Opinia 1
Choć czasy w jakich żyjemy powodują nieustanny wyścig coraz bardziej kosmicznych technologii i wdrażanie jeszcze kilka lat temu nieosiągalnych rozwiązań, dziwnym zbiegiem okoliczności większość z nas uparcie patrzy na otaczający świat perspektywy minionych lat, przyzwyczajeń i stereotypów. Nie mówię, że to coś złego, bo oczywiście sam bardzo często tak robię, lecz warto mieć świadomość, iż takie praktyki mogą prowadzić do coraz częstszych stanów zdziwienia w jakie wprawi nas konfrontacja prozy dnia codziennego z tym, czego spodziewaliśmy się doświadczyć. Nie wierzycie Państwo? No to proponuję mały test. Proszę możliwie spontanicznie i bez głębszego zastanowienia wymienić cechy jakich oczekiwalibyście po urządzeniach pochodzących z Półwyspu Apenińskiego. Czy nie pomyśleliście przypadkiem o rustykalnych, drewnianych detalach, naturalnej skórze i generalnie seksownych krągłościach w stylu Sonus fabera, Chario, czy Unison Researcha? Zakładam, iż część z Was właśnie w tę stronę poszła. Tymczasem wystarczy wspomnieć goszczące na naszych łamach mroczne obeliski Audii Flight (Strumento N°1 & N°4), czy futurystyczne NIME Audiodesign Mya , chociaż akurat w ostatnim przykładzie bez trudu można zauważyć analogię do ikonicznych kanciastości legend motoryzacji w stylu Ferrari, czy Lamborghini. I właśnie w ten, laboratoryjno – industrialny nurt chcielibyśmy skierować Państwa uwagę, gdyż bohaterem niniejszej recenzji będzie pochodzący z Cremony wzmacniacz zintegrowany powstały w zakładach zajmujących się produkcją aparatury pomiarowej … Opal Electronics. Jeśli w tym momencie unieśliście brew w geście zdziwienia usilnie próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mieliście okazję nawet nie tyle usłyszeć, co zobaczyć i to nawet li tylko na zdjęciach cokolwiek sygnowanego ową marką, to nieco ułatwię Wam zadanie, w ramach koła ratunkowego podając handlową nazwę włoskiego przedsiębiorstwa, czyli Norma Audio. Teraz powinno być już łatwiej, bo Normy zobaczyć i usłyszeć mogliście m.in. na poprzednich edycjach Audio Video Show, monachijskiego High Endu, czy podczas wizyty m.in we wrocławskiej siedzibie dystrybutora – salonie Art and Voice / Sztuka i głos. A i u nas swojego czasu gościł przetwornik cyfrowo-analogowy HS-DA1. Tym razem jednak, dzięki uprzejmości Audio Atelier, przez ostatnich kilkanaście dni mogliśmy poznęcać się nad modelem Revo IPA-140.
O ile wspomniane we wstępie NIME Audiodesign Mya, poszukując motoryzacyjnych analogii, porównałem do Ferrari i/lub Lamborghini to 140-ka spokojnie mogłaby uchodzić za audiofilski odpowiednik … Maserati. Całkowity brak krzykliwości, stawianie na łagodne łuki aniżeli ostre krawędzie i centralnie umieszczona, zamiast charakterystycznego trójzębu, masywna chromowana gała, przywodząca na myśl starego dobrego Densena DM-10 (posiadałem wersję właśnie z chromowanymi „knob-ami”) składają się na iście genialny projekt plastyczny. Projekt, który z powodzeniem można byłoby ze względu minimalizm połączony z ergonomią przypisać któremuś ze sławnych studiów projektowych a nie … szczycącemu się typowo technicznym podejściem zespołowi inżynierów. Proszę tylko popatrzeć na masywny, ścięty wzdłuż dolnej i górnej krawędzi front z grubego płata szczotkowanego aluminium, wspomnianą gałkę z symetrycznie umieszczonymi po jej obu stronach eleganckimi wgłębieniami, w których z lewej strony zaimplementowano czujnik IR a z prawej niewielki przycisk służący zarówno do usypiania/ wybudzania urządzenia, jak i wyboru źródła w trybie sekwencyjnym potwierdzone rządkiem niewielkich diod. Równie elegancko prezentują się boki wzmacniacza, gdzie radiatory zostały elegancko zlicowane z cofniętymi w stosunku do zwężających się ku tyłowi płyty górnej i podstawy ścianami bocznymi.
Tył Normy niejako na dzień dobry potwierdza, iż mamy do czynienia z konstrukcją dual mono, gdyż wejścia i wyjścia dla obu kanałów umieszczono symetrycznie względem centralnie umieszczonego, zintegrowanego z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazda zasilającego IEC. Do dyspozycji otrzymujemy cztery pary RCA i jedną XLR. W przypadku gdyby naszła nas ochota na zamówienie wersji wyposażonej w przedwzmacniacz gramofonowy warto mieć na uwadze, iż zajmie on terminale nr.1, czyli maksymalnie od siebie oddalone (o około 30 cm), przez co posiadacze szlifierek wyposażonych w zamontowane na stałe przewody sygnałowe rozdzielające się dopiero tuż przed wtykami mogą mieć nie lada problem. Za to wejścia nr.2 można z kolei zamienić na wyjścia pre-out, w celu podłączenia np. zewnętrznej końcówki mocy lub subwoofera. I tutaj drobna, acz niezwykle istotna, uwaga natury użytkowej. Wszelakiej maści zmiany dotyczące ustawień składającego się z dwóch osobnych płytek (po jednej na kanał) phonostage’a i ww. pre-out wymagają każdorazowego rozkręcenia wzmacniacza i przeklikania mikroprzełączników a jeśli przy okazji doszłoby do przesiadki z wkładki MM na MC, to do listy operacji należy dopisać jeszcze wymianę op-ampów. Wspominam o tym, gdyż o ile większość finalnych użytków odpowiednio skonfigurowany egzemplarz otrzymają prosto z fabryki, to już kliniczne przypadki audiophilii nervosy i cała brać recenzencka z takiego stanu rzeczy może być średnio zadowolona. Co prawda z podobnymi „udogodnieniami” spotkaliśmy się już m.in. w Octave Phono Module, ale człowiek na starość się leniwy i jeśli może tego typu nastaw dokonać poprzez Menu, to właśnie taką, bezinwazyjną opcję najczęściej wybiera.
Tak, jak przy opisie tylnej ściany zdążyłem napomknąć 140-ja jest konstrukcją dual mono, W każdym kanale pracują po trzy pary MosFetów IRF240/IRFP9420 a w zasilaniu znajdziemy dwa toroidy (po 400VA każdy) i baterię dwunastu kondensatorów o łącznej pojemności 72 000 μF. W rezultacie nawet na „jałowym biegu” zużycie energii sięga 50W, co z jednej strony może zniechęcić jednostki ukierunkowane proekologicznie, lecz z drugiej daje gwarancję, iż wzmacniacz dość szybko powinien osiągać optimum swoich możliwości sonicznych. Zaufanie wzbudzają również deklarowane parametry dotyczące oddawanej mocy, która wynosi 2 x 140 W i 280 W RMS odpowiednio dla 8 i 4 Ω.
I jeszcze jedno – do niedawna, Normy wyposażono w piloty o całkiem niezłej funkcjonalności, lecz mało przystającej swą plastikową aparycją do aluminiowych brył urządzeń mających z nimi współpracować. Tymczasem dostarczony do naszej redakcji egzemplarz mógł się poszczycić sterownikiem równie eleganckim i solidnie wykonanym, co jednostka centralna. Szczotkowane aluminium, miniaturowe czarne przyciski, słowem idzie ku lepszemu.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu pora na kolejne starcie z głęboko zakorzenionymi stereotypami. Chodzi bowiem o to, iż od włoskiej elektroniki większość z nabywców oczekuje lekkiego rozmarzenia, seksownych krągłości i uroczego upiększania prezentowanego materiału a tymczasem Norma robi wszystko … tylko nie to, co przed chwilą wymieniłem. Bowiem zamiast pokazywać świat w różowych okularach i po kilku garściach prozaku (to taka handlowa nazwa Fluoksetyny – organicznego depresantu) popitego solidną porcją bursztynowo – złotego destylatu, Revo IPA-140 stawia na niemalże studyjną (tym razem bez pejoratywnego wydźwięku) prawdomówność, rozdzielczość i neutralność. W pierwszej chwili zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem włoska ekipa nie odbywała praktyk w siedzibie Brystona, bo brzmienie tytułowej integry wykazywało zastanawiająco dużo cech wspólnych z moją końcówką 4B³. Oczywiście różnice też były, lecz uczciwie trzeba przyznać, że Norma zamiast dźwięk, jak to się ładnie mówi, po audiofilsku „robić” dwoiła się i troiła, by ograniczyć się li tylko do jego reprodukcji, sama starając się możliwie najskuteczniej z toru zniknąć. Ot taki przysłowiowy drut ze wzmocnieniem.
Bas jest niesamowicie krótki, zwarty, kopiący jak narowisty źrebak, ale i bardzo nisko, przy zachowaniu ładunku energetycznego, schodzący. Zero jakiegokolwiek rozmarzenia, lirycznego spowolnienia i wodzenia wokół maślanymi oczami. Przebojowo otwierający album „Alien Love Secrets” Steve’a Vai’a utwór „Bad Horsie” dosłownie wgniata w fotel serią wyprowadzonych z iście laserową precyzją uderzeń a wirtuozerskie solówki gitarzysty mają taką szybkość, że ledwo można nadążyć z ich percepcją. Jednak piorunujące wrażenie robi dopiero „Bangkok” z krążka „Fire Garden”, gdzie muchy są nie przymierzając jak żywe, więc osoby cierpiące na etnomofobię lepiej niech sobie jego odsłuch darują a całą resztę prosimy o powstrzymanie się od nerwowego odganiania skrzydlatych natrętów. Od razu uprzedzam, że nie żartuję, gdyż w tym przypadku realizm spektaklu jest porażający.
Przesiadka na utrzymaną w podobnej estetyce symfonikę spod znaku Apocalypticy („Wagner Reloaded: Live in Leipzig”), Metallicy („S&M”), czy Theriona („Beloved Antichrist”) tylko potwierdziła i dodatkowo zintensyfikowała powyższe obserwacje. Swoboda, rozmach i potęga szły bowiem w parze z niespotykaną na tych pułapach cenowych, i generalnie wśród większości rozsądnie wycenionych konstrukcji zintegrowanych, rozdzielczością. Wgląd w nagranie, precyzja ogniskowania źródeł pozornych, czy gradacja planów były wzorowe. Nic się nie zlewało, nic nie było maskowane, ale też nic nie wyrywało się przed szereg nieudolnie zabiegając za wszelką cenę o uwagę słuchacza. Pełna liniowość i wzorowy porządek, gdzie ewidentnie słychać wysiłek włożony w zapanowanie nad wielkim składem wykonawczym a jednocześnie czuć swobodę i niewymuszoność prezentacji.
Podobnie jest z wokalami, które może nie tyle podane są blisko, bo to już zależy od zamysłu realizatora, lecz słychać je lepiej – jakby wykonawcy nie tylko ukończyli kurs dykcji, stali bliżej mikrofonów, ale i same mikrofony miały wyższą czułość. Jest to efekt porównywalny do tego, do czego podczas wielu spotkań prasowych (m.in. w U22) przyznawała się Anna Maria Jopek, czyli do dążenia do możliwie pełnego oddania wszystkich niuansów generowanych „paszczowo” przez Artystę. Można oczywiście się obawiać, iż tego typu bliskość obnaży wszelakiej maści niedoskonałości warsztatowo – logopedyczne, jednak o dziwo Norma niespecjalnie stara się je piętnować, choć oczywiście ukazuje je z profesjonalnym obiektywizmem, więc jeśli tylko ktoś np. sepleni, jak daleko nie szukając Muniek Staszczyk, czy Cassandra Wilson, to z pewnością to usłyszymy. Jednak zamiast podkreślać sybilanty wzmacniacz ograniczy się do informacji o fakcie i już. Wbrew pozorom taka prawdomówność świetnie sprawdza się w praktyce, gdyż zamiast cokolwiek maskować, czy też uśredniać dostajemy pełen pakiet informacji i to tylko od nas, a nie konstruktora wzmacniacza, zależeć będzie co z nim zrobimy. Oczywiście zdarzają się przypadki kliniczne, jak np. dokonania naszego rodzimego zjawiska scenicznego o pseudonimie zaczerpniętym od niewielkiego pomarańczowego cytrusa, bądź perełki fonograficzne w stylu „The End Of Life” Unsun, z którymi już nic nie da się zrobić (z zapomnieniem włącznie) i szczerze odradzam nauszną weryfikację ich wątpliwych walorów z pomocą włoskiej integry.
