Monthly Archives: grudzień 2013


  1. Soundrebels.com
  2. >

Promocja Sweet Streams

Promocja
„Sweet Streams”

Skorzystaj z niepowtarzalnej okazji. Od dzisiaj w salonach Stereo Stereo, kupujący odtwarzacz strumieniowy Linn DS lub Linn DSM otrzyma wyjątkowy prezent – dostęp do wersji Premium serwisu muzycznego Spotify w zależności od modelu odtwarzacza tablet Apple do sterowania, bony na zakup muzyki w wysokiej rozdzielczości w sklepie online Linn Records oraz odtwarzacz strumieniowy video Apple TV, a nawet komputer Apple Mac Mini. Teraz naprawdę trudno się nie skusić, tym bardziej, że dzięki systemom Linn’a wszystko czego słuchamy w domu brzmi lepiej.

Promocja trwa do dnia 18 lutego 2014, szczegółowy regulamin promocji dostępny jest na miejscu. Zapraszamy na odsłuchy oraz prezentacje wszystkich systemów Linn’a w naszym salonach. STEREO STEREO Warszawa, to specjalistyczny salon audio/video, położony w samym centrum Warszawy. Kilka kroków od Domów Towarowych Centrum, Filharmonii Narodowej oraz Nowego Światu, tuż obok pijalni czekolady E. Wedel. Znajdą tam państwo wyjątkowe systemu hi-fi, high-end, kina domowego, jak również nowoczesne systemy multimedialne oraz multiroom.

Nasi specjaliści będą mogli doradzić Państwu wybór odpowiednich rozwiązań oraz produktów. Bez względu na to czy szukają Państwo pierwszego systemu hi-fi, czy też pragną rozbudować aktualnie posiadany system, służymy pomocą. Mamy wieloletnie doświadczenie w sprzedaży oraz instalacji systemów audio/video w kraju oraz za granicą.

STEREO STEREO Warszawa
ul. Wojciecha Górskiego 9
00-033 Warszawa
tel. 39 953 96 61
e-mail: warszawa@stereostereo.pl
www.stereostereo.pl
STEREO STEREO Wrocław
ul. Ruska 35
50-079 Wrocław
tel. 606 470 104
e-mail: wroclaw@stereostereo.pl
www.stereostereo.pl

 

SweetStreams-Klimax

 

LINN Klimax DS / Klimax DSM
– tablet Apple iPad Air
– komputer Apple Mac Mini
– odtwarzacz video Apple TV
– 900 GBP na zakup muzyki w sklepie muzycznym Linn’a
– roczna subskrypcja serwisu Spotify w wersji Premium

LINN Akurate DS / Akurate DSM
– tablet Apple iPad Mini z wyświetlaczem Retina
– odtwarzacz video Apple TV
– 400 GBP na zakup muzyki w sklepie muzycznym Linn’a
– roczna subskrypcja serwisu Spotify w wersji Premium

LINN Majik DS / Majik DSM*
– tablet Apple iPad Mini
– 100 GBP na zakup muzyki w sklepie muzycznym Linn’a
– * roczna subskrypcja serwisu Spotify w wersji Premium

LINN Kiko System
– tablet Apple iPad Mini
– roczna subskrypcja serwisu Spotify w wersji Premium

LINN Sneaky DS / Sneaky DSM
– roczna subskrypcja serwisu Spotify w wersji Premium

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon Spirit 3 – KT150 ver.

Opinia 1

Tak, jak już dążyłem zagaić na facebooku, to moje trzecie spotkanie z modelem Spirit 3 austriackiego Ayona. Cała sytuacja może z pozoru zakrawać na farsę, czyli dystrybutor tak długo przysyła dany egzemplarz, aż poziom lukru i superlatyw w recenzji osiągnie satysfakcjonujący poziom, bądź recenzent cierpi na permanentną pomroczność jasną objawiającą się nader poważnymi lukami w pamięci. Całe szczęście zarówno krakowski Eter Audio, jak i my mamy po pierwsze szacunek do klientów i czytelników, a po drugie za całe to zamieszanie winę ponosi nie kto inny jak producent. Producent, który poważnie modyfikując tenże model pozostawia od blisko dwóch lat nazwę bez zmian. Zero Mk2, 3, etc. Po prostu tak jak był Spirit 3, tak jest a potem bądź tu człowieku mądry i na podstawie samej nazwy oceń, z którą wersją mamy do czynienia. Teoretycznie można kierować się zastosowanymi lampami, ale jeśli posiadacz ma tendencję do ciągłej nimi żonglerki, to bez numerów seryjnych ani rusz.

Zacznijmy jednak od rysu historycznego, czyli jak zmieniał się Spirit 3 na przestrzeni ostatnich 24 miesięcy. Pierwszą trójkę, którą recenzowałem w maju 2011r. wyposażono w jubileuszowe Shuguang Treasure Series KT88 (50th anniversary), a pozostałe stopnie obsługiwały JAN Philips 12AU7. W kolejnej wersji, opisanej na łamach SoundRebels (link) kwadra KT88 sygnowana była już logiem Ayona a JANy zastąpiono parą Tungsoli 12AU7, oraz parą lamp sterujących 6SJ7 NOS General Electric. Za to w najnowszej, będącej obiektem niniejszej recenzji zmian dokonano jedynie w stopniu wyjściowym i zamiast 88-ek zdecydowano się na potężne i zdobywające coraz większą popularność wśród zaawansowanych lampomaniaków, Tungsole KT150. O innych modyfikacjach, mogących dotknąć trzewia nic mi nie wiadomo, za to warto zwrócić uwagę na kolejne udogodnienie natury użytkowej polegające na zastąpieniu znajdujących się na tylnej ścianie diod informujących o awarii lampy niewielkim wyświetlaczem umożliwiającym również obserwowanie odliczania podczs procesu uruchamiania. Zniknęło również gniazdo serwisowe USB, które pewnie korciło domorosłych mistrzów lutownicy a z tego, co mi wiadomo żaden producent nie przepada jak ktoś dłubie w jego zabawkach. Poza powyższymi, dość kosmetycznymi zmianami reszta pozostała bez zmian. Wskaźnik poprawności fazy, dedykowane obciążeniom 4 i 8 Ω potężne zaciski głośnikowe, cztery wejścia liniowe (w tym jedna para XLRów), wyjście z przedwzmacniacza i bezpośrednie wejście na końcówkę mocy uzupełnia hebelkowy przełącznik trybu pracy (Normal/Direct).

Front obecnej inkarnacji Spirita nie różni się absolutnie niczym od swojego starszego rocznikowo poprzednika – centralnie umieszczone, podświetlane na czerwono (podczas procedury startu i wyłączania pulsuje) logo producenta, ulokowane na przeciwległych skrajach radełkowane gałki regulacji głośności (z dedykowanym niewielkim wyświetlaczem) i wyboru źródeł, z kolumna rubinowych diód przyporządkowanych poszczególnym wejściom i informującym o stanie pracy wzmacniacza uzupełnia czujnik IR. O konstrukcyjnych podobieństwach obu wersji świadczy również płyta górna, gdzie białe na czarnym, jak wół stoi, iż przewidziany pierwotnie był montaż lamp KT88. Powyższe zdanie potwierdził również sam producent, który po podaniu numerów seryjnych informuje nabywcę, czy może w swoim egzemplarzu zastosować 150-ki, czy też lepiej by było, żeby darował sobie tego typu eksperymenty. Oczywiście nie zapomniano również o przełączniku umożliwiającym wybór pomiędzy triodowym i pentodowym trybem pracy stopnia wyjściowego. Z resztą, czego by nie mówić i nie pisać – znając, choć jeden model z oferty Ayona nie sposób nie rozpoznać pozostałych. W tym przypadku jest dokładnie tak samo. I jeszcze jedno – miłośników teorii spiskowych chciałbym uspokoić – w maju testowałem egzemplarz o numerze seryjnym 04191, natomiast na tym, dostarczonym do ostatniej w tym roku recenzji wybito numer 04402.

Zanim wyciągnąłem z podwójnego kartonu i szczelnie otulających, idealnie wyprofilowanych pianek bohatera niniejszego testu, cały czas zastanawiałem się, czy i tym razem Gerhard Hirt, podobnie jak w najnowszej wersji Crossfire’a 3 (link) pozwolił dojść do głosu swojemu lirycznemu obliczu, czy jednak powrócił do lansowanej przez lata precyzyjnej transparentności. Ponieważ testowany egzemplarz trafił do mnie niemalże prosto z odsłuchu poprzedzonego blisko dwutygodniową, sklepową rozgrzewką czas potrzebny na założenie lamp, a po włączeniu i ustawieniu radia internetowego, niezbędny do przygotowania i wstawienia do piekarnika aromatycznego browninga, uznałem za w pełni wystarczający do choćby wstępnej, sesji w towarzystwie ulubionych nagrań.

Na początek mała dygresja. Ponieważ producent/dystrybutor do dostarczył do mnie egzemplarz z instrukcją zawierającą informacje dotyczące jedynie wersji z KT88 musiałem przeprowadzić małe śledztwo. Oba ww. źródła oczywiście jak jeden mąż zawierały jedynie „archiwalne” dane, z ta tylko różnicą, że na stronie producenta można było obejrzeć zdjęcia najnowszej inkarnacji. Niezrażony szperałem dalej, aż jeden z dystrybutorów austriackiej marki w odległej Nowej Zelandii podał jakże istotne parametry, jakimi jest moc wyjściowa tej, konkretnej wersji. Cytuję więc za Audio Reference Co. (15 Graham Street; Victoria Quarter; AUCKLAND 1010; New Zealand) – Pentode mode KT88: 2x 55W / KT120 2x 60W / KT150 2x80W; triode mode KT88: 2x 35W / KT120 2x 40 W / KT150 2×60 W. Jak widać przyrost mocy jest na tyle znaczący, że nawet tryb triodowy staje się w pełni użyteczny nawet z zupełnie konwencjonalnymi konstrukcjami głośnikowymi.

Korzystając zatem z nadarzającej się okazji ustawiłem gałkę trybu pracy na magiczne „T” i niejako serwując sobie małą powtórkę z rozrywki włączyłem „La Tarantella – Antidotum Tarantulae” (L’Arpeggiata / Christina Pluhar). Nim wybrzmiały pierwsze takty „La Carpinese (Tarantella)” na mej twarzy zagościł uśmiech, który jak się miało później okazać zdjąć można było niemalże jedynie chirurgicznie. Lampową eteryczność i zwiewność wsparły stabilne jak żelbetowe konstrukcje kontury i taka natychmiastowość artykulacji wokalisty wsparta wirtuozerską grą zespołu, że aż podniosłem się z kanapy, by sprawdzić jeszcze raz ustawienia wzmacniacza. Było też miejsce na przepiękną barwę, namiętność i romantyczne rozmarzenie w „Lu Gattu la Sonava la Zampogna (Ninna Nanna)”, czy ogniste, porywające, hiszpańskie rytmy w „Tarantella Napoletana, Tono Hypodorico”, które w interpretacji Spirita zabrzmiały niemalże jak gitarowa ekwilibrystyka serwowana na albumach Rodrigo Y Gabrieli. Takiś ty, pomyślałem. OK., to proszę bardzo – trzymając się poprzedniej playlisty w odtwarzaczu wylądował album „Lento” Youn Sun Nah i … nawet nie wiem kiedy przesłuchałem go w całości. Każde muśniecie struny było tak klarowne i namacalne, jakby Ulf Wakenius usiadł sobie wygodnie między kolumnami i po prostu zaczął grać w moim pokoju. Dla pewności sięgnąłem jeszcze po „Enter Sandman” z albumu „Some Girl” tejże uroczej wykonawczyni i nie odnotowałem żadnego zawoalowania, zaokrąglenia, czy spowolnienia, osłabienia zadziorności i dzikości. Tenże, jakże idylliczny nastrój powoli zaczął siadać, gdy w odtwarzaczu zagościły zdecydowanie cięższe klimaty. O ile „Misplaced Childhood” Marillion jeszcze dawał radę, choć od perkusyjnej solówki rozpoczynającej „Bitter Suite (I: Brief Encounter/Ii: Lost Weekend/Iii: Blue Angel)” oczekiwałbym o drobinę solidniejszego wykopu, to już przy „American Idiot” Green Day postanowiłem przestać zamęczać austriacką integrę i na kilkanaście minut ją wyłączyłem, by zgodnie z zaleceniami konstruktora dopiero po przestygnięciu zmienić tryb pracy na pentodowy.

