Opinia 1
Drodzy Państwo, doskonale zdajemy sobie sprawę że kolejna recenzja Accuphase’a może u co poniektórych z Was wywołać strach przed otwarciem lodówki, żeby przypadkiem i stamtąd nie wyskoczył kolejny szampańsko – złoty Japończyk, ale proszę nam wierzyć, że z jednej strony robimy co w naszej mocy, by ewentualne wrażenie przesytu marką możliwie skutecznie minimalizować a z drugiej po prostu nie możemy pozostawać ślepi i głusi na sukcesywnie aktualizowaną ofertę. Sytuacja jest jednak na tyle delikatna, żeby nie powiedzieć skomplikowana, że wymaga trochę szerszego spojrzenia i refleksji. Po pierwsze mamy bowiem do czynienia z bezsprzeczną rozpoznawalnością pochodzących z Kraju Kwitnącej Wiśni urządzeń. Zjawisko to z pewnością szalenie cieszy ichniejszy dział marketingu, lecz jednocześnie narzuca dość sztywne ramy designu, co z resztą doprowadziło do perfekcyjnej wręcz unifikacji. W rezultacie poszczególne modele różnią się od siebie jedynie niuansami a to z kolei w pierwszej chwili może wywoływać początkowy efekt déjà vu, gdyż zgodnie z prawdą już coś uderzająco podobnego widzieliśmy i to w dodatku wielokrotnie. Co prawda w większości przypadków, gdy oferta danego producenta ogranicza się zaledwie do kilku pozycji, nie ma jeszcze tragedii, jednak Accuphase najwidoczniej za punkt honoru postanowił sobie dotrzeć do możliwie najszerszego spektrum odbiorców i używając młodzieżowego slangu można powiedzieć, że „poszedł po bandzie”. Proszę tylko spojrzeć na jego portfolio: cztery przedwzmacniacze, osiem wzmacniaczy mocy, cztery integry, cztery odtwarzacze CD, dwa procesory, phonostage, DAC, dwa kondycjonery i na deser jeszcze wkładka gramofonowa. Uff, robi wrażenie, nieprawdaż? Na upartego, chcąc przetestować każdą z wymienionych przed chwilą pozycji (proszę się skupić, mowa o Hi-Fi i High-Endzie a nie kamasutrze!) musielibyśmy z Jackiem na taki maraton poświęcić co najmniej rok i to publikując miesięcznie po 2-3 recenzje. Całe szczęście polski dystrybutor – krakowski Nautilus ma litość w sercu i woli serwować nam japońskie specjały w zdecydowanie dłuższych interwałach. Dlatego też, skoro E-470 recenzowaliśmy w lutym spokojnie możemy pochylić się nad kolejnym odświeżonym urządzeniem – umiejscowioną oczko niżej w firmowym cenniku integrą E-370.
Wiem, wiem. Przecież wszyscy zainteresowani doskonale wiedzą jak wygląda tytułowa 370-ka, a jeśli nawet nie do końca są tego pewni, to wystarczy, że mieli w ciągu ostatnich kilku (-nastu?) lat kontakt z jakimkolwiek wzmacniaczem zintegrowanym Accuphase’a . W telegraficznym skrócie spokojnie możemy uznać, że jak wszystkie inne integry Accu i na tym zakończyć akapit poświęcony szacie wzorniczej. Problem jednak w tym, że po naszej błękitnej planecie spacerują również jednostki nieskażone audiofilizmem o znajomości sprzętu audio ograniczonym li tylko do asortymentu wielkopowierzchniowych sieciówek „nie dla idiotów”. Dlatego też zorientowani spokojnie mogą sobie poniższy akapit darować a całą resztę serdecznie zapraszam do lektury części wizualizacyjnej.
Masywny szampańsko-złoty front na pierwszy rzut oka przedstawia się całkiem minimalistycznie. Za centralnie umieszczonym, prostokątnym oknem umieszczono charakterystyczne, podświetlone na bursztynowo wskaźniki wychyłowe, pomiędzy którymi zielonkawą poświatę roztacza firmowe logo a pod nim, czerwienią kusi wyświetlacz informujący o sile wzmocnienia. Oprócz tego trudno pominąć solidne gałki zlokalizowane po obu stronach pleksiglasowego okna, z czego lewa pełni funkcję selektora wejść i prawa odpowiedzialna za regulację głośności. Dodatkowo pod wybierakiem źródeł umieszczono włącznik główny, a po przeciwnej stronie przyciski Comp, ATT i gniazdo słuchawkowe, oraz … mini guziczek z wielce intrygującym opisem „Open”. Po jego wciśnięciu niczym most zwodzony majestatycznie opada usytuowana pod wspomnianą szybką klapka odsłaniając równiutki rządek pokręteł i przycisków umożliwiających nie tylko modelowanie brzmienia wzmacniacza, lecz również obsługę rzadziej wykorzystywanych funkcji, oraz ewentualnych – opcjonalnych modułów rozszerzeń.
Ściana tylna prezentuje się równie atrakcyjnie i wyraźnie daje do zrozumienia, że z wrodzonym wdziękiem i swoboda odnajdzie się w nawet nieprzyzwoicie rozbudowanych konfiguracjach. Proszę tylko spojrzeć. Jeśli chodzi o wejścia, to do dyspozycji otrzymujemy dwie pary XLRów, pięć (!) par RCA, pętlę magnetofonową i osobne wejścia i wyjścia na końcówkę i z przedwzmacniacza. Jeśli komuś mało, to bez problemu może rozszerzyć interfejsy o dodatkowe karty przedwzmacniacza gramofonowego (AD-30) lub DACa (Digital Input Board DAC-40). Podwójne terminale głośnikowe są nad wyraz masywne a poprzez brak jakichkolwiek kołnierzy i innych zastawianych na audiofilską brać pułapek zdolne przyjąć nawet najbardziej masywne widły jakimi konfekcjonowane są dostępne na rynku przewody.
Po wręcz ekstatycznie przeze mnie ocenionej 470-ce perspektywa recenzji plasującej się oczko niżej konstrukcji z dość oczywistych względów nie wywoływała zbytniej euforii. Dlatego też przez prawie pół roku nawet nie zbliżałem się do tytułowej marki serwując sobie swoisty detox. Kiedy jednak przyszło co do czego okazało się, że moje prewencyjna zapobiegliwość i ostrożność były zupełnie niepotrzebne. Po odpowiednim wygrzaniu przez dystrybutora i kilkunastogodzinnej akomodacji w moim systemie 370-ka od przysłowiowego pierwszego odpalenia zagrała tak, że gdybym chadzał po domu w kapciach, to spokojnie mógłbym je zgubić. Wykorzystany w ramach „rozbiegówki” mini-album „The Party’s Over” Prophets Of Rage zabrzmiał wręcz porywająco – z odpowiednia potęgą, agresją i atakiem. Co prawda od razu można było wychwycić, że w porównaniu z 470-ką testowana integra brzmi nieco ciemniej i nie jest zdolna do oddania aż takiej rozdzielczości, ale … umówmy się, piszę o tym mając w pamięci model nie tylko droższy o bagatela 8 000 PLN, ale będę upierał się w przekonaniu, że po prostu wybitny. Nie ma jednak co rozpaczać, czy mieć pretensję do garbatego, że ma proste dzieci, tylko skupić się na status quo i tyle. Skoro jednak hardrockowa rozgrzewka przebiegła tak obiecująco nie czekałem ani chwili i zwiększając ilość muzycznych oktanów w trzewia japońskiego wzmacniacza wtłoczyłem zionącą siarką i trupim jadem iście szatańską miksturę pod postacią „Symphonies of Sickness (Full Dynamic Range Edition)” Carcass. Oczywiście serwowanie tego typu ekstremów nie wydaje się nazbyt rozsądne, ale proszę mi wierzyć, że tego typu materiał niejednokrotnie jest w stanie wycisnąć z testowanych urządzeń, a czasem i samych słuchaczy o wiele więcej aniżeli dopieszczone audiofilskie samplery. Przykładowo cześć moich znajomych już w połowie „Excoriating Abdominal Emanation” była w stanie zgodzić się na wszystko, byleby tylko móc zmienić repertuar. Żarty jednak na bok. Wbrew pozorom owa pozorna kakofonia zawiera całkiem sporo informacji, lecz są one podawane w tak obłędnym tempie, że większość systemów po prostu sobie nie radzi z ich reprodukcją. Całe szczęście 370-ka do tego grona najwidoczniej nie należy, gdyż ze stoickim spokojem serwowała głośnikom prawdziwe katusze targając niemiłosiernie ich membranami i nie dając nawet chwili wytchnienia. Szczekliwy growl wokalisty, ogłuszające partie gitar i przytłaczające perkusyjne blasty tym razem nie były zlepioną bezkształtną masą, lecz brzmiały na tyle selektywnie, na ile pozwalała sama realizacja, choć uczciwie trzeba przyznać, że jak na tego typu klimaty spokojnie można mówić o bardzo wysokim poziomie. Swoje trzy grosze dorzuciło też wspomniane wcześniej delikatne stonowanie świetlistości. Dzięki temu góra pasma, gdzie jak to mają w zwyczaju operują między innymi blachy, nie raniła uszu zbytnią ofensywnością, czy też irytująca granulacją a przy tym nie maskowała zawartych tamże mikro informacji. Po prostu bosko, ekhm … znaczy się szatańsko.
Przejdźmy jednak do czegoś akceptowalnego przez zdrowy na ciele i umyśle ogół. Weźmy na ten przykład występującą raptem kilka dni temu (29 sierpnia) na warszawskiej plaży Imany i jej ostatni, jeszcze pachnący tłocznią album „The Wrong Kind Of War”. Mocny, niski głos wokalistki został bardzo sympatycznie dodatkowo dopalony i dosaturowany przez co zabrzmiał niezwykle namacanie i nawet jeśli lepiej aniżeli powinien, to … spokojnie jestem w stanie przełknąć takie odstępstwo od antyseptycznego wzorca. Bardzo pozytywne wrażenie sprawiała też nie tylko szeroka, lecz również zaskakująca głębokością scena, na której bez problemu zmieścili się zarówno pierwszoplanowi muzycy, jak i umieszczone w dalszej odległości miksy symfoniczne.
A właśnie – symfonika. „Le nozze di Figaro, K.492” Mozarta pieścił uszy słuchaczy brzmieniem z pogranicza miodowej słodyczy i krystalicznej czystości spływającej z lodowca strugi. Do głosu bowiem doszła iście jedwabista gładkość i emocjonalna dojrzałość, dzięki czemu zarówno tutti orkiestry, jak i najcichsze partie wokalne charakteryzowały się właściwym ładunkiem emocjonalnym. Tam gdzie wymagała tego sytuacja Accu był w stanie potężnym tutti zatrząść posadami, by za chwilę bez najmniejszych oznak nerwowości leniwie sączyć szeptane frazy. Również gradacja planów i precyzja lokalizacji poszczególnych źródeł pozornych nie pozostawiały niedosytu. Co prawda, jak zresztą już zdążyłem nadmienić w temacie rozdzielczości starsze rodzeństwo miało nieco więcej do powiedzenia, ale trudno, żeby było inaczej. Całe szczęście owe różnice nie były na tyle krytyczne, by mając już określony budżet czekając kilka kolejnych miesięcy niepotrzebnie zwiększać dystans do przysłowiowego króliczka, w międzyczasie słuchając urządzeń znajdujących się poza naszym zasięgiem. W końcu czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Wbrew pozorom tytułowy Accuphase E-370 nie jest kolejnym przedstawicielem „gabinetowej” kolekcji, gdyż nader zgrabnie wymykając się, jak się okazuje całkowicie zdezaktualizowanym, stereotypom dziarsko podąża za swoim starszym rodzeństwem. Zaznaczę jednak, że rodzeństwem przynależnym do najnowszej generacji japońskiego producenta. Ma w sobie ponadprzeciętną werwę, witalność i coś, co z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom cięższych brzmień – zdolność zapanowania nawet nad trudnymi kolumnami i to na repertuarze, przy którym większość urządzeń po prostu rzuca ręcznik na ring. W dodatku z podobnym entuzjazmem podchodzi do wszystkich gatunków muzycznych, więc trudno będzie mu przypiąć jakąkolwiek „łatkę” i specjalizację. Nie oferuje również już tak karmelowego, niemalże lepkiego dźwięku jak swoi protoplaści. Jeśli zatem wszechstronność i uniwersalność Państwu przeszkadza a poszukujecie niszowości i ścisłego ukierunkowania, to … i tak go posłuchajcie. Posłuchajcie, bo po prostu warto.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– DAC: T+A DAC 8 DSD
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accustic Arts POWER I – MK 4
– Przedwzmacniacz liniowy: Emotiva XSP-1
– Końcówka mocy: Emotiva XPA-2
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Rozpoznawalność od pierwszego czy to wzrokowego, czy też słuchowego kontaktu jest marzeniem każdego producenta. Oczywiście wymaga ona długich lat mozolnej pracy, ale jeśli już się ją osiągnie, nie można spocząć na laurach. Dlaczego? Odpowiedź wydaje się być prosta. Świat idzie do przodu i wakacje od poprawiania własnych konstrukcji za sprawą opóźnień w udoskonalaniu jakości dźwięku urządzeń danej marki mogą odbić się czkawką biznesową, a powrót na panteon wiodących wytwórców nie jest już taki oczywisty. Obserwując rynek widzimy, iż wszyscy konsekwentnie opracowują nowe konstrukcje, jednak niektórzy z powodu przyklejonej fantastycznej, ale przez lata nie zmieniającej się nalepki rozpoznawalności poprzez sznyt brzmieniowy mają problem z otwarciem się potencjalnych nabywców na nowy pomysł na dźwięk. To rasowy paradoks, gdyż to co dotychczas pozwalało danemu brandowi utrzymywać przy sobie zagorzałych fanów, w dobie chęci zmiany szkoły brzmienia jest pewną kulą u nogi. Oczywiście wszystko jest do przezwyciężenia, ale taka kotwica jeśli nawet nie przeszkadza, to co najmniej spowalnia proces ewolucji wizerunku w świadomości melomanów, dlatego też osiągnięcie nowego docelowego kierunku może rozłożyć się na kilka lat. I gdy wydawałoby się, że sprawa jest co najmniej trudna, pojawiamy się my – czytaj recenzenci – by w kilku strawnych akapitach zweryfikować, czy naprawdę idzie nowe, a jeśli tak i jest co najmniej ciekawe, to w którym kierunku. Może wstępniak wyszedł trochę pokręcony, ale był od początku zaplanowany, gdyż po stosunkowo niedawno testowanej, stojącej nieco wyżej w hierarchii cenowej integrze E 470 producenta z kraju kwitnącej wiśni wydaje się, iż jej znany sprzed lat kurs ku miłemu graniu ponad wszystko delikatnie dryfuje, a dzisiejszy test pozwoli stwierdzić, czy to był wybryk jednostkowy, czy też zaplanowana długoterminowa akcja. Tak więc, puentując ten trochę długawy akapit pytaniem: Czy i jak zmienia się rys brzmieniowy prezentowanej marki? Zapraszam wszystkich na prelekcję o wartościach sonicznych wzmacniacza zintegrowanego E 370 japońskiego Accuphase’a dystrybuowanego przez krakowskiego Nautilusa.
Opisywanie kolejnych wcieleń urządzeń dzisiejszej marki jest bardzo niewdzięcznym zadaniem. Dlaczego? Niestety, mimo, że zawsze są to pięknie prezentujące się wizerunkowo produkty, to patrząc na nie przez recenzencki pryzmat trzeba przyznać, że są bardzo do siebie podobne, co sprawia, że w każdym teście musimy zmierzyć się z unikającą powtarzania się ekwilibrystyką słowną. Prawdę mówiąc, to dla mnie nie jest jakimś wielkim problemem, ale jeśli jakaś fraza wyda się Wam podobna do wcześniej czytanych, nie jest to zamierzone, tylko czysty zbieg okoliczności. Ale ad rem. Recenzowany dzisiaj piecyk emanuje szampańskim złotem frontu, matowym połączeniem brązu z szarością górnej części obudowy i połyskującymi w podobnym odcieniu brązu boczkami. Przednia ścianka będąc centrum dowodzenia w swej centralnej części oferuje skryty za szybką zestaw wskaźników wychyłowych i cyfrowy wyświetlacz poziomu głośności. Pod wspomnianym okienkiem ze skaczącymi pręcikami znajdziemy dodatkowo nadającą spokój wizualny konstrukcji solidnych rozmiarów klapkę skrywającą zestaw pokręteł i włączników funkcyjnych. Ale to nie koniec wyliczanki, gdyż na zewnętrznych flankach frontu umiejscowiono jeszcze: z lewej gałkę wyboru źródła i główny włącznik , a na prawej takie samo rozmiarowo jak selektor wejść pokrętło głośności i usytuowane pod nim guzik otwierania przywołanej przed momentem odchylanej zaślepki, gniazdo słuchawkowe, a także włączniki ATT i COMP. Podążając ku tyłowi widzimy mocno wentylującą urządzenie zespołem ażurowych bloków górną płaszczyznę obudowy, a na tyle podwojone terminale głośnikowe, dwa sloty na opcjonalne płytki phonostage’a i DAC-a, zestaw wejść i wyjść w standardzie RCA i XLR, przelotkę PRE OUT i nagrywania, a także gniazdo IEC. Idąc tropem początku tego akapitu nie będę pisał pełnego elaboratu o aparycji i ofercie regulacyjnej 370-ki, ale jedno mogę napisać na pewno, bez względu na to, jak Wy odbieracie taki design, dla mnie całość prezentuje się fantastycznie.