Jak sami Państwo widzicie Norma Revo IPA-140 wymyka się zakorzenionym w powszechnej świadomości stereotypom dotyczącym nie tylko wyglądu, ale i brzmienia włoskich konstrukcji. Pod względem designu jest bowiem bardziej minimalistyczna i w pewnym sensie surowa od większości kojarzonych z tymi cechami konstrukcji skandynawskich, a brzmieniowo zdecydowanie bliżej jej do „studyjnych” Brystonów aniżeli rozpalających zmysły i koloryzujących prezentowany spektakl „audiofilskich” legend umownej muzykalności. Dzięki temu cieszy oko i ucho nie absorbując niepotrzebnie uwagi swoją obecnością na półce, oraz całkiem udanie znika w torze, w jaki zostanie wpięty. Natomiast kwestię, czy wpisze się w Państwa gusta pozostawiam otwartą, gdyż to Wy a nie ktokolwiek inny powinniście dokonać finalnego wyboru.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Może głowy na stół nie położę, ale mam nieodparte wrażenie, że większość z Was sumiennie śledzi nasze recenzenckie przygody. Jeśli tak jest w istocie, to sądzę, że pamiętacie sytuację z poprzedniego testu amerykańskiego wzmacniacza marki McIntosh, w której, mniemam z pozytywnym skutkiem, przekonywałem Was do umiejętności designerów zza wielkiej w domenie skutecznego przyciągania do siebie tłumów klientów. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że Jankesi w kreowaniu postrzegania marki poprzez aparycję są niekwestionowanymi mistrzami. Owszem, mają spore osiągnięcia, jednak przywołany w poprzednim zdaniu brand swą rozpoznawalność od zawsze opierał o przywiązanie do wyglądu protoplastów swoich produktów, czyli stawia na tak zwany oldschool. To źle? Naturalnie, że nie, jednak nie samymi wspomnieniami człowiek żyje, dlatego też według mnie, a stawiam dobrą kawę, że i wielu z Was przyzna mi rację, gdy na najwyższym stopniu pudła postawię przedstawicieli Półwyspu Apenińskiego, czyli Włochów. Dlaczego? Popatrzcie na wychodzące spod ich ręki wyroby. Jeśli pochodzący z owego landu artysta ma pokazać swoje umiejętności, nie musi posiłkować się dawnymi wzorcami, tylko swobodnie porusza się w najnowszych trendach i to bez względu na dział gospodarki w jakim się obraca. Po co ten cały wywód? Otóż naszym dzisiejszym bohaterem będzie pochodzący z kraju przypominającego kształt buta a dokładnie z Cremony wzmacniacz zintegrowany Norma REVO IPA-140. A cóż w nim takiego szczególnego? Spójrzcie na serię fotografii, a przekonacie się, że da się zaprojektować coś w nowoczesnej, ale nadal bardzo mocno wywierającej piętno na naszym postrzeganiu piękna szacie. Prezentuje się ciekawie? Dla mnie owszem, dlatego też wszystkich zainteresowanych zapraszam do lektury poniższego tekstu w celu skonfrontowania dwóch przenikających się światów w dziale audio, jakimi są z jednej strony wygląd, a z drugiej teoretycznie najważniejszy dla wymagającego audiofila efekt soniczny spakowanych w tak szykowna obudowę układów elektrycznych. Zanim jednak przejdziemy do konkretów, jako spełnienie recenzenckiego obowiązku dodam, iż zaistniała sytuacja testowa jest zasługą dystrybutora włoskiej szkoły połączenia wyglądu z brzmieniem Audio Atelier.
Cóż takiego nietuzinkowego ma w sobie rzeczony wzmacniacz zintegrowany? Nie widzicie? Chodzi mi z jednej strony o prostotę, a z drugiej zawarty w niej wizualny pomysł na design. Zarzucone na środkową cześć wykończonej w czerni obudowy, nieco przewymiarowane, wykonane w technice szczotkowanego aluminium srebrne dach i podłoga powodują, że od startu projekt odbieramy nie jako powielanie znanych wzorców, tylko próbę stworzenia czegoś nowoczesnego, ale również eleganckiego. Front wzmacniacza idąc tropem idealnie wpisującego się w ów wygląd minimalizmu nie jest nadmiernie przeładowany. W centrum oferuje sporej wielkości chromowaną gałkę wzmocnienia, na lewej flance jedynie logo marki i okienko do odbioru sygnału pilota zdalnego sterowania, zaś na prawej przycisk wyboru wejścia i ukryte w poziomym okienku siedem diod informacyjnych o aktualnym stanie urządzenia. Patrząc na piecyk z lotu ptaka w tylnej części dachu widzimy dwa bloki po sześć poziomych otworów dla wentylacji grawitacyjnej układów wewnętrznych. Zapadnięte względem zewnętrznych krawędzi górnej o dolnej części obudowy boki ubrano w zajmujące ich tylną połowę radiatory. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten ma do zaproponowania cztery wejścia RCA w tym jedno możliwe do zmiany na phonostage’a dla wkładek MM/MC, jedno XLR, wolny slot dla występującego jako opcja streamera, pojedyncze terminale kolumnowe i zintegrowane w głównym włącznikiem gniazdo zasilania. Zwieńczeniem oferty tytułowego bohatera jest dostarczany w komplecie startowym zgrabny pilot.
Ok. Wygląd wyglądem, ale zapewne wielu z Was bardziej zainteresowanych jest, jak opisywana konstrukcja radzi sobie na najważniejszym dla siebie froncie, czyli jaki świat muzyki jest nam w stanie zaproponować. I tutaj mam dobre wieści. Mianowicie chodzi mi o fakt stawiania integry na zwartość, szybkość i dobre rysowanie przekazu muzycznego. Dlaczego według mnie jest to dobra informacja? Otóż zdecydowana większość pochodzących z Włoch konstrukcji kojarzona jest ze stawianiem na muzykalność ponad wszystko. To teoretycznie nic złego, ale nawet delikatne przekroczenie cienkiej linii wysmakowanego koloru i wysycenia dźwięku powoduje jego dramatyczne spowolnienie, a często zwyczajne przeciążenie. Muzyka co prawda kipi od gęstości, ale nie ma w sobie ani krzty niezbędnego do jej odpowiedniego odbioru wigoru i zwyczajnie staje się nudna. Na szczęście inżynierowie ze stajni Normy poszli nieco inna drogą. Najważniejszym dla nich jest unikająca przegrzania spektaklu muzycznego neutralność i równowaga tonalna. Ale ostrzegam, na tle innych propozycji z tego terytorium Europy w pierwszym kontakcie możecie odebrać to jako odchudzenie. I przyznam szczerze, że nastawiony na kapiący z muzy sok również ja tak to odebrałem. Tymczasem każdy kolejny krążek pokazywał, że w ogólnym postrzeganiu jakości dźwięku oferta 140-ki jest bardzo ciekawym połączeniem szybkości narastania dźwięku, przy unikaniu jego wyostrzenia. Wszystko jest zwarte i nieco lżejsze niż mam na co dzień, ale nadal pozbawione natarczywości. A czy są jakieś skutki uboczne? Nie wiem, czy należałoby to w ten sposób nazwać, ale wydaje mi się, że jedynym co zauważyłem, jest dobitniejsze stawianie na rozbudowywanie pierwszego planu. Ale po raz kolejny oznajmiam, to nie jest wada, tylko sznyt grania. A co najważniejsze skutkiem nie pomyłki przy projektowaniu na inżynierskich deskach, tylko efektem dbania o zaplanowany bliski neutralności balans tonalny. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że najłatwiejszym o zrealizowania mykiem budującym hektary głębi jest ustalenie dołka w odpowiednim zakresie pasma przenoszenia, co wielu producentów brutalnie czyni, a od czego Włosi powołujący do życia oceniany wzmacniacz stronili. Jak zatem wszytko wygląda na tle konkretnej muzyki? Normalnie. To znaczy, że wszystkie gatunki muzyczne wypadają dobrze, bez prób jakiegokolwiek faworyzowania. To naturalnie podczas szukania wyczynów w muzyce barokowej może oznaczać zbyt małą dawkę barwowego podkręcenia temperatury grania, ale nigdy nie zanotowałem uczucia szkodliwości takiej prezentacji. Wszelkie niuanse kubatur kościelnych i wszelkich wydarzeń na ich posadzce oddane były bardzo dobrze, z tą tylko różnicą, że instrumentarium nie wkraczało na poziom wyczynowości w oddaniu swojej specyfiki wybrzmienia. Ale zaznaczam, mój i recenzowany wzmacniacz są z innych światów cenowych, dlatego też lepiej tak z dobrym pakietem informacji, niż siłowe pogrubianie malującej muzyczny obraz kreski, co mogłoby odbić się czkawką w pokazaniu jej witalności. A co w takim razie z resztą nurtów muzycznych? Naturalnie dbałość o chadzanie drogą neutralności ma zawsze i dobre strony. W czym rzecz? Otóż wszyscy miłośnicy muzy stawiającej na szybkość, energię i świeżość będą mile zaskoczeni, gdy po zastąpieniu swojego wzmaka Normą nagle okaże się, że free jazz, czy muzyka metalowa i oczywiście elektroniczna grają jak nigdy wcześniej. Nasz niepozorny przedstawiciel segmentu wzmocnienia sygnału audio bez problemu pokaże niedowiarkom, jaki potencjał energii drzemie we wspomnianych stylach. Skąd takie przekonanie? Spójrzcie na fotografie. Przecież test przebiegał przy użyciu topowych, osiągających wysokość ponad dwóch metrów duńskich kolumn Dynaudio, a to pokazuje, że tytułowemu Włochowi nie straszne żadne, nawet naszpikowane baterią głośników konstrukcje. A zaznaczam, podczas zabawy w opiniowanie nie było taryfy ulgowej w postaci nie przekraczania odpowiedniego dla muzyki metalowej poziomu głośności. Kiedy wymagał tego materiał, moja samotnia trzęsła się w posadach, a nie powiem, z pewnego rodzaju przyjemnością cierpiałem, że ten z wyglądu maluszek na tle kolumn daje radę. Czy może być zatem lepsza rekomendacja?