Po tym zabiegu w Ayonie włączyła się druga turbina a dźwięk wyrwał do przodu, jak rasowy, całkowicie nieekologoczny, ale sprawiający dziką, samczą frajdę V8. Szaleńcze tempa, surowa i trafiająco prosto do serca muzyka nie pozwalała usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Czuć było hardrockową krwistość, łobuzerski błysk w oku i brak troski o dzień jutrzejszy. Finezji w tym graniu nie sposób było odnaleźć i bardzo dobrze, bo próby wciśnięcia we fraki wydzierganych i delikatnie rzecz ujmując średnio znających się na dworskiej etykiecie renegatów kończą się tragicznie, śmiesznie, bądź i tragicznie i śmiesznie. Pozostając zatem w kręgu nieokiełznanej i nieujarzmionej dzikości nie omieszkałem sięgnąć po tak wybitne pozycje jak „Countdown To Extinction” Megadeth wydane przez MFSL, czy „Inhuman Rampage” Dragon Force z wirtuozerskim „Through the Fire and Flames”. Oba ww. albumy pozwoliły mi dość szybko zrewidować własne poglądy, co do ewentualnego ulampowienia posiadanego toru audio. O ile przy budżecie zasilonym solidną kumulacją w totka, Crossfire 3 z Avantgarde’ami wydaje się nadal nie do pobicia, to już racjonalniej podchodząc do tematu najnowszy Spirit 3 z kwadrą 120-ek na pokładzie jawi się jako czarny koń Wielkiej Pardubickiej, który niezbyt mocno drenując kieszeń może zapewnić nad wyraz ekscytujące doznania i to niezależnie od repertuaru, jakim go nakarmimy. Proszę mi wierzyć na słowo, bądź sprawdzić we własnych 4 kątach, ale do tej pory żaden lampowiec nie był w stanie z taką finezją zbudowaną na tytanowym, sztywnym i stabilnym szkielecie, oraz słodyczą wymieszaną z zaprawionym siarką Ardbegiem, oddać potencjału drzemiącego w fenomenalnej linii melodycznej okraszonej iście bizantyjskim bogactwem gitarowych ozdobników „Hangaru 18” Megadeth („Rust in Peace”). Coś mi się wydaje, że niemalże obowiązkowa obecność przynajmniej jednego krążka Rammstein’a podczas prezentacji elektroniki Ayona nie była i nie jest przypadkowa. Dla tego też chcąc wprowadzić się w liryczny nastrój odkopałem „Reise, Reise” i od razu przeszedłem do „Ohne Dich”, oraz „Amour”. Po prostu sama wytrawna słodycz niczym w wybornym marcepanie oblanym gorzką czekoladą podanym z filiżanką zabójczo mocnego espresso. Odpowiednio dopalony wokal Till’a Lindemann’a, obecne, doskonale słyszalne, lecz dalekie od ofensywności sybilanty i niemiecka kanciastość w niemalże kinowych barwach stanowiły świetne preludium do zdecydowanie bardziej cywilizowanych, choć zarazem jeszcze wyżej ustawiających poprzeczkę wyzwań.

Poczynając od „Rhapsodies” Stokowskiego a skończywszy na „Orchestral Works, Vol. 2” Witolda Lutoslawskiego najnowsza inkarnacja Spirita bez najmniejszego trudu na szerokiej, dalece wykraczającej poza ramy wyznaczone przez moje kolumny, scenie budowała referencyjnie uporządkowany aparat symfoniczny dając fenomenalny wgląd nie tylko w strukturę nagrań, oczywiście zachowując ich homogeniczną spójność, lecz również w poczynania poszczególnych instrumentalistów i to niezależnie od zajmowanego przez nich miejsca. To tak jakby Gerhardowi Hirtowi udało się połączyć ogień z wodą – dawną, charakterystyczną dla Ayonów analityczność z legendarną wręcz, lampową muzykalnością i chwytająca za serce emocjonalnością. Z bardziej „hollywoodzkich” produkcji wielokrotnie podczas testów 3-ki sięgałem po ścieżkę dźwiękową „Space Battleship Yamato” Naoki Sato & Yasushi Miyagawa łączącą w sobie lekko romantyczne nuty „Pearl Harbor” i patetyczną apokaliptyczność „Gladiatora” Hansa Zimmera z elementami charakterystycznymi dla Kraju Kwitnącej Wiśni. Przy tego typu realizacjach kluczem do sukcesu jest rozmach i niemalże niczym nieskrępowana dynamika. Chodzi o to, by dźwięk był po prostu duży, czasem wręcz ogromny i by powodował tzw. efekt „wow!” i ze Spiritem było to jak najbardziej wykonalne. Ba, było wręcz wpisane w jego naturę.

W związku z powyższymi ochami i achami, jakich nie szczędziłem najnowszej, wyposażonej w Tungsole KT150 wersji Ayona Spirit 3 wypadałoby zastanowić się, czy można cokolwiek zarzucić? Cóż … w cenie, za jaką można go kupić nie znajduję nic, do czego mógłbym się przyczepić. Chociaż jest – z założonymi na lampy ochronnymi „kagańcami” wygląda koszmarnie, lecz z drugiej strony dzięki nim, nawet posiadacze nadpobudliwych małoletnich mogą spokojnie myśleć o postawieniu go w salonie – solidnie przykręcone osłony lamp będą w stanie znieść niejeden atak rozjuszonego jak dzik potomka. A tak już zupełnie serio – to jeden z najlepszych wzmacniaczy lampowych do co najmniej 30 – 40 tys. PLN, jakie dane mi było słyszeć.

Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski

 

Dystrybucja: Eter Audio
Cena: 15 900 zł

Dane techniczne:
Rodzaj pracy końcówki: trioda lub pentoda
Lampy: 4 x KT 150, 2 x 12AU7, 2 x 6SJ7
Impedancja obciążenia: 4 lub 8 Ω
Pasmo przenoszenia (+/- 3 dB): 12 Hz-60 kHz
Moc wyjściowa (tryb pentody dla KT88): 2 x 50 W
Moc wyjściowa (tryb triody dla KT88): 2 x 30 W
Impedancja wejściowa (1 kHz): 100 kΩ
Czułość wejściowa: 600mV
Sprzężenie zwrotne: 0 dB
Regulacja siły głosu: potencjometr, MCU z drabinką rezystorową o 1,5dB kroku
Zdalne sterowanie: tak
Wejścia: 3 x liniowe RCA, 1 x liniowe XLR, 1 x direct
Wyjście: 1 x Pre-out
Wymiary (SxGxW): 48 x 37 x 25 cm
Waga: 32 kg

System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Meridian Control 15
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive SPU-8, RST-38H, RAF-48H, RIQ-5010 & RIQ-5010

Opinia 2

Ayon Spirit III był moim drugim tak dogłębnym spotkaniem z tą marką. Po modelu Crossfire III, przyszedł czas na urządzenie z podobnej generacji, ale ze zdecydowanie przyjaźniejszego dla zwykłego Kowalskiego pułapu cenowego. Marcin miał szczęście/nieszczęście – niepotrzebne skreślić – poznać wszystkie odsłony tego modelu, tymczasem ja nie napiętnowany żadnym z poprzednich wcieleń, z wielką chęcią powitałem go w moich progach. Obcowanie z lampą zawsze wzbudza we mnie pozytywne emocje, a jeśli pochodzi od tak dobrze postrzeganego na rynku producenta, tym bardziej podnosi się poziom mojego zainteresowania. Przybyły na testy wzmacniacz zintegrowany, dzięki swojej budowie wewnętrznej jest dość uniwersalnym piecem. Dwa tryby wzmocnienia:  triodowe lub pentodowe, znacząco zwiększają zakres wyboru docelowych kolumn. Jeśli nabywca szuka prawdziwego czaru z niewielkiej mocowo lampy – trioda, będzie obracał się w gronie przetworników łatwych do napędzenia, jednak jeśli posiada już jakieś zespoły głośnikowe, może bezproblemowo spróbować ich mariażu z Austriakiem w trybie pentody, potrafiącym sprostać wymaganiom nawet trudnym do wysterowania konstrukcji. Takie dwa w jednym może komuś wydawać się zbędnym ruchem konstruktora, jednak spojrzawszy na to z punktu widzenia audiofila, który co jakiś czas ma nawrót audiophilii nervosy , widzimy spore oszczędności, gdyż przełączając niepozorne pokrętełko, mamy do dyspozycji całkowicie inne urządzenie. Półka cenowa Spirit’a III osiągana często sporym wysiłkiem finansowym nabywcy, pozwala mniemać, iż wymiana z odsprzedażą może być bolesna, dlatego nie deprecjonowałbym takiego posunięcia producenta.

Jaki jest Ayon każdy wie i ciężko jego wygląd puścić w niepamięć nawet po jednorazowym kontakcie wzrokowym. Konstrukcja nośna to płaska, niewysoka  ok. 8-mio centymetrowa aluminiowa obudowa z zaokrąglonymi narożnikami. Na tej swoistej platformie w tylnej części usytuowano trzy wielkie kubki kryjące transformatory, przed nimi na zewnętrznych krawędziach lampy mocy – w tym przypadku KT150, między nimi resztę baniek sterujących, a z przodu przełącznik trybu pracy wzmacniacza. Przednia ścianka jest dość oszczędnie ubrana w dwa pokrętła: po lewej wzmocnienia z wyświetlaczem jego poziomu, a na prawej flance selektor wejść z oznaczeniami i diodami informacyjnymi. W ramach uzupełnienia zunifikowanego designu, front wzbogacony został o podświetlane na czerwono logo producenta. Gęsto zagospodarowany tylny panel skrywa: cztery wejścia RCA, jedno XLR, wyjście Pre Out, wejście Direct In, zestaw terminali głośnikowych z odczepami dla 4 i 8 Ohm, wyświetlacz opóźnienia załączania prądu anodowego, lampkę zgodności fazy w sieci, przełącznik Ground, gniazdo sieciowe IEC i punkt do inicjowania sprawdzenia biasu lamp. Jest ciasno, ale bardzo czytelnie. Główny włącznik sieciowy znalazł się na płycie dolnej, przy lewej przedniej stopie. Jak wspominałem przy teście Crossfire III, projekt oparty o dwa modne we współczesnym wzornictwie kolory: czarny i srebrny (polerowana stal chirurgiczna), w połączeniu z lekko rozświetlonymi żarnikami szklanych baniek próżniowych, jest majstersztykiem. Mnie taki pomysł na bryłę produktu zniewolił od pierwszego spojrzenia i sądzę, że jeśli znajdzie się ktoś negujący ów wygląd, będzie w zdecydowanej mniejszości. Jako dopełnienie tego nietuzinkowego urządzenia dostajemy niedużego, wydrążonego z jednego kawałka aluminium, obsługującego tylko niezbędne funkcje pięcio-przyciskowego pilota.

Ostatnie testy produktów opartych o zasilacze w klasie „D” rozpieściły mnie pod względem wysiłkowym, ale wszystko co piękne szybko się kończy i dla przypomnienia ciężkiej doli recenzenta, musiałem sam wtargać na drugie piętro tego 32 kilogramowego przedstawiciela austriackiej myśli technicznej. Czytelnie opisane przyłącza pozwoliły na bezproblemowe zaimplementowanie czarno srebrnego cudeńka w tor audio. Po doświadczeniach w warszawskim klubie KAIM, Spirit III dostał niezbędną dwugodzinną dawkę życiodajnej energii – zimny jest niemiły w stosunkach międzyludzkich, zamieniając ją w wizualny spektakl rozżarzonych elektrod spakowanych w gustowne wielkanocne jajeczka. To według mnie najdziwniejsze lampy jakie kiedykolwiek widziałem i pierwszy kontakt z nimi wywołał uśmiech na twarzy. Na szczęście dalsza współpraca odsłuchowa pozwoliła przyswoić te rzadko spotykane kształty i później było już tylko lepiej.  