Pisząc ten tekst oczywistą sprawą jest, że mam już za sobą sesję testową i muszę powiedzieć, że z całą pewnością idą zmiany. Może nie tak spektakularne jak w stosunkowo niedawno ocenianym modelu, ale wyraźnie słychać, że delikatnie odchodzimy od dźwięku będącego gęstą lawą na rzecz nadal operującego w kolorze, ale jednak złagodzonego temperaturowego spektaklu. To zaś pozwalało testowanej 370-ce wyraźniej różnicować poszczególne kompilacje płytowe, co jeszcze do niedawna było raczej pobożnym życzeniem, albo zmuszało do czasochłonnej i kosztownej kabelkologii. Jednak proszę się nie niepokoić, nie dzieje się to na zasadzie niegdyś użytej przez naszą elitę polityczną grubej kreski, tylko jest stopniowym, z modelu na model, delikatnym ochładzaniem przekazu, by rozgrzane głowy wiernych fanów nie wybuchły od nagłej zmiany temperatury. I gdy wydawałoby się, że wszystko już wiadomo, pragnę przypomnieć, iż test jako taki nie opiera się jedynie na ogólnikowych wskazówkach o występach danego komponentu, tylko bliższym opisie jego zachowania się w danej konfiguracji i konkretnym materiale muzycznym. A więc, jak wypadł? Chyba jedną z ważniejszych informacji jest, że Accu 370 był dość zwarty w najniższych rejestrach. Oczywiście nieco ustępował punktowi odniesienia, ale na tle moich dawnych kontaktów z tą marką było zdecydowanie bardziej punktualnie. Środek mimo unikania przegrzania nadal emanował fajnym kolorem, a w górze choć jawiła się jako nieco ciemniejsza, bez problemu oferowała sporo oddechu, jednak nie miała w sobie już tyle co niegdyś złota. I wiecie co? Ja chyba wolę tak, niźli po raz kolejny mierzyć się ze zbyt mocno polukrowanym spektaklem muzycznym. Owszem, bardzo miłym, ale świat się zmienia i gusty klientów również. Dlatego też, naturalnym jest, że marka chcąc nadążyć za owymi zawirowaniami w estetyce odbioru muzyki wykonała ukłon w kierunku klienta. I dobrze. Spoglądając na poszczególne propozycje płytowe rozpocznę od muzyki dawnej z portfolio wytwórni RAUMKLANG, a z jej obszernego repozytorium wybrałem zapis włoskich pieśni z 17-go stulecia zatytułowanych „Dialoghi A Voce Sola”. Efekt? Nie, żadnych strat w generowaniu emocji przez nieco chłodniej prezentowaną muzykę nie zanotowałem. Powiem więcej, wszelkie instrumenty strunowe nawet zyskiwały, gdyż unikając przesłodzenia były bliższe ich naturalnemu brzmieniu drewnianych, przez co trochę tępych dźwiękowo pudeł rezonansowych. Przyglądając się wirtualnej scenie muzycznej ważną informacją jest, że realizator bardzo dobrze porozstawiał na niej tak w szerz, jaki głąb poszczególnych muzyków, co skutkowało ich bezproblemowym lokalizowaniem. Myślicie, że to zbędny blichtr. Nic z tych rzeczy. Gdy sesja nagraniowa odbywa się w kubaturze kościelnej i nie daj Boże przeczytamy o tym w załączonej książeczce, natychmiast odczuwamy dyskomfort, gdyż nijak nie możemy odnaleźć się w bezładnej, czasem płaskiej ścianie dźwięku. Nie wiem, jak Wy, ale ja tak mam i nic na to nie poradzę. Dlatego też, zawsze, gdy testowane urządzenie dobrze radzi sobie z tym aspektem, z dużą pieczołowitością to podkreślam. Kolejną przykładową płytą będzie sesja nagraniowa Youn Sun Nah z krążka „Same Girl”, a konkretnie ostatnim śpiewanym po francusku utworem „La Chanson D’hélène”. Jak zapewne wiecie, artystka prawie połyka mikrofon wprowadzając tym sposobem do utworu dodatkową porcję intymności. I gdy wydawałoby się, że sam sznyt grania odtwarzającego ją zestawu audio ma niewiele do powiedzenia, to za sprawą tonizowania temperatury grania przez nową integrę Accuphase’a wszelkie francuskojęzyczne szeleszczące sylaby były zdecydowanie prawdziwsze. Człowiek swym głosem szumi i syczy dość neutralnie (czytaj chłodno), a wcześniejsze wcielenia sprzętowe występującego dzisiaj brandu mocno to podgrzewały, co wielu nawet mogło się podobać, tylko nijak miało się do prawdy – bez względu na fakt, jak daleko za sprawą danego sprzętu od niej jesteśmy. Dlatego bez względu, jak osobiście odbierzecie dzisiejszy wzmacniacz, według mnie ten kawałek udowodnił, że Accu 370 obrał dobry kierunek. Na koniec zmierzymy się z mocniejszym graniem. W roli kata, albo jak kto woli sparingpartnera wystąpiła grupa Coldplay z płytą „A Rush Of Blood To The Head”. Dlaczego akurat ten krążek? To, że gitary i wokal wypadną dobrze, raczej się spodziewałem. Jednak bardziej interesowało mnie, jak w drugim kawałku wypadnie stopa perkusji i niski pomruk klawiszy. Wspominałem przecież, że na dole zrobiło się nieco twardziej i powiem Wam, że owe wychwycone i wyartykułowane na wstępie wnioski tutaj całkowicie się potwierdziły. Oczywiście, i tym razem nie było to idealnie przeniesienie umiejętności zestawu Reimyo, ale przyznam, że interesujące mnie artefakty wypadły bardzo ciekawie, a pokusiłbym się o stwierdzenie- dobrze. I myślę, że tym optymistycznym akcentem należałoby powoli zbliżać się do końca naszego spotkania. Gdy prześledzicie dotychczasowy tekst, zauważycie, że raczej skupiałem się na pokazaniu, jak w starciu z muzyką wypada nowo obrany kurs brzmienia produktów z Japonii. Nie wiem, czy decyzja o odejściu od nadmiernego koloru jest nieodwracalna, ale po tym co usłyszałem myślę, że jest co najmniej słuszna, gdyż dźwięk jest bliższy neutralności, o którą przecież w domowym audio chodzi. Czy to się przyjmie, pokaże rynek, jednak bez względu na ostateczny wynik zachęcam do osobistych doświadczeń, gdyż to przecież Wy jesteście tym rynkiem i swoim portfelem możecie go kształtować.
Dotychczasowymi znakami rozpoznawalności marki Accuphase był słodki design i słodkie brzmienie. Jedni oba atuty kochali bez jakichkolwiek warunków, a inni będąc zauroczeni tylko wyglądem wszelkimi możliwymi sposobami – zmiana okablowania lub praca z urządzeniami z innych stajni – zmuszali Japończyków do odwilży temperaturowej. I gdy wydawałoby się, że taki stan rzeczy będzie trwał w nieskończoność, konstruktorzy 370-ki postanowili przyjść tym drugim z pomocą i lekko ostudzili jej brzmienie, co w konsekwencji zbliżyło ją do tak poszukiwanej neutralności w oddaniu brzmienia instrumentów i głosu ludzkiego. Mimo oscylowania mojego gustu w świecie koloru wcześniejsze wzmacniacze Accuphase’a były dla mnie zbyt gęste, dlatego ów krok wydaje się być słuszną koncepcją. Czy przypadnie do gustu i Wam, nie mnie jest rozstrzygać. Jednak jedno wiem na pewno, jeśli dotychczas w opisywanej dzisiaj marce podobał się Wam jedynie design, to teraz dzięki wzmacniaczowi zintegrowanemu E370 możecie trafić w swój indywidualny punkt „G”. Zatem szable- ups, pieniądze w dłoń i do salonu marsz.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus / Accuphase.pl
Cena: 26 900 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa (pełna moc, 20 Hz – 20 kHz): 2 x 150 W/4 Ω; 2 x 100/8 Ω
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD, obydwa kanały pracujące, 20 Hz – 20 kHz): 0,05% / 4-16 Ω
Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
Pasmo przenoszenia:
• wejście liniowe: 20 Hz – 20 kHz/0, 0,5 dB
• wejście POWER IN: 20 Hz – 20 kHz/-0,2 dB (pełna moc), 3 Hz – 150 kHz/0, -3 dB (1 W)
Współczynnik tłumienia: 400 (8 Ω/50 Hz)
Czułość wejściowa (dla pełnej mocy):
• wejście liniowe niezbalansowane – 142 mV/20 kΩ
• wejście liniowe zbalansowane – 142 mV/40 kΩ
• wejście POWER IN – 1,13 V/20 kΩ
Napięcie wyjściowe:
• Pre Out: 1,13 V (50 Ω)
Wzmocnienie:
• wejście RCA – wyjście PRE OUT: 18 dB
• wejście POWER IN – wyjście: 28 dB
Regulacja barwy dźwięku:
• niskie tony: 300 Hz/± 10 dB (50 Hz)
• wysokie tony: 3 kHz/± 10 dB (20 kHz)
Loudness: +6 dB (100 Hz)
Tłumienie: -20 dB
Współczynnik sygnał-szum (XLR): 97 dB
Wyjście słuchawkowe: 8 Ω i więcej
Wskaźniki: skala logarytmiczna w dB lub %
Pobór mocy: 46 W (bez sygnału wejściowego); 245 W (pełna moc/8 Ω)
Wymiary: 465 x 171 x 422 mm
Waga: 22,7 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Oferta marki Lyngdorf została poszerzona o cyfrową końcówkę mocy SDA-2400, która posiada wejścia zarówno analogowe jak i cyfrowe. Dzięki wielu nowym funkcjom charakteryzuje się wyjątkową wydajnością w szerokim zakresie zastosowań.
WYJĄTKOWO UNIWERSALNA
Cyfrowe wejścia optyczne i koaksjalne oraz zbalansowane (single-ended) wejścia analogowe umożliwią dopasowanie SDA-2400 do wszelkich możliwych konfiguracji. Ten wzmacniacz może funkcjonować w tradycyjnej konfiguracji stereo lub jako człon systemu wielokanałowego. Znajdzie też zastosowanie jako potężne uzupełnienie odtwarzaczy multimedialnych i urządzeń strumieniowych ze zintegrowaną regulacją głośności. Korzystanie z połączeń cyfrowych pozwoli na zminimalizowania zakłóceń oraz zniekształceń ze źródeł zewnętrznych. Obwody wejściowe są oparte na Wolfson WM8804 PLL Transceiver. Pozwala to na doskonałe osiągi dynamiczne i polepszoną tolerancję na niestabilność zegara.
MOC INTELIGENTNA
SDA-2400 nie ma przycisku on/off. Będzie on automatycznie przechodził w tryb czuwania, gdy nie będzie w użyciu. Gdy wzmacniacz wykryje sygnał włączy się automatycznie. Można ustawić go tak, aby zawsze był załączony, a jeśli urządzenie współpracujące posiada wyjście Trigger 12V, można kontrolować stan zasilania nawet w systemie łańcuchowym (kilka SDA-2400).
CYFROWE WZMACNIANIE
Lyngdorf jest pionierem w konstrukcji wzmacniaczy cyfrowych. Wzmacniacz mocy SDA-2400 nie jest typowym wzmacniaczem klasy D. Jest to o wiele lepsza konstrukcja. Posiada bardzo niskie zniekształcenia liniowe oraz imponujący stosunek sygnału do szumu, co czyni go idealnym dla osób poszukujących najczyściej brzmiącego wzmacniacza wysokiej mocy na rynku. Stopień wyjściowy wykorzystuje Pulse Width Modulation z opatentowanej technologii optymalizacji prędkości przełącznika. Wraz ze stałą prędkością przełączania 390 kHz i minimalnym sprzężeniem zwrotnym zapewnia niskie zniekształcenia liniowe w porównaniu do typowych wzmacniaczy klasy D. Opierając się na najnowszych technologiach MOSFET wytwarzanie ciepła przez SDA-2400 jest wielokrotnie mniejsze niż w innych wzmacniaczach o porównywalnej mocy, zarówno w sytuacjach maksymalnego obciążenia i, co ważniejsze, w sytuacji normalnej pracy wzmacniacza.
DANE TECHNICZNE:
• Moc: 2 x 400 W dla 4Ohm, 2 x 200W dla 8Ohm
• Wejścia:
• 1 x: analogowe RCA (Single Ended)
• 1 x analogowe XLR
• 1 x koaksjalne cyfrowe (≤192kHz / 24 bit)
• 1 x cyfrowe optyczne (≤96kHz / 24 bit)
• Tryby: wykrywanie wejścia (dla wszystkich wejść) lub zawsze włączony
• Trigger (12V):
• 1 x wejście
• 1 x wyjście (dla trybu łańcuchowego)
• Wymiary (SxWxG): 45 x 4,5 x 36 cm
• Wykończenie: aluminium anodowane, czarny matowy
• Waga: 6,5 kg
Urządzenie jest już dostępne w Polsce, a jego cena detaliczna wynosi 8 690,- zł.
Dystrybucja: Trimex
Nowa linia ultrapanoramicznych monitorów firmy LG na targach IFA 2016 w Berlinie LG
LG Electronics, lider branży monitorów panoramicznych w formacie 21:9 prezentuje na berlińskich targach IFA dwa nowe monitory z zakrzywionym ekranem. Największy na świecie1 38-calowy model UltraWideTM 38UC99 oraz profesjonalny monitor dla graczy UltraWideTM w formacie 21:9 z matrycą IPS odświeżaną z częstotliwością 144 Hz (34UC79G) zostały wyposażone w najnowsze rozwiązania z zakresu wyświetlania obrazu. Oba produkty posiadają wszystkie cechy, które sprawiły, że seria LG UltraWideTM 21:9 stała się doskonale znana na całym świecie – szeroki kąt widzenia, żywe barwy oraz łatwość użytkowania.
Niespotykana dotąd wielkość ekranu modelu 38UC99 pozwala zadbać w czasie pracy o najdrobniejsze szczegóły. Duże rozmiary, zaawansowana matryca IPS modelu UltraWide QHD+ o rozdzielczości 3840 x 1600 oraz szerokie spektrum kolorów uwzględniające 99% przestrzeni barw RGB sprawiają, że monitor 38UC99 to naturalny wybór dla osób, które cenią sobie najlepsze wrażenia wizualne. Produkt zapewnia realistyczną i kryształowo czystą jakość obrazu, a liczne funkcje dodatkowe dostarczają użytkownikom niespotykanych dotąd doznań. Wszystkie wspomniane cechy pokazują, że 38UC99 to doskonały wybór dla twórców treści wizualnych, entuzjastów pracy z danymi i innych profesjonalistów, dla których wielozadaniowość jest kluczowa.
LG 38UC99, jako pierwszy monitor z linii UltraWide™ został wyposażony w gniazdo USB Type-C portTM – zaawansowane złącze, które pozwala wyobrazić sobie, jak będą funkcjonowały tego typu urządzenia w przyszłości. Umożliwia ono przesyłanie treści i danych przy jednoczesnym zasilaniu urządzeń, takich jak smartfon czy laptop – a wszystko to dzięki jednemu wejściu, które pozwala wyeliminować zbędne okablowanie. Monitor wyposażono w funkcję USB 3.0 Quick Charge dostosowującą opcje wyświetlania za pomocą zaledwie kilku kliknięć myszy, a także łatwe w użyciu oprogramowanie On-screen Control i funkcję My Display Preset, która przechowuje niestandardowe ustawienia kolorów.
Model 38UC99 sprawdzi się idealnie zarówno podczas pracy, jak i zabawy. Dzięki dwóm wbudowanym głośnikom 10 W z możliwością połączenia Bluetooth, zapewnia dźwięk o głębokich basach (funkcja Rich Bass) w częstotliwości 85 Hz. Ten imponujący zestaw audio pozwala otrzymać bogaty i głęboki dźwięk, który wprawi w zachwyt każdego użytkownika, w tym także graczy. Funkcja redukcji rozmycia Motion Blur Reduction o czasie reakcji wynoszącym jedną milisekundę ułatwia prowadzenie rozgrywki poprzez zminimalizowanie powidoków często występujących w grach z dynamiczną akcją. Co więcej, zastosowanie technologii AMD FreeSyncTM zapewnia płynną grę bez zacinania lub rozchodzenia się obrazu.
Podczas targów IFA firma LG zaprezentuje także drugi model, dedykowany miłośnikom wirtualnych rozgrywek. 34UC79G to pierwszy na świecie monitor UltraWideTM z zakrzywionym ekranem w formacie 21:9, matrycą IPS i szeregiem funkcji ważnych dla każdego gracza. Nowy produkt łączy w sobie mega szybką częstotliwość odświeżania 144 Hz z zaawansowaną funkcją redukcji rozmycia Motion Blur Reduction. Monitor zapewnia płynne przejścia między obrazami bez powstawania irytujących powidoków, a matryca IPS oddaje wyraźnie, kolory, które pod każdym kątem wyglądają tak samo dobrze. 34UC79G wyposażono także funkcje Black Stabilizer oraz Dynamic Action Sync. Pierwsza z nich zapewnia niezwykle wyraźny kontrast, dzięki czemu użytkownik z łatwością dostrzeże ciemne obiekty ukryte w trudnodostępnych obszarach. Z kolei Dynamic Action Sync zmniejsza opóźnienia wejścia, dzięki czemu gracze mogą cieszyć się w pełni dynamiczną rozgrywką.
Monitor wyposażono również w funkcję celownika ustawianego na środku ekranu, co pozwala zwiększyć celność w grach typu FPS, oraz haczyk podtrzymujący kabel myszy, dzięki czemu opór podczas szybkich ruchów jest znacznie mniejszy. Zakrzywiony kształt ekranu i niespotykany format 21:9 sprawiają, że podczas rozgrywki monitor 34UC79G zapewni fanom FPS-ów, RTS-ów i gier typu MMORPG wrażenia najwyższej klasy. Tym bardziej, że zaprojektowano go w sposób, który pozwala na bezproblemową integrację z pozostałymi elementami komputera i zapewnia jeszcze większy komfort użytkowania. Gracz może dostosować kąt nachylenia monitora, ustawić jego wysokość, a korzystając z haczyka, ograniczyć plątanie się przewodu myszy.