Gdy opisywany „naleśnik” o włoskim rodowodzie wylądował na docelowym miejscu, spoglądając na dwie dwumetrowe duńskie wieże na mej twarzy pojawił się grymas uśmiechu. Przecież patrząc zdroworozsądkowo na teoretycznych testowych partnerów nie było szans na dobry rezultat soniczny. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie dość, że integra IPA-140 spokojnie pociągnęła monstrualne kulumniszcza, to udało się jej jeszcze pokazać kilka ciekawych punktów. Z mojej strony pełen szacun. A czy ten model wzmacniacza marki Norma jest dla wszystkich? Jeśli nie szukacie desperackiego podkolorowania posiadanego zestawienia, nawet chadzające w estetyce neutralności sety będą z ożenku ze 140-ką bardzo ukontentowane. A gdy w dotychczasowej drodze audiofila dziwnym zbiegiem okoliczności przesadziliście z dosładzaniem muzyki w wykonaniu uzbieranej przez lata układanki, opisywany w dzisiejszym spotkaniu wzmacniacz powinien być pierwszym do bliższego poznania. To naprawdę może być poszukiwany przez Was element.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, DYNAUDIO MASTER EVIDENCE
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 23 990 PLN, phono MM/MC – 1690 PLN, USB-1 – 2490 PLN
Dane techniczne
Wejścia: 4 pary RCA, 1 para XLR, opcjonalne Phono, opcjonalne USB DAC
Impedancja wejściowa: 47 kΩ (bez wyboru wejścia) / 10 kΩ (przy wybranym wejściu)
Impedancja wyjściowa (Pre-Out): 200 Ω
Pasmo przenoszenia: 0 Hz – 1.8 MHz (-3dB)
Moc wyjściowa: 2 x 140 W RMS / 8 Ω, 2 x 280 W RMS / 4 Ω
Prąd wyjściowy: 36 A (ciągły), 150 A (chwilowy)
Wzmocnienie: 34 dB
Wymiary (WxSxG): 110 x 430 x 365 mm, (bez nóżek, pokręteł i terminali)
Waga: 25 kg
Dostępne wykończenia: srebrne, czarne za dopłatą 1200 PLN
Opinia 1
Poruszając się w sferze dóbr … nazwijmy je umownie „luksusowych” można zauważyć pewną, niewątpliwie zaskakująca dla przypadkowego obserwatora, prawidłowość. Otóż miłośnicy owego, wspomnianego przed chwilą „luksusu” gotowi są zapłacić krocie za coś, co wyglądając pozornie zupełnie zwyczajnie, zostało sygnowane przez „Kogoś” – swoistego mistrza, senseja, znanego i szanowanego designera. Mamy zatem intrygujące wersje, lub też jedynie wdzianka, butelek Piper-Heidsieck Champagne autorstwa Jean-Paul Gaultiera, przepiękną, kryształową karafkę L’Or de Jean Martell Dome Special Edition zaprojektowaną przez Erica Gizarda, czy już przykład z naszego podwórka – sygnowane przez Kena Ishiwatę „specjalne” wersje Marantzów. Największą jednak biegłość w tego typu praktykach osiągnęli amerykanie zajmujący się od dawien dawna dwuśladami. Przychodzi coś Państwu na myśl? Chodzi oczywiście o markę Harley-Davidson i jej złote motto wygłaszane niczym mantra przez sprzedawców – „Kupując Harley’a kupujesz legendę, a motocykl dostajesz gratis”. Mistrzowskie zagranie, nieprawdaż? Co ciekawe podobną drogą podąża pewien, również mający swoją siedzibę w USA, lecz nie w Milwaukee a Binghamton, producent, którego wyroby, oczywiście w pewnych kręgach, również za legendarne uchodzą. Jak się domyślacie mowa o McIntosh Laboratory i całą związaną z tą „legendą amerykańskiego High-Endu” otoczką. W dodatku w dzisiejszej odsłonie zajmiemy się produktem na swój sposób przełomowym, gdyż pierwszym a zarazem jedynym w blisko siedemdziesięcioletniej historii zintegrowanym wzmacniaczem hybrydowym MA252.
Uczciwie trzeba przyznać, że jeśli chodzi o stylistykę, to Amerykanie czerpiąc pełnymi garściami z tego co w historii marki najlepsze, czyli legendarnego MC275, stworzyli na jego temat swoistą wariację w zdecydowanie nowszej, bardziej współczesnej a zarazem kompaktowej formie. MA252 zaprojektowano bowiem zgodnie z klasycznym dla McIntosha, charakterystycznym i niepodrabialnym wzornictwem. Skośnie ściętą na froncie platformę nośną wykonano z polerowanej stali nierdzewnej a czernione boczne ścianki przyozdobiono odlewanymi z aluminium napisami informującymi oczywiście o producencie i modelu urządzenia. Na przedzie pierwszej w historii, działającej od 1949 r. firmy, hybrydy umieszczono jedynie dwa, utrzymane w stylistyce retro pokrętła odpowiedzialne za regulację głośności i wybór źródła. Tuż za nimi, na wypolerowanej „nierdzewce” przycupnęły cztery niewielkie lampki. To właśnie sekcja przedwzmacniacza, w której w każdym kanale pracuje zestaw lamp 12AX7a i 12AT7, oczywiście podświetlonych firmową zielonkawą poświatą, które bezpośrednio po włączeniu, czyli w trakcie rozgrzewania/stabilizacji, okraszone są przez kilkanaście sekund pomarańczowo-bursztynową iluminacją. Takie samo podświetlenie pojawia się w momencie aktywowania systemu zapobiegającego przesterowanie głośników – Power Guard®.
Dodatkowo każda z lamp otrzymała estetyczny, ochronny koszyczek z firmowym logotypem na plastikowym, zamocowanym na jego szczycie „kapselku”. Przesuwając wzrok dalej ku tyłowi napotkamy okolony firmowymi, charakteryzującymi się umieszczonym na nich monogramem „Mc” radiatorami McIntosh Monogrammed Heatsinks™, panel z całkiem czytelnym wyświetlaczem OLED informującym o aktualnych parametrach pracy, wybranym źródle, itp. Wyświetlacz ten jest też przydatny do bardziej zaawansowanych opcji, jak zmiana nazw poszczególnych wejść, ustawienie balansu, czy też aktywacja / dezaktywacja regulacji barwy.
Ściana tylna, jak to u Maca jest dwustrefowa. Smolisto czarną górę zdobią przepiękne, masywne i iście biżuteryjne pojedyncze terminale głośnikowe a dolny, polerowany pas to już królestwo interfejsów we/wyjściowych. Do dyspozycji mamy parę XLRów, dwie pary wejść RCA, wyposażone w zacisk uziemienia wejście dedykowane wkładkom MM i … nieco egzotyczne, przynajmniej z naszego – ortodoksyjnego punktu widzenia, wyjście dla subwoofera.
Wzmacniacz do klienta dociera w stanie umożliwiającym jego uruchomienie praktycznie od razu po wyjęciu z kartonu. Jedyną rzeczą jaką może, bo wcale nie musi, zrobić jego nabywca jest założenie ochronnych koszyczków na lampy, które są już zamontowane fabrycznie. W komplecie znajduje się oczywiście pilot, który choć całkowicie plastikowy i o dość niewielkich gabarytach doskonale spełnia swoje zadanie i szalenie ułatwia zarówno codzienna obsługę wzmacniacza, jak i bardziej skomplikowane zmiany w poszczególnych podpoziomach menu.
Patrząc z perspektywy urządzeń przyozdobionych charakterystycznym zielonym logotypem, które przewinęły się przez nasze redakcyjne systemy, a trochę tego było (C2500, system MCD1100 + C1000T + MC2301, MT10, MP1100, MA8900) można uznać MA252 za przedstawiciela dedykowanej gabinetom i sypialniom linii mini. To jednak tylko pozory, gdyż 252-ka o ile swoją posturą może nie przytłacza, to serce do grania ma jak starsze rodzeństwo – wielkie. W dodatku, właśnie poprzez swoją kompaktowość, poniekąd lepiej wpasowuje się w europejskie, niewielkie metraże, aniżeli potężne kolosy dedykowane co najmniej 50 metrowym amerykańskim salonom. W końcu 100 W przy 8 Ω i 160 przy 4-ech w większości przypadków, o ile tylko nie będziemy próbowali uzyskać koncertowych poziomów głośności z podpiętych do tytułowej hybrydy Gauderów Dark 100 (recenzja wkrótce), powinno być w zupełności wystarczające. I tak też jest w rzeczywistości, gdyż pomimo iż dystrybutor – warszawski Hi-Fi Club, wraz ze wzmacniaczem, zapobiegliwie dostarczył również firmowe kolumny XR100, w pełni satysfakcjonujący efekt osiągnąłem ze swoimi dyżurnymi Gauderami Arcona 80.
Po kilkudniowej rozgrzewce, gdy wszelakiej maści obawy związane z ewentualnym niewygrzaniem zostały rozwiane, postanowiłem nieco bardziej krytycznie przysłuchać się amerykańskiemu mikrusowi. Pierwszy rzut oka, znaczy się ucha i … nieźle, naprawdę nieźle. Pół żartem, pół serio i siląc się na zachowawczość mógłbym co prawda upierać się przy asekuracyjnym stanowisku, że „słychać było potencjał”, jednak muzykalność i autentyczna, atawistyczna chęć do grania 252-ki całkowicie niweczyła powyższe założenia. Nawet przy dość oszczędnej aranżacyjnie i zagranej na całkowitym luzie „Crosseyed Heart” Keitha Richardsa nie sposób było spokojnie wysiedzieć w fotelu. W dodatku pomimo zauważalnego faworyzowania średnicy i tym samym przybliżenia pierwszoplanowych popisów wokalnych, całość miała odpowiedni, nieco garażowy pazur, energetyczną basową podstawę i rozdzielcze, choć przyprószone lampową słodyczą wysokie tony. Całe szczęście owe lampowe piętno nie sprawiło, iż chropawe, przepalone i przepite gardło 70-letniego Stonesa wydało z siebie dźwięki, jakby od maleńkości przepłukiwane było jedynie letnim kakaukiem i sokiem z hibiskusa. Wspominam o tym, bo bardzo często można napotkać w sieci opinie, iż właśnie implementacja lamp w źródle, bądź w sekcji przedwzmacniacza jest panaceum na całe zło objawiające się szorstkością i kanciastością. Tymczasem to jedynie szczypta słodyczy, mała łyżeczka miodu w całej beczce destylatu z Islay. Krótko mówiąc MA252 można uznać za równie przesłodzonego, jak Ardbega Grooves Limited Edition za trunek wybitnie deserowy, jak nie przymierzając ajerkoniak. Oczywiście dla miłośników ekstremalnych suchotników i daleko posuniętej desaturacji, czy też odarcia przekazu muzycznego z wszelakich emocji na rzecz rozbijania każdego dźwięku na atomy McIntosh może wydać się zbyt … „ładny”, ale bądźmy szczerzy – to już ich problem, nie nasz. Słodko i zmysłowo wypada za to pojawiająca się gościnnie na „Illusion” Norah Jones, ale … ona właśnie tak śpiewa, więc trudno mieć o to do Maca pretensję.
Przesiadka na nieco ostrzejsze brzmienia i zdecydowanie bardziej wymagające aranżacje z repertuaru szwajcarskiej formacji Shakra („Snakes & Ladders”) bardzo dobitnie pokazała, że i w klimatach hard’n’heavy tytułowa hybryda nie tylko nie rozczarowuje, lecz rzuca się w wir wydarzeń niczym rozbrykany Golden Retriever w błotnistą kałużę. Wysycona średnica i przyprószone lampowym ciepłem wysokie tony sprawiają, że nieco kanciste, czy też cierpiące na pochodne niedoskonałości realizacyjnych sybilanty i ziarnistość już tak nie rażą i poprzez pewną ich tonizację nie psują przyjemności odsłuchu. Bas schodzi całkiem nisko i ma odpowiedni drajw. Co prawda w kategoriach bezwzględnych wypadałoby wspomnieć o fakcie, iż kreślony jest grubszą aniżeli np. przez Brystona 4B³ kreską i nie oferuje takiego wglądu w jego strukturę, ale patrząc na różnice w cenie i mocy obu konstrukcji wydaje się to całkiem zrozumiałe.
Warto jednak pochwalić McIntosha za brak prób upraszczania pewnych problematycznych zagadnień poprzez samowolne szukanie dróg na skróty. W momencie bowiem, gdy wieloplanowość i złożoność kompozycji, w stylu chóralnych partii „Magnificat/ Gloria” Vivaldiego, wykracza poza jego możliwości z niezwykłą gracją obniża rozdzielczość dalszych planów skupiając swoją, i zarazem słuchacza, uwagę na wydarzeniach rozgrywających się bliżej odbiorcy resztę prezentując w formie impresjonistycznych plam. Dzięki czemu nie tracimy precyzji w ogniskowaniu bliższych źródeł pozornych a te dalsze – trzecio i czwarto planowe pełnią wtedy rolę idealnie pasujące do całości tło.
Pomimo zaskakująco kompaktowej, jak na amerykańskie standardy, konstrukcji McIntosh MA252 wcale nie cierpi z powodu zbyt zwiewnego, czy też anorektycznego brzmienia. Śmiem wręcz twierdzić, iż osoby oceniające go li tylko po wyglądzie mogą mocno, a przy tym pozytywnie, się zdziwić ile dynamiki i soczystości drzemie w tej hybrydowej konstrukcji. Klasyczny wygląd, intrygująca iluminacja a przede wszystkim typowo „firmowe” brzmienie nie tylko nie rozczarują wiernych miłośników marki, lecz mają spore szanse na pozyskanie kolejnych zastępów akolitów dysponujących nieco skromniejszymi budżetami i warunkami lokalowymi. Czy mamy zatem do czynienia z rozmienianiem się na drobne? W żadnym wypadku, gdyż start z pułapu jaki oferuje MA252 w pełni zasługuje na uznanie, a że starsze rodzeństwo operuje na zdecydowanie wyższych pułapach tak cenowych, jak i gabarytowych, to tym lepiej. Bowiem jeśli tylko estetyka w jakiej gra (i przy okazji wygląda) tytułowa integra przypadnie nam do gustu, to możliwości dalszej eksploracji firmowego portfolio będą w stanie zapewnić nam zajęcie na długie lata.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips.