Tak się złożyło, że pierwsze podejście do możliwości Ayona ,odbyło się we wspomnianym warszawskim klubie KAIM i gałka trybu wzmocnienia, ustawiona była na pentodę. Wyjazdowe próby szlachetniejszej odmiany lampowej amplifikacji – trioda – okazały się lekką porażką i większość tamtego wieczoru upłynęła przy dźwiękach napędzanych większą mocą. Niestety mamy tam lekkie nadmiary basu i tylko spora dawka energii jest w stanie utrzymać kolumny w ryzach (choć to też nie jest regułą). Przy takim ustawieniu selektora trybu pracy, otrzymaliśmy wysokiej klasy brzmienie, kecz bez specjalnych wodotrysków. Moje zdecydowanie łatwiejsze akustycznie pomieszczenie, plus wymagające kolumny sprawiły, że poważną zabawę w testowanie zacząłem z ustawieniami klubowymi. Dobre pierwsze wrażenie robi się tylko raz i nie chciałem tego popsuć. Tymczasem to, co usłyszałem, niewiele różniło się od zasłyszanych wcześniej dźwięków. Niby dynamicznie i dość konturowo, ale bez oczekiwanej barwy i otwartości z jakiej znałem moje głośniki. Czułem zmatowienie na górze i monotonię w dole pasma. Takie przyzwoite średnie granie, a przecież to dobrze znana lampowa manufaktura. Lekko rozdrażniony i tylko z recenzenckiego obowiązku bez większego przekonania przełączyłem Austriaka na pracę jako trioda i… Eureka, jest blask, barwa i swoboda! Matko, jak dobrze być rzetelnym opiniodawcą i sprawdzać wszystkie dostępne konfiguracje, inaczej byłaby to krótka i bardzo nieciekawa opowieść. Już raz przekonałem się, że sama duża moc nie wystarcza do pełnej synergii w zestawach audio i tutaj mam tego potwierdzenie. Dźwięk ożył, zrobił się zdecydowanie ciekawszy i bardziej angażujący. Chcąc zaznać pełni szczęścia, ten dwulicowy lampiak dostał kolejną godzinkę, na rozgrzanie odpowiednich podzespołów.

Spełniwszy niezbędne warunki do uzyskania synergii z zestawem z Japonii, Austriak czarował w większości zaimplementowanego materiału muzycznego. Kameralny jazz ze swoimi smaczkami realizatorskimi wypadał bardzo dobrze. Scena pięknie rozświetlona w dalekie i szerokie plany, nad wyraz czytelne pozycjonowanie muzyków, a  jako bonus znane wszystkim zalety królewskiej odmiany amplifikacji lampowej z wielkim kunsztem oddały zamierzenia masteringowców, wnosząc od siebie dawkę emocji podkreślonych przepiękną barwą. To jest kierunek, jaki  sam obrałem w dążeniu do nirwany, który w brew pozorom nie jest tak łatwo zbilansować. Za duża dawka nasycenia może spowolnić dźwięk i zbytnio zaokrąglić dolne rejestry, a czasem w konsekwencji również lekko zaokrąglić górny zakres. Jednym słowem będzie „buła”, a to nie jest wskazane. Oczywiście lampie ciężko osiągnąć tak referencyjny kontur jaki mam z tranzystora, tymczasem to co pokazał Ayon Spirit III, było na nader wysokim poziomie. Podczas kilkudniowych odsłuchów na materiale cyfrowym zastał mnie weekend i doznałem olśnienia. Jest otwarcie i dźwięcznie grająca lampa, nadszedł sobotni wieczór, mam wspaniale spisujący się tor analogowy, ciężkim grzechem byłoby zaniechanie zaliczenia seansu spirytystyczno – szlifierskiego (myjka do płyt winylowych – talerz gramofonu). Aura kręcącego się czarnego krążka plastiku, wspomagana inżynierią opartą na bańkach próżniowych, była próbą powrotu do korzeni, która dzięki umiejętnościom tego ostatniego wypadła nadspodziewanie dobrze. Częstymi problemami setów lampowych jest zbyt duże zaokrąglenie lub zgaszenie górnych rejestrów, co przy realizacjach z lat świetności winylu, może zepsuć przyjemność takich sesji. Ayon Spirit III bez większych problemów pokazał, że jest odpowiednim zawodnikiem do takich zadań i na napędzie Dr. Feickerta wylądował, skrupulatnie wybrany z posiadanej płytoteki czarny jak węgiel winylowy krążek z 1976 roku. Bardzo lubię dobrze zrealizowane składy z wibrafonem w wiodącej roli, dlatego sięgnąłem po Garego Burtona w kwintecie z projektem „Dreams So Real”.  Podczas gdy Gary brylował dźwięcznością i głębią instrumentu, reszta muzyków swoim bytem umiejętnie eksponowała możliwości frontmana, nie zapominając o posiadanym kunszcie podczas solowych fraz. Mimo, że w słuchanym zestawieniu gościł przedstawiciel konstrukcji krzemowych –  phonostage Theriaa RCM, nawet przez chwilę nie dało się tego odczuć. Gładki, pastelowy i nasycony w środku pasma spektakl pieścił moje małżowiny uszne, umiejętnie odciągając uwagę od robienia notatek do recenzji. Mimo problemów z oderwaniem się od chłonięcia muzyki bez zbędnej analizy poszczególnych jej składowych, zapisałem kilka pozytywnych uwag i jeden mały ale wytłumaczalny mankament. Jednak po kolei. Trzymając na wodzy magię winylu, spojrzałem trzeźwo na budowaną przezeń scenę i nie zauważyłem specjalnych problemów w jej reprodukcji. Muzycy mieli dużo swobody na swoją ekwilibrystykę z instrumentami, a poszczególne plany i ich czytelność były wręcz książkowe. Co do widma pasma akustycznego było tak jak wspominałem na początku: otwartość górnych składowych i typowa dla lampy barwa pozwalały cieszyć się każdą usłyszaną nutą. Jedyne co lekko doskwierało, to dość oszczędne niskie rejestry. Obfitsza podstawa basowa postawiłaby Austriaka na wysokiej, ciężkiej do pobicia półce jakości grania. Sadzę, że dobór odpowiednich kolumn wyeliminuje tą drobną niedogodność. Przypominam, że testowany wzmacniacz znalazł się w obnażającym wszystkie niedociągnięcia towarzystwie i jeśli zagrałby na poziomie mojej referencji, zaskoczyłby samego producenta – Greharda Hirta, a to przecież średnia półka w katalogu marki. Do ścigania się z ekstremalnym Hi Endem, jest tam kilka bardziej wysublimowanych konstrukcji. Jednak już ta, dostarczona na testy, potwierdza jedynie, że nawet na poziomie 16000 złotych można zbudować wielce satysfakcjonujący zestaw do słuchania muzyki.

Opisany powyżej winylowy krążek ECM-u był materiałem pokazującym zalety Spirit’a, dlatego dla utrudnienia brylowania w tym formacie, sięgnąłem po gęstą elektronikę z pod znaku Massive Attack. To już można spokojnie nazwać łojeniem. Oczywiście są spokojniejsze kawałki, ale chcąc sprawdzić jego wydajność, w tym podejściu takowe omijałem. Użyta kompilacja najlepszych kompozycji  pt. „THE BEST OF MASSIVE ATTACK”, to trzypłytowe 180 gramowe wydanie. Jak to w elektronice bywa, basu było aż nadto i lekka dolegliwość bohatera testu w tym temacie stała się prawie niezauważalna. Jego jakość, czyli dolny pułap Hz i konturowość nadal odstawały od wzorca jakiego oczekuje się przy takiej muzie, a że nie rozlewał się po podłodze niczym lawa wulkaniczna, można uznać to za dobry wynik. O resztę pasma byłem spokojny i się nie zawiodłem. Podejrzewam, że amator masujących wnętrzności klimatów, będzie omijał konstrukcje lampowe szerokim łukiem. Jednak jeśli ktoś przyłoży się do synergicznej konfiguracji zestawu audio i znajdzie odpowiednie wysoko skuteczne kolumny, będzie miał wiele radości podczas używania lampiaka z Austrii.

Wypinając Ayona ze swojego toru, trochę było mi żal, że czas testu upłynął tak szybko. Na szczęście jest wiele podobnych konstrukcji na rynku i prawdopodobnie w niedługim czasie takowa zawita w moich progach. Mimo to będę mile wspominał ten miniony okres, raz przez pryzmat obaw związanych z dopasowaniem do moich kolumn, jak również przez wzgląd na udaną końcową konfigurację do celów testowych. Teoretycznie nonszalanckie posunięcie konstrukcyjne, pozwalające zmienić tryb pracy, umożliwiło przeprowadzenie udanego odsłuchu tego urządzenia. Moje dość trudne kolumny lepiej spasowały się z uważaną za słabowitą triodą, niż zdecydowanie mocniejszą pentodą. Jak wspominałem na początku, doświadczenia KAIM-owe nie napawały optymizmem, ale stara audiofilska zasada – spróbuj we własnym zestawie- tutaj potwierdziła się w 100 procentach. Zbierając wszystkie za i przeciw tej integry – mogącej również pracować jako końcówka – w dwóch odsłonach trioda-pentoda, śmiało można określić ją jako uniwersalną. Oczywiście nie zwalnia to potencjalnego kupca z wypożyczenia i odsłuchu, ale jeśli nie będziemy szukać kolumn o zapotrzebowaniu energii na poziomie bezpośredniego połączenia z elektrownią, powinniśmy łatwo znaleźć odpowiednio dopasowany do naszego gustu muzycznego model. Ten test przypomniał mi też, iż nie można niczego osądzać zbyt pochopnie. Na chłopski rozum, jeśli duża moc ma problemy ze swobodą i otwartością grania, to czegóż szukać w kilkukrotnie mniejszym watażu. Tymczasem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki austriacki Ayon Spirit III udowodnił, że obiegowe opinie nie powinny być wyroczniami podczas poszukiwań docelowej konfiguracji.

Jacek Pazio

 System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”    
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

  1. Soundrebels.com
  2. >

IsoTek EVO3 Aquarius

Opinia 1

Po mającej miejsce na tegorocznym Audio Show prezentacji możliwości kondycjonera/filtra sieciowego Isotek Evo3 Aquarius uznaliśmy z Jackiem, że warto byłoby rzucić na niego uchem w zdecydowanie bardziej kontrolowanych warunkach, czyli naszych systemach. Prowadzone przez Keitha Martina pokazy zbawiennego wpływu angielskiego prądouzdatniacza na elektronikę Primare zasilającą kolumny Raidho S-2.0 były na tyle jednoznacznie pozytywne, że prawdę powiedziawszy nie było w ciągu dwóch dni wystawy chyba nikogo, kto uznałby, że to tylko autosugestia. Skoro zatem w tak ekstremalnych warunkach, jak hotelowo – wystawowy poligon obfitujący zarówno w spadki napięcia, mniej bądź bardziej kontrolowane przepięcia znajdującego się w sąsiednich pokojach sprzętu Isotek może nie tyle działał cuda, co po prostu zatrzymywał większość obecnych w sieci wszelkiej maści elektrośmieci to w domowym zaciszu powinno być tylko lepiej.

Evo3 Aquarius należy do dedykowanej systemom o orientacyjnej wartości 1,5 – 5 k£, czyli przynajmniej na europejskie warunki dość budżetowym, linii Performance. Wykonano go jednak nad wyraz solidnie a sam design zasługuje wyłącznie na komplementy. Pomimo standardowych wymiarów i klasycznej, prostopadłościennej bryły atrakcyjności korpusowi dodaje mieniąca się, chropowata i szorstka w dotyku powłoka lakiernicza. Front ma postać masywnego grilla ozdobionego prostokątną, centralnie umieszczoną płytką z dwiema, delikatnie świecącymi błękitnymi diodami zatopionymi w szyldzie z logiem producenta i nazwą modelu.