„Dzięki tabletom i smartfonom współcześni konsumenci nie czują się już przykuci do biurek. Dlatego tak ważne jest, by monitory, z których korzystają, zapewniały im dodatkowe udogodnienia” mówi Brain Kwon, prezes LG Home Entertainment Company. „LG jest marką numer jeden w segmencie monitorów w formacie 21:9. Jako pierwsi zrozumieliśmy fakt, że konsumenci stale przyjmują nowe metody pracy i gry na komputerze. Pozwala im to wyprzedzać konkurencję bez względu na to, czy współzawodniczą ze sobą w obszarze zawodowym czy podczas rozgrywek”.
Najnowsze monitory LG będą prezentowane podczas targów IFA 2016 w Berlinie. Od 2 do 7 września odwiedzający stanowisko LG (hala 18) będą mogli zapoznać się z ich właściwościami i przekonać się o jakości obrazu, jaką oferują.
Opinia 1
Niby dla większości z nas okres urlopowy nieuchronnie minął i lada dzień trzeba będzie wbić się w kierat codziennych obowiązków począwszy od rozwożenia dzieciarni do szkół po przebijanie się przez korki w biurowych dzielnicach naszych miast. O akademickiej części populacji na razie nie wspominam, bo październikowa trauma dosięgnie ich ze zdwojoną mocą i nawet im skoczy się laba. Całe szczęście, puki co pogoda dopisuje, więc i przesiadywanie w domu wydaje się co najwyżej przykrą koniecznością. Dlatego też, kontynuując wątek bezprzewodowego uprzyjemniania sobie egzystencji po bardzo miłym zaskoczeniu jakim okazały się Pendulumic Stance S1+ przyszła pora na kolejny a zarazem ostatni produkt z oferty tego singapurskiego speca od pozbawionych kabli nauszników – Tach T1. Jeśli bowiem można zabrać swoją ulubioną muzykę gdziekolwiek oczy poniosą a w dodatku podzielić się nią z druga osobą, to może najwyższy czas ruszyć się z kanapy?
Zanim jednak rozpoczniemy muzyczne wojaże warto byłoby choć pokrótce przybliżyć obiekt niniejszej recenzji. Całość nie powinna jednak zając zbyt dużo miejsca, gdyż W porównaniu z S1-kami zmieniło się w ich naprawdę niewiele. Główną różnicą jest z pewnością brak dwuznaczności i dylematów natury nomenklaturowej, gdyż T1-ki są konstrukcjami bezdyskusyjnie nausznymi, co z resztą nader widocznie odbija się na ich wadze, która z 310 g spadła do 245 g, więc osoby szukające możliwie bezproblemowych rozwiązań podczas aktywności fizycznej powinny być z tego faktu zadowolone. Rozwiązania funkcjonalne dotyczące regulacji głośności, odbierania połączeń i nawigacji po playlistach w porównaniu do swoich poprzedników pozostały bez zmian, więc jeśli w S1-kach sterownie przy pomocy znajdującego się na prawej muszli pokrętła przypadło Wam do gustu, to tutaj żadnych zmian nie odnotujecie. Podobnie sprawy się mają z dodatkowym, ukrytym wewnątrz muszli, zapasowym źródłem energii, które tym razem przybrało postać pojedynczego, a nie jak to miało miejsce poprzednio, dwóch alkalicznych paluszków AAA. Generalnie sprawy co nieco uproszczono, gdyż użytkownikowi pozostawiono jedynie wybór opcji pracy na kablu/bezprzewodowo, bądź włączenie/wyłączenie słuchawek. A nie, przepraszam. Jest jeszcze coś, co tak naprawdę stanowi o sile i atrakcyjności T1-ek. Chodzi mianowicie o funkcję współdzielenia odsłuchiwanego materiału. Wystarczy bowiem wcisnąć umieszczony na muszli przycisk z dwoma parami słuchawek przedzielonych plusem, by posiadacz drugiej pary Pendulumiców mógł słyszeć dokładnie to samo co my. Myślicie Państwo, że powyższa funkcja to tylko taki nikomu nie potrzebny bajer? Znaczy się nie posiadacie jeszcze co najmniej dwójki małoletniego potomstwa, któremu wypadałoby zapewnić jakąkolwiek rozrywkę podczas kilkugodzinnej podróży, bądź co najmniej nastoletniego „buntownika bez powodu” lubującego „zawieszać” się nad tabletem/smartfonem z podobnymi sobie przedstawicielkami płci przeciwnej. Wbrew pozorom „Dual Sharing” z powodzeniem znajduje również zastosowanie w zdecydowanie poważniejszych sytuacjach, bo wystarczy sobie tylko wyobrazić dłuższy lot w ramach dowolnej służbowej, dwuosobowej delegacji, podczas którego wreszcie można jednocześnie, korzystając z jednego notebooka zapoznać się ze stosownymi prezentacjami, filmami i innymi materiałami multimedialnymi. Słowem mała rzecz a cieszy.
Na wyposażeniu nie zabrakło nie tylko tak oczywistych akcesoriów jak przejściówki, przewód USB do ładowania wewnętrznych akumulatorów, łączówki sygnałowej z dublującym funkcjonalność słuchawkowego pokrętła, lecz również dedykowanego, sztywnego case’a chroniącego słuchawki podczas transportu. Jeśli zaś chodzi o same Pendulumici, to jakość ich wykonania nie powoduje żadnych negatywnych wrażeń. Wszystko jest precyzyjnie spasowane, nic nie skrzypi a użyte materiały, czyli plastik i sztuczna skóra wyglądają lepiej niż OK. Próżno jednak na tych pułapach cenowych spodziewać się aluminium, czy naturalnej skóry, lecz biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z modelem bezprzewodowym, to trudno mieć o to do producenta pretensję.
Zanim przystąpiliśmy do testu Tach T1 zachodziliśmy w głowę jaki jest sens utrzymywać w portfolio dwa pozornie niemalże bliźniacze a przy tym podobnie wycenione modele. Zanim jednak zaczęliśmy swoimi wątpliwościami zanudzać dystrybutora i producenta założyliśmy tytułowe nauszniki na czerep i wszystko stało się jasne. O ile wcześniej recenzowane przez nas słuchawki Pendulumica bezsprzecznie stawiały na dynamikę, ale dynamikę opartą na równowadze tonalnej, to tym razem mamy do czynienia z produktem skierowanym do nieco innego odbiorcy. Choć nadal prym wiedzie iście wybuchowa dynamika, to w sukurs przychodzi jej również odpowiednio zaakcentowany, podkreślony bas. Przez powyższy zabieg wszelakiej maści muzyka rozrywkowa nabiera dodatkowej masy i dociążenia wszędzie tam, gdzie sami realizatorzy się o to nie zatroszczyli, a tam, gdzie wszystko wydawało się do tej pory OK. jest jeszcze lepiej – tłuściej, gęściej, soczyściej. Przykładowo „Shock Value” Timbalanda dostał takiego kopa, że syntetyczny bas na „Bounce” po prostu prostował korę mózgową i czuć go było nawet tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Całe szczęście dolne rejestry nie przykrywały kocem swojej bezwładności pozostałych podzakresów a jedynie możliwie intensywnie łobuzowały na swoim podwórku.
Lekko zagęszczona i „napompowana” średnica sporo pomaga również zmasakrowanym przez kompresję wokalom. Wystarczy bowiem wspomnieć o ostatniej nowości – obtrąbionej jako wielki powrót „Glory” Britney Spears, której odsłuch na normalnym – bardziej zrównoważonym i prawdomównym systemie najdelikatniej mówiąc daleki jest od sprawiania przyjemności. A tymczasem Pendulumici te nudne jak flaki z olejem jęki przyprawiają na tyle pikantnie i dodają tam tyle beatu i drajwu, że przy odrobinie dobrej woli można wysłuchać całego albumu od początku do końca.
Dość jednak miałczenia, czas sięgnąć po coś, na czym będzie można zweryfikować zdolność tytułowych słuchawek do nadążenia za dość ekstremalnymi tempami. W tym celu posłużyłem się albumem „War Eternal” Arch Enemy. Niby też mamy płeć piękną – pod postacią niebieskowłosej Alissy White-Gluz, ale już estetyka jakby nieco bardziej zadziorna. W partiach wokalnych zamiast dziewczęco – cukierkowego szczebiotu mamy rasowy growl a cykające sample zastąpiono ścianą gitarowych riffów i to w dodatku okraszoną mocno ekstatycznymi perkusyjnymi pasażami. W sumie jeden z ciekawszych sposobów na kompletny rozstrój nerwowy. Tymczasem nawet tak kakofoniczne pandemonium potrafiło przepuszczone przez Pendulumici może nie tyle czarować, choć mnie oczarowało, ale spokojnie możemy uznać, że daleko mi od ogólnoprzyjętej definicji normy, co zainteresować i pobudzić do działania. Ot kawał rasowego melodyjnego death – metalowego łojenia, przy którym można świetnie się energetycznie zregenerować, wyładować agresję i oczyścić z negatywnych emocji. Budowa sceny może nie oszałamiała głębią i szerokością, ale daleko jej było do choćby nieśmiałych prób wciśnięcia się w naszą międzyuszną przestrzeń. Bez problemu można było wyodrębnić pierwszych kilka planów a i muzycy na nich rozmieszczeni niespecjalnie mieli powody do marudzenia na zbytni ścisk, czy brak możliwości pohasania i obłąkańczych pląsów.
Czy zatem Pendulumici Tach T1 są produktem skierowanym do audiofilów? Przynajmniej w moim mniemaniu absolutnie nie. Są za to idealną propozycją dla całej, niedotkniętej wirusem audiophilii nervosy, części populacji. Znaczy się dla normalnych ludzi zadowolonych z tego, czym codziennie karmią ich największe i najpopularniejsze rozgłośnie, lecz szukających zarazem lepszej jakości. Nie muszę chyba mówić, że powyższe oczekiwania T1-ki spełniają z nawiązką.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; T+A DAC 8 DSD
– Słuchawki: Brainwavz HM5; Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; Chord & Major Major 8’13
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Kable zasilające: Organic Audio Power
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
Opinia 2
Zapewne przypominacie sobie dość niedawno opisywane na naszych łamach starcie z nieco dostojniej wyglądającymi siostrami dzisiejszych bohaterek, czyli słuchawkami Pendulumic Stance S1. Nie, nie zamierzam już we wstępniaku rozstrzygać, które są lepsze, a przywołuję je jedynie, by pokazać, iż nie ma jednej jakościowej drogi w obcowaniu z muzyką. Oczywiście wzorzec w postaci dźwięku na żywo jest, ale raz – wiemy przecież, że generowany przez jakikolwiek sprzęt audio jest nieosiągalny, a dwa – jeśli nawet wydaje nam się być blisko niego, owe otarcie należy przefiltrować przez układankę, która go materializuje, co ni mniej, ni więcej oznacza, że co zestaw, to inny pułap wspomnianej bliskości. Niestety, taka jest smutna prawda i jakiekolwiek zaklinanie rzeczywistoci nic w tej materii nie zmieni. Mam nadzieję, że tym pesymistycznym wywodem nie zniechęciłem Was do dalszej zabawy w audiofila. Jeśli nie, to delikatnie się usprawiedliwiając rzeknę, że musiałem tak zaanonsować nasze obecne spotkanie, gdyż będziemy zajmować się produktem tego samego brandu i teza o dogonieniu króliczka (czytaj wzorca) tylko jednym produktem danej marki całkowicie wykluczałaby istnienie innych, nieco inaczej patrzących na problem prezentacji dźwięku, czemu obserwując rynek przeczy szeroka oferta każdego z wytwórców. I nie chodzi tutaj wyłącznie o same idealne z wzorcem wartości soniczne danego urządzenia, ale również inne postrzeganie tego samego punktu docelowego przez potencjalnych klientów, na co właśnie swoją szerokim portfolio odpowiadają producenci. Tak więc, wyjawiwszy rację bytu kilku różniących się brzmieniowo produktów w obrębie jednej marki, zapraszam na mały sparing z trochę inaczej pokazującymi świat muzyki niźli wspomniane siostry S1 słuchawkami Pendulumic TACH T1 dystrybuowanych przez szczeciński CORE trends.
Prezentowane dzisiaj słuchawki są konstrukcją zamkniętą. Dla większości populacji niestety, albo dla mających niezbyt duże narządy słuchu stety muszle dzierżące przetworniki nie są zbyt duże, co uniemożliwia całkowite schowanie weń małżowin. To oczywiście nie powoduje jakiegoś wielkiego dyskomfortu, ale po przesiadce z pożeraczy całego ucha na T2-ki przez pewien czas czuć nieco inne ich ułożenie. Jednak co by nie mówić, dzięki wygodnym skórzanym padom obcowanie z nimi bez problemu można zaliczyć do przyjemnego, a pokusiłbym się nawet do powiedzenia, że wygodnego. Jeśli chodzi o ogólny rys budowy, oprócz wewnętrznego akumulatorka – to przecież w głównej mierze są słuchawki bezprzewodowe – w jednej ze wspomnianych muszli wygospodarowano miejsce na małą baterię w rozmiarze AAA, a dodatkowo na obydwu rozlokowano niezbędne do obsługi włączniki i manipulatory. Opisane przed momentem nośniki mini-głośników do szerokiego oprawionego podobnym do padów skórą pałąka nośnego przymocowano na umożliwiających ich obrót o 90 stopni przegubach. Po co taka ekwilibrystyka? Przyczyna jest prozaiczna, gdyż chodzi o sprawy logistyki – dzięki złożeniu całości do jednej płaszczyzny drastycznie zmniejszają się gabaryty słuchawek, jak i ładnie wyglądającego transportowego etui. Jak ktoś obcuje z podobnymi akcesoriami na co dzień, wie, ile dobrego wnoszą takie drobne konstrukcyjne sztuczki. Puentując akapit dodam, iż w komplecie otrzymujemy jeszcze zestaw okablowania z dwoma rodzajami bananków, ale również łączówkę umożliwiającą ładowanie akumulatorka. Ot, taka producencka dbałość o zadowoleniem klienta. Teoretycznie błahostka, ale jakże podnosząca jakość postrzegania marki przez użytkownika.
Trochę czasu zajęła mi decyzja, jak odnieść się do wartości dźwiękowych testowanych dzisiaj nauszników. Czy, jak to zwykle bywa, zderzyć je z posiadanymi Senkami HD 600, czy raczej jako punkt odniesienia postawić siostry, czyli model S1. Koniec końców wygrała druga opcja, gdyż dość krótki czas pomiędzy obydwoma testami tak mnie, jak i Wam pozwoli na łatwe przetrawienie informacji i sformułowanie pewnych wstępnych, przed-testowych na własnym organizmie wniosków. Tak więc, przesiadka na TACH T1 poskutkuje przeniesieniem środka ciężkości dźwięku w dolne partie zakresu częstotliwościowego. I nie będzie to jedynie muśnięcie, tylko solidne podbudowanie najniższych i środkowych rejestrów, co wręcz sugeruje, że produkt stawia na muzykę około-rockową lub dla ułatwienia pozycjonowania nazwijmy to cięższą. Chodzi bowiem o to, że gdy S1-ki grały zwiewnym i dość otwartym dźwiękiem pokazując sporo pojawiających się w wycyzelowanych nagraniach smaczków sonicznych, tak dzisiejsze T 1-ki za sprawą masy zdają się lekko uśredniać sygnał, a to z racji stawiania na siłę ekspresji, a nie jej wysublimowanie według mnie preferuje choćby często wplatany przeze mnie folk-metal, czy idący po bandzie w domenie szaleństwa free-jazz nie zapominając również o zwykłym rocku i muzyce elektronicznej. Tylko nie odbierajcie tego jako ich ułomności, gdyż pewne gatunki muzyczne, jeśli nie pomoże im się elektroniką, nie mają szans na jakikolwiek dobry występ. Dlaczego? Raz, że najczęściej są realizacyjnie „sknocone” (czytaj jazgoczą) i taki wzmacniający podstawę sznyt grania danego urządzenia pomaga im w wyrównaniu pasma, a dwa, odbiorcy tegoż stylu często uwielbiają masowanie trzewi – w tym momencie mózgu i nie ma znaczenia, że ma to się nijak do tak poszukiwanej prze rasowego audiofila równowagi tonalnej. Muzyka ma łomotać i gostek ma to odczuwać, inaczej nie ma fun-u. Koniec kropka. Ale żeby być sprawiedliwym i pokazać, że trochę przejaskrawiłem opis brzmienia (przyznaję, to było zamierzone), powiem Wam, że po kilku płytach mimo bardzo uważnego odbioru słuchanego materiału tak mocno dociążoną prezentację byłem w stanie zaakceptować nawet w swoim repertuarze. Owszem, pewne ograniczenia był słyszalne, ale nie była to stawiająca im krzyżyk na drogę degradacja, tylko wprowadzające pewne uśrednienia granie. A gdy dodam do tego, że przecież testowane słuchawki często użytkuje się w ruchu ulicznym, natychmiast całość dzisiejszego testu nabiera zdecydowaniem innego wymiaru. Wymiaru, który stawia je jako alternatywę dla pokazujących więcej artefaktów, ale za to bardziej czułych na bodźce zewnętrzne S1-ek, samemu bez problemu radząc sobie z przeciwnościami losu. Według mnie, sprawa postawiona jest bardzo czytelnie i gdy w wartościach bezwzględnych dzisiejsze bohaterki grają trochę mniej audiofilsko, to nie zdziwiłbym się, gdyby codzienny owczy pęd ku karierze i wieczne zaganianie potencjalnego użytkownika od strony czysto handlowej dzięki odporności na otaczający nas świat postawi je wyżej w sprzedawalności od porównywanych S1-ek. Naprawdę, świat jest brutalny i wszelkie rokowania wygrania wyższości lepszej jakości niż dosadności grania są niczym innym, jak pisaniem palcem po wodzie.
