jej znajdziemy, tym będzie lepiej.
Kończąc temat ustawiania dodam tylko, że podobnie jak 30-ki, również i 60-ki najlepiej grają dogięte tak, aby ich osie krzyżowały się mniej więcej w okolicach głowy słuchacza. Dzięki temu uzyskamy idealną równowagę pomiędzy szerokością i głębokością sceny przy jednoczesnym, niezwykle precyzyjnym ogniskowaniu źródeł pozornych.
Mając również świadomość prądożerności młodszego rodzeństwa (nie wierzcie w bajki z mchu i paproci o tym, jakoby Contoury 30 były łatwe do wysterowania nawet przez słabe i w dodatku budżetowe wzmacniacze) zapewniliśmy tytułowej parce dwie wersje iście referencyjnego wzmocnienia – lampową i tranzystorową. Roztaczającą bursztynową poświatę opcję reprezentowały dopiero co recenzowane na naszych łamach 120 W monobloki Air Tight ATM-3211, a obóz solid state Gryphon Audo Mephisto. Przesada? Możliwe, jednak już dawno doszliśmy z Jackiem do wniosku, że jeśli za coś się bierzemy, to robimy na przysłowiowego maxa, czyli jeśli coś testujemy, to staramy się z owego czegoś wycisnąć możliwie najwięcej, by kończąc redakcyjne odsłuchy mieć nie tylko poczucie dobrze spełnionego obowiązku, co przede wszystkim satysfakcję z poznania pełni drzemiącego w danej konstrukcji potencjału.
I tak też było tym razem. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z mówiąc bez ogródek „dużym”, lecz nieprzesadzonym dźwiękiem. Jego wolumen był bowiem w pełni adekwatny do reprodukowanego materiału a początkowe wrażenie spektakularności wynikało li tylko z faktu zaskoczenia, że mamy z nim do czynienia już na tak przystępnym pułapie cenowym. Chodzi bowiem o brak swoistego kompromisu, na który mniej bądź bardziej świadomie, w większości przypadków się godzimy, czyli na przybierające różną, zależną od konstrukcji, intensywność przeskalowania. Zarówno instrumenty, jak i wokaliści są bowiem poddawani umownej miniaturyzacji, co wydaje się całkiem zrozumiałe uwzględniając konieczność zmieszczenia ich na kreowanej przez kolumny scenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wpuści przecież na ową scenę teatru kukiełkowego rosłego aktora, gdyż uzyskany efekt mógłby jedynie sprawdzić się podczas przedstawienia o przygodach Guliwera w krainie liliputów. Tymczasem Contoury 60 budując niezwykle obszerną tak pod względem szerokości, jak i głębi scenę, oraz dysponując atutem w postaci łatwości operowania również wymiarem jej wysokości z owego przeskalowywania mogą zrezygnować, zastępując je zarezerwowanym, przynajmniej do tej pory, dla zdecydowanie wyższych modeli szalenie bardziej naturalnym zjawiskiem perspektywy. Do tego potrzeba jednak jeszcze zdolności panowania nad gradacją poszczególnych planów, co również znajduje się w puli możliwości dzisiejszych bohaterek.
Na początek zaserwowałem im pozornie niezobowiązujący album „Acoustic Session – EP” Riverside, na którym oprócz niezelektryfikowanych prog-rockowych utworów jest jedna post-apokaliptyczno-depresyjna dziewięciominutowa perełka – „Wasteland – Live Intro” która właśnie daje nad wyraz klarowny obraz zdolności Dynaudio do operowania efektami 3D. Bowiem mający lekką infekcję górnych dróg oddechowych jegomość błąkał się po naszym OPOS-ie zmagając się z hulającą po nim wichurze i krążącym nad nim ptactwem z taką intensywnością, że już sięgaliśmy po telefon w celu zneutralizowania go przez ekipę ratownictwa epidemiologicznego.
Jednak to był jedynie przedsmak tego, co 60-ki zaserwowały nam na kameralnym „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, gdzie wysokość sklepień starego Opactwa Noirlac została dodatkowo zaakcentowana a drobinki kurzu mieniące się w promieniach przezierającego przez wąskie okna słońca były praktycznie na wyciagnięcie ręki. Realizm nagrania był na tyle intensywny, że z łatwością byłem w stanie cofnąć się do ciepłego lipcowego popołudnia 2016 r., kiedy to dane mi było zasiąść na widowni mediolańskiego kompleksu Museo Diocesano podczas zorganizowanego w ramach Yamaha MusicCast Round 2 Event koncertu Cameristi della Scala i młodziutkiej Laury Marzadori. Przełączanie się pomiędzy japońskimi monosami i duńską końcówką pozwalało nam na delikatną zmianę estetyki grania pomiędzy lekko eufoniczną – lampową soczystością średnicy i słodyczą wysokich, jednak bezkompromisowo rozdzielczych, wysokich tonów a totalną kontrolą nad pełnym pasmem. W tym momencie warto sobie uświadomić, iż z dotychczas kojarzonym z Dynaudio ciepłem i gabinetową dostojnością w obecnej odsłonie Contourów zostało zaskakująco niewiele, gdyż wypchnięcie średnicy i zaokrąglenie obu skrajów wyewoluowało do postaci nad wyraz liniowego i bezkompromisowego, choć odznaczającego się niezwykłym wyrafinowaniem i gładkością grania.