Ściana tylna pokryta została estetyczną grafiką stanowiącą tło dla sześciu gniazd sieciowych Schuko, oraz głównego, prostokątnego gniazda zasilającego w standardzie IEC C20. Dwa najbliższe, 16A przyłącza przewidziano do odbiorników charakteryzujących się dużym apetytem na energię, a więc wszelkiego rodzajów wzmacniaczy, subwooferów, etc, a pozostała 5A czwórka spokojnie powinna obsłużyć inne, mniej wymagające urządzenia. Zgodnie z materiałami dostarczonymi wraz z kondycjonerem 3-ka zapewnia 60dB redukcję RFI i ochronę przed pikami osiągającymi wartości 67,500A. Jeśli zaś chodzi o wydolność prądową, to dwa pierwsze gniazda oferują 3680W łącznie a pozostałe cztery 1150W w trybie ciągłym.

Po dostaniu się do środka oczom ciekawskich ukazuje się dość minimalistyczny układ filtrująco – zabezpieczający z wyraźnie zachowanym podziałem na sekcje dedykowane urządzeniom o większym i mniejszym zapotrzebowaniu na energię. Całość okablowano srebrzonymi przewodami OFC w izolacji FEP.

Po przepięciu się z mojej dyżurnej listwy GigaWatta i kilkudniowej akomodacji testy postanowiłem rozpocząć od pozornie niezbyt wymagającego materiału. „Traces of You” Anoushki Shankar to zwiewny i przesiąknięty klimatem Indii album, za produkcję którego odpowiadał i świetnie sobie poradził Nitin Sawhney. Ponieważ od dłuższego czasu eksploatowałem powyższe wydawnictwo i to zarówno na swoim systemie, jak i na równolegle testowanej amplifikacji Auralica z transportem plików Meridiana zmiany wprowadzone przez Isoteka były od razu zauważalne. Delikatnemu zaokrągleniu zostały poddane kontury a całość nabrała wewnętrznego spokoju i pastelowej łagodności. Pewnemu odfiltrowaniu uległy najwyższe składowe, które zamiast od czasu do czasu atakować skrzącymi się drobinami arktycznego lodu wolały pieścić zmysły bursztynową poświatą popołudniowego słońca. Powyższy zabieg z pewnością spodoba się posiadaczom zbyt analitycznych i cierpiących na niedostatki finezji wyższych rejestrów systemów, co jest z resztą w pełni zrozumiałe, jeśli pod uwagę weźmiemy fakt, że to właśnie im Evo3 jest dedykowany. Ja jednak korzystając z nadarzającej się sposobności mogłem wreszcie z dziką satysfakcją, w spokoju i bez obaw związanych z uszkodzeniem szkliwa wysłuchać w całości takich „audiofilskich” realizacji jak np. „Szeptem” Anny Marii Jopek, czy „Death Magnetic” Metallicy, choć akurat w tym ostatnim przypadku trudno mówić o spokoju.

Bardziej rozbudowany, zarówno pod względem instrumentalnym, jak i złożoności partytury materiał wypadał po zaaplikowaniu filtracji Isoteka gęściej i odrobinę ciemniej, niż zazwyczaj. Nagranie „Carmen” G.Bizeta z 1963r (Herbert Von Karajan) stało się bardziej intymne, bliższe słuchaczowi a obecny do tej pory szum tła został zredukowany do pomijalnego poziomu. Uzyskany efekt przypominał trochę działanie redukcji szumów oferowanych przez Dolby B, czy nawet S. Będący wulkanem energii album „Bolero! – Orchestral Fireworks” (Eiji Oue; Minnesota Orchestra) został zaprezentowany z większym skupieniem na wydarzeniach rozgrywających się w centrum pasma a dotychczasowa natychmiastowość blach ustąpiła pierwszeństwa akcentowi położonemu na ich barwę i fakturę. Jednak zamiast spodziewanej utraty czytelności dźwięku, jego komunikatywność nie uległa drastycznemu pogorszeniu, a mikro detale nadal były wyraźnie obecne w nagraniu. Prawdopodobnie swoje trzy grosze dorzuciło do tego pewne odciążenie najniższych rejestrów. Bas stał się odrobinę lżejszy a poprzez szybsze wygaszanie nie odwracał uwagi od reszty pasma.

Na koniec postanowiłem wykonać dość karkołomne porównanie i podobnie jak Keith Martin na Audio Show w szranki z IsoTekiem wystawiłem zwykły hipermarketowy przedłużacz. Cóż, pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem po przepięciu systemu z angielskiego kondycjonera w „porządnego” śnieżnobiałego konkurenta i włączeniu „The Last Ship” Stinga niestety nie nadawały się pod żadnym pozorem do publikacji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że imć Gordon Sumner potrafi zachrypieć, zaszeleścić i zaseplenić, ale degradacja dźwięku była porównywalna do próby odbywania referencyjnego odsłuchu nawet nie przy wykorzystaniu nadawanej na żywo transmisji radiowej, lecz z użyciem automatu telefonicznego ustawionego w pobliżu sporadycznie uczęszczanej trasy tramwajowej. Licząc, że to tylko autosugestia a słuch prędzej czy później i tak się zaakomoduje do zastanego status quo próbowałem iść w zaparte i … poległem przy szóstym utworze – „Practical Arrangement”. Niby spokojna, romantyczna ballada a cykające niczym kapsle z butelek po mleku blachy i suchy, nieprzyjemny wokal całkowicie niweczyły jakąkolwiek przyjemność z odsłuchu. Krótko mówiąc audiofilska wersja „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Dziękuję, ale to nie dla mnie. Zanim jednak wróciłem do IsoTeka w akcie desperacji sięgnąłem jeszcze po wysłużonego Fellowes’a 99164. Jazgot na górze ustał jak nożem uciął, jednak razem z nim „siadła” też dynamika, oczywiście przyjmując za punkt odniesienia angielski kondycjoner a nie plastikowe badziewie. Choć komfort z odsłuchu znacząco wzrósł dłuższe obcowanie z tak podawaną muzyką miało jednak działanie relaksująco-usypiające a przecież chodzi o to, by muzyka łagodziła obyczaje a nie zwiotczała mięśnie.

Jak widać na załączonym przykładzie IsoTek EVO3 Aquarius wydaje się być logicznym i ze wszech miar pożądanym upgradem w stosunku do zasilania systemów audio bądź to bezpośrednio „ze ściany”, bądź z ultrabudżetowych propozycji wielkopowierzchniowych marketów RTV/AGD. Jeśli zaś chodzi o bardziej wysublimowaną i zarazem wycenioną na podobnym poziomie konkurencję, to akurat w tym momencie nie odkryję Ameryki pisząc, iż bez bezpośredniego porównania we własnym systemie nie ma co wróżyć z fusów. Trzeba ruszyć 4 litery, wypożyczyć kondycjoner na kilka dni i po prostu posłuchać.

Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski

 

Dystrybucja: Chillout Studio
Ceny:
– Kondycjoner EVO3 Aquarius 6 gniazdkowy 5490 pln.
– Kabel sieciowy 2mb EVO3 ELITE 1650 pln.

 

Dane techniczne:
EVO3 AQUARIUS 6
Parametry pracy: 100-240V / 50-60Hz
Dopuszczalna łączna moc podłączonych urządzeń: 3680W (230V)
Gniazdo zasilające: C20 (piny poziome, wtyk prostokątny) IEC
Wymiary(S x W x G): 444 x 85 x 305mm
Waga: 9Kg
Dostępne wersje kolorystyczne: Czarna, srebrna

 

EVO3 ELITE
Przewodniki: 99.999999% OFC posrebrzane
Dielektryk: Teflon (FEP)
Wypełnienie: Bawełna
Styki: OFC 24ct pozłacane

 

System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Meridian Control 15
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz: Auralic Taurus Pre
– Monofoniczne końcówki mocy: Auralic Merak
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Harmonix X-DC2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Jak ważnym elementem systemu audio jest zasilanie, nie trzeba chyba nikomu udowadniać i prawdopodobnie każdy audiofil w większym lub mniejszym stopniu zastanawiał się jak ten temat ugryźć. Jedni ciągną osobną linię – niestety tylko nieliczni szczęśliwcy mogą sobie na to pozwolić – omijającą wszelkiego rodzaju zakłócacze w docelowym gniazdku, jakimi są urządzenia życia codziennego, inni próbują okiełznać ten problem, stosując wypasione sieciówki, a jeszcze inni sięgają po produkty czyszczące prąd, czyli wszelkiego rodzaju filtry, regeneratory i kondycjonery. Ja zastosowałem u siebie pierwszy wariant z dwoma potrójnymi naściennymi listwami gniazd sieciowych i jak do tej pory nie znalazłem lepszego rozwiązania, które nie pozostawiałoby piętna na końcowym efekcie całej układanki audio, jakim jest sygnał docierający z kolumn. Jakiekolwiek dodatkowe urządzenie w torze zasilania zawsze wprowadzało raz lepsze, innym razem gorsze zmiany, gdy ideałem zdawałoby się być coś na wskroś przeźroczystego sonicznie. Drobne poprawienie rozdzielczości- nie mylić z rozjaśnieniem lub podniesieniem tonacji – mógłbym zaliczyć do pozytywnych efektów usunięcia niepożądanych tętnień sieci, jednak to, co najczęściej słyszę, odciska zbyt głębokie piętno na reprodukcji dźwięku. Z tego powodu niektórzy nabywcy stosują podobne zabawki, jako środki dopieszczające ich system pod względem brzmienia. Rozsądny audiofil wiedząc, że w różnych systemach zmiany mogą być spolaryzowane w całkowicie przeciwnych niż oczekuje kierunkach, testuje dany upgrade na własnym organizmie. Jakoś tak się złożyło, że do tej pory nie gościłem u siebie poprawiacza prądu (oprócz niezobowiązująco krótkich epizodów) i z miłą chęcią przyjąłem propozycję, przetestowania angielskiego kondycjonera marki ISOTEK model EVO3 AQUARIUS wraz z kablem zasilającym EVO3 Elite, którego dystrybucją zajęło się krakowskie Chillout Studio.

Główny bohater testu – kondycjoner, swymi gabarytami zbliżony jest do rozmiarów budżetowych wzmacniaczy. Przednia ścianka to wyfrezowany podobnie do radiatorów gruby płat szczotkowanego aluminium, który w centralnej części otrzymał prostokątną nakładkę z logo firmy i dwiema diodami sygnalizacyjnymi załączenie. Mocno zagospodarowana tylna ścianka zmieściła sześć gniazd, gdzie dwa znajdujące się tuż przy terminalu zasilającym są wysokoprądowe, a reszta przeznaczona jest dla urządzeń o rozsądnym zapotrzebowaniu na życiodajny efekt spalania węgla kamiennego. Całość otula połączona ze ściankami bocznymi górna pokrywa w napylanym wyglądającym jak papier ścierny z brokatem lakierze. Główny włącznik w postaci hebelka umieszczono pod spodem przy prawej przedniej nóżce. W ofercie są dwie wersje kolorystyczne – srebrna i czarna, tymczasem na występy dotarła smutniejsza wersja black. Zerkając na pozycję cennikową zajmowaną przez Aquarius’a, trzeba uczciwie stwierdzić, że to początek listy i przeznaczony jest raczej do systemów budżetowych. Jednak wizyta w przekraczającym teoretycznie jego możliwości secie, pozwoli na dokładne przyjrzenie się jak wykonuje swoje zadanie. Jako uzupełnienie sekcji zasilania, w komplecie z kondycjonerem przyjechał ubrany w złotą koszulkę kabel sieciowy. Wtyki w przeźroczysto – fioletowej kolorystyce oznaczone logo Isotek’a, na metalowych elementach styków dostały powłokę 24 karatowego złota. Wszystko wygląda szykownie i pozostało mieć nadzieję, że równie dobrze jak aparycja wypadną walory soniczne. Nie rozdrabniałem testu na części pierwsze, sprawdzając z osobna wpływ sieciówki i kondycjonera, tylko wpiąłem wszystko w zalecane gniazda i dałem całości czas na wyczucie swoich potrzeb i możliwości.