Przyznam się szczerze, że podobnie do określenia sparingpartnera dla T1-ek miałem niezły zgryz, jak odnieść do siebie obie wywodzące się spod jednej bandery konstrukcje. Z punktu widzenia ortodoksyjnego audiofila bohaterki testu miały lekki problem z nadwagą soniczną. To po jakimś czasie co prawda odchodziło w niebyt, ale nie można zapominać, że zjawisko występowało. Jednak odniesienie całości testu do zakładanych warunków ich użytkowania, jak również odpowiednio dobranego stylu muzycznego doprowadzają do zderzenia się dwóch wartości. Jedna to jakość ponad wszystko, a druga, może z niższym stopniem zaangażowania w audiofilskie smaczki, ale przyjemność podczas trudów dnia codziennego. I nie pozostaje mi nic innego, jak zostawić Was w takim trochę życiowym rozkroku, który niestety musicie rozwikłać sami. Ale nie bójcie się, że będziecie mieli problem z podjęciem decyzji, gdyż różnice soniczne pomiędzy obydwoma konstrukcjami są na tyle duże, że samo życie pokaże Wam najlepsze rozwiązanie. A co w tym wszystkim jest najlepsze, to wszystko oferuje jedna i ta sama marka Pendulumic.
Jacek Pazio
Dystrybucja: CORE trends
Cena: 1269 PLN
Dane techniczne:
Wersja Bluetooth®: 4.1 z aptX®
Średnica przetworników: 40 mm
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz z aptX®
SPL: 128dB (1 kHz / 1 Vrms)
Impedancja: 32 Ω
Dodatkowe zasilanie: 1 x AAA (rekomendowane alkaliczne)
Czas pracy w trybie bezprzewodowym: do 25 h (z dodatkową baterią AAA)
Zasięg w trybie bezprzewodowym: do 15m
Waga: 245 g
Opinia 1
Zgodnie z utartymi stereotypami teoretycznie twardo stąpający po ziemi świat pro-audio od swojego bujającego w chmurach audiofilskiego odpowiednika dzieli trudna do przeskoczenia przepaść, ale okazuje się, że jeśli tylko się chce, to można z powodzeniem realizować się na obu wymienionych płaszczyznach. Jako przykład pozwolę sobie wspomnieć fińskiego Amphiona, kanadyjskiego Brystona, czy Trinnov Audio, którego procesory w akcji mogliśmy obserwować podczas wizyty w monachijskim MSM studios. I tak po prawdzie właśnie drugą z ww. marek można winić za to, że razem z Jackiem postanowiliśmy osobiście sprawdzić cóż ciekawego dzieje się po przysłowiowej drugiej stronie lustra i zajrzeliśmy do nowootwartego Wiktorów Studio. Tylko od razu zaznaczam, że jakichkolwiek analogii i podobieństw do Alicji w krainie czarów proszę się nie spodziewać, bo nie chcąc wypowiadać się z a Jacka, ze swojej strony jedynie nadmienię, że aparycją zdecydowanie bliżej mi do Shreka aniżeli do rezolutnej nastolatki i … niech tak zostanie.
Choć dopiero co powołane do życia Wiktorów Studio na koncie nie ma nawet oficjalnego otwarcia, to skoro w sieci zaczęty pojawiać się nie tylko intrygujące zdjęcia z przeprowadzonej przez MJ Audio Lab adaptacji akustycznej i wyposażenia, lecz również zapowiedzi udźwiękowionej przez ekipę ww. przybytku gry „The Purgatory” uznaliśmy, że dobrzy byłoby na własne oczy i uszy przekonać się cóż tam się dzieje. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i po krótkiej, acz treściwej wymianie korespondencji najpierw z MJ AUDIO LAB a następnie już z samymi zainteresowanymi pojawiliśmy się w przedsionku Puszczy Kampinoskiej – podwarszawskim Wiktorowie.
Pierwsze wrażenie okazało się nad wyraz pozytywne, gdyż choć od stołecznego centrum dzieliło nas jakieś pół godziny leniwej jazdy samochodem, to wszechobecny spokój i cisza kojarzyć się mogły z jakąś zaszytą na odludziu osadą, bądź ośrodkiem agroturystycznym. Tylko my, las i … komary. No dobrze, z tymi komarami trochę przesadziłem, bo podczas kilkugodzinnego spotkania udało mi się namierzyć jedną i to niezbyt napastliwą sztukę. Ale wspominałem o niej, żeby nie było tak cukierkowo. Przejdźmy jednak dalej, bo nie tylko pooddychać pozbawionym spalin powietrzem pojechaliśmy.
Pierwszy poziom dwukondygnacyjnego, wolnostojącego budynku przeznaczony został na dwa pomieszczenia – sale nagrań, z czego jedno cechowała dość niewielka kubatura a drugie zdolne było pomieścić nawet kilkuosobowy skład. Jak widać lwia część ścian, oraz sufity poddane zostały gruntownej adaptacji akustycznej najprzeróżniejszymi panelami Vicoustic. Jeśli jednak ktoś nie rozeznaje się w ofercie tego specjalisty od okiełznywania akustyki wszelakiej maści pomieszczeń służę listą zaaplikowanych specjałów: Multifuser DC2 White, Multifuser Wood 64, Poly Wood Fuser, Omega Wood, MD55, Super Bass Cinema Round, Vari Panel.
Dodatkowo, czego na zdjęciach niestety nie widać, odpowiednio zatroszczono się również o podłogi, które wielowarstwową izolacją „odprzęgnięto” od otaczających je ścian. O takich detalach jak gniazda zasilające z kilkunastominutowym podtrzymaniem (potężne UPSy), czy pełna komunikacja zarówno pomiędzy pomieszczeniami nagraniowymi, jak i „reżyserką” wspominam tylko z reporterskiego obowiązku, bo to raczej oczywista oczywistość i konieczność a nie podyktowany własnym widzimisię kaprys. Od siebie dodam tylko, że choć może na fotografiach efekt finalny może wydawać się na tyle imponujący, że aż przytłaczający a co za tym idzie gdzieś tam w podświadomości budzący zasadne obawy związane z ewentualnym przetłumieniem, to w tym momencie śpieszę z zapewnieniem, iż nic takiego w Wiktorowie nie ma miejsca. Oczywiście pogłos został we właściwy sposób poskromiony, ale żadne ze wspominanych pomieszczeń nie jest akustycznie martwe i tym właśnie różnią się od coraz częściej przez nas spotykanych zagraconych brzydko mówiąc „około boazeryjną” i gąbkową radosną twórczością audiofilskich samotni.
Umowne centrum sterowania wszechświatem, czyli również zaadaptowaną akustycznie reżyserkę z przyległą „dziuplą” lektora ulokowano na piętrze i tak naprawdę to właśnie pojawiające się w sieci zdjęcia tego lokum przykuły naszą uwagę i zmotywowały do podjęcia stosownych działań, których rezultat właśnie macie Państwo przed oczyma. Oprócz bezdyskusyjnie skupiającego na sobie uwagę imponującego stołu Solid State Logic AWS 948 δelta nietaktem byłoby pominięcie jakże uroczych głównych odsłuchów, czyli trójdrożnych PMC IB2S napędzanych … jakiś czas temu testowaną przez nas stereofoniczną końcówką mocy Bryston 4B SST2. Nie zabrakło również aerodynamicznych, pomocniczych Geneleców 8030B. Jeśli jednak powyższy zestaw wydaje się zbyt mało „pro” to już spieszę donieść iż na podorędziu znajdowały się również odpowiednio poważne ustrojstwa jak rodzime kanarkowo żółte LOOPTROTTER.Audio.Engineering – Monster Compressor, Emperor oraz SATurAMP a tuż pod nimi skromnie wpięte w racka zalotnie mrugały trzy cyfrowe interfejsy 24-bit/192 kHz Apollo 16 prdukcji Universal Audio i dwa Behringery Powerplay P16-I.
Dość jednak o zapleczu sprzętowym, które i tak prawdę powiedziawszy pewnie nie raz i nie dwa zostanie rozbudowane i zrekonfigurowane, tym bardziej, że tak jak wspominałem na wstępie Wiktorów Studio jeszcze oficjalnie nie wystartowało a obecna działalność ma charakter czysto rozruchowo – poznawczy. Ot taka znana z naszego ogródka procedura akomodacyjna. Jednak nawet na tym etapie widać nie tylko zapał w trzyosobowym zespole, ale i zdobyte przez lata doświadczenie, że jeśli chce się aby coś zostało zrobione porządnie, to … najlepiej zrobić to samemu.
Oprócz kurtuazyjnych rozmów, mających na celu obustronne wysądowanie co tacy bajkopisarze jak my mogą podpatrzeć w obozie pro-audio i jak twardo stąpający po ziemi zawodowcy odbierają naszą radosną twórczość okazało się, że i po „tamtej stronie lustra” większość rzeczy wcale nie jest tak zerojedynkowa jak mogłaby się wydawać. Krótko mówiąc znane nam prawa rządzące konsumenckim audio znajdują również odzwierciedlenie w studiu, gdzie nie tylko poszczególne mikrofony brzmią różnie, ale i kolumny dobiera się praktycznie jak „u nas” – niemalże na ucho i zgodnie z własnymi upodobaniami. A właśnie, co do uszu. Tuż przed wyjazdem do Wiktorowa, dotarły do mnie na testy topowe japońskie słuchawki Final Sonorous X, więc opuszczając biuro nie omieszkałem zabrać je ze sobą. I kiedy tak sobie miło z ekipą Wiktorów Studio gawędziliśmy niezobowiązująco słuchając najprzeróżniejszych mixów a to z PMC a to z Geneleców od czasu do czasu zerkając na dyżurne Beyerdynamici DT 770 Pro nieśmiało nadmieniłem, że dziwnym trafem mamy w bagażniku ich nieco bardziej wypasiony, audiofilski odpowiednik. W efekcie, bądź jak kto woli w ramach rewanżu – w zamian za uchylenie rąbka „studyjnej tajemnicy” do AWS 948 δelta, tuż obok 770-ek wpięte zostały Sonorusy i … się zaczęło. Tzn. proszę nie spodziewać się, że w tym momencie nastąpi opis jakiejś eskalacji i gwałtownych rozruchów, lecz do głosu doszły dwa jakże oczywiste punkty widzenia. Gospodarze od razu po założeniu Finali na głowę skupili się na ocenie, weryfikacji jakości wykonanego na testowym materiale post-procesu a my, jak to zwykle mamy w zwyczaju odbieraliśmy muzykę poprzez pryzmat brzmieniowy ww. nauszników. Suma summarum wnioski okazały się podobne i jednoznaczne – na japońskich słuchawkach … słychać było więcej, dużo więcej a czy lepiej, to już pozostanie na jakiś czas naszą słodką tajemnicą.
Serdecznie dziękując ekipie Wiktorów Studio za gościnę i MJ AUDIO LAB wstawiennictwo żywimy szczerą nadzieję, że nowy byt na nagraniowo – masteringowej mapie Polski stanie się miejscem, gdzie dogmaty sztuki realizatorskiej przekładać się będą na wywołujące jedynie pozytywne wzruszenia wśród złotouchej braci nagrania. W końcu jeśli jest chęć, zapał i umiejętności a wszystkie powyższe cechy udało nam się zaobserwować a przy tym cały czas w tle przewija się również świadomość jak najwyższej troski związanej z jakością materiału tak źródłowego, jak i finalnego, to sprawa wydaje się przesądzona. Będzie dobrze. My w każdym bądź razie trzymamy kciuki.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Mając świadomość, iż nieuchronnie zbliża się koniec sezonu ogórkowego potocznie zwanego wakacjami, dzięki uprzejmości i pewnego rodzaju uwierzytelnieniu współpracującej z nami od strony czysto testowej firmie MJ Audio Lab z Warszawy, w miniony wtorek udało się nam z Marcinem odwiedzić nowo formujący się nagraniowo – masteringowy przybytek o dumnej nazwie „Wiktorów Studio”. Co ważne, wspomniana ekipa MJ Audio Lab zadbała o wyposażenie sprzętowe i wykorzystującą produkty VICOUSTIC oprawę akustyczną owego studia. Nie, nie googlujcie, sprawa jest na tyle gorąca, że jedynym zapowiadającym całe przedsięwzięcie anonsem jest profil na Facebook-u. W takim razie, po co to całe zamieszanie? Sprawa jest dramatycznie prosta, gdyż z jednej strony możecie spojrzeć od kuchni na proces powstawania tego typu przedsięwzięcia, a z drugiej, Oni – już na starcie, zaistnieją w otchłani Waszych szarych komórek, co w momencie przypływu twórczej „weny” ułatwi Wam wybór miejsca, gdzie ów pomysł zrealizujecie. Oczywiście trochę żartuję, ale znam życie i wiem, że tak naprawdę wszystko może się zdarzyć. Puentując wstępniaka miło mi zaprosić wszystkich na kilka zdań o położonym na zachodnich rubieżach stolicy wspomnianym przed momentem projekcie Wiktorów Studio.
Będąca celem naszej wyprawy firma jest trzyosobowym zespołem, w którym każdy z muzyką mniej bądź bardziej „żywą” związany jest niemalże od zawsze. To co teraz powiem może wydawać się trywialne, ale wspomniani panowie zdobyte przez lata doświadczenie w obsłudze generatorów dźwięku chcą teraz przekuć na osobistą obsługę sesji nagraniowych i dalszy post-proces. Przyznacie, że taka zamiana ról jest ambitnym wyzwaniem, jednak najważniejsze jest to, że nasi gospodarze nie obawiają się z nim zmierzyć. Ba, powiem więcej. W tym wydawałoby się jeszcze w wykończeniowych powijakach studiu udało im się już zrealizować ścieżkę dźwiękową do gry komputerowej, której z przyjemnością posłuchaliśmy na pachnącej jeszcze nowością, zajmującej centralne miejsce w reżyserce analogowej konsoli. Próbując opisać efekty soniczne zastosowania ustrojów akustycznych w każdym z prezentowanych na fotografiach pomieszczeniu muszę powiedzieć, że po co prawda „paszczowej” weryfikacji wygląda na to, iż wszystko wykonano bardzo dobrze. Brak szkodliwych przytłumień, z wyjątkiem świadomie niemalże bezpogłosowego pokoiku do zgrywania głosów lektorów, pozwalał na swobodne rozchodzenie się dźwięku, ale przez cały czas mając pod kontrolą jego przewidzianą do celów nagraniowych i uwzględnioną w pomiarach propagację. Idźmy dalej. Gdy dokładniej przejrzycie fotki, okaże się, iż całość tego wolno-stojącego studia okablowano w taki sposób, by z każdego, nawet najmniejszego pokoju nagrywany sygnał bez problemu można było wysłać do centrum dowodzenia. Dlatego też, w każdej kubaturze widnieją sygnałowe skrzynki przyłączeniowe. Ważnym aspektem od strony opisywanego przedsięwzięcia jest posiadanie własnego ups-a, który w razie przerw w dostawie prądu pozwala spokojnie dokończyć daną sesję nagraniową i zamknąć wszelkie ważne programy komputerowe. Ja wiem, że to dla wielu może wydawać się zbędnym gadżetem, ale przecież każdy artysta jest przedstawicielem homo sapiens i może nie być w stanie idealnie powtórzyć fajnie zapowiadającego się kawałka, a takie awaryjne zasilanie może uratować niejeden ciekawy riff gitarowy, czy pełną slangu i ekspresji frazę wokalną. Bywacie na koncertach na żywo i z pewnością nie raz słyszeliście coś, czego na płycie nigdy nie udało się uzyskać, a uratowanie tego na poziomie studyjnym właśnie umożliwia owe awaryjne zasilanie. Jako uzupełnienie podstawowych około-tabelkowych informacji dodam, iż do odsłuchu obrabianego materiału muzycznego w głównej mierze służą kolumny PMC IBS2 zasilane wzmacniaczem Brystona 4BSST2, ale bywa, że swoje trzy grosze wprowadzają również niepozorne mini – monitory Geneleca.
Na koniec mała anegdota. Może w mojej foto-relacji tego nie ma, ale u Marcina z pewnością jest. To był czysty przypadek, ale w odwiedzanym studiu doszło do małego starcia słuchawkowego. W rolach głównych wystąpiły będące na stanie reżyserki Beyerdynamici DT 770 PRO i dostarczone nam do testu topowe japońskie Final Audio Sonorus X. Dla nas sprawa z góry była przesądzona, jednak ciekawie było patrzeć, jak panowie odebrali przepaść jakościową pomiędzy sparing-partnerami. Nie będę opisywał różnic, gdyż nie o to w dzisiejszej relacji chodzi, tym niemniej, w pewnym momencie na jednym przypadkowym, lecącym w tle rozmów utworze padło mniej więcej takie stwierdzenie: „wydaje się, jakby ten mastering był źle zrobiony”. Dla mnie to nie nowina, ale gospodarze byli co najmniej lekko zdumieni, co można usłyszeć na sprzęcie stricte audiofilskim, bez względu na przekonanie o słuszności używania takowego podczas mich pracy. I powiem Wam, takie chwile są bezcenne.
I tym optymistycznym akcentem pragnę zakończyć wizytę w tytułowym studiu. Dziękuję firmie JM Audio Lab za umożliwienie spotkania, a gospodarzom za mile spędzone wtorkowe popołudnie. Jeśli będzie taka możliwość, z przyjemnością piszę się na kolejny wypad do tej podwarszawskiej muzycznej mekki.
Jacek Pazio
AUDIO PHYSIC – wkracza w czwarte dziesięciolecie istnienia z kolejną nowością, którą jest Codex, większy brat modelu Avanti.