Opinia 2
Chyba nie zdradzę tajemnicy poliszynela, gdy przypomnę, iż co prawda w końcowej fazie, ale nadal znajdujemy się tak zwanym okresie ogórkowym, czyli ni mniej ni więcej mamy odbierające nam wszystkim ochotę do nadmiernego zaangażowania w jakiekolwiek działania wakacje. Po co o tym przypominam? Aby spowodować u co poniektórych stan podłamania nieubłaganym dobieganiem ich do końca? Nie. Raczej chodzi mi o fakt stosowania różnych sposobów przeciwdziałania ogólnemu marazmowi przez zainteresowane ruchem w interesie podmioty gospodarcze. Jakie to sposoby? Nie wiem do końca, co robi konkurencja, lecz prawdopodobnie stosuje bardzo modne obecnie działania podprogowe. A co robimy my? Tutaj mam dobre wieści. Nie używamy tak podłych psychologicznych zagrywek, tylko nie przebierając w środkach dla urozmaicenia recenzenckiego ciągu portalowych wydarzeń sięgamy po ikony rynku szeroko pojętego audio. Uczciwe podejście to tematu? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, miło mi zaprosić zainteresowanych na przygodę z kultową amerykańską marką McIntosh, która w tym odcinku wystawiła do walki hybrydowy wzmacniacz zintegrowany MA252 i w moim przypadku (Marcin słuchał samego wzmacniacza) wspomagające go firmowe zespoły głośnikowe XR100. Zainteresowani? Sądzę, że inna niż pozytywna odpowiedź byłaby nieuprawnioną złośliwością, dlatego też wieńcząc rozbiegówkę dodam, iż zainicjowane starcie ze śmiało można powiedzieć tytanem segmentu High Endu zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi HiFi Club.
Jak prezentuje się tytułowa integra? Cóż, bez najmniejszego naciągania faktów i mimo pełnoprawnej przynależności do działu rozdających karty w tym biznesie, jest stosunkowo mała. Naturalnie nie oznacza to bycia płaskim, rodem z dawnych wież „mini” mikrusem, ale do rozmiarowego rozmachu końcówek oferujących 1.25 KW mocy tego brandu sporo jej brakuje. A jak wygląda? Inżynierowie zza wielkiej wody bez silenia się nad wymyślną obudową nie szukali szczególnych designerskich nowości, tylko swoje siły ładnego opakowania opartej o lampy elektronowe i tranzystory elektroniki skierowali w stronę dobrania odpowiedniej kolorystyki i wykończenia każdej z części wykorzystującej typową dla lampiakaów platformy. Tak tak, 252-ka jest dość wąską w odniesieniu do typowego rozmiaru płaską skrzynką, na której, patrząc od frontu, dla spełnienia ciekawych doznań wizualnych na wykończonej w chromie płaszczyźnie wyeksponowano podświetlone na zielono szklane bańki, a tuż za nimi ulokowano użebrowany na bokach wielkimi radiatorami i dodatkowo wentylowany dwoma blokami podłużnych wycięć na dachu, wykończony w czarnym macie prostopadłościan z częścią elektroniki i transformatorami. Front w dwóch trzecich swojej wysokości,dla delikatnego przełamania monotonii, został odchylony ku tyłowi. Przyznam szczerze, że na tle znanej mi z wcześniejszych spotkań konkurencji jest to fajny wizerunkowy myk. Mało tego. Aby nie zaburzyć tego akcentu atrakcyjności hubrydowy maluszek na wspomnianej skośnej części awersu oferuje nam jedynie dwie gałki (lewa wybór wejść, prawa włącznik i pokrętło głośności), wejście słuchawkowe i diodę sygnalizującą stan pracy. Referując znajdujący się na plecach wzmacniacza zestaw przyłączy jestem zobligowany zeznać, iż na dolnej (chromowanej) płaszczyźnie patrząc od lewej znajdziemy terminal zasilania ze znajdującym się nad nim gniazdem bezpiecznika, dwa wejścia serwisowe, wyjście RCA dla subwoofera, jedno wejście XLR, dwa RCA i na prawej flance wejście na przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM z niezbędnym w takim przypadku zaciskiem uziemienia. Zaś piętro wyżej, czyli na czarnej nadstawce umieszczono pojedyncze zaciski kolumnowe. Ostatnim, tym razem z punktu widzenia prezentacji wizualnej opiniowanego wzmacniacza a zarazem bardzo ważnym elementem, jest fantastycznie prezentujące się, wykorzystujące gotycką czcionkę logo marki z oznaczeniem modelu. Zbędny blichtr? Zapewniam, że nie, co w przypadku niepewności jesteśmy w stanie docenić tylko podczas osobistego kontaktu.
Jeśli chodzi o kolumny, te są równie ciekawe jak wzmacniacz. Z tą tylko różnicą, że gdy piecyk w swej nieprzeciętności raczej stawiał na wygląd, to zespoły głośnikowe na budowę. O co chodzi? Przecież to widać gołym okiem. Ale od początku. Mamy do czynienia z dość wysokimi i z racji wąskiego frontu smukłymi, wykończonymi w kolorze piano black skrzynkami. Ich boczne ścianki w trosce o eliminację ewentualnych szkodliwych dla dźwięku wewnętrznych rezonansów zwężając się ku tyłowi płynnym łukiem delikatnie się zapadają. Na plechach znajdziemy zlokalizowany w górnej części prostokątny otwór bassreflexu i tuż nad ziemią podwojone zaciski dla kabli sygnałowych. Całość konstrukcji stabilizowana jest na czterech przykręcanych do podstawy, zwiększających rozstaw punktów podparcia stopach, w które według potrzeb wkręcamy dostarczone w komplecie kolce lub płaskie stopki. I gdyby komuś wydawałoby się, że w tej wyliczance nie ma nic ciekawego, spieszę przybliżyć pakiet danych na temat najciekawszego punktu projektu o handlowej nazwie XR100 frontu. Cóż w nim tak niespotykanego? Otóż ciekawostką jest podejście konstruktorów McIntosh’a do przetwarzania średnich tonów, a konkretnie mówiąc zastosowanie nie jednego większego drajwera, tylko dziesięciu małych, symetrycznie skupionych wokół wysokotonówki na aluminiowej wyspie głośników. Przyznam szczerze, że gdy ujrzałem taki rozwój membranowych wydarzeń, natychmiast zapaliła mi się kontrolka dotycząca spójności przekazu. Jednak w obawie przed ewentualnym przedwczesnym linczem producenta tym razem trochę uprzedzając fakty przyznam, na szczęście, jak okażę się w dalszej części tekstu, strach miał jedynie wielkie oczy. Listę znajdujących się na froncie tych konstrukcji głośników uzupełniają jeszcze, bez problemu radzące sobie z wypełnieniem niskimi rejestrami kubatury mojego pokoju cztery basowce. Ostatnim namaszczeniem tej części XR100 jest znajdujące się tuż nad podłogą, podobnie do wzmacniacza kreślone gotykiem logo marki.
Rozpoczynając opis brzmienia przygotowanego zestawu najpierw odniosę się do wspomnianych obaw o spójność przekazu. Jak sygnalizowałem, miałem pewne obawy, że rozdrobnienie promieniowania tak ważnego dla naszego dla nas przedziału pasma akustycznego może odbić się na jego czytelności lub całkowitym oderwaniu się od reszty podzakresów. Tymczasem jedynym co zauważyłem, był efekt delikatnego jego doświetlenia, a co za tym idzie, otrzymałem dodatkową szczyptę napowietrzenia spektaklu muzycznego. Zatem jeśli jakiś system cierpi na mówiąc kolokwialnie “przyduchę”, jego właściciel pierwsze kroki powinien skierować w stronę XR100. Kolumny wniosą nieco rozmachu w średnicy i nagle świat zacznie być radosnym, a przecież o to w kontaktach z muzyką chodzi. Ale oznajmiam również, mój raczej pozbawiony naleciałości typu spowolniony, czy otyły dźwięk system przez cały czas testu nie zgłaszał najmniejszych problemów z powodu jankeskiego rozwiązania, tylko raczej w pełni z niego korzystał, co sugeruje dużą kompatybilność kolumn z potencjalnymi konfiguracjami audio. Ale do rzeczy. Obcowanie z muzyką w zaproponowanym przez dystrybutora zestawieniu zaowocowało bardzo przyjemnym w odbiorze zderzeniem z realiami zapisów nutowych. To był zawsze bardzo gładki, a przez to pozbawiony szorstkości, dobrze poukładany na wirtualnej scenie w wektorze głębokości i nieco faworyzujący pierwszy plan dźwięk. Co więcej, oprócz opisanego na początku tego akapitu sznytu otwarcia średnicy dzięki baterii czterech przetworników niskotonowych gdy wymagał tego materiał zapisany na płycie, dolny zakres bez problemu realizował wszystkie zamierzenia artystów. Naturalnie za sprawą wzmacniania sygnału hybrydową integrą, podczas kilkunastodniowego obcowania z popularnymi MAC-ami nie zanotowałem wyczynowości na skrajach pasma, ale biorąc pod uwagę zamierzony w procesie ustalania zestawu do testu udział lamp w torze stawianie w głównej mierze na muzykalność i gładkość w żadnym wypadku nie może być uważane za jakikolwiek problem, tylko konsekwencję świadomego wyboru. Wiem, wiem, poprzednie zdanie jest audio elementarzem, ale znając życie w celu uniknięcia manipulacji przez potencjalnych przeciwników szklanych baniek wolałem wyłożyć to jasno wyartykułować. Zatem jak wszystkie wskazówki wypadały w konkretnych propozycjach płytowych? Weźmy na początek płytę Johna Surmana „Invisible Threads”. Jego popisy na klarnecie basowym i saksofonie barytonowym wypadały zjawiskowo. Z jednej strony niosły ze sobą niezbędną do oddania ich masy dawkę energii, a z drugiej korzystając z dobrodziejstw konstrukcji kolumn brzmiały niezwykle świeżo i lekko. Mało tego, przecież we wspomnianym projekcie mamy jeszcze uwielbiany przeze mnie wibrafon, który podobnie do instrumentów frontmana był bardzo angażujący. Emanował soczystością, dźwięcznością. ale również fajną krągłością, co o dziwo nie powodowało utraty tak ważnego dla bębniarza blasku perkusjonaliów. Owszem, nie była to prezentacja rodem z diamentowych wyczynów kolumnowej konkurencji, ale zapewniam, nigdy nie odczuwałem potrzeby ich tłumienia. Po prostu spowodowana konsekwencją systemu inna niż mam na co dzień propagacja wibracji uderzanych drewnianą pałką talerzy. Idźmy dalej. Żeby potwierdzić usłyszane podczas jazzowych ballad wnioski jako kolejny punkt programu wybrałem produkcję Michela Godarda „Monteverdi A Trace Of Grace”. Rozmach goszczącego muzyków klasztoru i powodująca echo reakcja jego ścian na odbywające się na posadzce wydarzenia wciągnęły mnie w twórczość Claudio Monteverdiego od pierwszego do ostatniego tracka tej płyty. Podobne w brzmieniu do Johna Surmana instrumentarium Michela Godarda również i tym razem za sprawą lampek w układach elektrycznych zdawało się kipieć ze szczęścia. To była feeria barwnych barokowych wokaliz przy akompaniamencie również pięknie brzmiących instrumentów dawnych. Na koniec przygody z Amerykanami przywołam starcie z muzyką buntu, którą w moim przypadku dość często jest twórczość zespołu Metallica. I jak? Przecież cały czas piałem nad muzykalnością zestawu, co nie zawsze idzie w parze z ciężkim brzmieniem. Spokojnie. Również w starciu z mocnymi gitarowymi riffami, energetyczną stopą perkusji i charyzmatycznym wokalem zestaw MA252 i XR100 pokazał się z dobrej strony. Może nie wyciął pozornych źródeł dźwięku z wirtualnej sceny skalpelem i nie wykrzyczał wszystkiego w sposób idealny dla tego typu muzy, ale nie mogę powiedzieć, że była to uśredniona metalowa papka. Było spokojniej niż nakazywałby wzorzec, ale nie bez życia, tylko typowa dla mocnych układów lampowych nieco ukulturalniona, ale nadal energetyczna jazda bez trzymanki, czego w pewnym sensie oczekiwałem i co w konsekwencji wyboru wzmocnienia otrzymałem.