Z uwagi na fakt wyraźnego zalecenia producenta mojej końcówki mocy, aby zasilać ją bezpośrednio ze ściany, musiałem poczynić kilka prób w tym temacie i przepinając ją pomiędzy gniazdami listwy ściennej i kondycjonera, po raz kolejny okazało się, że ma rację. W ofercie firmy Reimyo jest filtr sieciowy, jednak Japończycy zwracają uwagę by ominąć go przez to prądożerne urządzenie. Angielski sposób na śmieci w linii energetycznej powodował, że poprawione Volty, całkowicie wypijały życie ze słuchanej muzyki i cały przekaz gasł, oddzielając mnie od muzyków dość grubą kotarą. Ale proszę się nie przejmować, już nie tacy gracze w dostarczaniu energii mieli podobne problemy i nie skreślałbym produktu Isotec’a z listy odsłuchowej. To jest tylko potwierdzenie słuszności zaleceń konstruktora, a nie porażka, jako taka dostarczonego urządzenia. Po tym doświadczeniu Aquarius zasilał tylko dzielony napęd z przedwzmacniaczem i w takiej konfiguracji było już znacznie lepiej. Miał swoje trzy grosze w podawaniu całości przekazu, ale nie było to tak doskwierające jak w przypadku pieca Reimyo.

Ruch z podłączeniem końcówki do ściany na czas tych kilkudniowych prób pozwolił na komfortową analizę prezentacji spektaklu muzycznego. Zestaw dostarczony przez Chillout Studio nadawał swój sznyt, jednak było to już tylko muśnięcie w porównaniu do pierwszej konfiguracji. Isotek dzielnie walcząc z przewyższającym go jakościowo systemem, postawił na masę z lekkim zaokrągleniem górnych rejestrów. Muzyka dostała kolorytu, jakiego prawdopodobnie pożąda wiele systemów. Oczywiście źródła pozorne nie były cięte już tak ostrą linią, ale nadal dały się z łatwością ogniskować na obszernej scenie. Ta nie ucierpiała prawie nic na relacjach Anglia-Japonia, a jeśli już coś dawało się we znaki, to mniejsza otwartość i swoboda dalszych planów będąca konsekwencją dopasowywania wysokich tonów do reszty pasma. Pamiętajmy, że to jest produkt dla innej grupy docelowej, gdzie ta maniera będzie rozwiązaniem wielu bolączek, albo w ogóle będzie niezauważalna. Bez bezpośredniej konfrontacji się nie obejdzie. Ja postaram się przekazać jak wyglądał efekt finalny tej zabawy na konkretnych płytach, co dla osoby znającej dany krążek może dostarczyć sporo ważnych informacji. Zresztą wszelkiego rodzaju testy zawsze powinno traktować się jako ogólne wskazówki przedzakupowe, gdyż nawet najbardziej pochwalne recenzje urządzeń są wypadkową możliwości sprzętowych i preferencji oceniającego.

Żeby co nieco przybliżyć efekt testowanego połączenia, wybrałem dwie propozycje z odległych sobie stylów muzycznych. Pierwszy to ECM-owski krążek sygnowany przez Torda Gustavsena – piano w kwartecie z Tore Brunborgiem – sax. tenorowy, Matsem Eiertsenem – double bass, Jarle Vespestadem – drums zarejestrowany w 2012 roku i zatytułowany ”The Well”. Nawet, jeśli ktoś nie posiada przytoczonego tytułu, to znając podejście wspomnianej oficyny do realizacji nagrań, otrzyma pełną paletę ważnych informacji. Słuchając tej płyty odczuwałem dużo przyjemności. Muzycy grając na swoich instrumentach dostali dodatkową dawkę barwy, co bardzo pomagało w grze saksofonu, zwiększając jego homogeniczność. Kontrabas grał trochę bardziej pudłem, ale nie zlewał się w jednostajna papkę, a fortepian zdawał się być drugim po „saksie” najwięcej zyskującym źródłem dźwięku. Barwa i dociążone najniższe składowe wyraźnie pozycjonowały go na wirtualnej scenie. Jedynie bębniarz ze swoimi perkusjonaliami miał trochę trudniej, gdyż nie były tak zwiewnie jakby sobie tego życzył. Blachy trochę krócej wybrzmiewały, lecz na tyle czytelnie, że nie było dysonansu pomiędzy nimi i resztą instrumentów. Wszystko to razem powodowało niewymuszony odsłuch płyty od pierwszych do ostatnich taktów muzyki.

Pogrubienie i lekkie zaokrąglenie dźwięku w repertuarze plumkania było naprawdę akceptowalne, dlatego postanowiłem sprawdzić jak zbawienny wpływ ma takie postawienie sprawy w konfrontacji z muzyką elektroniczną i w napędzie wylądował krążek „EXCITER” zespołu Depeche Mode. Tutaj już raczej należą się same pochwały, gdyż obecnie unikając takich projektów – kiedyś byłem ich wiernym fanem, a jeśli już słucham to bardzo cicho. Tymczasem komplet Isotek’a za sprawą swojego wkładu w obróbkę sygnału pozwolił na przekręcenie gałki wzmocnienia w niedostępne do tej pory rejony głośności. Generowane przez syntezatory sztuczne dźwięki nabierały przyjaznego dla ucha koloru i gładkości, pozwalając przywołać wspomnienia młodzieńczych lat spędzonych przy takiej muzyce. Teraz staram się dozować poziom nadmiernie sztucznych dźwięków i taki obrót sprawy jest dla mnie okazją powrotu do pięknej przeszłości. Jeśli ktoś w swej płytotece posiada tylko taki repertuar i chce ocalić resztki słuchu, to angielski kondycjoner jest dla niego stworzony. Ja ten pogląd rozszerzyłbym na większość krzykliwej muzyki, tylko nie do końca da się określić, która jest krzykliwa, a która przyjemna. Niestety to jest już kwestia nonszalancji i weku słuchacza, a jak ogólnie wiadomo, młody adept percepcji fal dźwiękowych z reguły nie zastanawia się co będzie na starość, a ta niestety nadchodzi niespodziewanie szybko.

Muszę przyznać, że początkowe obawy o niedopasowanie możliwości produktu Isotek’a do potrzeb systemu Reimyo, po sensownym kompromisie, okazały się być lekko nadmuchane. Moja końcówka jeszcze z żadnym tego typu urządzeniem nie zagrała na miarę swoich możliwości i podobna sytuacja z Anglikami nie świadczy o porażce. A to, co ma do zaoferowania w moim mocno ukierunkowanym na środek pasma systemie, w większości innych zestawień będzie balsamem na uszy. Sprawdzić nie zaszkodzi i jeśli nic nie usłyszymy, będzie oznaczać, że idealnie wpasowało się w nasz tor, izolując go od śmieci w linii energetycznej, a jak coś doda w pożądanym kierunku, to tylko się cieszyć. Ja miałem wiele przyjemności w obcowaniu z dostarczonymi przez krakowskie Chillout Studio bohaterem testu i zachęcam do wypróbowania.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC XLR: Furutech FA-13  701+702G
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy LINN UPHORIK

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

Średniowiecze

Po ostatnich doświadczeniach z polską muzyką współczesną przearanżowaną na trio akordeonowe, przyszedł czas na coś znacznie bliższego memu sercu. Co prawda większość mojej płytoteki to jazz wydany na płytach winylowych, ale szeroko rozumiana muzyka dawna jest drugim mocno eksplorowanym rejonem zapisów nutowych. Takie połączenie stylów na mojej półce, wyraźnie wskazuje na faworyzowanie realizacji kameralnych, choć osobiście uważam, iż moje obecne upodobania repertuarowe są pochodną młodzieńczego hard rockowego buntu.

Tym razem do zaopiniowania dotarła sygnowana przez Muzeum Narodowe w Warszawie, kompilacja muzyki średniowiecznej wydanej przez oficynę „Warner Classic”. Wertując książeczkę informacyjną o zawartości albumu, poprzeczka oczekiwań została usytuowana na bardzo wysokim pułapie. Po przeczytaniu listy wykonawców, nie mogłem inaczej nastawić się do słuchania, gdyż jednym z bohaterów jest zespół znanego na świecie wirtuoza Jordiego Savalla. Znam wiele jego produkcji i wiem, że wszystko czego się dotknie jest majstersztykiem wykonawczym i masteringowym. Dlatego ten ostatni aspekt postaram się uwzględnić w odrębnym akapicie. Tym czasem skreślę kilka słów o wsadzie merytorycznym dostarczonego krążka.

Materiał zawarty na płycie jest owocem pracy dwóch składów wykonawczych- zakonników z hiszpańskiego Del Monasterio de Silos oraz Chóru i Scholi De La Abadía De Santa Cruz Del Valle De Los Caídos, jak i świeckiego zespołu Jordi’ego Savalla — Hesperion XX. Wybrana muzyka sakralna idealnie wpisująca się w nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, jest pełnym monumentalnych fraz wokalnych doznaniem dla wymagającego słuchacza. Nie oznacza to, że początkujący meloman będzie się przy niej nudził. Niskie głosy męskie na przemian z partiami żeńskimi umiejętnie stopniują atmosferę podniosłości śpiewanych utworów na chwałę Boga. Wszystko po mistrzowsku podkreślane przez wszechobecny pogłos budowli sakralnych, w których zostały zrealizowane. Odpowiedni nastrój przy świecach i lampce dobrego wina, z powodzeniem pozwoli przenieść się w tamte dość ciężkie dla zwykłego zjadacza chleba czasy. Mając choć trochę wyobraźni, możemy wcielić się w monarchę lub biskupa, dla których owe chorały wykonywały takie koncerty i pełnymi garściami czerpać zawarte w nich emocje. Naprawdę nie potrzeba wiele, tylko odrobina odpowiedniej muzyki i chwila spokoju w obecnym gnającym ku zagładzie świecie. Wiem, że trudno dzisiaj o taki luksus, jednak jeśli to się uda, podobny repertuar może zagościć na Waszych pólkach w większej ilości. Aby ta przedświąteczna propozycja płytowa nie trącała monotematycznością, pozycje chóralne poprzedzielano średniowieczną świecką twórczością w wykonaniu składu Svalla. To muzyka z życia codziennego, pozwalająca na chwilę rozrywki w tamtych jak wspominałem, dość surowych i szarych czasach. Układając poszczególne utwory, realizatorzy tak dobierali stopień ich rozrywkowości, by zbytnio nie kontrastowały z ogólnym przesłaniem krążka, jakim jawi się spokój i kontemplacja gdzieniegdzie tylko przeplatana odrobina radości dla „ludu”. Przesłuchałem tę płytę kilkukrotnie i za każdym razem odczuwałem podobne wyciszenie, umożliwiające zwolnić tempo wszechobecnie panującego wyścigu szczurów. Cieszę się, że tym razem mogłem wybrać tytuł do recenzji, gdyż pisząc o czymś co człowieka porusza, łatwiej zmaterializować na papierze przesłanie niesione przez średniowiecznych, często nieznanych twórców zebranej w tej kompilacji muzyki.

Jak obiecałem na wstępie, wspomnę o sprawie dla wielu prawie nieistotnej, jaką jest realizacja. Czytając informacje o wykonawcach, wiedziałem czego mogę się spodziewać. Jordi Savall to mistrz realizacji swoich projektów, ale z całym szacunkiem dla naszego Muzeum Narodowego w Warszawie, bałem się o efekt finalny tego wydania. I niestety słyszę pewne ułomności w jakości dźwięku. Nie wiem po czyjej stronie leży wina, a po zakosztowaniu sporej dawki pozytywnych emocji, nie mam zamiaru tego roztrząsać, ale przez cały czas odsłuchów, brakowało mi oddechu i zwiewności w muzyce. Uczucie zgaszenia dochodzących z kolumn informacji w postaci cienkiej zasłony oddzielającej mnie od źródła, odczuwałem od pierwszej do ostatniej wybrzmiewającej frazy. Po kilku utworach ucho ludzkie potrafi się do tego dostosować, jednak każdorazowe włożenie płyty do napędu przypominało o tej manierze. Zdaje sobie sprawę, iż większość odbiorców nie zwróci na to uwagi, ale z racji skrzywienia audiofilizmem, muszę o tym wspomnieć.

Reasumując, polecam tą płytę wszystkim, którzy chcą spróbować zwolnić tempo życia. Ładunek emocjonalny jaki ze sobą niesie, pozwoli nabrać sił przed nadchodzącymi problemami życia codziennego. Taki muzyczny „reset” powinien być przepisywany na receptę, może wtedy ten ziemski padół stałby się odrobinę przyjaźniejszy dla homo sapiens i „Człowiek człowiekowi nie byłby tak często wilkiem”.