Codex to 4-drożna wentylowana konstrukcja, o pokaźnych rozmiarach 120-cm i wadze 44kg, z siedmio-stopniowym pochyleniem wykorzystująca 3 głośniki na przednim panelu oraz woofer 270-mm o dużym skoku umieszczony na spodzie głównej obudowy. Na przedniej ściance umieszczono 39-mm tweeter HHCT (Hyper Holographyc Cone Tweeter) III generacji otoczony pierścieniem z gąbki, który usytuowany został pomiędzy głośnikiem średniotonowym 150-mm z aluminiową membraną pokrytą warstwą ceramiki, a aluminiowym nisko-średniotonowym 180-mm także z powłoką z ceramiki ulokowanym na samej górze konstrukcji. Na wyposażeniu Codexów znajdziemy kolce, jednak producent sugeruje zastosowanie opcjonalnych stóp magnetycznych Vibration Control Feet.Terminale głośnikowe w Codexach to pojedyncza para, jak zawsze solidnych WBT nextgen.
Cena detaliczna Codexów plasuje się od 44.990 do 49.990zł w zależności od wykończenia. Dostępne wersje to Walnut, Ebony, Cherry, Glass White oraz Black High Gloss, a także bardziej wyszukane wersje Black Ebony High Gloss, Rosewood High Gloss oraz szklane wersje Maranello Red, White Aluminium, Grey brown oraz Purple Red.
Dystrybucja: Voice
Opinia 1
Po teście bezsprzecznie imponującego i topowego systemu T+A z serii HV przyszła pora na przedstawiciela coraz bardziej powszechnej domeny cyfrowej, czyli zdolnego do obsłużenia nawet najbardziej wyżyłowanych plików i to nie tylko PCM, ale i DSD przetwornika cyfrowo – analogowego. Jednak o ile poprzednio perspektywa przenoszenia, bądź chociażby przestawiania którejkolwiek z HV-ek nie napawała nas zbytnim entuzjazmem, to tym razem miało być lżej, o wiele lżej a przy tym również bardziej kompaktowo. Co prawda do tego typu zapewnień dystrybutorów i producentów podchodzimy z nabytą przez lata ostrożnością, ale tym razem sprawa wydawała się jasna – skoro do testu miał trafić przedstawiciel serii 8, czyli midi – desktopowej to o nawet śladowych ilościach odpowiedzialnych za gigantomanię mutagenów nie powinno być mowy. I tak też było w istocie, gdyż dostarczony do naszej redakcji przez polskiego dystrybutora marki – warszawski Hi-Ton – Home of Perfection T+A DAC 8 DSD okazał się nad wyraz kompaktowym a przy tym nader zgrabnym urządzeniem. A tego, jak jego obecność w naszych systemach podsumowaliśmy mamy nadzieję, że dowiedzą się Państwo z poniższej beletrystyki.
Patrząc na aparycję 8-ki trudno pozbyć się typowo komputerowych skojarzeń, gdyż czego by o niej nie mówić to i tak koniec koców dojdziemy do podobieństw z mini stacjami roboczymi ze stajni HP, bądź Della jakie w setkach i tysiącach sztuk zalegają na korporacyjnych biurkach w najdalszych zakątkach naszego globu. Czy to źle? Nie sądzę, za to patrząc na DACa T+A podświadomie widzimy coś znanego, oswojonego, więc z pewnością u części potencjalnych nabywców zadziała syndrom inż. Mamonia a to znając życie zostało uwzględnione przez dział marketingu niemieckiego producenta. Mamy zatem zgrabną, prostopadłościenną i rozplanowaną na planie kwadratu czarną bryłę zamkniętą niby futurystyczny sandwich od góry i dołu płatami szczotkowanego aluminium z tą tylko różnicą, że płytę górną pozbawiono jakichkolwiek ozdób a dolną zaopatrzono w fikuśne, również aluminiowe toczone nóżki.
Stylistykę frontu również utrzymano w minimalistyczno – industrialnym klimacie i zamiast „oldschoolowych” pokręteł zdecydowano się na obsługę urządzenia za pomocą niewielkich, półkulistych przycisków z dedykowanymi im dodami. I tak, patrząc od lewej mamy w pierwszym od góry rzędzie włącznik główny, nader czytelny, dwusegmentowy wyświetlacz (oczywiście z możliwością regulacji natężenia iluminacji), w którym pierwsza sekcja dostarcza informacji o parametrach otrzymanego sygnału a druga o wybranych przez użytkownika nastawach widocznych pod postacią ośmiu niewielkich ikonek, oraz schodzące o pół piętra w dół gniazdo słuchawkowe. Dolny rządek dziesięciu przycisków podzielono na trzy sekcje w układzie 4,4,2. Pierwsza kwadra pełni rolę selektora wejść, druga umożliwia wybór odpowiedniego logarytmu filtracji i częstotliwości odcięcia górnych częstotliwości a trzecia to nic innego jak regulacja głośności.
Ściana tylna w porównaniu z minimalizmem frontu początkowo może wydawać się wręcz przeładowana, jednak już po chwili z radością docenimy mnogość oferowanych przez nią we/wyjść. Trudno powiem inaczej, aniżeli w superlatywach opisywać zdublowane wyjścia analogowe w formacie RCA i XLR z dedykowanym przełącznikiem umożliwiającym ustawienie stałego, bądź zmiennego napięcia wyjściowego. Wyjście cyfrowe jest jedno – koaksjalne, za to wejść jest aż osiem z czego pierwsze cztery koaksjalne, a następnie BNC, optyczne, AES/EBU i USB. Całość uzupełniają dwa interfejsy Sys In do przyszłych połączeń, jak to tajemniczo określił producent i Ctrl dedykowane systemom sterowania Crestron i AMX. Nie zabrakło też gniazda zasilającego IEC.
Wewnątrz jest jeszcze ciekawiej. Przejawem typowo niemieckiego dbania o nawet najmniejsze detale jest nie tylko galwaniczna izolacja układami Silicon Labs sekcji cyfrowej od analogowej, lecz również zastosowanie dla nich oddzielnych transformatorów. Podział dotyczy również części cyfrowej, gdyż za obsługę sygnałów DSD i to z DSD512 (22,4 MHz) włącznie odpowiada firmowy układ T+A True One Bit Converter a za PMC (do 32 Bit / 384 kHz) osiem – po cztery na kanał PCM1795 Burr-Browna w podwójnym układzie symetrycznym (Double-Differential-Quadruple) . Filtrację cyfrową oparto na programowalnym układzie scalonym a o jakość obróbki sygnałów dbają również dwa oscylatory kwarcowe (dla obu rodzin częstotliwości próbkowania) oraz „inteligentny” system jitter-killera z dwustopniową pętlą PLL, uruchamianą zależnie od stopnia „zanieczyszczenia” sygnału. W dodatku sygnał PCM jest upsamplowany do ww. 384 kHz.
Jeśli zaś chodzi o same algorytmy to do wyboru są 1 – FIR, o możliwie płaskim paśmie przenoszenia, 2 – optymalizowany pod względem odpowiedzi impulsowej i dwa kolejne Beziera, 3 – oferujący podobno najbardziej analogowe brzmienie i 4 – „rekonstruujący oryginalny sygnał muzyczny”. Dodatkowo można ustawić odcięcie wysokich częstotliwości na 60 kHz lub 120 kHz a jeśli zachodzi taka potrzeba również odwrócić fazę sygnału. Krótko mówiąc jeśli ktoś cierpi na brak zajęć podczas długich zimowych wieczorów to 8-ka wydaje się dla niego idealną propozycją, tym bardziej, że zmiany wprowadzane przez poszczególne filtry są dalekie od iluzorycznej autosugestii, tylko na tyle wyraźnie modelują brzmienie końcowe, że jeśli tylko na spokojnie się im przysłuchamy, to potem z wprawą można nimi żonglować w zależności od nastroju, czy też preferencji repertuarowych, bo czego by o nich nie mówić można z ich pomocą uczynić strawnym niejedno nagranie, które do tej pory nijak nie potrafiło nas oczarować. Jak i która opcja działa najlepiej przekonać się we własnym systemie, jednak jeśli miałbym opierać się na własnych doświadczeniach i coś zasugerować, to z pewnością byłoby to ustawienie odcięcia wysokich częstotliwości w tryb „wide”, czyli na 120 kHz. Oferuje on nieco więcej „powietrza” a przy tym dostarcza dodatkowe mikro informacje o akustyce pomieszczeń, w jakich dokonywano nagrań. Bardziej „sterylny”, tryb „Clean” może za to sprawdzić się wszędzie tam, gdzie górne rejestry zbyt intensywnie zabiegają o uwagę słuchacza a jednocześnie poprzez ich utemperowanie nie chcielibyśmy zbyt dużo stracić z informacji przez nie dostarczane.
Na ewentualne pytanie jak okiełznać ową wielość ustawień i opcji odpowiedzieć będą musieli sobie Państwo sami, ale wbrew pozorom już po kilku dniach powinniście doskonale wiedzieć, która z kombinacji oferowanych przez T+A najbardziej Wam pasuje. Jeśli zaś chodzi o brzmienie, to po odpowiednio troskliwym wygrzaniu zarówno przez dystrybutora, jak i w moim systemie śmiem twierdzić, że DAC8 DSD jest jedną z bardziej zaskakujących a zarazem miłych niespodzianek z jakimi mieliśmy do czynienia na przestrzeni ostatniego roku. Pomimo swojej niezaprzeczalnie cyfrowej proweniencji trudno określić reprodukowany przez niego dźwięk inaczej aniżeli niezwykle organicznym. Przy odpowiednim doborze filtrów całość charakteryzuje niespotykane na tych poziomach cenowych połączenie rozdzielczości, muzykalności i gładkości sprawiające, że każdy odsłuch staje się prawdziwą muzyczną ucztą. Co ciekawe do takich wniosków doszedłem na tyle wcześnie, że gdy z głośników popłynęły pierwsze takty niezwykle nastrojowego, co wcale w tym wypadku nie oznacza wesołego i beztroskiego, albumu „Heureka” Larsa Färnlöfa po prostu zostałem przez dobiegającą muzykę otoczony, pochłonięty i zamknięty do końca nagrania w odizolowanym od codziennych trosk mikrokosmosie. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nie jest to nazwijmy to lapidarnie „najłatwiejszy” repertuar i w ramach powyższego projektu twórcy wspomaganemu przez często wspominanych przez Jacka pianistę Bobo Stensona, kontrabasistę Reda Mitchella i bębniarza Rune Carlssona udało się wpleść czysto jazzowe improwizacje z estetyką współczesnej symfoniki za którą stała Swedish Radio Symphony Orchestra pod batutą Leifa Segerstama, to z dość dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że i z innym, mniej skomplikowanym repertuarem niemiecki DACzek sobie poradzi. Zanim jednak to zweryfikujemy pozwolę sobie jeszcze chwilę w skandynawskich klimatach pozostać, bo naturalność i swoboda z jaką 8-ka kreowała przestrzeń była wręcz zjawiskowa. Namacalność jazzowego składu była bezdyskusyjna, tak samo z resztą jak obecnych razem z nimi na scenie symfoników i pomimo dość ciemnej realizacji bez trudu można było śledzić partie poszczególnych instrumentów. I w tym właśnie momencie dochodzimy do wspomnianej wcześniej rozdzielczości, bo mając podane jak na dłoni pierwszoplanowe instrumentarium ogarniamy zmysłami zarówno je, jak i drugo-, trzecio-, etc. planowy skład a jednocześnie mamy obraz całości. Całości bez sztucznego poszatkowania i alienacji niemalże antyseptycznych poszczególnych źródeł pozornych. Tutaj wszystko dzieje się jednocześnie a zarazem nikt nikomu nie przeszkadza, co o ile w analogu – przy taśmach i winylach, wydaje się oczywiste, to już przy cyfrze wcale tak często się nie zdarza.
Owa analogowa spójność, homogeniczność procentuje również przy wokalistyce. Blisko i wręcz intymnie nagrana „Currency Of Man (The Artist’s Cut)” Melody Gardot z lekko, brzydko mówiąc, przewalonym basem z reguły snuje się leniwie w tle stanowiąc właśnie tło do codziennej krzątaniny, jednak tym razem było inaczej. Precyzja i holograficzna wręcz zdolność materializowania muzyków w wokół-głośnikowej (czytaj daleko wykraczającej poza bazę kolumn) przestrzeni niejako wymuszała odłożenie na bliżej nieokreśloną przyszłość inną, poza oczywiście słuchaniem, aktywności. Ponadto basowe pomruki zyskały na definicji i wreszcie można było mówić w ich przypadku o czymś takim, jak faktura. Sam głos Gardot został podany mocno, bez kompresji i z namacalną emisją, co akurat w tym przypadku wcale nie wymagało i nie oznaczało krzyku.
A właśnie, skoro już o krzyku mowa, to warto byłoby i w takie rejony się zapuścić. W tym celu sięgnąłem po „Repentless” Slayera, na którym wywołujące stany lękowe, prowadzące u słabszych psychicznie jednostek do niemalże katatonii, otwierające instrumentalne „Delusions of Saviour” należy do … najłagodniejszych nagrań na ww. krążku. Dalej jest o wiele ciężej, szybciej, brutalniej i ogłuszająco, co najwidoczniej 8-ce musiało przypaść do gustu, bo z iście dziecinną łatwością zdolna była rozpętać w moim pokoju odsłuchowym prawdziwe thrash-metalowe piekło z opętańczymi partiami perkusji (fenomenalny Paul Bostaph) i tnącymi z prędkością światła gitarowymi riffami. Tom Araya jak zwykle w formie wyrykuje swoje pełne gniewu wersy tak impulsywnie, że odruchowo zaczynamy rozglądać się za pleksiglasowymi maskami używanymi przez stomatologów, bądź jeszcze lepiej mundurowe służby interwencyjne w obawie, przed jakby nie było dość soczystą wymową frontmana.
W tym momencie docieramy do dość delikatnej kwestii preferowanego przez niemieckiego DACzka formatu cyfrowego. Z premedytacją nie dzielę włosa na czworo i nie zagłębiam się w mnogość części PCM-owej, gdyż serwowany już na wejściu oversampling do 384 kHz zrównuje je już ze sobą na tyle skutecznie, że to nie parametry wejściowe zaczynają mieć znaczenie a sama jakość realizacji. Żebyśmy jednak mieli jasność – w przypadku wyboru jakiegoś starego ripu z kupionej na wyprzedaży budżetowej wersji CD a odrestaurowanej, wymuskanej i na nowo zremasterowanej z taśm matek takiego wyboru po prostu nie ma, ale jeśli tylko zarówno realizatorzy, jak i podczas post procesu nikomu palec na konsoli się nie omcknał, to będzie dobrze. Oczywiście najlepiej, czyli najbardziej naturalnie, z organiczną homogenicznością i wiernym odwzorowaniem wypadają natywne nagrania o szczytowej częstotliwości próbkowania, ale … konia z rzędem temu, kto będzie usatysfakcjonowany dostępnym na rynku materiałem. No chyba, że ma słabość graniczącą z fetyszyzmem do pojawiających się co jakiś czas samplerów.
Z DSD sytuacja ma się podobnie – niby im wyżej w drabince częstotliwości tym lepiej, ale również i w tym wypadku nie ma co demonizować granicznych wartości. Może za rok, czy dwa dostępność natywnych nagrań wzrośnie, lecz na chwilę obecną większość materiału i tak pochodzi co najwyżej z masterów w jakości DSD 64. Cóż zatem robić? Odpowiedź jest krótka i niepodlegająca dyskusji – słuchać muzyki. Po prostu, i nie zawracać sobie głowy formatami posiadanych plików, gdyż T+A je i tak i tak odtworzy. Jeśli jednak kogoś ewentualna wojna formatów intryguje i spać nie daje, to nic nie stoi na przeszkodzie, by w ramach eksperymentu przekonwertował sobie, nawet w locie, PCM do DSD, bądź na odwrót i na własne uszy przekonał się, czy jest o co kruszyć kopie. Ze swojej strony dodam jedynie to, że DSD na ósemce brzmi wybornie i jeśli miałbym okazję na stałe umieścić go w swoim systemie to właśnie za takimi nagraniami rozglądałbym się w pierwszej kolejności a w drugiej rozważał opcję programowej konwersji PCM do DSD. Góra zyskuje wtedy na otwartości i blasku a na scenie pojawia się jeszcze więcej powietrza. Zaznaczam jednak, że jest to moje – czysto subiektywne zdanie, więc i tak, i tak będą Państwo musieli je osobiście zweryfikować we własnych systemach.