Zbierając rozrzucone w ostatnim akapicie wskazówki w jedną całość śmiało mogę powiedzieć, że jeśli podczas słuchania muzyki nie dzielicie włosa na czworo, tytułowy zestaw zdaje się być idealnym kandydatem do przynajmniej zapoznawczego odsłuchu. Oferuje dobrą podstawę basową, pełne życia średnie tony i dotknięte gładkością lampy, ale nie zamglone, wysokie rejestry. To zaś w moim mniemaniu jest bardzo dobrą prognozą, że jeśli Wasza układanka audio nie cierpi na ociężałość, w momencie potencjalnego ożenku przyniesie same dobre skutki. Czy jest to dźwięk dla wszystkich? Jak zwykle przy takim pytaniu choćby z racji bytu zagorzałych wrogów lamp w środowisku audiofilów nie może być innej odpowiedzi niż „nie”. Ale ze swojej strony mogę powiedzieć, że mimo posiadania systemu ze zdecydowanie wyższej półki cenowej to, co zaprezentowali Amerykanie, było bardzo bliskie memu sercu. Czy podobnie będzie z Wami, niestety musicie sprawdzić sami. Innego wyjścia nie ma.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena
McIntosh MA252: 17 500 PLN
McIntosh XR100: 48 000 PLN (para)
Dane techniczne
McIntosh MA252
Wejścia: para XLR, dwie pary RC, para phono RCA
Moc wyjściowa: 100 W / 8 Ω, 160 W / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz (+/-0.5 dB), 10 Hz – 100 kHz (+/-3 dB)
Czułość wejścia phono (MM): 3.0 mV
Impedancja wejściowa (phono MM): 47 kΩ; 50pF
Odstęp sygnał/szum (MM): 80 dB
Maksymalne napięcie wyjściowe: 8 V
Czułość wejść: 0,6 V (XLR), 0,3 V (RCA)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ
Zniekształcenia THD: 0.03%
Odstęp sygnał/szum: 97 dB
Współczynnik tłumienia: >200 (8 Ω), >100 (4 Ω)
Pobór mocy: <0,5W standby
Wymiary (S x W x G): 30.5 x 19.4 x 45.7 cm
Waga: 12,7 kg
McIntosh XR100
Konstrukcja: 4-drożna, wentylowana
Impedancja nominalna: 8 Ω
Skuteczność: 87 dB (SPL, 2.8V/1m)
Pasmo przenoszenia: 30Hz-45kHz
Zalecana moc wzmacniacza: 75 – 600 W
Częstotliwości podziału zwrotnicy: 300 Hz, 2 kHz, 8 kHz
Przetworniki niskotonowe: x szt. 6″ Cast Frame, LDHP, Poly Cone
Głośniki średniotonowe: 8 szt. 2″ Inverted Titanium Dome Midrange, 2 szt 2″ Titanium Dome Tweeter
Przetwornik wysokotonowy: 3/4″ Titanium Dome
Wymiary ( S x W x G): 203 x 1295 x 469 mm
Waga: 31kg
Doskonale zaprojektowany, z w pełni zbalansowanym torem sygnałowym i najwyższej jakości komponentami – najnowszy, referencyjny gramofon Yamaha GT-5000 w oczywisty sposób nawiązuje do złotej ery hi-fi, łącząc ekskluzywne wzornictwo z doskonałym brzmieniem i perfekcją wykonania. Za pomocą tego modelu Yamaha ponownie tworzy nową erę hi-fi, zapewniając prawdziwą ucztę zarówno dla uszu, jak i dla duszy.
Yamaha GT-5000 w jawny sposób nawiązuje do złotej ery hi-fi, w której królowały właśnie gramofony. Do dzisiaj dla wielu najbardziej wymagających miłośników muzyki jakość analogowego dźwięku pozostaje niedoścignionym ideałem. Odwołując się do wyrafinowanych konstrukcji ze złotego wieku hi-fi GT-5000 kontynuuje to dziedzictwo, podążając w stronę czystej muzykalności. Ten referencyjny model dostarcza absolutną przejrzystość i otwartość dźwięku, jednocześnie odzwierciedlając kunszt i rzemiosło, charakterystyczny nie tylko dla flagowych urządzeń audio Yamahy.
Zbalansowany tor sygnałowy
Podstawą niesamowitych możliwości audio referencyjnego gramofonu Yamahy jest dbałość o szczegóły konstrukcyjne. Tworząc układ audio projektanci sięgnęli po sprawdzone rozwiązanie, tj. zbalansowany tor sygnałowy, który zapewnia absolutną przejrzystość i otwartość dźwięku. W połączeniu z przedwzmacniaczem C-5000 i wzmacniaczem mocy M-5000, gramofon GT-5000 zapewnia zbalansowany łańcuch sygnałowy – od źródła, aż do wyjść głośnikowych.
Najwyższa możliwa precyzja śledzenia rowka płyty
W projekcie GT-5000 bardzo łatwo można doszukać się inspiracji odwołujących się do gramofonów Yamahy z serii „Gigantyczne i niesamowite”. Tamte konstrukcje cechowały ciężkie drewniane obudowy i talerze, które skutecznie tłumiły wibracje, zapewniając fantastyczne możliwości brzmieniowe. GT-5000 podąża tym samym torem, ale wynosi jakość dźwięku na jeszcze wyższy poziom. Gramofon wyposażony jest w proste ramię o długości 223 mm, zaprojektowane pod kątem uzyskania maksymalnej sztywności. W połączeniu z optymalnym zbalansowaniem całości element ten gwarantuje najwyższą możliwą precyzję śledzenia rowka płyty.
Wysokiej klasy napęd
Źródłem napędu urządzenia jest wysokiej klasy 24-biegunowy, 2-fazowy silnik synchroniczny prądu zmiennego. Motor generuje precyzyjną falę sinusoidalną i za pomocą paska napędza ciężki, ważący 5 kg aluminiowy talerz, gwarantujący stabilność prędkości obrotowej (33 1/3 obr./min. i 45 obr./min.). Sam pasek to specjalnie opracowany komponent, który w połączeniu z niesamowicie sztywną konstrukcją gramofonu minimalizuje wpływ silnika na jakość odtwarzanego dźwięku.
Luksusowy charakter
Yamaha GT-5000 przykuwa uwagę także od strony wzorniczej. Urządzenie wyróżnia się luksusowym czarnym wykończeniem na wysoki połysk – przywodzącym na myśl fortepiany Yamaha – idealnie dopasowanym do przedwzmacniacza C-5000, wzmacniacza mocy M-5000 i flagowych kolumn głośnikowych NS-5000. Głęboka czerń obudowy perfekcyjnie współgra ze stylistyką nóżek, „uszytych na miarę” flagowego modelu.
Yamaha rozszerza swoją gamę o dwie referencyjne konstrukcje – przedwzmacniacz stereo C-5000 oraz stereofoniczną końcówkę mocy M-5000. Modele te pozwalają spełnić marzenia o doskonałej jakości dźwięku, dopełniając całości unikatowym wzornictwem i najwyższą jakością wykonania.
Dzięki swojemu ponad 130-letniemu doświadczeniu w projektowaniu wyrafinowanych konstrukcji audio Yamaha stała się wiodącym producentem urządzeń stereo i kina domowego na świecie. Teraz, czerpiąc z tego bogatego dziedzictwa, Yamaha wprowadza dwa flagowe modele – przedwzmacniacz stereo C-5000 i stereofoniczną końcówkę mocy M-5000 – będące podstawą prawdziwie audiofilskiego systemu klasy high-end. W połączeniu z referencyjnym gramofonem GT-5000 oraz kolumnami głośnikowymi NS-5000 nawet najbardziej wymagający użytkownicy mogą stworzyć zestaw, który w domowym salonie odtworzy emocje dostępne wyłącznie podczas wydarzeń na żywo. Wypełnione innowacjami technicznymi i zaprojektowane z dbałością o szczegóły te dwa wyrafinowane modele urzeczywistniają ducha firmy Yamaha i uosabiają wysoką wierność brzmienia.
Unikatowa stylistyka
Od samego początku C-5000 i M-5000 były projektowane pod kątem dostarczania najdoskonalszych emocji – muzycznych i wizualnych – czego potwierdzeniem jest unikatowe wzornictwo obydwu modeli. Pokrętła i przełączniki dźwigniowe w C-5000 wyróżniają się oryginalną stylistyką, odzwierciedlając innowacyjność i doskonałe rzemiosło. Z kolei M-5000 przykuwa uwagę dużymi, precyzyjnymi wskaźnikami wysterowania znajdującymi się na przednim panelu. Ukryte za szkłem Asahi o grubości 7 mm potęgują luksusową i wyjątkowo elegancką estetykę M-5000.
Symetryczne od początku do końca
Aby zagwarantować absolutną czystość i naturalność dźwięku, zarówno C-5000, jak i M-5000, mają w pełni zbalansowaną konstrukcję toru sygnałowego. Dzięki temu, po podłączeniu gramofonu GT-5000, ścieżka sygnału – od źródła aż do wyjść głośnikowych – pozostaje w pełni symetryczna, a cały system audio może pochwalić się doskonałą wydajnością. Idealnie symetryczne układy w C-5000 i M-5000 gwarantują całkowitą izolację kanałów prawego i lewego, zarówno fizyczną, jak i elektryczną. Będące swoimi lustrzanymi odbiciami, układy zapewniają najdokładniejsze odwzorowanie dźwięku, przekładające się na jego niesamowitą głębię i przestrzenność. Celowe uproszczenie całej konstrukcji przedwzmacniacza i końcówki mocy pozwoliło maksymalnie skrócić tor sygnałowy, a tym samym zminimalizować straty energii i obniżyć impedancję w celu zagwarantowania wysokiej wierności brzmienia.
Elementem wspólnym dla C-5000 i M-5000 jest także zastosowanie „pływających” konstrukcji. W przedwzmacniaczu projektanci wykorzystali opatentowane rozwiązanie z „pływającym” zasilaniem (podniesioną masą), którego zadaniem jest eliminowanie z sygnału efektów pętli masy. Rozwiązanie to stosowane jest w przedwzmacniaczu gramofonowym, wzmacniaczu wejściowym i stopniach wzmacniacza liniowego. Z kolei w M-5000 w pełni „pływający” obwód wzmacniacza mocy usuwa niepożądany wpływ wahań napięcia i szumu masy.
Źródło czystej mocy
Źródłem energii, zarówno w przedwzmacniaczu, jak i końcówce mocy, są transformatory toroidalne, dwa w C-5000 oraz jeden w M-5000. Zastosowanie w pierwszym z urządzeń dwóch niezależnych transformatorów, jednego dla lewego i drugiego dla prawego kanału, zapewnia optymalną separację, pozwalając stworzyć scenę dźwiękową, która wiernie odwzorowuje oryginalne źródło. Ograniczenie wypływu magnetycznego pozwoliło zredukować niekorzystny wpływ transformatorów na sygnał audio. Po szczegółowych badaniach opartych na odsłuchach próbnych, transformatory zostały zamknięte w obudowach pokrytych miedzią, aby rozproszyć strumień magnetyczny i wibracje. Pomaga to również w minimalizowaniu wpływu strumienia w obwodzie gramofonowym.
Z kolei w M-5000 konstruktorzy zastosowali masywny transformator, gwarantujący wysoką wierność odwzorowania dźwięku. Element ten dzięki ograniczeniu wypływu strumienia nie wpływa na otaczające obwody audio i wykorzystuje podstawę z czystego mosiądzu o grubości 3 mm, której zadaniem jest rozpraszanie niepożądanych wibracji. Zastosowanie miedzianego uzwojenia pozwoliło obniżyć impedancję, znacznie ograniczając straty energii w porównaniu z konwencjonalnymi konstrukcjami. Grube przewody i śrubowe połączenia zasilania pomagają zachować niską impedancję M-5000 – minimalizując stratę energii, która mogłaby zazwyczaj pojawić się w przypadku konwencjonalnych połączeń i grup przewodów.