Jacek Pazio.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Reimyo ALS-777 Limited

Co prawda pierwsze egzemplarze ALS-777 zaczęły pojawiać się na rynku dekadę temu, lecz dopiero teraz, jej konstruktor – Pan Kazuo Kiuchi zdecydował się na wprowadzenie wersji dostosowanej do europejskich standardów elektrycznych. Na pytanie czy dziesięcioletni okres poświęcony został na poszukiwanie spełniających oczekiwania mistrza komponentów, czy też był zdecydowanie bardziej prozaiczny – np. tyle zajęło nasycenie rynków azjatyckich i amerykańskiego, niestety nie znam odpowiedzi i prawdopodobnie nigdy niedane będzie mi jej poznać. Grunt, że wreszcie nie trzeba kombinować i używać bądź to przewodów dedykowanych innym warunkom pracy, bądź stosować boleśnie kompromisowych rozwiązań w postaci nad wyraz nieaudiofilskich przejściówek. Oto Reimyo ALS-777 Limited w pełnej krasie.

W centrum wykonanej z grubego płata szczotkowanego aluminium płyty czołowej umieszczono świecącą ciepłym zielonym światłem diodę, nad którą znalazło się miejsce na logo producenta, oraz nazwę modelu a pod spodem na chromowaną tabliczkę świadczącą o przynależności do najnowszej – europejskiej odsłony. Lewy skraj frontu zajął masywny włącznik sieciowy, który przy tego typu urządzeniach bardzo rzadko zapuszcza się w te rejony i intrygujący, mocno podchodzący pod oldschool wskaźnik obciążenia. Po prawej za to zamocowano ozdobny szyldzik z informacją o wykorzystaniu technologii QRT.

Na tylnej ścianie umieszczono pięć poddanych obróbce kriogenicznej gniazd typu Schuko produkcji niemieckiego Berkera. W porównaniu z poprzednią wersją już na pierwszy rzut oka widać dość istotne zmiany. Model azjatycko/amerykański posiada sześć gniazd ułożonych parami, a po drugie jego obciążalność jest niemalże dwukrotnie niższa.

Nie zapomniano również o tak z pozoru błahym elemencie, jak nóżki i zastosowano eleganckie, toczone stożkowe elementy minimalizujące wpływ drgań podłoża zarówno poprzez własną masę, jak i zmniejszoną powierzchnię styku. W związku z powyższym na powierzchniach twardych i śliskich warto zachować wzmożoną czujność, gdyż przy podpinaniu sztywniejszego i cięższego okablowania nasz stabilizator może wykazywać tendencje do niekontrolowanego wędrowania po półce.

Od strony teoretyczno – konstrukcyjnej ALS-777 Limited jest swoistą matrioszką. Od strony funkcjonalnej to listwa zasilająca, jednak wewnątrz pełnowymiarowej obudowy skrywa nie tylko znajdujący się poza torem sygnału filtr równoległy, ale i sterowane mikroprocesorowo amerykańskie moduły QRT (Quantum Resonance Technology) generujące sygnały poprawiające, a przynajmniej tak zapewnia producent, jakość zasilania.

Zgodnie z tym, co można znaleźć w materiałach promocyjnych, oraz w najprzeróżniejszych recenzjach wpięcie ALS-777 w tor zasilający naszego systemu jest bezdyskusyjnie słyszalne i oczywiście, jak to w przypadku chyba wszystkich wyrobów sygnowanych przez Reimyo, „napiętnowane” czymś, co w pełni zasługuje na miano firmowej sygnatury. Swoiste połączenie gładkości, organicznej wręcz homogeniczności i niewymuszonej elegancji są tym, co gdy tylko wpasuje się w nasze gusta, uzależnia i nie pozwala spocząć do momentu skompletowania pełnego systemu. Daleko z resztą nie trzeba szukać – wystarczy porozmawiać z Jackiem, który po usłyszeniu spécialité de la maison mistrza Kiuchi wpadł jak przysłowiowa śliwka w kompot. Ja całe szczęście jeszcze szukam swojego Złotego Grala, więc i do najnowszego japońskiego akcesorium podszedłem nie tylko z zainteresowaniem, ale i bez specjalnej euforii. W końcu to kolejny poprawiacz prądu, przynajmniej teoretycznie … Na sztuczki z barwą i namacalnością, jakie na dzień dobry serwuje Reimyo byłem po prostu przygotowany i nie zawiodłem się. Postawienie akcentu na muzykalność a dopiero w dalszej kolejności na analityczność sprawia, że słuchacz skupia się przede wszystkim na muzyce w ujęciu globalnym a nie na poszczególnych szarpiących zmysły dźwiękach. Oczywiście selektywność jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie, jednak pozbawienie jej klinicznego chłodu i laboratoryjnej, beznamiętnej analityczności sprawia, że praktycznie każdy repertuar staje się bardziej strawny. Pozwala skupić się na barwie, linii melodycznej nawet w tak z pozoru nieprzystępnych gatunkach jak muzyka współczesna („Songs, Drones and Refrains of Death” George Crumb), czy heavy-metalowe porykiwania („Heavy Metal Music” Newsted). Mogłoby się wydawać, że przynajmniej sam wkład pozostaje ten sam, że to wciąż ten sam krwisty stek/zwykły burger (niepotrzebne skreślić) a jedynie papierowe talerzyki i zatłuszczoną bibułę zastąpiły srebrne sztućce i zastawa Rosenthal’a bądź Villeroy & Boch’a. Jest jednak inaczej. Pewnemu uszlachetnieniu podlega również sam content, materiał źródłowy. Poukładaniu, uspokojeniu i wypolerowaniu poddane zostają przybrudzone, zbyt nerwowe, czy też po macoszemu traktowane detale, które po doprowadzeniu nawet nie tyle do używalności, co do stanu pełnej świetności dumnie prężą muskuły ukazując swoje prawdziwe, dawno już zapomniane oblicze. Nawet stare, zgrane do znudzenia albumy, jak np. „Misplaced Childhood” dopieszczone Reimyo ALS-777 Limited potrafiły zaskoczyć świeżością i przykuć uwagę niczym używany na co dzień samochód, któremu w przypływie dobrego humoru zafundowaliśmy wizytę w „Car spa”. Całe szczęście firmowa – bursztynowa świetlistość nie pozbawiała średnicy w bardziej zadziornych utworach natywnej surowości i garażowej szorstkości, dzięki czemu nie utracono zdolności różnicowania jakości nagrań. Zarówno Barb Jungr, jak i Louis Armstrong chrypieli w najlepsze, a jedynie na ich twarzach częściej gościł uśmiech.

Jedynie do delikatnego zaokrąglenia skrajów pasma miałbym kilka krytycznych uwag. „Poprawiacz” Reimyo cywilizując całe pasmo o drobinę osłabił spontaniczność zarówno najwyższych, jak i najniższych składowych. Na bardziej cywilizowanych i dopieszczonych albumach wszystko było OK., jednak sięgając po bardziej udergroundowe pozycje trzeba było się liczyć z próbą wpasowania rozwydrzonych Critters’ów w wieczorowe kreacje. Powyższe obserwacje skłoniły mnie do poszukiwania swoistego panaceum pozwalającego połączyć zalety finezji i kultury japońskiego stabilizatora z punkowo – rockową dzikością. Okazało się, że testowany „luzem” przeze mnie już wcześniej X-DC2 w roli głównej linii energetycznej sprawuje się dobrze, aczkolwiek wykonanie roszady i zamiana na mniej finezyjnego, za to zdecydowanie bardziej wydajnego Furutecha FP-3TS762 naprowadziło brzmienie mojego systemu na właściwe tory. Zaznaczę jednak jeszcze raz – ze względu na dość „ciężki” repertuar, jaki nader często gości w moim odtwarzaczu miałem wymagania niekoniecznie zbieżne z gustami audiofilskiej większości. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że powyższe eksperymenty w oczach ortodoksyjnych wyznawców marki jawią się niczym świętokradztwo i profanacja, jednak ja starałem się uzyskać jak najbardziej wpisujące się w moje gusta brzmienie a nie budować ołtarzyk „legendzie”. Z drugiej strony warto pamiętać o oficjalnym credo Reimyo, w który dość jednoznacznie jest powiedziane, iż każdy, nawet najmniejszy element toru audio ma znaczenie i nie ma żadnej drogi na skróty. Każdy miłośnik dobrego brzmienia musi zatem swoją drogę przebyć, by osiągnąć upragniona nirwanę.

Kilkanaście dni w towarzystwie Reimyo ALS-777 Limited pozwoliło mi nie tylko dojść z nim do satysfakcjonującego obie strony porozumienia, ale i takiej konfiguracji systemu, w której obiegowe opinie i stereotypy o limitowaniu dynamiki i robieniu tzw. „buły” przez tego typu akcesoria można było spokojnie odłożyć na półkę z innymi, równie „prawdziwymi inaczej” bajkami. Dla posiadaczy urządzeń Reimyo odsłuch limitowanych „trzech siódemek” wydaje się pozycją obowiązkową, dla pozostałych audiofilów i melomanów też jest wart poświęcenia kilku dni, po których może się okazać, że prędzej, czy później znajdą się w grupie pierwszej.

Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski

 

Dystrybucja: Moje Audio / Reimyo.pl
Cena: 25 990 zł, w kpl. przewód zasilający X-DC2 o wartości 4.450 zł

 

Dane techniczne:
– Liczba gniazd: 5
– Maksymalna moc: 3.450 Watów
– Maksymalny prąd: 15 Amperów
– Napięcie zasilania: 90-125VAC, 50/60Hz; 100-250VAC, 50/60Hz
– Wymiary: 59 mm (H) x 430 mm (W) x 324 mm (D)
– Waga: 7.36 kg

 

System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; AudioSolutions Rhapsody 130
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

Linn Uphorik

Jeśli miałbym znaleźć trzy określenia, charakteryzujące dobrze wszystkim znaną szkocką markę LINN, bez wahania powiedziałbym: nowoczesny design, zaawansowana inżynieria i dbałość o klienta. Chyba nie znajdzie się osoba, która spróbowałaby obalać powyższe przykłady. Jeśli nawet ktoś pokusiłby się o polemikę w tych aspektach, śpieszę przedstawić mój punkt widzenia. Projekty wizualne są majstersztykiem, wpisującym się w ogólnoświatowy trend minimalizmu i ostrej kreski w tworzeniu brył. O inżynierii, oprócz listy płac kadry technicznej, świadczy fakt, iż wiele firm na naszym globie bezpardonowo kopiuje ich pomysły. Jednak bardzo istotnym elementem sukcesu wydaje mi się być podejście do najważniejszego punktu w każdym biznesplanie, jakim jest klient. To on decyduje o ich być albo nie być na rynku i dlatego jest mocno rozpieszczany. Jak? To proste. Jeśli stajemy się właścicielem jakiegokolwiek urządzenia marki LINN, kupując je u dealera jesteśmy zwolnieni z jakiegokolwiek problemu uruchamiania. Wszystko zrobią za nas pracownicy salonu i to niezależnie od półki cenowej, na jaką udało nam się wdrapać w życiowej pogoni za króliczkiem, jak też odległości, jaka jest do pokonania przez serwisanta. Oczywiście, jeśli ktoś sobie tego nie życzy, można w tej sprawie negocjować. Po prostu rzadko spotykany „full service”.