T+A DAC 8 DSD pomimo dość industrialnego designu i ciągnących się za niemieckimi wyrobami stereotypach o nazbyt techniczny brzmieniu nader zgrabnie się im wymyka już przy pierwszym kontakcie pokazując większość z tego, co ma najlepszego. A uczciwie trzeba przyznać, że jest w czym wybierać. Różne filtry, ustawienia a przede wszystkim niezwykła elastyczność jeśli chodzi o parametry dostarczanego mu sygnału nie pozwalają pozostać obojętnym na jego wdzięki. I jeszcze jedno – pomimo istnej baterii wejść cyfrowych umożliwiających świetną integrację nawet mocno rozbudowanych systemów jeśli na prawdę chce się wykorzystać drzemiący w tym niepozornym maluchu potencjał warto będzie zaopatrzyć się albo w jakiegoś zacnego strumieniowca w stylu Auralica Aries / Aries Mini zdolnego komunikować się z otoczeniem poprzez port USB, bądź nawet komputer z dedykowanym oprogramowaniem. A właśnie – software. Na 8-ce z łatwością usłyszycie różnice pomiędzy np. najnowszą, już 22-ą, wersją JRiver Media Center a naszym rodzimym JPlay’em. Podobnie sprawy mają się przy przewodach USB, na których tym razem nie opłaca się oszczędzać i sposobie połączenia z resztą toru, już w domenie analogowej. Sporo dobrego przynosi bowiem wybór wyjść XLR, dzięki którym całość brzmi nie tyko pełniej, co dojrzalej. Niemniej jednak i tak i tak, niezależnie co dostarczycie i w jaką, za przeroszeniem, dziurkę się wepniecie nie powinniście być rozczarowani. Zakładam, że Wasze odczucia oscylować jednak będą raczej w okolicach co najmniej lekkiej euforii, ale nie uprzedzajmy faktów. Lepiej, zamiast wierzyć jednemu, bądź drugiemu „bajkopisarzowi” po prostu wypożyczcie Państwo T+A DAC 8 DSD na odsłuchy we własnych 4 kątach, bądź przemyćcie go do zajmowanego korpo-gabinetu, gdyż znajdujące się na froncie wyjście słuchawkowe nie jest li tylko dorzucaną przez producenta wydmuszką, lecz z powodzeniem sprawdza się z wysokiej klasy słuchawkami a nic tak nie uprzyjemni ośmiogodzinnej „szychty” jak ulubiona muzyka podana w wybornej jakości.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-370
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Prawdopodobnie stali bywalcy portalu Soundrebels znakomicie pamiętają, iż jakiś czas temu z tytułową marką zdążyliśmy stoczyć jakże przyjemny recenzencki bój. Gdy sięgnę pamięcią, pamiętam jak dziś, że wynik owej konfrontacji był bardo pozytywny, co podczas po-recenzenckiego rozstawania się z tamtą elektroniką wręcz zmuszało nas do snucia kolejnych planów testowych. Tymczasem chadzający swoimi ścieżkami los sprawił, iż nasze drogi skrzyżowały się dopiero po ponad dwóch latach, a iskrą zapalną nie jest podobny do tamtego system marzeń, tylko pojedynczy komponent w postaci podążającego z duchem czasów przetwornika cyfrowo-analogowego. Tutaj proszę zwrócić uwagę na kluczowy zwrot „podążający z duchem czasów”, gdyż to sformułowanie mówi nam, że nie będzie to byle „DACzek”, tylko potrafiący obsłużyć wszystkie możliwe obecnie protokoły plikowe z pełną gamą DSD włącznie przetwornik, w bonusie oferujący również wzmacniacz słuchawkowy. Zatem zdradziwszy clou naszego spotkania, zapraszam wszystkich na przechadzkę po możliwościach sonicznych pochodzącego zza naszej zachodniej granicy przetwornika cyfrowo-analogowego T+A DAC 8 DSD. Wartym zasygnalizowania jest również fakt, iż markę na naszym rynku dystrybuuje i dostarczył do zaopiniowania warszawski Hi-Ton – Home of Perfection.
Testowany DAC nie jest jakimś gigantem, ale trzeba powiedzieć, że jego rozmiar daleki jest od pozostawiających wiele do życzenia często proponowanych przez konkurencję miniaturek. Jak widać na fotografiach, jest to słusznej wielkości wykonana w srebrno-czarnej kolorystyce zaoblona w narożnikach skrzynka z drapanego aluminium. Jednak projekt plastyczny sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z osobliwą kanapką, czyli czarne ścianki urządzenia od dołu i góry przykryto srebrnymi płaszczami. Może zdjęcia tego nie oddają, ale kontakt organoleptyczny naprawdę dostarcza sporo pozytywnych odczuć. Gdy spojrzymy na front ósemki DSD, naszym oczom ukazuje się prawie centralnie umieszczony, co prawda niewielki, ale za to dość czytelny wyświetlacz, pod nim rząd przycisków funkcyjnych z przypisanymi każdemu z nich czerwonymi i niebieskimi diodami i usytuowane na prawej flance gniazdo słuchawkowe. Listy formatów i możliwości oversamplingowych nie będę wymieniał, jednak ważnym wydaje się być, że mamy możliwość odwracania fazy, zastosowania czterech filtrów, wybór częstotliwości odocięcia sygnału na 60 i 120 kHz, a także możliwość decyzji o użyciu regulacji głośności. Przyznacie, że opcjonalność tego „puzdereczka” jest zjawiskowa, co biorąc pod uwagę wymogi wyedukowanego potencjalnego użytkownika jest nie do przecenienia. Kończąc akapit wizualizacyjny trzeba wspomnieć jeszcze o tylnym panelu przyłączeniowym, który niesie ze sobą pełny zestaw wejść cyfrowych – USB, SPDIF, AES/EBU, BNC, optyczne, gniazdo zasilające i wspomniany włącznik wyboru regulacji głośności oraz dwa interfejsy serwisowo-komunikacyjne. Puentując ostatnie kilka zdań i parafrazując znaną męsko-damską maksymę powiedziałbym „niby malutki, ale za to wypasiony”.
Na początek ofensywy testowej muszę wygłosić małe usprawiedliwianie. Z przyczyn obiektywnych, czyli braku możliwości zasilenia rzeczonego DAC-a stosownie zagęszczonymi plikami, moja część recenzji opierać się będzie na sprawdzeniu jego możliwości z uważanym już za nieco archaiczny sygnał SPDIF z transportu Reimyo. Tak więc jeśli ktoś uważa , że szkoda na to czasu, może oddać się innym sobie tylko znanym przyjemnościom, jednak jeśli znajdą się zainteresowani wynikami tego uważanego za nadal mającego wiele do zaoferowania w sprawach sonicznych połączenia z przyjemnością zapraszam do lektury, nie zapominając przy tym oczywiście o odesłaniu Was do testu Marcina.
DAC 8 DSD marki T&A jest kopalnią możliwości wyboru zarówno cyfrowego, jak i analogowego sposobu – logarytmów filtracji. To dla ortodoksyjnego przedstawiciela audiofilskiego nurtu jest pewnym złem, ale patrząc na sprawę z drugiej strony, wielu potencjalnych użytkowników za owe „dobro” raczej będzie dziękować. Ale do rzeczy. Zanim przystąpiłem do opiniowania, musiałem sprawdzić, która opcja użytkowania jest dla mnie najlepsza. Dlaczego? Niestety nie ma ścieżki potocznie zwanej „standard”, już na starcie fundując nam swoisty quiz, co nam w duszy gra. A jest w czym wybierać, gdyż oprócz decyzji o wyborze sposobu regulacji głośności, dostajemy jeszcze możliwość odcięcia pasma na poziomie 60 i 120 kHz, zmiany fazy i cztery filtry do wyboru. Ostateczne podjęcie decyzji troch, ale zapewniam, iż nie są to symboliczne zmiany, dlatego warto poświęcić temu tematowi kilka sesji odsłuchowych. Ja wybrałem fazę „Normal”, odcięcie na poziomie 120 kHz, stały poziom wyjściowy i filtr nr. dwa. Zanim jednak skupię się na moim testowym podejściu, przywołam kilka zdań na temat spotkania w KAIM-ie. Jednak nie z racji całkowicie innego odbioru słyszanych aspektów, tylko ich nieco innej, bardziej stonowanej estetyki, co wyraźnie sugeruje, że mimo wielu przeczących opinii, iż połączenia cyfrowe nie są czułe na okablowanie i protokół przesyłu danych. Klubowe opierało się o AES/EBU i kabel nieznanej mi marki, a domowe o Harmonoix-owego koaksjala. Wynik? U siebie zanotowałem dobre ułożenie dźwięku w dziedzinie unikania nadpobudliwości wysokich tonów, na wyjeździe natomiast, górne pasmo zbyt ostentacyjnie dawało o sobie znać. Jednak w obu przypadkach wszystko odbyło się w podobnej estetyce zrównoważenia pasma i temperatury dźwięku. Nie było idealnie punkt w punkt, ale bardzo podobnie. A jak ogólnie wypadało to u mnie? Bez naciągania faktów mogę powiedzieć, że bardzo dobrze. Głównym jednak odstępstwem od posiadanego wzorca było lekkie pogrubienie kreski rysującej źródła pozorne i już nie kłujące w uszy, ale nadal obfitsze niżbym oczekiwał – minimalne pobudzenie wyższego środka, jednak tym razem delikatnie zmatowione górne rejestry. Ale proszę nie dobierać tego, jako porażki, tylko wynik starcia dwóch pochodzących z całkowicie innej ligi cenowej produktów. Niebagatelną również przyczyną takiego obrotu sprawy jest bazowanie na odchodzącym już w zapomnienie „espedifiowym” sposobie przesyłu danych, co w testowanym DAC-u może nie być najlepszą opcją, gdyż przeznaczony jest do obróbki danych zapisanych w standardzie DSD. Ale nie zapominajmy jednak, że Reimyo jest orędownikiem kolorowego, pozbawionego naleciałości na górze i rozlewania się na dole grania, co wkraczając na jego teren, a właśnie takim była reszta testowego toru, jest prawie nie do przeskoczenia. Idźmy jednak dalej drogą przygaszenia dźwięku. Nie wiem do końca, jaka była przyczyna, jednak myślę, że to umożliwiające wybór swojej estetyki dźwięku opcje samplujące materiał muzyczny swoim taktowaniem podobnie do obróbki DSP powodowały owe lekkie zmatowienie przekazu muzycznego, na co niestety naprowadzają mnie wyniki kilku podejść testowych z manipulacją w sygnale na poziomie cyfrowym. Oczywiście nie odbywało się to na zasadzie przykrycia sceny muzycznej grubą kotarą i bez bezpośredniego porównania nie było łatwym do wychwycenia, ale szybkie przełączenie pomiędzy sparingpartnerami wyraźnie pokazało, iż ów efekt co prawda symbolicznie, ale miał miejsce. Przyglądając się budowaniu wirtualnej sceny muzycznej trzeba przyznać, że dzięki filtrom możemy wybierać pomiędzy wariantami szerokiej, głębokiej, rozmiarowo rozdmuchanej, ale i mocno skupionej w sobie. Jednym zdaniem, czym chata bogata, co nie pozwala mi jednoznacznie powiedzieć, jak się ma w wartościach bezwzględnych do materiału wzorcowego. Powiem tak, co prawda ta opcjonalna różnorodność niosła wspomnianą delikatną utratę dźwięczności, ale dla czasem źle nagranego materiału muzycznego na życzenie słuchacza będzie jedynym ratunkiem. I chyba to jest największą zaletą DAC 8 DSD. W zależności od umiejętności realizatora danego krążka możemy uratować wiele lubianych, ale z powodu mierności dźwięku bezużytecznie stojących na półce płyt. Dostajemy swoisty bonus od konstruktora, za który, jak zdążyłem wspomnieć, wielu będzie dziękować. Przegląd pozycji płytowych testu rozpocznę od krążka Michela Godarda „Trace Of Grace”. Gdy przywołam delikatne podniesienie tonacji muzyki, okaże się, że niestety wpływało to na osuszenie środka, a wynikiem była mniejsza ilość informacji o wydobywającym się z tuby frontmena powietrzu. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż za sprawą podsycenia ciężaru grania przez testowanego DAC-a jej wolumen nabierał ciekawie niskiej faktury, dając wyraźny znak, iż mimo bazowania głównie na wspomnianym szumie nadal jest ważnym artefaktem tej kompilacji płytowej. Z pomocą tak postawionej sprawie dźwięku natychmiast przyszły sybilanty, które właśnie za sprawą tonowania góry przestały się męcząco wybijać, a barwa gitary basowej, saksofonu, skrzypiec i theorby dzięki tylko symbolicznie grubszej kresce swym kolorem pokazywały się z bardzo dobrej strony. Niby coś za coś, ale w konsekwencji dobrze. Zanim przejdę do dalszego opisu pozycji płytowych, po tej płycie chciałbym wziąć w dodatkową obronę niemieckiego DAC-a. Chodzi mianowicie o jego spójność soniczną. Owszem, nieco odmienna w starciu ze wzorcem, ale wspomniana dawka masy, szczypta otwarcia i lekka tonacja góry patrząc przekrojowo wypadały wciągająco, a moje wypunktowanie tylko sygnalizuje różnice, ale nie orzeka o ich ułomnym wpływie na dźwięk. To jest swoisty sznyt grania i nic poza tym. Koniec kropka. I gdy w podobnym duchu wypadały kolejne krążki, na koniec przyszedł czas na mocne uderzenie. Jakie? Folk-metal grupy Percival Schuttenbach. Jeśli chodzi o numer używanego podczas tego starcia filtra, muszę się przyznać, iż nie żałowałem sobie i co chwila powskakiwałem pomiędzy nimi niczym dzieciak. Pewnie myślicie, że był to akt rozpaczy? Nic z tych rzeczy. Pozwoliłem sobie na to z jednej bardzo prozaicznej przyczyny. Przy znikomych wartościach sonicznych tego materiału dla mojego, jakże przykładającego wagę na najdrobniejszych niuansów brzmieniowych sposobu testowania, nie pozostało mi nic innego, jak pobawić się filtrami. To zaś w efekcie potwierdziło snute wcześniej przypuszczenia co do ich pomocy w kreowaniu najciekawszej dla siebie estetyki sceny dźwiękowej. Ja wiem, że to dla wielu jest nie do pomyślenia, ale jeśli mamy taką możliwość, to dlaczego nie skorzystać. Nawet jeśli z tym się nie zgadzacie, to podczas prób na własnym podwórku nikt Was nie przyłapie, a może okazać się, że sprawa przełamania się jest warta świeczki. Kro wie? Może odbierzecie to dziwnie, ale mnogość opcji postawiła przede mną na tyle wysoka poprzeczkę, że nie będę rozpisywał się na temat usłyszanych efektów sonicznych, jednak zapewniam, że żadna z opcji nie była degradującą, a jedynie stawiającą przekaz w nieco innym świetle budowania sceny i ogólnego wysycenia dźwięku. Niestety, pełny opis z racji ilości opcji jest niemożliwy, dlatego musicie pobawić się sami, a zachętą niech będzie owocny w ciekawe doznania występ wspomnianej grupy.
Wydawałoby się, że archaiczny SPDIF raczej pogrzebie niemieckiego DAC-a. Tymczasem nie dość, że dzisiejszy bohater się obronił, to jeszcze pozwolił mi sprowadzić folk metalowe szaleństwo na przyjazne dla mnie tory. Próbując zebrać wyniki tego sparingu w jedną sensowną całość muszę przyznać, iż wolę prezentowane przez DSD ósemkę unikające efekciarstwa granie, niźli przypisane leżącemu na zachód od nas landowi wszechobecne cykanie górnych rejestrów. Będąc uczciwym trzeba jeszcze dodać, iż moje kolumny są wypadkową przypadkowości testowej, co w realnym doborze komponentów całkowicie ją eliminuje. A to pozwala przypuszczać, że moje wyniki będą dalekie od Waszych. Pewne niuanse z pewnością się potwierdzą, ale raz, możecie tego właśnie oczekiwać, a dwa, że w ogóle nie zwrócicie na nie uwagi. Zatem nie pozostaje nic innego, jak po analizie trochę okrojonej opcjonalnie mojej i pełnej relacji Marcina samodzielnie zmierzyć się z testowanym dzisiaj DAC 8 DSD marki T+A. Nawet choćby z racji oferowania przez niego kilku kreacji sceny dźwiękowej naprawdę warto spróbować.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Hi-Ton – Home of Perfection
Cena: 12 900 PLN
Dane techniczne
Rodzaj przetwornika: 32-bitowy Sigma-Delta, po cztery przetworniki na kanał dla PCM; T+A True One Bit Converter dla DSD
Upsampling: ośmiokrotny z możliwością wyboru algorytmu IR kurz, FIR lang, Bezier/IIR, Bezier
Obsługiwane sygnały: PCM 24-32 Bit / 44,1 – 384 kHz, DSD 64 – 512
Wejścia cyfrowe: 4 x koaksjalne, optyczne, USB, BNC, AES/EBU
Wyjścia audio: RCA (2,5 V), XLR (5 V)
Wyjście cyfrowe: koaksjalne
Napięcie wyjściowe: 0 – 2,5 V RCA; 0 – 5,0 V XLR
Impedancja wyjśiowa: 22 Ω
Zniekształcenia: < 0,001%
Pobór mocy: < 0,2 W w trybie Standby
Stosunek sygnał/szum: 116 dB
Wymiary (W x S x G): 9,5 x 27 x 27 cm
Masa: 4 kg
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Stereotyp „wszystko co amerykańskie jest duże” przylgnął do tego kraju chyba już na dobre. Oczywiście jest to konsekwencją panującej tamże ogólnej gigantomanii, co po kilkuletnim okresie testowania przybyłych zza oceanu konstrukcji znakomicie rozumie mój kręgosłup. I teoretycznie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie inny, również bardzo często powtarzany zwrot „wyjątek potwierdza regułę”. Tak tak, dzisiaj spotykamy się z podobnym przypadkiem. Pewnie nie uwierzycie, ale gdy po raz pierwszy ujrzałem dostarczony do testu produkt, nawet pół żartem, pół serio nie powiedziałbym, że producent jest Stanów Zjednoczonych. Już samo słowo „monitor” nie do końca utożsamiało się z ogólnym dążeniem wspomnianego narodu do bycia „naj”, tymczasem, to co zostało dostarczone do testu, było rasowymi nawet nie monitorami, tylko „mini monitorami”. Ale proszę się nie obawiać, mimo minimalizmu gabarytowego bez problemu osiągały zbliżoną do niejednej europejskiej konstrukcji podłogowej wagę, jedynie rozmiar miał się nijak do zakorzenionych w podświadomości oczekiwań. Jeśli jednak nie wierzycie moim wynurzeniom, proszę spojrzeć na fotografie, a okaże się, że nawet o jotę nie mijam się z prawdą. Gdy sprawę physis mamy za sobą, z przyjemnością przedstawiam wszystkim amerykańskie monitory AudioMachina CRM II, których dystrybucją w naszym kraju od zeszłego roku zajmuje się katowicki RCM.