Więcej różnic uwidoczniła zmiana repertuaru na koncertowy „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy, gdzie Dynaudio mogły w pełni rozwinąć skrzydła wspomnianej spektakularności, dyskretnie dając do zrozumienia, że o ile przy pianissimo, bądź romantycznych pasażach lampowe wzmocnienie wydawało się spełnieniem marzeń większości melomanów, to już tutti wymagało tranzystorowej bezkompromisowości. Oczywiście to moje czysto subiektywne opinie i nie wykluczam, iż części z Państwa mogłoby takie lekkie zaokrąglenie dołu przypaść do gustu. Byłoby to oczywiste odejście od firmowego, zaskakująco liniowego i transparentnego pomysłu na dźwięk proponowanego przez Duńczyków, ale bądźmy szczerzy – to nabywca ma być z posiadanych kolumn zadowolony.
A jak z nieco bardziej zdehumanizowanym, syntetycznym materiałem? Jeśli napiszę, ze równie dobrze, to jednocześnie będzie to zgodne z prawdą, co uznane może zostać za swoiste niedomówienie. Bowiem z odpowiednio wydajną amplifikacją (nie muszę chyba nadmieniać, iż takową dysponowaliśmy) 60-ki zdolne były wygenerować takie ciśnienie akustyczne i tak bezlitośnie bijący nas po trzewiach bas, że z powodzeniem moglibyśmy z ich pomocą organizować wieczorki taneczne dla miłośników twórczości Gorillaz czy Daft Punk. Przykładowo na „The Now Now” bas egzystuje zarówno pod postacią niezwykle krótkich „strzałów”, pulsujących loopów z twardym uderzeniem i niemalże wywołującą podciśnienie „cofką” a jednocześnie cały czas gdzieś snuje się przy podłodze i w tle stanowiąc swoiste lepiszcze dla pozostałych dźwięków. Co gorsza wszystkie te odmiany potrafią odzywać się niemalże jednocześnie i konia z rzędem temu, kto się w tym całym basowym galimatiasie nie pogubi. A Dynaudio nie dość, że sobie z nim radzą, to jeszcze zachowują iście stoicki spokój, dając przy tym fenomenalny wgląd w nagranie.
Niejako na deser zostawiłem kwestię średnicy, która z racji dopieszczenia dedykowanym, pracującym w zakresie 220 Hz – 4.5 kHz przetwornikiem stanowi niejako jakość sama dla siebie. Piszę to z perspektywy posiadacza 30-ek, które i tak są pod tym względem zjawiskowe, jednak 60-ki to jednak zupełnie inna liga. Komunikatywność najbardziej newralgicznego dla ludzkiego ucha podzakresu w ich wydaniu jest wręcz studyjna. Przy ich pomocy można z powodzeniem dokonywać masteringu wyłapując wszelakiej maści potknięcia i niepożądane artefakty wynikające z błędnego ustawienia mikrofonów, bądź niedyspozycji wokalisty. Co ciekawe owa liniowość i analityczność w podejściu do tematu wcale nie przejawia się bezdusznością, czy sterylnością a jedynie służy przekazaniu nam prawdy o nagraniu i poniekąd o naszym torze audio. Niczego nie piętnując i nie wystawiając na pośmiewisko po prostu wskazują na niedociągnięcia popełnione zarówno w post-procesie, jak i w trakcie mozolnego kompletowania naszego drogocennego ołtarzyka. Jeśli zatem liczyliście Państwo, że z ich pomocą, tak jak miało to miejsce w przypadku starszych modeli przypudrujecie to i owo, to lepiej pożegnajcie się owymi myślami już teraz.
Czy w związku z powyższym Dynaudio Contour 60 wymagają aż tak ultra high-endowego wzmocnienia jakim my je uraczyliśmy? Przewrotnie powiem, że na pewno im nie zaszkodzi, jednak schodząc nieco na ziemię i szukając bardziej zdroworozsądkowo dobranej amplifikacji z czystym sumieniem poleciłbym Państwu próby ze wzbogaconą o Super Black box lampową integrą Octave V 110 SE, bądź tranzystorową końcówką Bryston 4B³, odradzając jednocześnie mariaż z większością modeli McIntosha z którymi Dynaudio mogłyby mieć problem z kontrolą basu, oraz poprawnym timingiem idąc w kierunku zbytniej romantyczności i rozleniwienia. Tytułowe Dunki lubią bowiem być trzymane „krótko przy pysku” dzięki temu oferują dźwięk najwyższych lotów i potrafią zauroczyć od pierwszego rzutu tak okiem, jak i uchem. Zatem jeśli tylko dysponujecie odpowiednim, zdolnym je pomieścić lokum, to gorąco zachęcam do ich posłuchania, gdyż patrząc na aktualną ofertę rynkową trudno jest mi zaproponować Państwu cokolwiek mogącego zbliżyć się do nich tak pod względem spektakularności, jak i wyrafinowania brzmienia.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Air Tight ATM-3211
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 39 900 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 3-drożna, bass reflex, wentylowana do tyłu
Podział pasma: 220 Hz, 4.5 kHz
Efektywność: 88 dB (2.83V / 1m)
Moc: 390 W
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 28 Hz – 23 kHz
Wykorzystane przetworniki:
Wysokotonowy: 28 mm kopułka jedwabna Esotar2
Średniotonowy: 15 cm MSP
Woofery: 2 x 24 cm MSP
Wymiary (S x W x G): 295 x 1355 x 460 mm
Waga: 54.3 kg/szt.
Opcje wykończenia: Walnut Light Satin, Grey Oak High Gloss, Black/White Piano, Rosewood Dark High Gloss, Ivory Oak
Najnowsze komentarze