Sam nie posiadam żadnego produktu tej manufaktury, ale darzę ją wielkim sentymentem. Śledząc ofertę handlową łatwo można się domyślić, gdzie tkwi moja słabość w stosunku do Szkotów. Oczywiście chodzi o mocno rozbudowany dział analogowy, który tylko z pozoru wydaje się monotonny – wszystkie modele gramofonów na pierwszy rzut oka są identyczne. Oferta jest jednak tak umiejętnie skonstruowana, że nabywca napędu z najniższej półki ma możliwość pełnego upgradu do ich flagowej wersji, do której i ja lekko wzdycham. Mowa o drapaku zamykającym cennik pod dumną nazwą LINN KLIMAX SONDEK LP12. To jest już stratosfera cenowa, ale w życiu człowieka różnie bywa i mając wolne środki, możemy piąć się w górę bez zbędnych strat odsprzedażowych, dokupując jedynie interesujące nas podzespoły. Podobną politykę stosuje niemiecki Transrotor, jednak tam oferta linii startowych jest bardziej rozbudowana, ale jak u Linn’a każdą wersję można bezproblemowo doposażyć. Mimo, że od dłuższego czasu miałem chęć przetestować coś z port folio wyspiarzy, brakowało kropki nad „i” w podjęciu rozmów w tym temacie. Nie chciałem zachłysnąć się otaczającą ich aurą Hi-End’owego postrzegania. Potrzebowałem kilku punktów odniesienia we własnym systemie i po testach Therii, Phasemation, Bakoon’a i LAR’a, wiedziałem, że teraz tanio skóry nie oddam. W celu dopięcia sprawy testu na ostatni guzik, udałem się do warszawskiego salonu „STEREO STEREO” i po krótkich rozmowach ku zadowoleniu obu stron, opuściłem ten kompleksowo wyposażony sklep z phonostage’m LINN UPHORIK pod pachą.

UPHORIK swoimi gabarytami nawiązuje do typowego wzmacniacza zintegrowanego. Front z grubego płata aluminium został w środkowej części podfrezowany, by w tym zagłębieniu umiejscowić prostokątną gustowną sztabkę z diodą sygnalizującą działanie i logo firmy. Pod tym, co by nie mówić udanym zabiegiem stylistycznym nadrukowano nazwę modelu. Boki zintegrowane z górną płytą zachodzą dodatkowo na spód urządzenia, gdzie w przedniej części tuż przy prawej nóżce usytuowano włącznik sieciowy. Dolny panel wyposażony został również w zestaw mikroprzełączników, umożliwiających dobranie parametrów jego pracy do posiadanej przez użytkownika wkładki. Bohater testu jest uniwersalny i obsługuje obie wersje głowic zbierających informacje z rowka płyty: MM i MC. Wszystkie możliwe wartości są oznaczone obok regulatorów i jeśli ktoś zagubi instrukcję obsługi, bezproblemowo poradzi sobie przy doborze niezbędnych wartości. Przybyły na występy egzemplarz w całości pomalowano na czarno techniką proszkową z odrobiną iskrzącego się brokatu, dzięki czemu efekt wizualny zyskuje na atrakcyjności. Tylna ścianka przy zbalansowanej budowie wewnętrznej wymusiła zastosowanie wejść i wyjść w dwóch formatach: RCA i XLR, a oprócz tego znajdziemy tam dwie śruby uziemienia i gniazdo sieciowe IEC. Jako że LINN dość ortodoksyjnie podchodzi do zagadnień audiofilskich, wraz z urządzeniem otrzymałem dedykowane przez nich: stosowną, wyglądającą jak zwykły kabel komputerowy sieciówkę i przewody od ramienia do pre w wersji XLR. Niechętnie obiecałem podłączyć te „cuda” na czas testu, ale że jestem słowny, spełniłem prośbę i stała się dziwna rzecz, o której wspomnę na zakończenie.

Kilka płyt w tle podczas pisania testu kondycjonera prądu innej angielskiej marki i byłem gotów na spotkanie z firmą, która połączyła w swojej ofercie dwa światy: analog i cyfrę. Jej właściciel Ivor Tiefenbrun do dzisiaj twierdzi, że nie ma źródła dźwięku lepszego niż szlifierka, z czym całkowicie się zgadzam, ale idąc z duchem czasu wie również, że nie ma odwrotu od muzyki na wskroś zdigitalizowanej. Niestety na nieszczęście dla sporej grupy audiofili, jako źródła cyfrowego nie wyobraża już sobie poczciwego kompaktu i po wieloletnich testach doszedł do przekonania, iż jedynym sposobem dorównania winylowi jest muzyka z plików. Jednak na początek współpracy z warszawskim salonem, zapragnąłem rzucić uchem, co mają do zaoferowania w archaicznej dziedzinie wydawania dźwięków, jakim jest poczciwy asfalt i na związaną z nim celebrę zarezerwowałem sobie co najmniej tydzień. A szczerze, to słuchałem sobie Linna, aż okres zabawy zrodził poczucie winy. Oczywiście nie zabrakło również szkockiej Whisky z wyspy Islay, reprezentowanej przez sporo wymagającego od konsumenta Ardbega. Jak ktoś nie wierzy, to proszę spróbować, tylko ewentualne pretensje po porażeniu kubków smakowych proszę kierować na Berdyczów. Wyprzedzając ripostę żartownisiów, zaznaczam, że ilość przyjmowanego w czasie testów trunku, nie miała wpływu na ocenę końcową, była jedynie uzupełnieniem niezbędnych procedur obcowania z płytą winylową. Tak jak w życiu codziennym można wrzucić coś na szybko do żołądka w Mc Donald’s, lub z przyjemnością usiąść w ulubionej restauracji i smakować średnio wypieczony stek z grilla. Ja ponad zwykłe wypełnianie czynności życiowych preferuję czerpanie przyjemności z tych procedur.

Pierwszą płytą, jaką położyłem na talerzu mojego Dr. Feickerta, był świeżo zakupiony krążek Al Di Meoli, a konkretnie najnowsza pozycja w wieloletnim dorobku tego znanego artysty zatytułowana „All Your Life”, będąca aranżacją przebojów grupy The Beatles. Ciekawostką jest fakt zgrania i masteringu materiału w londyńskim ”Abbey Road Studios”, gdzie nagrywał John Lennon ze swoimi kompanami. Był to dość niebezpieczny ruch z mojej strony, gdyż nie znając testowanego phono i realizacji tego dwupłytowego tytułu, wszedłem w test trochę po omacku. Jednak to zawsze dodatkowe doświadczenie nieobarczone wcześniejszymi przyzwyczajeniami, pozwalające na bezstronną, ogólną ocenę usłyszanego zestawienia. Jest taka znana maksyma, że pierwsze dobre wrażenie można zrobić tylko raz i przyznaję się bez bicia, iż LINN wypadł w tym aspekcie na piątkę. Bałem się obiegowych opinii o matowości górnego zakresu i pudełkowatości w dolnych rejestrach pasma przy zastosowaniu zasilaczy impulsowych, w których ta marka się wyspecjalizowała. Tymczasem dostałem swobodny energetyczny i pełen oddechu przekaz. Wirtuoz gitary wspomagany innymi instrumentami: druga gitara, instrumenty perkusyjne, smyczki, popisywał się swoimi umiejętnościami na szerokiej i dość głębokiej scenie. Ta głębia trochę nie dawało mi spokoju, ale kolejna goszcząca na werku płyta nasunęła mi oczywiste rozwiązanie. Mimo trochę płytkiej perspektywy – tak mi się przynajmniej zdawało, z łatwością można było zauważyć gradację poszczególnych planów zaczynających się już na linii głośników. Tak jakbym zakupił bilet w pierwszym rzędzie sali koncertowej. Dzięki temu wszyscy muzycy idealnie wycięci z tła mieli dużo miejsca wokół siebie, co ułatwiało ich pozycjonowanie w wirtualnej rzeczywistości. Z małym minusikiem ale niekłamaną przyjemnością przesłuchałem całą płytę, jednak aspekt niedomagania nie dawał mi spokoju i na talerzu jako następny w kolejce ze swoim koncertowym projektem „Still Live” wylądował Keith Jarrett w trio.

Tę pozycję znam od podszewki i wiedziałem, że to jest „Palec Boży” dla phonostage’a z wysp brytyjskich. Słyszałem ją już w wielu zestawieniach u siebie i na wyjazdach i wiem jak powinna zabrzmieć. Na szczęście, tak na szczęście – bo nie lubię wytykać porażek nawet największemu wrogowi, a przecież Linn należy do moich faworytów w dziedzinie analogu, obserwowana dotychczas niedomagająca głębia, wróciła do normy. Jeden, drugi, trzeci kawałek i wszystko było jasne. Te dwa odtwarzane po sobie tytuły płytowe pochodzą z bardzo dobrych oficyn, ale różniących się sposobem realizacji. Sam materiał zmasterowany jest na podobnym poziomie barwy i czytelności, jednak inaczej odwzorowano wirtualną scenę. W ECM-ie ostatnie słowo od kilkudziesięciu lat ma jeden i ten sam człowiek Manfred Eicher, dlatego większość ich port folio ma podobny charakter, a Abbey Road Studios” to trochę inna bajka i oni widzą to inaczej. Spieszę dodać iż obie pozycje mimo, że z różnych wytwórni są nagrane i wydane wzorowo, jedynie z różnym spojrzeniem na przestrzeń pomiędzy kolumnami. Dlatego tak ważne jest testowanie na krążkach znanych dogłębnie, gdyż słuchając nieznanego materiału, można zrobić komuś niezasłużoną krzywdę. Niemiej jednak to doświadczenie zapisuję na plus bohaterowi spotkania. Gdy miałem już na tapecie krążek mówiący całą prawdę o testowanym delikwencie, spojrzałem dodatkowo na inne ważne elementy składowe małżeństwa mojego zestawu z goszczonym UPHORIKIEM. Teoretycznie nie było się do czego przyczepić, jednak po dogłębnej analizie, moją uwagę zwrócił fakt zbyt małej dawki ciepła cechującej idealnie zestawiony analog. Nie był to beznamiętny zimny przekaz, tylko za równe jak na źródło drapiące płytę granie. Był fajny kontur, czytelność, kiedy trzeba iskra na górze, tylko trochę za mało kolorytu. Tak słuchałem i myślałem, gdzie jest pies pogrzebany. Kilka dodatkowych płyt, słuchanie bez napinania i chyba wiem w czym rzecz. Myślę, że sprawa może rozbijać się o stacjonujące u mnie źródło. To jest massloader z dość konturowo grającą wkładką, dobierany pod konkretne zestawienie, a przecież Linn produkuje gramofony na miękkim zawieszeniu, które ma bardzo duży udział w efekcie końcowym wzmacniania sygnału wibrującej igły. Oczywiście to zbyt liniowe jak dla mnie granie, nie dyskwalifikowało odbioru nawet w najmniejszym stopniu. Wspominam o tym z obowiązku wobec potencjalnych kupców, którzy muszą brać takie rzeczy pod uwagę. Patrząc na to ze strony potencjalnego nabywc, to może być zbawienna zaleta, przywracająca wiarę w dobry analog w lekko przesyconym systemie albo pożądany brak odstępstw od ogólnie pojętej neutralności, której szuka mający swój gust muzyczny wytrawny audiofil.

Na koniec powrócę do firmowych kabli. LINN zaleca używanie swoich wyrobów z przekonaniem, iż ich systemy spisują się z nimi najlepiej. Są na tyle konsekwentni w swoich twierdzeniach, że tak projektują miejsce usytuowania gniazda sieciowego by uniemożliwić zastosowanie wymyślnych węży audiofilskich: np. odtwarzacz strumieniowy Klimax. Wszystkie przewody: głośnikowe, interkonekty czy sieciówki, wyglądają jak przynoszące więcej szkód niż korzyści, marketowe chińskie wyroby. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu dołączona do kompletu czarna sznurówka zasilająca, spisywała się lepiej niż mój topowy Harmonix. Nie omieszkałem skonsultować tego faktu z przedstawicielami salonu „STEREO STEREO” i w żartach przekazałem następującą wiadomość: „Wasi inżynierowie tak popsuli to urządzenie, że dobre sieciówki raczej szkodzą”. Jak pisałem na początku, przez cały test stosowałem okablowanie firmowe, ale szukając recepty na niedobór kolorytu w muzyce, próbowałem sztuczek audio voodoo, które w konsekwencji okazały się mało skuteczne. Według kadry projektantów ze Szkocji ich produkty są całkowicie odporne na jakiekolwiek zmiany, jednak w moim odczuciu podłączenie przewodu z Japonii, dawało efekt podążający w oczekiwanym kierunku ocieplenia przekazu. Niestety przy dość niewielkiej korekcie, cierpiało większość zalet testowanego przedwzmacniacza. Dźwięk robił się gęstszy, ale zgasło życie i swoboda grania. Za dużo strat w stosunku do zalet, a przecież aspekt barwy nie był inwazyjny w odbiór całości, tylko pozostawiał swój sznyt na całości. Dlatego więcej nie próbowałem być najmądrzejszy na świecie i dla spokoju ducha, nie spoglądałem na tylny panel przyłączeniowy.