Akapit wizualizacyjny z racji skromnych gabarytów i aparycji będzie równie oszczędny jak sama konstrukcja kolumn. One po prostu mają grać, a nie sztucznie mamić klienta rozdmuchanymi do granic przyzwoitości rozmiarem, kształtem i wykończeniem obudowy. Nieduże korpusy dla każdej z pary przetworników to nic innego, jak dwa grube płaty aluminium, które po wydrążeniu odpowiednich sfer mieszczących głośniki i zwrotnice skręcono w jedną całość. I proszę mi wierzyć, dzięki temu zabiegowi mimo wydawałoby się niedużych rozmiarów dostajemy bardzo ciężkie, generujące dźwięk klocki Lego. Przód kolumienek oferuje dwa przetworniki – niskośredniotonowy i ubrany w filcową ramkę wysokotonowy, nad którymi dumnie pyszni się wyfrezowane logo marki. Tył z racji przymusu korzystania z dopasowanych do potrzeb konkretnego klienta stendów wyposażono w mocujące kolumny do wspomnianych podstawek terminale, a także pojedyncze zaciski kolumnowe i tabliczkę znamionową. Niestety, pozycjonujące bohaterów dzisiejszego testu podstawki nie są dostarczane w komplecie, dlatego jako testowe uzupełnienie opisywanych konstrukcji dystrybutor dołączył swój umożliwiający zawieszenie ich na kilku wysokościach bardzo ciężki, a dzięki temu stabilny projekt VAPa.
Rozpoczynając rozprawę na najbardziej interesujący nas temat muszę wszystkich ostrzec przed popełnianiem sporego błędu, jakim jest zbyt szybkie wydawanie opinii po przejściu ze zdecydowanie większych kolumn na tak małe konstrukcje. Nawet mimo sporego osłuchania prawie dałem się ponieść nieuzasadnionemu, bo przedwczesnemu z racji rozpoczęcia odsłuchów szukaniu dziury w całym w generowanym dźwięku. Nie chodziło nawet o jego wolumen – choć po tych kilkunastu dniach muszę powiedzieć, że mimo szokująco niewielkich rozmiarów kolumn jest zaskakująco duży – tylko samą jego masę. Dodatkowym elementem w moim przypadku było zejście z niebotycznie drogich i fantastycznie gających flagowców Trenner & FrIedl DUKE, co po zrozumieniu specyfiki sytuacji wręcz zmusiło mnie do kilkudniowego przestawienia się na inne tory percepcji. I gdy po kilku srebrnych krążkach nawiązaliśmy nić opisanej w tym teście przyjaźni, ostatecznym potwierdzeniem z czym miałem do czynienia – mowa o AudioMachinach – była przesiadka na niewielkie podłogówki ze średnich stanów cenowych innej marki. I wiecie co? To był bardzo dobrze pokazujący poziom jakości dźwięku amerykanów zbieg okoliczności. Okazało się bowiem, że może basu w przytoczonych podłogówkach było i więcej, tylko na tle tego wydawałoby się zaoceanicznego cherlaka był zbyt zwalisty i raczej stawiał na ilość, a nie na jakość. Puenta? Powiem tak: do odbioru tak zaproponowanej prezentacji sceny muzycznej muszą być spełnione dwa warunki. Jeden związany jest z wielkością docelowego pomieszczenia – raczej nieduże, co po kilkudziesięciu innych małych konstrukcjach umiałem odpowiednio u siebie przefiltrować, a drugi niestety wymaga od słuchacza wyedukowania. Jeśli szuka masowania wnętrzności i głównym zarzutem będzie brak takiego aspektu, może zapomnieć o tym modelu AudioMachiny. Ale nie, żeby go wcale nie było, tylko był adekwatny do rozmiarów kolumn, a gdy grałem naprawdę głośno, czasem nie poznawałem tych maleństw. Jeśli natomiast oczekuje poukładanej, dobrze oddanej w wartościach szerokości i głębokości z naciskiem na rozdzielczość przekazu nawet przy wysokim natężeniu dźwięku sceny muzycznej, z dużą dozą pewności co najmniej pozytywnie zaskoczy się z możliwości CRM dwójek. To wręcz niewiarygodne, że z takich pchełek możemy wykrzesać tyle energii i to pod pełną kontrolą, bez krzty zniekształceń. Oczywiście sama skuteczność kolumn (82 dB) funduje nam pewne wymagania mocowe od współpracującego z nimi pieca, ale gdy przygotujemy im wydajnego zawodnika, pozostanie nam tylko pławić się w zarezerwowanych tylko dla monitorów znikaniem z pokoju z fantastycznym oddaniem realizmu wirtualnej sceny stylem prezentowania muzyki.
Gdybyśmy przyglądali się poszczególnym testowym pozycjom płytowym, na początek zaproponowałbym bardzo popularną w procesach odsłuchowych wielu audiofilów Cassandrę Wilson z krążkiem „Traveling Miles”. Fenomenalnie oddany barwowo głos artystki wspomagany trochę podkręconymi na stole realizatorskim instrumentami nawet przez moment nie zwróciły mojej uwagi na niedostatki w podstawie basowej. Było szczuplej niż podczas wielokrotnych prób z dużymi przetwornikami, ale suma summarum to podejście wypadło chyba najrówniej ze wszystkich, gdyż gdy wymagał tego zarejestrowany materiał, czułem sporą dawkę stopy perkusji, czy masy kontrabasu, ale bez najmniejszej przysłowiowej buły nawet po sporym odkręceniu gałki volume. Oczywiście nie odnotowałem trzęsienia ziemi, ale biorąc pod uwagę deklarowane przez producenta możliwości soniczne całości prezentacji spokojnie postawiłbym piątkę. Drastyczna zmiana repertuaru na folk-metal grupy Percival również nie była palcem Bożym dla słuchanych konstrukcji, gdyż jak wspomniałem na wstępie, maluszki jeśli tylko uciągnie je wzmacniacz, nie boją się, a wręcz radują z możliwości oddania w eter miedzy kolumnami dużej dawki decybeli, a takie właśnie oczekuje proponowany materiał. Myślicie, że dalej będę bronił Machin za wszelka cenę? Nie muszę, gdyż zrobią to same, gdy ich posłuchacie. Ale dla uspokojenia atmosfery i powrotu do pewnego ogólnego punktu odniesienia dodam tylko, że w porównaniu do dużych kolumn podłogowych bas jest raczej sferze dobrze informującej nas o swoim bycie symboliki. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ nie otrzymujemy lejącej się po podłodze lawy, tylko naszpikowane informacjami niskie piki, a za to już wielu audiofilów pozwoli się pokroić. Kończąc tę pozycję płytową nie muszę chyba podnosić tematu pełnego wglądu w wykrzyczany przez artystów tekst. Dostajemy pełną artykulację słów, co pozwalało np. prześledzić los biednej dziewczynki w drugim utworze kompilacji, a dodam, że łatwego życia nie miała. Może wydać się Wam to śmieszne, ale gdy zapoznawałem się z tym tekstem podczas recenzji płyty i słuchałem go na przypadkowo zastanym opisywanym wówczas secie z dość niskiej półki, do zrozumienia słów potrzebowałem kilku odtworzeń utworu, gdy tymczasem przy pomocy AudioMachin bez problemów poznawałem los bohaterów za pierwszym podejściem. No dobrze, był spokojny jazz, był metalowy łomot, tak więc czas na realizatorski cymesik z repertuaru Buxtehodego w wykonaniu The Purcell Quartet zatytułowany „Membra Jesu Nostri”. W tym przypadku maestria wykonania i zebrania na stół mikserski pokazała gdzie nasze dzisiejsze amerykańskie bohaterki czują się jak ryba w wodzie. Brak najniżej schodzących instrumentów całkowicie oddalał wszędobylskie pragnienie masujących nas niskich rejestrów, a idealnie podany plan zajmowanych przez artystów miejsc na scenie pozwalał przyglądać się – jeśli tylko tego chciałem – każdemu z osobna lub pełnemu przedsięwzięciu muzycznemu. I chyba nie zdziwię Was stwierdzeniem, że największą rolę w oddaniu realizmu tego krążka miała wyśmienita rozdzielczość dobiegającego do mych uszu dźwięków, a to w dobie spełniania oczekiwań klientów w zakresie ruchów sejsmicznych często traktowane jest po macoszemu. W tym przypadku trochę za sprawą rozmiaru, a trochę dzięki założeniom producenta dostałem pakiet czystych, niczym nie skażonych informacji, co całkowicie wynagrodziło mi wynikające z konstrukcji bolączki pasmowe.
Gdybym napisał, że są to bardzo uniwersalne kolumny, oznaczałby to, że kłamię w żywe oczy. Jednak gdy stwierdzę, że są to idealne dla pewnego wycinka stawiających na niuanse brzmieniowe w niedużych pomieszczeniach melomanów paczki, będzie to idealne trafienie w punkt. Czy są dla wszystkich? Raczej nie. Niemniej jednak, oprócz tego, że przedkładający jakość ponad ilość sami zainteresowani powinni tego zakosztować, widzę również sporą grupę hołubiących dużym kolumnom grupę audiofilów, której przydałaby się konfrontacja z tak wyrafinowanymi maluchami. I to w dwóch kierunkach, czyli przesiadka na monitory i z powrotem, gdyż taka kolejność fajnie pokazuje różnice pomiędzy rozmiarami dźwięku słuchanych konstrukcji, a przy tym ewidentnie unaocznia ich tak poszukiwane przez różne grupy słuchaczy walory. Niestety mimo tego, że spora część populacji uważa, iż dobre kolumny zagrają dobrze wszystko, to w realnym świecie sprawy mają się całkowicie inaczej. Jak? Sprawdźcie sami, a gwarantuję, że przy odrobinie neutralności w ocenie, będziecie zaskoczeni.
Jacek Pazio
Opinia 2
Patrząc możliwie obiektywnie można uznać, iż rynek kolumn głośnikowych jest chyba najbardziej skostniałą dziedziną audio, gdzie nowości technologiczne pojawiają się na tyle rzadko, że … w większości przypadków przechodzą niezauważone. W dodatku sytuacji nie poprawia fakt iż innowacyjność w przerażającej większości przypadków rozumiana jest nie tylko przez odbiorców, lecz o zgrozo również twórców jako dziwaczność formy a nie stopień zaawansowania technologicznego. Nie ma jednak co uogólniać, bo przecież populacja homo sapiens nie jest w ciemię bita i jednym z przejawów „tentegowania w głowie” (cytując uroczego lemura) jest zamiłowanie do kombinowania i prób naginania obowiązującym w naszym świecie praw, w tym praw fizyki. Nie wierzycie Państwo? No to proszę. Niby wiadomo, że duży przetwornik i to w dodatku wspomagany dużą skrzynią będzie, a przynajmniej powinien, grać „dużym” dźwiękiem, za to mały driver i mała skrzynia będą dysponowały proporcjonalnie mniejszym wolumenem. Prawda? Teoretycznie tak, ale ludzkość zna przecież przypadki temu najogólniej rzecz biorąc przeczące. Wystarczy posłuchać kolumn Boenicke, Crystal Cable Arabesque Minissimo, Guru Audio, Raidho, czy naszych rodzimych RLSów Calisto, by poddać w wątpliwość znaczną część akustycznych prawideł i dogmatów. Do powyższego grona zaliczyć również można bohaterów dzisiejszej recenzji – pochodzące z USA niewielkie kolumny podstawkowe AudioMachina CRM II.
Niby o gustach się nie dyskutuje, ale już własną opinię wyrazić można i w tym miejscu właśnie to czynię, gdyż patrząc na ofertę AudioMachiny niezwykle trudno mi znaleźć wytłumaczenie takiej a nie innej koncepcji wzorniczej. Oczywiście można byłoby przejść nad takim status quo do porządku dziennego i tylko wzruszyć ramionami, że w końcu od tworzenia rzeczy nazwijmy to lapidarnie ładnych są przecież Włosi, ale przy podłogowych AudioMachinach nawet bratnie EgglestonWorksy, które przecież też nie grzeszą miłymi oczu krągłościami wydają się wprost szalenie atrakcyjne. Całe szczęście do naszej redakcji trafiły najmniejsze, należące do Compact Reference Line monitorki CRM II, bo przy przypominających sprasowane prototypy muminków Pure NSE, czy Maestro GSE niemalże na starcie wskazana byłaby metodologia „ślepych” testów.
Swoimi proporcjami i gabarytami CRM II przypominają nie tyle pudełka po butach, choć i takie skojarzenia z ust osób postronnych na ich widok padały, co standardowe kolumny efektowe w średniej klasy systemach kina domowego. Powiem nawet więcej – one są wręcz bliźniaczo podobne, głównie poprzez charakterystyczną tubkę okalająca tweeter, do … Triangli Heyda EZ (linia Esprit). Owo podobieństwo nieco słabnie po zamocowaniu ich na dedykowanych – dostarczonych przez dystrybutora standach VAP-a, choć uzyskany efekt wizualny oscyluje wtenczas gdzieś pomiędzy budką dla ptaków a sygnalizatorem świetlnym. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że skojarzenia to przekleństwo, ale ja miałem właśnie takie i nic na to nie poradzę, na Państwa skojarzenia również, więc lepiej przejdźmy do części mniej subiektywnej, czyli zagadnień technicznych.
Obudowy CRMów to skręcone ze sobą w ośmiu punktach (przynajmniej tyle widać) wyfrezowane od wewnątrz, wykonane z aluminium lotniczego odlewy. Uzyskane w ten sposób konstrukcje są nie dość, że wzorcowo sztywne i całkowicie głuche akustycznie, to zaskakująco, jak na swoje gabaryty ciężkie. Umieszczony we wspomnianej przed chwilą niewielkiej, otoczonej miękkim filcem tubce 25 mm przetwornik wysokotonowy pochodzi najprawdopodobniej od Morela a znajdujący się tuż pod nim mid-woofer to klasyczny (acz podobno modyfikowany) 15 cm ponacinany celulozowy Reveator Scan Speaka. Ukryta w dedykowanej komorze zwrotnica jest pierwszego rzędu z częstotliwością podziału ustaloną na 3 kHz i nosi nazwę Puritst Ti. Skuteczność takiego układu producent określił na 84 dB przy 8 Ω, co już na dzień dobry wyraźnie daje do zrozumienia, że amplifikację trzeba będzie dobierać z rozmysłem i … dość wypchanym portfelem.
Ścianę tylną zdobi jedynie osiem schowanych w dedykowanych łuzach łbów torxów, cztery nagwintowane otwory do zamocowania standu (poprzez już zainstalowane elementy montażowe) i pojedyncze zakręcane terminale głośnikowe o dość surowym wyglądzie i niezbyt zachęcającym do aplikacji szerokich widełek rozstawie. I jeszcze jeden drobiazg. Jeśli ktoś do tej pory zarówno w opisie, jak i na zdjęciach nie odnalazł nijakich śladów szczelin, czy innych wylotów układu bas-reflex, to niech już ich nie szuka, bo i tak nie znajdzie bowiem AudioMachiny są konstrukcjami zamkniętymi.
Część odsłuchową z pewnych względów, o czym dalej, postanowiłem podzielić na dwie części – pierwszą, poświęconą repertuarowi dedykowanemu tytułowym maluchom i drugą – z moim, przez wrażliwszą część populacji niekoniecznie akceptowanym „łojeniem”. Powyższy zabieg ma na celu przede wszystkim pokazanie, że nawet na iście high-endowym poziomie uniwersalność wcale nie jest rzeczą powszechną, czy oczywistą a tym samym mając ściśle określone, własne – wybitnie subiektywne preferencje muzyczne wcale nie trzeba iść na kompromisy.
No to zaczynamy. Sesję odsłuchową rozpoczęła filigranowa Youn Sun Nah ze swoim ostatnim albumem „Lento”. Ciepły głos wokalistki został idealnie zawieszony w wielce sugestywnej przestrzeni a akompaniujący jej (oczywiście Nah, nie przestrzeni) muzycy idealnie ocinali się od aksamitnej czerni przestrzeni o naturalnym, długim pogłosie. I w tym momencie dochodzimy do fenomenu AudioMachin, bo oferowany wolumen dźwięku by praktycznie odwrotnie proporcjonalny do gabarytów kolumn. Był po prostu na tyle duży, że z zadziwiającą swobodą wypełniał naszego blisko czterdziestometrowego OPOSa, z czym czasem mają problem wizytujące nas konstrukcje podłogowe. W dodatku, w przypadku partii wiolonczeli i kontrabasu wygrywanych przez Larsa Danielssona można było mówić o pewnym, nawet nie tyle podbiciu, co delikatnym powiększeniu – pokazaniu instrumentów nieco większymi niż są w rzeczywistości, po … amerykańsku. Na bardzo wysokim poziomie stały również rozdzielczość, oraz witalność, żywiołowość przekazu. Namacalność spektaklu nie pozostawiała nawet najmniejszych oznak niedosytu. Wszystko działo się natychmiast i bez zbędnego zawoalowania, czy spowolnienia a poczucie uczestnictwa w nagraniu / spektaklu stawało się faktem już od pierwszych dobiegających słuchaczy, bynajmniej nie z kolumn, dźwięków. Efekt „znikania” CRMów był niby do przewidzenia, w końcu mamy do czynienia z niewielkimi monitorkami, ale dość wysoko ustawione aluminiowe „domki dla ptaków” nawet mimochodem skupiały na sobie uwagę a tymczasem można było dostać od tego wpatrywania wytrzeszczu a i tak muzyka dochodziła stamtąd, gdzie w danym momencie zostało zogniskowane źródło pozorne a nie z samych głośników.
Kolejnym przedstawicielem krainy łagodności został Michel Godard z niezwykle często u nas goszczącym „A Trace of Grace” na którym jeśli tylko wszystko z systemem jest OK, to największe wrażenie sprawia akustyka sakralnych wnętrz Opactwa Noirlac. Tym razem najwidoczniej mieliśmy do czynienia z pełna symbiozą, bo ponad godzinę spędziliśmy praktycznie w bezruchu kontemplując rozbrzmiewającą wokół nas muzykę. W samych superlatywach w swoich dyskretnych zapiskach punktowałem takie niuanse jak swobodę artykulacji, siłę emisji i idealną wręcz interakcję zachodząca pomiędzy wokalistami a akompaniującymi im muzykami. Uważam, iż warto o tym wspomnieć, gdyż pomimo niezwykle precyzyjnego ogniskowania poszczególnych źródeł pozornych nie były one odizolowane od siebie w jakiś niewidzialnych szklanych bańkach, lecz mając swoje określone miejsca w przestrzeni idealnie się przenikały tworząc spójną, homogeniczną całość.