Absolutna dbałość o szczegóły
Wszystkie elementy C-5000 i M-5000 zostały szczegółowo przemyślane na etapie opracowywania tych unikatowych konstrukcji. Emanujące mistrzowskim kunsztem, odzwierciedlają obsesję na punkcie najwyższego poziomu wydajności i jakości brzmienia. Doskonałym przykładem są nóżki urządzeń. Wytrzymałe, wykonane z mosiądzu, mogą być użyte jako kolce lub też z dodatkową podstawą, która pomaga ochronić delikatne powierzchnie, np. mebli, przed zarysowaniami.
Po strzelistych Dynaudio Evidence Master przyszła pora na coś zdecydowanie bardziej kompaktowego i nieco bardziej osiągalnego. Oczywiście nadal pozostajemy na ściśle high-endowym pułapie, powoli wygrzewając przeurocze YG Acoustics Hailey.
cdn. …
Opinia 1
Patrząc na moją recenzencką profesję z perspektywy przekroju pojawiających się na naszych łamach, dość drogich komponentów i chcąc być odpowiedzialnym za to co robię, zawsze staram się podchodzić do testów z tak zwaną zimną głową. Dlaczego? Choćby dlatego, żeby w przypadku zaskakująco pozytywnego wyniku testu nie popaść w niekontrolowaną euforię. Jak sobie z tym radzę? Otóż utrzymać takie zdroworozsądkowe podejście do tematu znacznie ułatwia mi będący karmą naszej zabawy ustalony na starcie projektu Sondrebels i przez lata z sukcesami realizowany status zajmowania się konstrukcjami z segmentu tak zwanego High Endu. Jednak myliłby się ten, kto twierdziłby, że po latach popadłem w pewnego rodzaju rutynę. O co chodzi? Otóż cena ceną, do jej wysokich poziomów zdążyłem się już przyzwyczaić, jednak sprawy przybierają znacznie innego wymiaru, gdy na recenzencki tapet trafia flagowy model danego producenta. W takim przypadku coś we mnie delikatnie pęka. I zapewniam, nie chodzi o ilość zer w cenniku, tylko ekscytację z osobistego spotkania z produktem będącym szczytem osiągnięć danego podmiotu gospodarczego. To naturalnie nie oznacza automatycznego doświadczenia tak zwanego bezwzględnego absolutu, gdyż takowego poza muzyką na żywo niestety nie ma, ale według mnie, bez względu na wszystko, takiemu projektowi należy poświęcić szczególną uwagę. Jaki cel ma powyższe wprowadzenie? Otóż miło mi poinformować, że po serii tańszych i droższych propozycji duńskiego Dynaudio tym razem z wielką przyjemnością zapraszam na kilka akapitów o wartościach sonicznych topowej konstrukcji wspomnianej marki, jakim od kilkunastu już lat jest monumentalny, bo przekraczający wysokość dwóch metrów model Evidence Master, a który z niemałym wysiłkiem logistycznym dostarczył do testu krakowsko-warszawski Nautilus.
Może fotografie tego nie oddają, ale zapewniam niedowiarków, iż mierząc wzrokiem rzeczone kolumny, stojąc w bliskiej odległości od nich w celu osiągnięcia ich szczytu trzeba mocno odchylić głowę do tyłu. To idąc za informacjami producenta osiągające dwieście pięć centymetrów dwie wieże znanego z trylogii „Władca Pierścieni” złowieszczego Saurona. Na szczęście w odróżnieniu od młodszych braci model Evidence Master nie jest monolitem, tylko został podzielony na trzy osobne moduły i diabelsko ciężkie podstawy. Ale jak to bywa, gdy w jednym miejscu coś sobie ułatwiamy, w innym rodzą się co najmniej drobne problemy. Mianowicie podzielenie konstrukcji na kilka części spowodowało rozmnożenie się skrzyń transportowych do dziewięciu sztuk, co automatycznie uniemożliwiło spakowanie obydwu kolumn na raz do busa. Ale nie o problemach logistycznych jest ten materiał, dlatego też przejdźmy do naszych smukłych Dunek. Jak doskonale oddają to fotografie, sposób aplikacji głośników jest wariacją układu d’Appolito, czyli symetryczne ułożenie w stosunku do siebie głośników za oś obierając sekcję wysokotonową. Dlaczego nazwałem to wariacją? Otóż typowy układ wspomnianego amerykańskiego konstruktora opiera się na jednym gwizdku. Tymczasem tytułowe Dynaudio wyposażono w dwie sztuki przetworników najwyższych rejestrów. Ale i to nie jest jeszcze najważniejszą ciekawostką. Bardzo istotnym dla tych konstrukcji jest fakt zaprojektowania zwrotnicy Evidence’ów w ten sposób, aby dwie znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie wyskokotnówki w zaplanowany sposób znosiły swoje promieniowanie minimalizując w ten sposób szkodliwe według pomysłodawców tego modelu zespołów głośnikowych odbicia od sufitu. To bardzo wyraźnie słychać podczas płynnego wstawania z fotela. Rozprawiając o aparycji Dynek mam same dobre wiadomości. Cały projekt aż kipi od pomysłów na przypodobanie się potencjalnemu klientowi nie tylko wartościami sonicznymi, ale również wyglądem. Dolną i górną skrzynię sekcji niskotonowych od frontu wykończono w czarnym macie z możliwością założenia maskownic, a boczne i tylne ścianki przyozdobiono w wykończony na wysoki połysk ciekawy słój naturalnego forniru. Przybliżając moduł środkowy, mam kolejne pozytywne wieści. Dla przełamania monotonii brązu drewna sekcji basowych przód kubatury śrenio-wyskotonowej ubrano w mogący pochwalić się obłościami na zewnętrznych flankach płat aluminium. Ktoś niezadowolony z takiego kontrastu? Jeśli tak, spieszę zapewnić, iż według mnie już zdjęcia ukazują same zalety takiego rozwiązania, a na żywo efekt się potęguje. Kreśląc kilka zdań o plecach naszych bohaterek ważną informacją jest fakt bycia swoistym centrum dowodzenia, czyli pojemnikiem na pasywną zwrotnicę środkowej skrzyni. Co prawda sygnał od wzmacniacza podłączamy do dolnej, ale idzie on wewnątrz niej do centralnej, a stamtąd po przejściu przez zwrotkę rozchodzi się do kolejnych podzespołów kolumn. Efekt? Plecy są siedziskiem dziesięciu zwór na każdą kolumnę. Przyznam szczerze, w pierwszym kontakcie takie rozwiązanie trochę razi, ale po kilku dniach problematyczny wizualnie efekt zanika, a pojawia się przyświecające każdemu audiofilowi światełko w tunelu w postaci dającej wiele możliwości kreowania ostatecznego dźwięku tak zwanej kabelkologii. Gdy najważniejsze informacje na temat Dynaudio Evidence Master zostały już przekazane, przyszedł czas na istotne z punktu widzenia stabilności konstrukcji podstawy. Te są bardzo ciężkie, zdecydowanie większe od poprzecznego przekroju utrzymywanych w pionie skrzynek, a do tego podparte w czterech narożnych punktach łatwo regulującymi osiągnięcie idealnego pionu kilkukolcowymi stopami. Ktoś zapyta: „Są jakieś mankamenty?”. Teoretycznie nie ma. Chyba że pośród pytających znajdzie się wielbiciel zasilania każdego zakresu pasma przenoszenia z osobna. Niestety dla niego, ale stety dla większości użytkowników konstruktorzy topowego modelu idąc za praktykami w tańszych konstrukcjach postanowili zastosować pojedyncze terminale głośnikowe. Jedni będą rwać włosy z głowy, że pozbawiono ich wyboru, a drudzy będą wdzięczni za rozwiązanie tematu ilości okablowania już podczas projektowania. Co sądzę o tym ja? Sam czasem uskuteczniam kilkukablowe zasilanie kolumn, ale po tym co usłyszałem podczas testu, stwierdzam jednoznacznie, iż Skandynawowie wiedzieli co w kwestii fonii chcą osiągnąć i w stu procentach to osiągnęli. Co konkretnie? O nie, po odpowiedź na to pytanie zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Rozpoczynając akapit przybliżający świat muzyki według duńskich kolumn Dynaudio Master Evidence bez najmniejszego naciągania faktów stwierdzam, że w mojej muzycznej oazie dotychczas nie było tak zjawiskowo wypadających konstrukcji. Naturalnie nie oznacza to, że przez te lata panowała tak zwana jakościowa posucha. Wręcz przeciwnie, już kilkukrotnie zetknąłem się z produktem zapierającym dech w piersiach. Jednak jak to zwykle bywa, zawsze w idealnym wpisaniu się w posiadany zestaw większości pretendentów do laurów czy to okablowaniem, czy zmianą jednego z komponentów elektroniki musiałem delikatnie posiadać. Ktoś powie: „Przecież to chleb powszedni zabawy w zaawansowane audio”. Naturalnie i również ja nie widzę w takim obrocie sprawy nic dziwnego, ale z tytułowymi Dunkami w stosunku do wypracowanego przez lata standardu było całkowicie inaczej. Pierwszy raz w osiągnięciu wspaniałego wyniku sonicznego nie potrzebowałam żadnej reakcji typu inny drut sygnałowy, czy sieciowy, tylko pełna synergia od samego startu. Nie wierzycie? Powiem więcej. Mając pod ręką kilka topowych kabli Siltecha Triple Crown przez zdecydowaną większość testu delektowałem się uzyskanym startowym brzmieniem. Brzmieniem angażującym każdy mój zmysł bez jakichkolwiek granic, czarującym mnie rzadko spotykaną spójnością podzakresów i co najważniejsze bardzo równym, czyli unikającym podbijania jakiegokolwiek podzakresu w celu przypodobania się słuchaczowi. To, co wydarzyło się w mojej samotni było podaną ze stoickim spokojem pełnią informacji na bezkresnej we wszystkich wektorach wirtualnej scenie dźwiękowej. Jak wszystko co przywołałem wypadało na przykładach płytowych? Proszę bardzo. Ale zanim wytoczę najcięższe działa zdradzę swoją pierwszą reakcję na temat opisywanych kolumn w zderzeniu z możliwościami posiadanych ISIS-ów. Pewnie się uśmiejecie, ale nie tylko ja, ale również liczni odwiedzający mnie znajomi, w pierwszych chwilach podnosili twierdzenie, iż sięgające sufitu kolumny nie mają basu. Tymczasem on jest, ale pojawia się, gdy wymaga tego materiał muzyczny, a nie jak to robi zdecydowania większość zespołów głośnikowych pompuje go zawsze. Owszem, taka masująca nasze trzewia nieszkodliwa „łuna” wyższego basu może się podobać, ale to jest granie konstruktorów pod publiczkę, czego aspirujące do bycia absolutem produkty przynajmniej powinny, albo najlepiej jak prezentowany model Dynaudio unikać. Przykład? Za każdym razem do tego celu, czyli udowadniania fenomenalnej prezentacji zakresu niskotonowego służyła mi jedna, teoretycznie łatwa do zagrania płyta Leszka Możdżera „Kaczmarek by Możdżer”. Co w niej takiego zjawiskowego? Powiem z przekąsem, że chyba nawet sam artysta na żywo nie słyszał tak referencyjnie wypadających pasaży najniższych akordów w piątym i siódmym utworze. To było na tyle zjawiskowe, że wspomniane frazy zaliczyłem kilkukrotnie. Niby nic szczególnego się nie dzieje. Nasączona majestatycznymi wybrzmieniami muzyka buduje odpowiednie napięcie, ale gdy przychodzi czas na mocniejszy akcent, cztery 20-centymetrowe basowce trzęsą pokojem z pełną fakturą każdej struny. Bez cienia łuny, bez ugładzania, tylko furia idealnie zarysowanych wibracji. Jednym słowem szach mat. Ok. bas zjawiskowy, a co z resztą? Jak to co, również perfekcyjnie. Średnica na tle moich kolumn nieco doświetlona, ale na tyle ciekawie, że nawet w najbardziej ekwilibrystycznych zapisach nutowych barokowej wokalizy z pełnych płuc ani razu nie zakuła mnie w ucho. Powiem więcej, Była nad wyraz gładka, a przy tym odpowiednio wysycona i rozdzielcza. Dlaczego? Otóż kluczem do idealnego zgrania konturowego basu i pełnej informacji, ale przy tym gładkiej średnicy są wysokie tony. Nie, nie są utemperowane, tylko generują je tekstylne kopułki. A to pozwoliło konstruktorom nasączyć przekaz odpowiednią dawką świeżo zawieszonych w eterze międzykolumnowym informacji przy utrzymaniu ich w ryzach płynności. Nie da się? Bynajmniej, czego dowodzą nasze główne bohaterki spotkania. Owszem, na tle wspomagającego moje pochodzące z Austrii Trenner&Friedl berylowego głośnika wysokotnowego czuć było inną ostrość iskierek w blachach perkusistów jazzowych spod znaku ECM, ale zapewniam, nie była to w najmniejszym stopniu degradacja pakietu informacji, tylko nieco inne pokazanie ich w domenie przenikliwości, co dosłownie po kilku srebrnych krążkach stawało się całkowicie niezauważalne, a czasem o dziwo nawet lepiej przeze mnie odbierane. Zatem, czy będące punktem zapalnym spotkanie Dynaudio Evidence Master miały jakieś wady? Według mnie, kochającego gładkie, pozbawione natarczywości, można nawet powiedzieć lubiącego delikatne granie nie. Ale zaznaczam, osobiście preferuję spokój w muzyce, od czego orędownicy muzycznego buntu raczej stronią, co samoistnie może powodować u nich odruch kręcenia nosem z powodu zbyt szlachetnej prezentacji świata muzyki. Ale po raz kolejny zapewniam, nie będzie to spowodowane jakością prezentowanego dźwięku, tylko odmienną od oczekiwanej estetyką, a to jest wielka różnica.