Patrząc z perspektywy czasu na te kilkanaście dni testu, z zadowoleniem wspominam przygodę z UPHORIKIEM, który mimo panującego wokół przekonania o szkodliwym wpływie zasilaczy impulsowych, pokazał, że to brednie wyssane z palca. Nie wiem jak to wypada w innych urządzeniach, ale wiem na pewno, w tym przypadku efekt finalny nie cierpi z tego powodu, a co mnie bardziej cieszy, jest na wysokim poziomie. Jeśli ktoś ma problemy ze zbyt gęstym dźwiękiem lub szuka bardzo liniowo grającego phono, powinien skosztować szkockiego sposobu na czarną płytę. A jeżeli używacie miękko zawieszonego napędu, prawdopodobnie znajdziecie brakujący element Waszej układanki.

Jacek Pazio.

Dystrybucja: Linn Polska
Urządzenie dostarczył: Stereo Stereo
Cena: 11900 PLN

 

Dane techniczne:
Obsługiwane typy wkładek: MC / MM
Wejścia: MM – para RCA i para XLR; MC – para RCA i para XLR;
Impedancja wejściowa: 10 Ω (MC) / 47 kΩ (MM)
Wzmocnienie: MM – +44 dB / +48 dB @ 1 kHz; MC – +54 dB / +64 dB @ 1 kHz
Regulacja impedancji: MM – 51 kΩ, 49 kΩ , 47 kΩ, 45 kΩ; MC (low): 31 Ω, 37 Ω, 42 Ω, 53 Ω, 70 Ω, 100 Ω, 170 Ω; MC (high): 580 Ω, 670 Ω, 810 Ω, 1 kΩ
Regulacja pojemności: MM – 68 pF, 105 pF, 135 pF, 175 pF, 215 pF, 255 pF, 285 pF, 325 pF; MC – 470 pF, 1 nF, 1.5 nF, 2 nF
Gniazda wyjściowe: para RCA ( max.6 V RMS, 8.5 V Peak, +15.6 dBv; 300 Ω); para XLR (max. 12 V RMS, 17 V Peak, +21.6 dBv; 600 Ω)
THD+N: >0.015 % MM -44 dBv; >0.015 % MC -64 dBv
S/N: >105 dB
Liniowość RIAA: +/- 0.2 dB (20 – 20 kHz)
Pasmo przenoszenia: 2.5 Hz to 40 kHz (-3 dB)
Zasilanie: 100 – 120 V; 220 – 240 V
Wymiary (WxSxG): 91 x 380 x 380 mm
Waga: 4.4. kg

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

  1. Soundrebels.com
  2. >

Nagroda dla TV Loewe Reference ID

Telewizor Loewe Reference ID został doceniony przez czytelników magazynu „Dobre Wnętrze”. Oddane przez nich głosy sprawiły, że otrzymał nagrodę „Design dla Konesera” w kategorii „Sprzęt elektroniczny i multimedialny”.

Plebiscyt, który odbył się już po raz drugi, ma na celu promowanie najlepszego wzornictwa, które podkreśla gust i status społeczny. Nominowane produkty uważane są za najciekawsze debiuty na rynku wnętrzarskim, zjawiskowo się prezentują i dzięki nowatorskim rozwiązaniom podnoszą jakość codziennego życia.

Telewizor Reference ID, będący flagowym produktem niemieckiego producenta Loewe, jest arcydziełem rzemiosła. Łączy ekskluzywne materiały i niemal nieograniczone możliwości personalizacji, dzięki którym każdy egzemplarz może być jedyny w swoim rodzaju. Za unikalnym designem kryje się doskonała technologia obrazu i wyjątkowy w odniesieniu do telewizora dźwięk. Urządzenie wyposażono w zintegrowane głośniki o mocy 160W, które generują dźwięk porównywalny z tym w sali koncertowej i to pomimo skromnej obudowy. Dodając do tego wbudowany dysk twardy umożliwiający nagrywanie programu i jego odtwarzanie, także na innych telewizorach Loewe, oraz najwyższej jakości dźwięk otrzymujemy doskonałe i stylowe domowe centrum rozrywki.

-Nagroda czytelników potwierdza, że stawiając na design swoich produktów, Loewe podjęło właściwą decyzję. Od lat telewizory tej marki kreują trendy w zakresie wzornictwa, a nagroda „Design dla Konesera” pokazuje, że się rzeczywiście podobają” – mówi Grzegorz Maćkiewicz, Dyrektor Handlowy w 3Logic sp. z o.o. –  będącej dystrybutorem marki Loewe w Polsce.

Loewe Reference ID pokonał urządzenia takich marek jak Bang&Olufsen, Sony, Fibaro, Sennheiser, Marantz i Neod.

www.loewe.pl

Kontakt
3Logic Sp. z o.o.
ul. Zakopiańska 153
30-435 Kraków
Polska

  1. Soundrebels.com
  2. >

Beats Studio

Odświeżony model Beats by Dr. Dre – Studio trafił na rodzimy rynek i uzupełnił ofertę Hama Polska. Pierwsza wersja Beats Studio szybko stała się flagowym modelem firmy. Czy podobnie będzie tym razem ?

Chyba już nikomu nie trzeba przedstawiać marki Beats oraz jej topowego modelu Studio. Słuchawki z czerwoną literką „b” szturmem wdarły się na rynek, zdobyły popularność wśród gwiazd ze świata muzyki, kina i sportu co sprawiło, że Beats Studio stały się legendą za życia.

Choć pierwowzór Studio był bliski doskonałości producent postanowił całkowicie je przeprojektować. Proces tworzenia nowych Beatsów przypominał projektowanie samochodu sportowego. Mówiąc krótko, słuchawki stały się lżejsze, bardziej komfortowe i wytrzymalsze. Muszle mają bardziej nowoczesny i ergonomiczny kształt, wykonane są z nowych miękkich i wygodnych materiałów zapewniających komfort użytkowania.

Beats Studio zostały wyposażone w dwa ważne rozwiązania: Beats Acoustic Engine dba o to, by dostarczać identycznych dźwięków jakie miał na myśli ich twórca, co powoduje bardziej realistyczne doznania. Druga zastosowana technologia to ANC ( Adaptive Noise Cancelling ), która automatycznie dostosowuje dźwięk w słuchawkach do warunków otoczenia.
Nowe Beatsy są wyposażone w akumulator litowo-jonowy, który pozwala na korzystanie ze słuchawek aż przez 20 godzin i ma wbudowany wskaźnik poziomu energii. Ładowanie odbywa się przez standardowe gniazdo  micro USB.

W komplecie otrzymamy kabel z wbudowanym mikrofonem i pilotem sterowania z trzema przyciskami, który daje możliwość prowadzenia rozmów telefonicznych bez użycia rąk.

Sugerowana przez Hama Polska cena słuchawek to 1249,- PLN.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Iriver Astell&Kern AK120 TITAN

Jeszcze przed gwiazdką w sprzedaży pojawi się nowe urządzenia spod znaku Astell&Kern. A to wszystko miedzy innymi z okazji nagrody jaką przyznano modelowi Astell&kern AK120 – CES Innovation 2014. Nagroda ta przyznawana jest dla najbardziej innowacyjnych produktów na rynku.

AK120 TITAN bo o nim właśnie mowa, tym razem oferuje 128GB pamięci wewnętrznej. Biorąc pod uwagę dwa dostępne sloty na karty microsd, użytkownik będzie mógł pomieścić w sumie 256GB muzyki. W zestawie znajdzie się specjalna wersja pokrowca. Najbardziej istotną jednak zmianą jest anodyzowana powłoka obudowy, której nie da się uszkodzić ani porysować. http://youtu.be/wT2YMxbQMZA
Producent zadbał o to aby produkt tej klasy służył na lata i wyglądał ciągle jak świeżo wyjęty z pudełka. W oferowanym odcieniu (tytanowy) produkt prezentuje się niezwykle zacnie i ujmująco. Cena w Polsce 5500zl.

Pełna oferta produktów AstellnKern dostępna jest na stronie www.astellnkern.pl gdzie umieszczona jest również lista autoryzowanych dilerów , w których można przetestować i zakupić produkty.
________________________________________

Specyfikacja Techniczna:
Wymiary (mm):    59,2 x 89,0 x 14,0
Waga:    143g
Wyświetlacz:    2,4″ IPS Dotykowy QVGA (320×240)
Obsługiwane formaty:    AIFF, ALAC, AAC, WAV, FLAC, WMA, MP3, OGG, APE, DDS, DFF
Impedancja wyjściowa:    3Ohm
Przetwornik DAC:    2 x Wolfson WM8740 24Bit DAC
Złącza:    Micro USB, wejście/wyjście cyfrowe 3.5mm, optyczny/USB DAC zewnętrzny
Łączność bezprzewodowa:    Bluetooth 3.0
Pamięć wbudowana:    128GB
Pamięć zewnętrzna:    2 x slot microSD obsługa do 64GB każdy
Bateria:    2,350mAh 3,7V Li-Polymer
Czas pracy:    14h
Notes:    Anodized Surface

  1. Soundrebels.com
  2. >

ELAC AIR-X

Jeden pomysł, jedno życzenie, jedno rozwiązanie: za sprawą nowego systemu AIR-X, ELAC przedstawia rodzinę urządzeń, które dzięki doskonałemu połączeniu bezprzewodowej funkcjonalności i najwyższej jakości dźwięku wyznaczają poziom odniesienia.

Cały system tworzą aktywne zestawy głośnikowe, które zostały wyposażone we wzmacniacz AIR-X AMP oraz stację bazową AIR-X BASE. Stacja pełni rolę centralnej jednostki kontrolnej, do której można podłączyć wiele źródeł i sygnałów wyjściowych. Nie ma znaczenia, czy jest to źródło analogowe czy też cyfrowe – urządzenie obsługuje każdy rodzaj połączenia. Sygnały audio przesyłane są w bezstratnej postaci przy rozdzielczości 24 bitów z częstotliwością próbkowania 48 kHz.

Wzmacniacz AIR-X AMP zapewnia szereg specjalnych funkcji i wykorzystuje końcówkę mocy pracującą w klasie A/B. Trzy wzmacniacze dostarczające łącznie 225 W gwarantują mocne uderzenie nawet w najbardziej rozbudowanych zestawach głośnikowych, podczas gdy funkcje zarezerwowane dla wewnętrznego cyfrowego procesora dźwięku umożliwiają wszechstronną i niezwykle precyzyjną regulację brzmienia. Tym samym charakter kolumn głośnikowych może zostać perfekcyjnie dopasowany do ich otoczenia. Ponadto zbalansowane i niezbalansowane wejścia analogowe we wzmacniaczu umożliwiają podłączenie sprzętu źródłowego w przypadku, gdy nie ma potrzeby korzystania z transmisji bezprzewodowej.

Nowa technologia debiutuje w wielokrotnie nagradzanych zestawach głośnikowych z serii 400. Kolumny głośnikowe AIR-X 403 i AIR-X 407 w imponujący sposób potwierdzają potencjał drzemiący w nowym systemie. AIR-X pozwala łączyć kilka zestawów głośnikowych, z których każdy może być kontrolowany przez jedną lub więcej stacji bazowych AIR-X BASE. Odtwarzaj ten sam sygnał w całym domu lub różne sygnały w każdym pokoju – jedna stacja bazowa potrafi kontrolować aż trzy strefy, dostarczając ten rodzaj elastyczności, który cieszy swoim brzmieniem.

Modele AIR-X 403 i AIR-X 407 będą dostępne u autoryzowanych dealerów od grudnia 2013 r. Poglądowa cena detaliczna stacji bazowej AIR-X BASE wynosi 1799 zł/szt., a kolumn głośnikowych AIR-X 403 i AIR-X 407 odpowiednio 6499 zł/szt. i 10 999 zł/szt.

Dystrybucja w Polsce: www.audioklan.com.pl
Więcej informacji: www.elac.com