Część pierwszą zamykało złote wydanie (Japan 24K GOLD 24 BIT Limited 1000 Numbered CD) ścieżki dźwiękowej z „Gladiatora” Ridley’a Scotta i już tutaj do głosu zaczęły dochodzić fizyczne ograniczenia CRM-ów. O ile spokojne „Progeny” nadal czarowało gęstym, soczystym i pełnym nasyconych barw przekazem, to już narastająca dynamika „The Wheat” z kulminacją pod postacią apokaliptycznych partii waltorni w „The Battle” okazały się zbyt ciężkostrawne dla testowanych kolumienek. Niby przy cichym, stanowiącym niejako tło do codziennych zajęć plumkaniu nie można było mieć większych zastrzeżeń, to niestety już przy standardowych poziomach głośności do głosu zaczęła dochodzić kompresja i utrata czytelności. Świetna, przynajmniej do tej pory, głębokość sceny powoli traciła swoją zjawiskowość ulegając niejako kondensacji, by stać się niemalże dwuwymiarową kalką przy chóralnych, finałowych partiach „Barbarian Horde”.
W ramach weryfikacji powyższych anomalii przystąpiłem do tury drugiej, którą rozpoczął (i zarazem zakończył) prog-metalowy „The Astonishing” Dream Theater. Niestety moje wcześniejsze obserwacje i tutaj znalazły swoje potwierdzenie. Choć na prostszych i mniej rozbudowanych fragmentach w stylu „Act Of Faythe” AudioMachiny czarowały przestrzennością, nasyceniem i precyzją to wraz we wzrostem zagmatwania i dochodzenia do głosu mrocznej strony mocy dźwięk tytułowych kolumn stawał się coraz bardziej wysilony. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Tragedii nie było a jedynie różnica pomiędzy stanem poprzednim a obecnym okazała się na tyle istotna, że nie zwrócenie na nią uwagi byłoby sporym niedomówieniem. Warto też uczciwie przyznać, że CRMy zachowywały wręcz stoicki spokój w porównaniu dajmy na to do rodzimych Ancient Audio Holography, dla których zaledwie kilkuminutowa kuracja repertuarem Sepultury okazała się niemalże zabójcza. Po prostu o ile krakowskie monitory o mało za przeproszeniem nie wypluły swych wooferów o tyle CRMy z wrodzonym wdziękiem po prostu nie przetwarzały najniższych składowych, bądź jedynie ograniczały rozdzielczość prezentacji. Nie było jednak sensu dłużej męczyć zarówno siebie, jaki amerykańskich gości, więc po niecałych dwóch kwadransach daliśmy sobie spokój jednoznacznie uznając, że z tej mąki chleba nie będzie. Nikomu w końcu nie zależało na zaklinaniu rzeczywistości i udowadnianiu, że sięgając do motoryzacyjnych analogii Mazda MX-5 nadaje się do przeprowadzek z przewożeniem pięcioosobowego narożnika włącznie. Otóż nie. Nie nadaje się i nikt nie ma do niej o to żalu, tak samo jak ja nie miałem problemów z tym, aby uznać, że najmniejszym AudioMachinom z symfoniczno – progresywnym metalem nie jest po drodze. C’est la vie.
AudioMachiny CRM II to kolumny jednoznacznie nietuzinkowe i skierowane do określonego – mającego jasno sprecyzowane oczekiwania odbiorcy. Posiadacze pięćdziesięciometrowych salonów, miłośnicy wielkiej symfoniki, czy cięższych odmian Rocka pewnie nie poczują się nawet zobligowani, by rzucić na nie uchem, ale wszyscy Ci, którzy szukają w muzyce spokoju, precyzji i przestrzeni a przy tym gustują w niewielkich barokowych, bądź jazzowych składach czym prędzej powinni spróbować ich posłuchać.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 43 500 PLN
Konstrukcja: SSA (Solid Slab Aluminum), frezowane bloki aluminiowe
Pasmo przenoszenia: 45 Hz -20 kHz
Czułość: 84 dB przy 8 Ω
Głośniki: 6″ mid-bass, 1″ tweeter
Zwrotnica: Puritst Ti według projektu AudioMachina, 3kHz
Wymiary (W x S x G): 30 x 20 x 15 cm
Waga: 12 kg/szt.
Zalecana moc wzmacniacza: 20 – 100 W/8 Ω
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Marantz, światowy lider w dziedzinie zaawansowanych technologii audio przedstawia HD – CD1, odtwarzacz CD klasy premium o eleganckim, klasycznym wyglądzie i kompaktowym rozmiarze. W niewielkiej obudowie zawarto najnowocześniejsze technologie wykorzystywane w wielokrotnie nagradzanych odtwarzaczach CD Marantz, w tym unikalne moduły wzmacniające HDAM – SA2. Opierając się na sukcesie wysoko ocenianego wzmacniacza słuchawkowego HD – DAC1 oraz wzmacniacza zintegrowanego HD – AMP1, HD – CD1 stanowi kolejny dodatek do odświeżonej serii MusicLink.
Seria MusicLink Marantz
Marantz przywiązuje duże znaczenie do jak najlepszej wydajności dźwięku w odrodzonej serii MusicLink, zapoczątkowanej w latach 90’ ze szczególnym uwzględnieniem wiernego odwzorowania brzmienia z niewielkich, rzadko spotykanych elementów konstrukcyjnych. Nasz cel jest prosty: dostarczyć słuchaczowi wszystkich emocji i szczegółów zawartych w studyjnej jakości nagraniu w połączeniu z eleganckim, luksusowym wyglądem. Nie przez przypadek twórcą nowej, zachwycającej serii MusicLink po raz kolejny został Ken Ishiwata.
Najnowszym dodatkiem do odświeżonej serii MusicLink jest HD – CD1, wysokiej jakości odtwarzacz CD w tej samej kompaktowej formie, co idealnie dopasowany wzmacniacz HD – AMP1. Dzięki połączeniu ponad 30 lat doświadczeń Marantz w produkcji odtwarzaczy CD z najnowszymi osiągnięciami technologicznymi cyfrowego dźwięku, HD – CD1 idealnie sprawdza się w komplecie z HD – AMP1 lub jako odtwarzacz CD w sytuacjach, gdy wymagana jest kompaktowa konstrukcja zapewniająca bezkompromisową jakość dźwięku. Starannie dobrane komponenty wykorzystywane na całej ścieżce sygnału zapewniają najlepszą możliwą reprodukcję dźwięku. Centralnie umiejscowiony, ultra dokładny mechanizm odczytywania płyt CD obsługuje formaty MP3, WMA, AAC jak również standardowe CD. Analogowe wyjścia audio oraz cyfrowe przyłącza optyczne i koaksjalne umożliwiają bezpośrednie podłączenie HD – CD1 do ultra precyzyjnego konwertera cyfrowo analogowego wzmacniacza HD – AMP1. Aluminiowy panel przedni oraz panele boczne w stylu retro nawiązują do stylu serii MusicLink, zaś dwuwarstwowa obudowa zapewnia doskonałą izolację drgań.
Doskonała jakość dźwięku Marantz HDAM
Pomimo niewielkich rozmiarów, HD – CD1 zawiera technologie, które uczyniły Marantz liderem w dziedzinie najwyższej jakości odtwarzaczy CD. Najważniejszą z nich są zaprojektowane przez Marantz hyperdynamiczne moduły wzmacniające HDAM: w odróżnieniu od powszechnie stosowanych wzmacniających układów scalonych, HDAM zbudowane są z oddzielnych, starannie dobranych i zoptymalizowanych pod względem brzmienia komponentów zapewniających najwyższą jakość dźwięku Marantz, jaką można spotkać w urządzeniach serii Reference. W HD – CD1 zastosowana została najnowsza generacja modułów HDAM – SA2, by zapewnić szeroki zakres dynamiki oraz szerokie pasmo przenoszenia przy najniższym możliwym poziomie zniekształceń. Technologia HDAM stosowana jest również w sekcji słuchawkowej, która posiada własny moduł wzmacniający.
Wysokiej jakości konwerter cyfrowo – analogowy
Kluczowe znaczenie dla jakości dźwięku HD – CD1 ma wysokiej jakości, ultra dokładny mechanizm odczytywania płyt który przesyła sygnał do najwyższej klasy konwertera cyfrowo – analogowego wysokiej rozdzielczości Cirrus Logic CS4398. Zastosowano również kryształowy oscylator zegara głównego oraz kondensator niskiej impedancji zapewniając zarówno ultra niski poziom szumów, jak i skonwertowany dźwięk analogowy z realistyczną dynamiką i barwą oraz zapierającą dech w piersi muzykalnością.
Dedykowany wzmacniacz słuchawkowy z regulacją głośności i regulacją wzmocnienia
Niezależnie, czy HD – CD1 będzie wykorzystywany do słuchania muzyki przez słuchawki w sposób stały lub okazjonalnie, dedykowana sekcja słuchawkowa z całą pewnością zachwyci swoimi możliwościami. By uczynić odsłuch jeszcze bardziej spersonalizowanym, sekcja słuchawkowa posiada własną regulację głośności, dedykowany wzmacniacz HDAM – SA2 oraz regulację wzmocnienia – niską, średnią i wysoką – by obsłużyć nawet bardzo wymagające słuchawki audiofilskie.
Wyjścia analogowe i cyfrowe
Poza wysokiej jakości wyjściami analogowymi umożliwiającymi podłączenie do HD – AMP1, jak i do dowolnego wzmacniacza, HD – CD1 posiada również cyfrowe wyjścia optyczne i koaksjalne umożliwiające bezpośrednie połączenie z cyfrowym wejściem HD – AMP1, dzięki czemu możliwe jest wykorzystanie konwertera cyfrowo analogowego ESS Sabre wbudowanego we wzmacniacz. Podobnie jak wyjścia analogowe, cyfrowe wyjście koaksjalne zostało wyposażone w wysokiej jakości platerowane złotem przyłącze RCA, cyfrowy przewód przyłączeniowy jest dostarczony w komplecie z odtwarzaczem.
Wysokonapięciowy zasilacz, obudowa tłumiąca wibracje
Szum stanowi istotną przeszkodę do uzyskania doskonałego dźwięku, dlatego HD – CD1 posiada wiele rozwiązań, mających na celu powstrzymać zakłócenia zarówno elektryczne jak i mechaniczne. Wysokonapięciowy zasilacz wyposażony w kondensatory o dużej pojemności oraz diody Schottkiego umożliwiają odtwarzaczowi dostarczanie dźwięku o dużej dynamice. Odtwarzacz posiada również funkcję automatycznego wyłączania, w trybie czuwania zużycie energii jest bardzo niskie. Zarówno dwuwarstwowa podstawa jak i sztywne nogi zapewniają sztywność oraz tłumienie drgań, solidny aluminiowy front jak i sztywna górna płyta z bocznymi panelami w stylu retro nadają odtwarzaczowi wygląd “klasycznego Marantza”, zarówno w kolorze srebrno – złotym jak i czarnym.
Nowy odtwarzacz CD serii MusicLink HD – CD1 będzie dostępny od września.
Główne cechy i zalety:
• Wielokrotnie nagradzana technologia napędu CD Marantz
o Wysoka jakość odtwarzania nośników CD, CD R/RW
• Obsługa formatów MP3, AAC, WMA
o Odtwarzanie najpopularniejszych cyfrowych plików multimedialnych
• Intensywnie dostrojony dźwięk dzięki użyciu starannie dobranych komponentów
o Wyjątkowe doświadczenie dźwięku Marantz
• Wysokiej jakości konwerter cyfrowo – analogowy 192kHz/24bit (CS4398), dokładny zegar systemowy
o Najlepsza jakość dźwięku z CD oraz cyfrowych plików multimedialnych
• Unikalne obwody wzmacniające Marantz HDAM-SA2
o Szerszy zakres dynamiki oraz mniej zniekształceń w sekcji wyjściowej
• Sekcja wzmacniacza słuchawkowego z obwodami HDAM-SA2 i kontrolą wzmocnienia
o Obsługa najbardziej wymagających słuchawek audiofilskich
• Dwuwarstwowa płyta dolna, sztywne nogi
o Eliminacja zakłóceń zapewniająca czystość dźwięku
• Platerowane złotem wyjścia L/R/Koaksjalne
o Najlepsze przyłącza do podłączenia wzmacniacza
• Pilot zdalnego sterowania kontrolujący odtwarzacz CD oraz wzmacniacz
o Prosta, intuicyjna obsługa
• Dostępny w kolorze czarnym i srebrno – złotym
o Doskonale komponuje się ze wzmacniaczem HD – AMP1
W 2003 roku grupa utalentowanych inżynierów zajmujących się zagadnieniami trójwymiarowej reprodukcji dźwięku oraz aktywnej korekcji akustyki, a przy tym miłośników brzmienia najwyższej jakości, założyła firmę Trinnov Audio. Do niedawna produkowane przez nich urządzenia były stosowane w profesjonalnych systemach kinowych oraz studiach filmowych na całym świecie.
W 2013 roku inżynierowie Trinnov Audio opracowali specyfikację ALTITUDE 32 – w zamiarze stworzenia referencyjnego procesora kina domowego klasy high end wykorzystującego zdobyte przez Trinnov Audio doświadczenie i posiadaną przez firmę unikalną technologię. Po roku, na targach CEDIA, po raz pierwszy zaprezentowano ALTITUDE 32 – okazją do tego była pierwsza na świecie demonstracja domowej wersji systemu Dolby Atmos z użyciem więcej niż 12 kanałów.
Po kolejnych dwóch latach intensywnej pracy nad rozwojem produktu, ALTITUDE 32 to pierwszy procesor kina domowego klasy high end obsługujący wszystkie formaty dźwięku 3D: Dolby Atmos, DTS-X oraz Auro-3D z obsługą nawet 32 kanałów. Jednocześnie, dzięki zastosowaniu technologii Trinnov Optimizer, ALTITUDE 32 pozwala na zaawansowaną korekcję i optymalizację akustyki pomieszczenia.
Teraz Trinnov Audio odbiera cenioną nagrodę przyznawaną przez EISA: ALTITUDE 32 został właśnie uhonorowany tytułem BEST PRODUCT 2016-2017 w kategorii EUROPEJSKI PRODUKT
HIGH-END KINA DOMOWEGO 2016-2017.
EISA [European Imaging and Sound Association], Europejskie Stowarzyszenie Obrazu i Dźwięku, skupia najważniejsze branżowe magazyny poświęcone zagadnieniom rejestracji i odtwarzania obrazu i dźwięku. Panel ekspertów co roku przyznaje nagrody produktom, które wyróżniają się na tle rynkowej oferty.
Oto, co powiedział prezydent EISA Paul Miller o ALTITUDE 32
„Najbardziej wymagający entuzjaści kina domowego nie muszą szukać dalej – Trinnov Audio ALTITUDE 32, zdolny obsłużyć 32 kanały, nie jest zwykłym procesorem wielokanałowym. Zaawansowana, w pełni zindywidualizowana optymalizacja akustyczna pozwala “uszyć” dźwięk na miarę konkretnej konfiguracji głośnikowej i pomieszczenia, w ramach systemów Dolby Atmos, DTS:X, Auro 3D i ich natywnychsygnałów. ALTITUDE 32 zapewni filmowym ścieżkom dźwiękowym nadzwyczajną czystość i definicję, skalę i obecność źródeł. Architektura opierająca się na oprogramowaniu oznacza gotowość do przyszłych aktualizacji. Mimo bogactwa dostępnych ustawień, obsługa jest łatwa i możliwa za pomocą podłączonego do sieci komputera, smartfona lub tabletu.”
Richard Stevenson, redaktor magazynu Home Cinema Choice – brytyjskiego członka EISA – recenzował ALTITUDE 32 w zeszłym numerze. Oto jego konkluzje:
„Jak podsumować test ALTITUDE 32? Nie ma obecnie bardziej elastycznego procesora kina domowego. Jego możliwość natychmiastowej zmiany różnych formatów dźwięku jest zaskakująca. Brzmienie jest zawsze precyzyjne, mocne i dojrzałe. Tak, jest drogi. Ale najlepsze rzeczy często są drogie.”
Jochen Schmitt testował ALTITUDE 32 w lipcowym numerze niemieckiego magazynu Heimkino. Zakończył swój artykuł następująco:
„Stworzony przez francuską firmę Trinnov Audio procesor ALTITUDE 32 jest wybitnym urządzeniem wprowadzającym profesjonalne standardy do domowego kina. Opracowana przez firmę Trinnov technologia Optimizer działa perfekcyjnie i pozwala na instalację nawet najbardziej złożonych systemów. To nasza nowa referencja.”
I w końcu garść cytatów ze świeżego testu ALTITUDE 32 w amerykańskim magazynie Widescreen Review [nie należy do EISA], którego autorem jest Doug Blackburn:
„ALTITUDE 32 czyni brzmienie muzyki tak wciągającym, że krótki test odsłuchowy zamienił się w trzygodzinne święto. Zamiast ocenić kilka ścieżek z wybranych do testów albumów, przesłuchałem je wszystkie w całości.”
„Filmowe ścieżki dźwiękowe brzmią równie imponująco. Niezależnie od formatu są wspaniałe. Czy to 5.1, 7.1, Atmos, DTS:X, czy Auro-3D.”
„Jeżeli ALTITUDE 32 mieści się w twoim budżecie, nie zastanawiaj się. Połączenie precyzji i czystości dźwięku z elastycznością obsługi i stabilnością sprawia, że ALTITUDE 32 jest ofertą nie do pobicia.”
Dystrybutorem ALTITUDE 32 oraz innych urządzeń Trinnov Audio w Polsce jest SoundClub Sp. z o.o.
Najnowsze komentarze