Zbierając się do napisania puenty tego odcinka testowego jeszcze raz przeczytałem wiele argumentów za i ani jednego, no może w końcówce jeden przeciw, ocenianym kolumnom i szczerze powiedziawszy poczułem delikatny lęk przed posądzeniem mnie o drukowanie meczu. Jednak bez względu na fakt takiego, czy innego odbioru moich spostrzeżeń z całą stanowczością podtrzymuję wszystko co w poprzednim akapicie wyartykułowałem. To naturalnie w zależności od towarzyszącej elektroniki będzie lekko ewaluować, jednak nie zmienia to faktu, że ewentualna przygoda testowa każdego z Was będzie raczej przygodą życia aniżeli czasem straconym. Czy są to kolumny dla każdego? Zachowawczo powiem prawie. A prawie dlatego, że ewentualny niezadowolony w zderzeniu z muzyką będzie oczekiwać kolejnej wojny światowej, a nie wkraczania w świat jej ducha. Naturalnie w takich potrzebach nie ma nic złego, ale jestem dziwnie przekonany, że nawet ci pragnący jazdy bez trzymanki bez problemu docenią wyrafinowanie mocno przewartościowujących moje postrzeganie idealne zestrojonych zespołów Dynaudio Evidence Master.
Jacek Pazio
Opinia 2
Przygodę z audiofilskimi, kultowymi „drapaczami chmur”, czyli z serią Evidence Dynaudio, rozpoczęliśmy ponad trzy lata temu od modelu Platinum. Środek zimy, śnieg, ciemno, że oko wykol i mrożąca krew w żyłach ekwilibrystyka z ponad stukilogramowymi i blisko dwumetrowymi kolosami na śliskich jak diabli schodach bynajmniej nie zniechęciły nas do ich aplikacji w naszym oktagonalnym OPOS-ie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) a wspominając powyższe atrakcje natury logistycznej cały czas utwierdzamy się w przekonaniu, że tak do końca to całkiem normalni nie byliśmy, nie jesteśmy, i pewnie być nie będziemy, bo i po co. Grunt, że wzbogaciliśmy redakcyjne portfolio o recenzję konstrukcji, których w większości przypadków można posłuchać co najwyżej na wystawach w stylu rodzimego Audio Video Show czy monachijskiego High Endu. Krótko mówiąc temat uznaliśmy za zaliczony. Tymczasem, zrządzeniem przewrotnego losu, w kwietniu krakowsko-warszawski Nautilus – dystrybutor marki, był łaskaw zaprezentować w stolicy, plasujący się oczko wyżej w firmowym rankingu, a więc zarazem topowy model Evidence Master. Wiedzeni wrodzoną ciekawością nie omieszkaliśmy się wtenczas pojawić, co z resztą niemalże na żywo relacjonowaliśmy i na własne uszy przekonać się, iż różnica pomiędzy oboma modelami w pełni odnajduje uzasadnienie w różnicy pomiędzy ich cenami. W dodatku mieliśmy na uwadze, iż dalekie od ideału hotelowe wnętrza nie pozwalały w pełni rozwinąć skrzydeł duńskim flagowcom, więc korzystając z okazji postanowiliśmy nakłonić ekipę Nautilusa, by zbytnio nie spieszyła się z zabieraniem do Krakowa dopiero co przywiezionych kolumn. Najwidoczniej nasze argumenty trafiły na podatny grunt, gdyż jeśli czytacie Państwo te słowa, to znak, iż koniec końców Dynaudio Evidence Master stanęły w naszej audiofilskiej samotni a my możemy się z Wami podzielić własnymi – nausznymi wrażeniami poczynionymi w znanych i kontrolowanych warunkach, co też niniejszym czynimy.
Wbrew pozorom, w przeciwieństwie do swojego zajmującego niższy podest podium rodzeństwa, większe i zarazem cięższe Mastery okazały się zdecydowanie mniej absorbujące pod względem logistycznym. Dziwne? Otóż niekoniecznie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż Platinumy dostarczane są w pojedynczych skrzyniach – kolumny stanowią całość a jedynie cokoły na czas transportu należy odkręcić, natomiast Mastery do szczęśliwego nabywcy docierają nie w dwóch a w siedmiu ok. 70 kg drewnianych skrzyniach, z których w jednej mamy masywne cokoły a w pozostałych sześciu moduły nisko i średnio-wysokotonowe. A przepraszam, zapomniałbym o jeszcze dwóch mniejszych – z akcesoriami montażowymi i ozdobnymi boczkami. Noszenia niby robi się nieco więcej, za to kręgosłup już tak bardzo nie trzeszczy jak przy Platinumach. Z resztą co ja będę opowiadał, skoro wszystko, nie tyle czarno na białym, co w kolorze możecie Państwo obejrzeć w sesji z ich unboxingu.
Po wypakowaniu całość skręca się i składa na tyle intuicyjnie, że na dobrą sprawę spokojnie można poradzić sobie we dwóch chłopa, choć obecność dodatkowej, bądź nawet dwóch par rąk, szczególnie przy aplikacji górnych modułów basowych może okazać się wielce pomocna. Potem poszczególne sekcje wystarczy ze sobą spiąć elektrycznie z użyciem dedykowanych zworek wykonanych z zakonfekcjonowanych biżuteryjnymi WBT-ami przewodów Van den Hul The WIND Mk II HYBRID.
Centralnie umieszczona, pyszniąca się masywnym, wykonanym w technologii CNC, litym aluminiowym frontem, sekcja średnio – wysokotonowa mieści po dwa (najlepsze) głośniki średniotonowe Dynaudio z membranami MSP (polimer magnezowo-krzemianowy), oraz dwie starannie sparowane, idealnie dopasowane do nich legendarne kopułki wysokotonowe z powlekanymi membranami Esotar. Ponadto, tuż za tylną ścianką wygospodarowano zamkniętą, dedykowaną układom zwrotnicy komorę. Górne i dolne moduły to już domena 20 cm basowców (po dwa na skrzynię) wspomaganych świetnie zestrojonymi – zupełnie niesłyszalnymi, kanałami basrefleks umieszczonymi na ścianach tylnych.
O ile zdobiące aluminiowy płat zdublowane tweetery i mid-woofery cały czas pozostają na widoku, to już sekcje niskotonowe wyposażono w zdejmowane maskownice. I w tym momencie można byłoby skończyć opis aparycji dzisiejszych bohaterek, gdyby coś mnie nie podkusiło do ściągnięcia ww. tekstylnych osłon. No i ręce z szelestem mi opadły. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Tytułowe Dynaudio wyglądają jak przysłowiowe milion dolców, jednak wyglądają tak z odległości kilku metrów z założonymi maskownicami. Bowiem gdy je (znaczy się maskownice) zdejmiemy, naszym oczom ukaże się dość kuriozalny, a przy tym wysoce nieestetyczny widok otworów na kołki owe maskownice przytrzymujące. Ja rozumiem coś takiego na pułapie tysiąca, no dobrze trzech tysięcy PLN za parę, przy 5 kPLN już kręciłbym nosem, przy 10 kPLN ciężko zastanawiał po jakie licho konstruktor postanowił oszpecić swoje dzieło, jednak przy blisko 400 (słownie czterystu) tysiącach PLN zamiast pomstować na czym świat stoi jest mi po prostu cholernie przykro. Tak zupełnie po ludzku i bez najmniejszego śladu złośliwości przykro, że ktoś przyszedł jedynie do pracy a nie pracować i zamiast uszanować skądinąd fenomenalny projekt plastyczny, o zmyśle estetyki odbiorcy nawet nie wspominając, odwalił masakryczne bumelanctwo. Przecież jak się nie wiedziało, co z owymi nieszczęsnymi maskownicami począć wystarczyło spytać się kolegów odpowiedzialnych za po wielokroć tańsze modele X34, czy X44 z serii Excite, którzy z owym zagadnieniem sobie jakoś poradzili. Nie chciałbym w tym momencie ze swoimi przypuszczeniami zabrnąć zbyt daleko, ale tak na dobrą sprawę całość zalatuje świadomym działaniem na szkodę pracodawcy, czyli mówiąc bez ogródek dywersją. No dobrze, wyżaliłem się, odreagowałem i możemy już na spokojnie kontynuować recenzję. Chociaż nie, jeszcze jedno. Będzie mała odezwa:
– Szanowna ekipo Dynaudio. Jeśli niniejsza epistoła do Was dotrze zastanówcie się proszę, czy nie dałoby się, nawet jako płatnej opcji, wprowadzić „bezmaskownicowej” wersji Evidence Master, czyli takiej, w której sekcje niskotonowe nie byłyby oszpecane otworami montażowymi. W ramach motywacji polecam odsłuch Waszych kolumn z i bez wspomnianych „upiększaczy” a sprawa powinna stać się jasna jak słońce, które tego lata tak szczodrze obdarza nas swoimi promieniami.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu niejako na starcie proponowałbym zapomnienie, bądź wyzbycie się wszelakich stereotypów, jakie do tej Państwu z Dynaudio „życzliwie” podsuwano. A to że „bas gumowaty”, a to że ciemne – z „oszczędną górą” i inne tego typu bajki z mchu i paproci. Po dokonaniu takiego swoistego katharsis będzie Wam po prostu łatwiej zmierzyć się z absolutem, który Evidence Master serwują. Uczciwie przyznam, iż dla osób niemających do czynienia z kolumnami z tego jakże absurdalnego dla przeciętnego odbiorcy pułapu cenowego pierwszy z nimi kontakt może doprowadzić do lekkiej konsternacji połączonej z uczuciem zagubienia, czy wręcz niedowierzania. Warto bowiem mieć świadomość obcowania z rasowym High Endem i to w jego najbardziej ekstremalnej postaci, gdzie „dobrze” oznacza sromotną porażkę i totalne fiasko. Krótko mówiąc jeśli spróbujecie wyobrazić sobie własne, słyszane dotychczas, bądź jednie urojone, nieraz zupełnie ze sobą sprzeczne, referencje to połączcie je w jedną, nierozerwalną całość i … to właśnie będzie właściwy punkt wyjścia do świadomych odsłuchów.
Dynaudio Evidence Master grają bowiem dźwiękiem, pod względem skali i wolumenu będącym w pełni adekwatnym do ich gabarytów a zarazem, jeśli chodzi o holografię i kreowanie sceny typowo monitorowym. Mamy zatem fenomenalną, pełnopasmową dynamikę i motorykę, nisko schodzący, świetnie kontrolowany i zróżnicowany bas a to wszystko przy zupełnie „nienamierzalnych” źródłach ich generowania. Robi się ciekawie? A przecież to dopiero początek. Jeśli bowiem mowa o „wielkości” to też jest niestandardowo, gdyż utarło się uważać, iż duże kolumny grają dużym dźwiękiem a tym samym chcąc zachować właściwe proporcje, przynajmniej w ramach kreowanego spektaklu, mają tendencję do powiększania źródeł pozornych. Tymczasem Dynki zachowując rozmiarówkę zgodną z oryginałem swą wielkość udowadniają powierzchnią, choć zdecydowanie trafniejszym określeniem byłoby kubaturą reprodukowanej sceny i skali dynamiki w jakiej zdolne są poruszać się z wrodzonym wdziękiem. W dodatku bas odzywa się wyłącznie wtedy, gdy rzeczywiście na materiale źródłowym został zarejestrowany. W związku z powyższym w porównaniu z konkurencją nieco ten fragment pasma podbijającą mogą początkowo wydawać się wręcz zachowawcze, lecz gdy tylko zachodzi ku temu potrzeba najniższe tony odzywają się z iście niszczycielską, kontrolowaną z niezwykłą precyzją, siłą. Bez trudu można rozróżnić „konsystencję” basu syntetycznego – wygenerowanego na komputerowej konsoli, od powstałego na skutek szarpnięcia struny, czy też pociągnięcia po niej smykiem. I dlatego też tyle frajdy dawało mi porównywanie i wyłapywanie smaczków na tak pozornie różnych nagraniach, jak „Blow Up” Isao Suzuki Trio & Isao Suzuki Quartet, czy „Khmer” Nilsa Pettera Molværa. W rezultacie stawiając bok Masterów większość dostępnej na rynku konkurencji można dojść do wniosku, iż ktoś usilnie stara się wciskać nam dźwięk nie tyle reprodukowany, co ewidentnie „zrobiony” (w pejoratywnym tego słowa znaczeniu) i bynajmniej nie mam w tym momencie na myśli Dynaudio. Zaskoczeni? My z pewnością i to w dodatku bardzo miło, bo patrząc na opinie krążące po sieci, to właśnie duńskim kolumnom przypisywane jest zbytnie podkolorowywanie i ubarwianie przekazu. Tymczasem niezależnie od tego, czy w odtwarzaczu lądował krążek z referencyjnym a zarazem minimalistycznym materiałem w stylu „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna, czy do mikrofonów dorwała się ekipa Five Finger Death Punch, by na „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” wykrzyczeć swoje niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy, nie sposób było się do czegokolwiek przyczepić. Serio, serio. Co jakiś czas wymieniliśmy się z Jackiem spostrzeżeniami i pomimo dość znacznie różniących się naszych muzycznych gustów zgodnie musieliśmy przyznać, iż tym razem spokojnie możemy zrezygnować z wyrażeń „ xxx jest świetny, ale …”, bo nie ma żadnego „ale”. Po prostu wszystko jest nie tylko na najwyższym poziomie, lecz skomponowane tak, by siadając przed tytułowymi „dwiema wieżami” mieć świadomość obcowania z absolutem i tym samym móc się zaliczyć do niezwykle elitarnego grona najszczęśliwszych ludzi na błękitnej planecie.
Kolejną cechą, o której uznałem iż wspomnę dopiero w ramach puenty, czyli na samym końcu, jest niezbyt przydatna recenzentom, lecz zarazem niezwykle pożądana dla docelowej klienteli, łatwość odbioru i na dłuższą metę uzależnienie od tegoż zjawiska. Topowe Dynaudio po prostu niespecjalnie chcą poddawać się analizie w zamian za to oferując nieprzyzwoicie wręcz koherentny, homogeniczny, organiczny i … skończony dźwięk. Bez najmniejszego wysiłku, czy też oznak odciśnięcia własnego piętna, po prostu grają muzykę a nam nie pozostaje nic innego jak tylko możliwie często im na to pozwalać.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Nautilus / Dynaudio
Cena: od 396 900 PLN para (kolory „black piano” i „rosewood HG” są droższe o 19%)
Dane techniczne
Efektywność: 92 dB
Moc: 600 W
Impedancja: 4 Ω
Wykorzystane przetworniki:
– wysokotonowe: 2 x 28 mm Esotar
– średniotonowe: 2 x 15 cm MSP
– basowe: 4 x 20 cm MSP
Zwrotnica: 1-rzędu, 3 (5) -drożna
Pasmo przenoszenia: 27 Hz – 26 kHz
Podział pasma: (250), 400 Hz, 2.5 (7.5) kHz
Wymiary (S x W x G): 240 x 2050 x 580 mm
Wymiary z maskownicami i cokołem (S x W x G): 450 x 2050 x 580 mm
Waga: 135 kg/szt.
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
To miała być spokojnie i niespiesznie spędzona sobota. Nieprzyzwoicie długie wylegiwanie się w łóżku, równie rozwleczone w czasie śniadanie, a potem jakiś spacer i lody. Ot tak, żeby nabrać sił przed zapowiadanym na wieczór kolejnym koncertem z cyklu Jazz na Starówce, podczas którego na letniej scenie miała pojawić się formacja Marka Pędziwiatra EABS (Electro-Acoustic Beat Sessions) z gościnnym udziałem Adama Bałdycha. Jednym słowem błogie lenistwo i wypełniony muzyką wieczór. Jednak jak to zwykle bywa licho nie śpi i w piątkowe południe misternie ułożone plany beztroskiego nieróbstwa zaczęły się w iście ekspresowym tempie dematerializować, gdyż na horyzoncie pojawiła się wielce elektryzująca alternatywa. Otóż zmiana dystrybucji japońskich wkładek My Sonic Labs i analogowych różności sygnowanych przez Acoustical Systems na naszym rynku, czyli rozszerzenie o nie portfolio katowickiego RCM-u pociągnęło za sobą dokonanie pierwszego zamówienia i ściągnięcia na Śląsk praktycznie pełnej oferty ww. manufaktur. Oczywiście w samej dystrybucyjnej roszadzie, czy też w pojawieniu się czegokolwiek na sklepowych półkach nie ma nic nadzwyczajnego, lecz jeśli już owe coś, będące w dodatku reprezentantem nad wyraz wysokiej półki, automatycznie ląduje w referencyjnym systemie odsłuchowym, to jeśli nadarza się ku temu okazja grzechem byłoby zmarnowanie takiej okazji. Dlatego też zamiast smacznie chrapać i co najwyżej przewracać się z boku na bok bladym świtem (nieco po piątej rano) wyruszyliśmy z Jackiem na południe naszej pięknej ojczyzny.
Jak się miało na miejscu okazać na znużonych wędrowców czekała nie tylko aromatyczna kawa i wyborny sernik, lecz również próbka możliwości wspomnianych manufaktur i „mała” niespodzianka (o czym pod koniec dzisiejszej relacji). Zagłębiając się nieco bardziej w detale domeny analogowej ku naszej uciesze Gospodarze przygotowali dwa gramofony, trzy ramiona i trzy wkładki. Set startowy obejmował gramofon Dohman Helix 2 z ramieniem Shroeder CB uzbrojonym we wkładkę My Sonic Lab Eminent EX a tuż obok pysznił się topowy TechDAS AIR Force III uzbrojony w dwa ramiona – Swedish Analog Technologies – SAT LM-09 z wkładką My Sonic Lab Signature Platinium i jeszcze ciepła nowość na naszym rynku – ramię Acoustical Systems Aquilar 10″ z wkładką Palladian. Reszta toru obejmowała będący w nieustającej fazie developerskiej szczytowy phonostage RCM-u (niestety sporo droższy od Therii), dzieloną amplifikację bułgarskiego Thraxa pod postacią recenzowanych jakiś czas temu na naszych łamach przedwzmacniacza Dionysos i monobloków Teres, oraz najnowszej inkarnacji kolumn Gauder Akustik Dark 100. Niby od przybytku głowa nie boli, ale patrząc na powyższe smakołyki zakręcić się w niej może. Dlatego też nauczeni doświadczeniem i postępując zgodnie z logiką odsłuchy rozpoczęliśmy od dołu oferty My Sonic Lab, czyli od „budżetowej” (drobne 16 900 PLN) Eminent EX. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż dla większości Czytelników taka wkładka może być spełnieniem marzeń i kresem wieloletnich poszukiwań, lecz proszę mieć na uwadze, iż zarówno Roger Adamek – właściciel RCM-u, jak i my niekoniecznie twardo stąpamy po ziemi, więc i urządzenia jakimi się zajmujemy bardzo często krążą na iście stratosferycznych orbitach. Dlatego też przekraczając próg katowickiego salonu warto mieć świadomość, że tanio to już było a teraz liczy się jedynie dobrze i bardzo dobrze, a jak wiadomo jakość kosztuje i to słono. Wspominam o tym nie bez kozery, gdyż rzut okiem na cennik w celu chociażby mocno pobieżnego oszacowanie stojącego tuż obok TechDAS-a może u co bardziej wrażliwych osobników wywołać ciężkie stany lękowe. Dlatego też wróćmy jeszcze na chwilę na ziemię, czyli do wielce eleganckiego, połyskującego ponadczasową czernią Helixa. Otóż abstrahując od drugiej części sobotniej sesji spokojnie można byłoby uznać, iż dynamika, rozdzielczość i homogeniczność dźwięku prezentowanego przez ww. zestaw były po prostu wyborne, bo takie przecież bez wątpienia były. Wszystko brzmiało jak należy a i iście koncertowe poziomy głośności nie były w stanie ani sprzętu zmusić do kapitulacji, ani tym bardziej nas wygnać z salonowej kanapy. Ot brak kompresji i związanych z nią zniekształceń pozwalał na całkowicie komfortowy odsłuch przy mocno zabójczych dawkach decybeli.
Przesiadka na AFIII TechDAS-a z Signature Platinium była tyleż miła, co szokująca, gdyż przecież nie startowaliśmy z poziomu drapaka za tysiaka z wkładką za stówę, lecz z zestawu w pełni zasługującego na miano High-Endu a tymczasem różnice dalekie były od kosmetycznych. Okazało się bowiem, że nasycenie, dynamika i precyzja mogą być jeszcze lepsze. Co ciekawe wielkość źródeł pozornych pozostała bez zmian, za to wyraźnej poprawie uległy definicja konsystencji i rysunek ich konturów.
Nie mniej intrygująco prezentował się kolejny nabytek RCMu, czyli dziesięciocalowe ramię Acoustical Systems Aquilar z autorskim headshellem i topową wkładką Palladian a biorąc pod uwagę, iż ww. ramię było blisko pięć razy tańsze od pracującego na tym samym gramofonie Swedish Analog Technologies – SAT LM-09 śmiem twierdzić, iż dla miłośników ekstremalnego High-Endu może okazać się prawdziwą okazją do rozbudowy własnego systemu.
Wielkie brawa należały się też Gospodarzom, za brak jakichkolwiek ograniczeń repertuarowych, gdyż zamiast wszechobecnych na większości wystaw i komercyjnych pokazów, „bezpiecznych” pseudo-audiofilskich smętów na talerzach gramofonów gościły nie tylko pochodzące „z epoki” jazzy, lecz również fenomenalne współczesne wydania rosyjskiej Melodii z Chórem Aleksandrowa na czele i np. daleki od jakichkolwiek delikatności album „Ten Thousand Fists” Disturbed. Wielce pozytywne wrażenie zrobił na nas odsłuch wydanego z okazji Record Store Day limitowanej 10” edycji „Moths” Jethro Tull. Niby to tylko dość archaiczny jak na obecne kryteria Rock, jednak nie dało się obok tego repertuaru przejść obojętnie.
Miłośnicy srebrnych krążków i jednostki chcące prowadzić kuluarowe dysputy do dyspozycji mieli małą salkę, w której za tło muzyczne odpowiadały m.in. niedawno przez nas recenzowane Neo Alpha.
Serdecznie dziękując Gospodarzom za gościnę sugerujemy naszym Drogim Czytelnikom zbytnio nie oddalać się od komputerów, gdyż lada moment nie omieszkamy pochwalić się kilkoma „drobiazgami”, które ważąc nieco ponad pół tony udało nam się przywieźć na redakcyjne testy.
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze