Monthly Archives: lipiec 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

Finite Elemente Pagode Master Reference MKII
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jak wynika z poprzednich „zajawek” i widać na poniższych zdjęciach poszukiwania high-endowego stolika to nie kaszka z mlekiem. Tym razem na warsztat bierzemy … Finite Elemente Pagode Master Reference MKII.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumin U2 Mini

Link do zapowiedzi: LUMIN U2 Mini

Opinia 1

Kiedy blisko cztery lata temu, czyli w październiku 2018 r. recenzowaliśmy Lumina U1 Mini jego cena wynosiła 9 590 PLN. Co ciekawe dokładnie tyle samo trzeba było za niego zapłacić jeszcze w tym roku a to już bardzo dobrze świadczy nie tylko o samym producencie, co i lokalnej dystrybucji, gdyż lockdownowo-covidowe zawirowania, problemy natury logistycznej, dramatyczne braki podzespołów, etc. przyzwyczaiły nas do tego, że wraz z każdą kolejną dostawą interesujących nas urządzeń pojawiały się „aktualizacje” cenników. Wspominam o tym już na wstępie nie bez przyczyny, gdyż wszyscy doskonale widzimy co dzieje się na rynku, z resztą nie tylko audio, a istna galopada cen jasno daje do zrozumienia, że tanio, to już niestety było. Dlatego też, gdy wiosną zaczęły docierać do nas informacje o odświeżeniu hongkońskiego portfolio i zastąpieniu małej U1-ki jej uwspółcześnioną inkarnacją – U2 niejako z automatu zaczęliśmy zachodzić w głowę jak bardzo ewentualny upgrade – przesiadka na transport nowej generacji akolitów marki zaboli. Tymczasem, gdy tylko pierwsze egzemplarze U2 Mini dotarły nad Wisłę okazało się, że strach ma wielkie oczy i zamiast spodziewanego leczenia kanałowego Lumin serwuje nam co najwyżej usunięcie płytki nazębnej winszując sobie za swój najnowszy transport wielce akceptowalne … 10 990 PLN.

Pod względem aparycji U2 Mini zauważalnie „wyładniał” i to nie tylko w czarnej anodzie, która, przynajmniej na moje astygmatyczne oko, zawsze prezentowała się lepiej, lecz również naturalnej – srebrnej (surowego aluminium). Jest to zasługa zmiany sposobu wykończenia frontu, który zamiast szczotkowania uzyskał, wzorem P1-ki jedwabistą satynowość, co nie tylko poprawiło jego estetykę, co ułatwiło jego czyszczenie (już tak nie zbiera materiału daktyloskopowego). Jednak sam projekt plastyczny oraz gabaryty pozostały bez zmian. Ścianę przednią z grubego płata aluminium zdobi jedynie centralnie umieszczony niewielki trzywierszowy czarno-niebeski wyświetlacz (o trzech poziomach jaskrawości i możliwości całkowitego wygaszenia), pod którym nadrukowano dyskretny firmowy logotyp. Korpus wykonano z solidnego giętego profilu aluminiowego, który niczym rękaw nasuwa się na podstawę urządzenia. Z kolei na schowanych pod charakterystycznym, znanym z poprzednika „daszkiem” plecach niby wszystko jest po staremu, choć czujne oko powinno zauważyć pewien drobiazg. Zanim jednak do niego dojdziemy wylistujmy, to co stanowi swoisty constans, czyli dostępne interfejsy sygnałowe. Patrząc od lewej szczęśliwi nabywcy otrzymują wyjścia AES/EBU, koaksjalne BNC i RCA, optyczne, dwa USB (pod które z powodzeniem można podpiąć pamięci masowe) i port Ethernet. Natomiast nie tyle novum, co znacznie poprawiającą ergonomię modyfikacją jest obrócenie gniazda zasilającego o 180°. Co to ułatwia? Całkiem sporo. Okazuje się bowiem, że choć przy recenzowaniu U1 Mini szczerze cieszyłem się, że jego konstruktorzy nie poszli obraną wtenczas przez Szkotów z Linna drogą praktycznie uniemożliwiającą aplikację innych, aniżeli płaskich wtyków zasilających, dzięki czemu pod tylny wykusz konfekcja w stylu Furutechów FI-28R jeszcze się mieściła, to z biegiem lat okazało się, że już 48-ek, bądź 50-ek raczej tam nie wsmykniemy. A dzięki wspomnianej, zwiększającej prześwit między gniazdem a krawędzią górną nawisu o komorę bezpiecznika, rotacji a i owszem, w dodatku bez obaw o porysowanie audiofilskiej biżuterii. Niby drobiazg a cieszy.
Kolejnym drobiazgiem, jest coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać, czyli materiał, jakim podklejono antywibracyjne aluminiowe nóżki. O ile bowiem w U1 była to karbowana guma, to tym razem producent zdecydował się na rodzaj miękkiego filcu/sukna, co z jednej strony znacznie skuteczniej zapobiega ewentualnym uszkodzeniom (o skali niewielkich śladów i mikro-rysek) powierzchni, na jakich stawiamy transport, lecz z drugiej utraciliśmy ich właściwości samohamowne. Czyli tam, gdzie U1 stał jak przyklejony, tam – w identycznych warunkach U2 zaczyna „ślizgać” się jak Katarina Witt w Calgary. Oczywiście pozwalam sobie w tym momencie na delikatną hiperbolę, lecz przykładowo Furutech FP-3TS762 na U1-ce nie robił najmniejszego wrażenia a U2-kę na dzień dobry obrócił o niemalże 90°. Szybkie śledztwo wykazało również, że pewne znaczenie może mieć fakt, iż nowa inkarnacja jest o 0,5 kg lżejsza od swojego protoplasty, co summa summarum może ową chęć do pląsów intensyfikować. Całe szczęście na co dzień transport stoi u mnie dociążony 1270 g stalowym odbojnikiem do drzwi Livarno (budżetowy substytut Eliminatora Thixara), więc ww. zjawisko śmiało mogę uznać za niebyłe, choć warte wspomnienia, dla wszystkich tych, którzy takowego balastu nie stosują.

W trzewiach uwagę zwraca nie tylko zmiana kolorystyki laminatu z głębokiego błękitu na czerń, co kompletnie nowa topologia. Przede wszystkim o ile wcześniej sekcja ze stanowiącym serce urządzenia procesorem była na płycie głównej jedynie osłoniona przed wzrokiem ciekawskich przewymiarowanym aluminiowym radiatorem, to w obecnej inkarnacji została ona nie tylko zaktualizowana – zaimplementowano mocniejszy procesor, co relegowana na własną płytkę drukowaną, którą z kolei umieszczono nad płytą główną a sam radiator został dopasowany do gabarytów chłodzonej kości. Zmiany dotknęły również sekcję głównego zegara – teraz pracują w nim cztery osobne master-clocki. W rezultacie o ile U1 Mini swoją pracę w zakresie resamplingu kończył na DSD128, to już U2 zdolny jest upsamplować dowolny sygnał cyfrowy do DSD256. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie natywnego odtwarzania DSD512 o ile tylko spięty z transportem Lumina DAC z takimi częstotliwościami sygnału sobie poradzi a nam takie pliki uda się zdobyć. Nie zabrakło również pełnej zgodności z MQA. Widoczna na płycie głównej kolejna duża kość, czyli układ FPGA Altera Cyclone IV co prawda nie został fizycznie zmieniony, lecz zapisany w nim kod uległ pełnemu dostosowaniu do nowej architektury i możliwości nowej platformy.
Do wyjaśnienia pozostała kwestia delikatnej redukcji wagi, za którą, zgodnie z zapewnieniami producenta stoi przeprojektowanie samej obudowy, oraz nóżek, o których już zdążyłem wspomnieć, a które w U2-ce pochodzą od nowego poddostawcy.

Skoro kwestie walorów estetycznych i zagadnienia budowy wewnętrznej mamy z grubsza omówione najwyższa pora na wzięcie pod lupę brzmienia naszego bohatera. Jest to o tyle istotne, że ograniczając się do stricte kosmetycznych różnic w wyglądzie i zdecydowanie poważniejszego przeprojektowania trzewi, snując przypuszczenia co do ewentualnych zmian brzmienia można byłoby asekuracyjnie stwierdzić, że na dwoje babka wróżyła. Czyli albo producent zdecydował się zaoferować stare brzmienie w nowym wdzianku, bądź zupełnie nową odsłonę tego, do czego zdążył przez ostatnie lata przyzwyczaić swoich odbiorców, gdyż o ile do zintegrowanych streamerów Lumina przylgnęła łatka ponadprzeciętnie muzykalnych i zarazem gęstych źródeł, to już ich pozbawione sekcji analogowej transporty, czyli U1 i U1 Mini grały i co warte podkreślenia nadal grają zdecydowanie bardziej rozdzielczo i transparentnie, ewentualne modelowanie dźwięku pozostawiając przetwornikom. Przesiadając się zatem z używanego przez ostatnie lata U1 Mini byłem szalenie ciekaw, cóż tym razem zaoferuje ekipa z Hong Kongu i … I psując nieco niespodziankę oraz niwecząc spodziewane budowanie napięcia niczym w thrillerach Hickocka śmiem twierdzić, że U2 Mini to zupełnie nowe rozdanie i nowa generacja cyfrowych transportów w ofercie Lumina. Z jednej strony mamy bowiem dość oczywistą, stricte natywną, posługując się nieco lapidarnym określeniem, muzykalność a z drugiej aspekt rozdzielczości i napowietrzenia sceny reprezentuje porażająco wyższy pułap. O skali progresu w stosunku do protoplasty niech najlepiej świadczy fakt, iż gdy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Tomba sonora” Stemmeklang i Kristin Bolstad byłem w stanie przysiąc, że zapomniałem po testach wypiąć z toru APEX-a … dCSa, gdyż takiego przyrostu wolumenu informacji i rozbudowy głębi sceny po U2-ce po prostu się nie spodziewałem. Mówiąc bez ogródek, to nie jest ten pułap cenowy i podobnych wrażeń można by oczekiwać po przynajmniej dwukrotnie droższym Auralicu Aries G2.1. Aura pogłosowa i samo wygasanie poszczególnych dźwięków okazały się klasą samą w sobie a progres dorównywał przesiadce z moich, bądź co bądź świetnych, dyżurnych Acrolinków 7N-A2070 Leggenda na ostatnio recenzowane stricte ultra high-endowe Hemingway Z-core Σ.
Równie euforyczne notatki poczyniłem w trakcie odsłuchu mocno niepokojącego soundtracku „She Will” autorstwa Clinta Mansella gdzie ściana za kolumnami uległa absolutnej dematerializacji a pędzący dotąd w szaleńczym tempie czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Co ciekawe progres dotyczył również definicji źródeł pozornych, które z U2-ki stały się nie tyle bardziej wykonturowane i kreślone wyraźniejsza kreską, co po prostu bardziej realne i namacalne. Może i na papierze to niewielka różnica, jednak na tzw. ucho okazuje się tą z gatunku fundamentalnych i definiujących odbiór. Nagle bowiem przestajemy zastanawiać się, czy to, co słyszymy jest dalsze, bądź bliższe naszym wyobrażeniom jak powinno brzmieć, gdyż właśnie to, co do naszych uszu dociera jest w pełni zgodne ze znanym z realnego świata wzorcem.
Zmiana repertuaru na progresywno – stonerowy „Moonsoon” rodzimej (wodzisławskiej) formacji Gallileous a następnie sięgający jeszcze potężniejszych brzmień album „Przeklęty” Radogosta jasnym stało się, że tego typu komplikacje są niczym innym jak wodą na młyn tytułowego transportu, który bez najmniejszej zadyszki był w stanie oddać zarówno uderzenia podwójnej stopy, niszczycielskie blasty, jak i pierwotnie dziką agresję gitarowych riffów. I to bez krztyny tak złagodzenia na drodze obniżenia równowagi tonalnej i wycofania góry, jak i prób wyostrzenia poprzez odchudzenie przekazu i podbicie analityczności. Dostajemy dzięki temu dokładnie to, co zostało zapisane w materiale źródłowym – bez interpretacji i autorskich wariacji, czy też dominującej „firmowej” sygnatury. Jeśli ktoś liczy na jakiekolwiek czary i tzw. „magię”, szczególnie z kiepsko zrealizowanych nagrań, to bardzo mi przykro, ale na pewno nie pod tym adresem. Powiem nawet więcej – już U1-ka była pod tym względem bardziej nie tyle litościwa, co humanitarna, gdyż z racji niższej rozdzielczości przymykała oko na pewne mankamenty natury technicznej, których na U2-ce ukryć już nie sposób. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć U2 Mini nie piętnuje i nie epatuje czy to błędami realizacyjnymi, czy też mankamentami warsztatowymi samych wykonawców, lecz słysząc je lepiej i wyraźniej z U2-ki sami dochodzimy do wniosku, że na niektórych krążkach komuś rzeczywiście nie chciało się przyłożyć i przyszedł do pracy a nie pracować. Tylko tyle i aż tyle.
Jeśli jednak chcielibyśmy oszczędzić sobie przykrych niespodzianek, to zawsze możemy pozostać w kręgu jazzu i klasyki, gdyż zarówno „We Get Requests” Oscar Peterson Trio, gdzie „Maharadży fortepianu” towarzyszą Ray Brown na kontrabasie i Ed Thigpen na perkusji, jak i „Holst: The Planets – World Premiere Recording of Asteroids” w wykonaniu Berliner Philharmoniker pod batutą Sir Simona Rattle nijakich anomalii same w sobie nie kryją. Za to wręcz obezwładniająca na powyższych albumach jest zdolność tytułowego transportu do oddania nie tylko iście dramatycznych różnic w głośności pomiędzy najcichszymi, jak i najgłośniejszymi fragmentami (Holst), jak i mikrodynamiki (Peterson). Co prawda skala owych zjawisk jest zauważalnie mniejsza aniżeli po przesiadce z Mephisto na Apexa w systemie Jacka, niemniej jednak to właśnie o takie, pozorne niuanse w tej zabawie chodzi. Proszę tylko zwrócić uwagę na długość i bogactwo wybrzmień blach Thigpena – one nie są „głuche” i jednowymiarowe – na Luminie doskonale słychać ich złożoność i naturalne, powolne wygasanie, o ile tylko nie zostaną w ramach określonej frazy mechanicznie „zgaszone”.

Dość jednak tych ochów i achów. W związku z tym, zamiast kolejnej porcji superlatyw najwyższa pora na jakieś mniej więcej wyważone, acz wybitnie, jak to u nas bywa, subiektywne podsumowanie. Otóż, o ile pod względem aparycji zmiany w porównaniu do protoplasty są niewielkie, lecz nie dość, że miłe oku, to poprawiające, z małym wyjątkiem (vide podklejenie nóżek), ergonomię, to już pod względem brzmieniowym mamy do czynienia z progresem nie o jeden, lecz co najmniej dwa stopnie. Nie twierdzę jednak, że Lumin U2 Mini jest najlepszym cyfrowym transportem, jaki ludzkość widziała i słyszała, lecz śmiało mogę założyć, że nie tylko do oczekiwanych za niego przy kasie ok. 11 kPLN lecz i lekko licząc do przynajmniej dwukrotności wspomnianej kwoty śmiało może startować w szranki z wystawianymi przez konkurencję urządzeniami.
A jeśli chodzi o mnie, to choć od dłuższego czasu rękami i nogami bronię się przed modyfikacjami prywatnego systemu, to w tym wypadku skazany byłem na sromotną porażkę i bezwarunkową kapitulację. Krótko mówiąc dostarczony przez wrocławskie Audio Atelier testowy egzemplarz idzie dalej w świat, a w tzw. międzyczasie zdążyłem złożyć zamówienie na swoją prywatną sztukę, równolegle szukając w odmętach domowych szaf kartonu po do tej pory dzielnie się broniącej U1-ce. Trzeba bowiem wyraźnie zaznaczyć, iż U2 Mini jest znacznie lepszy od swojego protoplasty, nic przy tym U1-ce nie ujmując, a jednocześnie pomijalnie droższy. Skoro więc można mieć wyższej klasy źródło za praktycznie taką samą kwotę, co generację starszy model, to trudno z takiej okazji nie skorzystać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może się zdziwicie, ale jestem zdania, że nieubłaganie mijający czas w pewien sposób jest dla nas – melomanów swoistym zbawieniem. Chodzi oczywiście o korzyść ze znanej wszystkim zasady, że jeśli ktoś stoi w miejscu, z uwagi na szybki postęp technologii tak naprawdę się cofa. To jest karma długotrwałego bytu na rynku dosłownie każdego rodzaju działalności gospodarczej, dlatego też nie dziwi fakt, że co jakiś czas nawet najbardziej dopracowane konstrukcje mają swoich następców. I nie ma znaczenia, czy rozprawiamy o branży samochodowej, militarnej, czy interesującej nas audio, bowiem wszyscy jak jeden mąż nie chcąc wypaść z rynku konsekwentnie udoskonalają swoje portfolio. I z takim przykładem zmierzymy się dzisiaj. A będzie to następca niewątpliwie kultowego streamera Lumin U1 Mini, którego stosunkowo niedawno zastąpił dostarczony do naszej redakcji przez wrocławskiego dystrybutora Audio Atelier model Lumin Mini tym razem oznaczony sygnaturą U2. Zaskoczeni, że coś przez wielu użytkowników uważanego za znakomite odchodzi w niepamięć? Niestety jak wspomniałem, to standard. Standard na zapoznanie się z oceną zaistnienia którego, czy okazał się progresem, czy jedynie skokiem w bok, zapraszam do kilku poniższych akapitów.

Tytułowy streamer spod znaku Lumina swoimi gabarytami nie odbiega od aparycji swojego protoplasty i tak jak widoczny na pierwszych sześciu zdjęciach U1 jest niewielkim urządzeniem z wykonanym z grubego płata aluminium frontem. Frontem, w centrum którego znajdziemy jedynie prostokątny, teoretycznie średniej wielkości, jednak na tyle czytelny, że znakomicie informujący użytkownika o stanie urządzenia, wykorzystywanym sygnale i słuchanym materiale muzycznym, mieniący się błękitem prezentowanych informacji, wielofunkcyjny wyświetlacz. Żadnych zbędnych przycisków, czy pokręteł, tylko lekko zagłębione, będące centrum informacji okienko. Jeśli chodzi o kwestię wyposażenia tylnego panelu, ten w odróżnieniu od poprzednika otrzymał pozwalające zastosować często sporą rozmiarowo wtyczkę, odwrócone o 180 stopni, zintegrowane z głównym włącznikiem i bezpiecznikiem gniazdo zasilania oraz będącą potwierdzeniem dobrego wyboru, identyczną serię terminali typu: LAN, 2 x USB, Ground, Optical, COAX w standardach RCA i wieńczące całość oferty przyłączy gniazdo AES/EBU. Co zatem oprócz inaczej usadowionego gniazda IEC różni obydwie konstrukcje? Naturalnie w pierwszej kolejności niestety niewidoczne gołym okiem bez rozkręcania, nieco przeprojektowane trzewia oraz w odróżnieniu do szczotkowanego aluminium poprzednika obecne wykończenie obudowy procesem anodowania. A co z obsługiwanymi formatami? Zapewniam, tak jak w protoplaście wszystko jest w jak najlepszym porządku, jednak chcąc uniknąć zbędnego rozwadniania tekstu, po dokładną wiedzę z czym Lumina U2 Mini „się je”, zapraszam do zwyczajowej tabeli pod obydwoma testowymi opiniami.

Gdy doszliśmy do clou spotkania i przyszedł czas wyłożenia kart na stół, z pewnością spora grupa posiadaczy Lumina U1 Mini zachodzi w głowę, co można w nim poprawić. Przecież znakomicie radząca sobie na rynku jedynka była dobrze usadowiona w barwie, przy tym nieźle panowała nad kontrolą najniższych rejestrów, a wszystko okraszała przyjemnie wypadającymi, bo niekłującymi w uszy, ale dobrze wybrzmiewającymi wysokimi tonami. Wypisz wymaluj coś dla znaczącej większości populacji melomanów bez jakiegokolwiek strachu o potencjalną konfiguracyjną wpadkę. A jeśli tak, to jaki był sens zmiany warty na wersję U2 Mini? Owszem, ludzie lubią nowalijki, tylko czy włożony wysiłek inżynierów w najlepszym wypadku nie skończył się przysłowiowym skokiem w bok? I wiecie co? Sens był. I to jaki!
W wydaniu U-dwójki muzyka zyskała dosłownie w każdym aspekcie. Co więcej. W całym pasmie od dolnego zakresu, przez środek, po wysokie tony. A słowem, a raczej słowami – kluczami są większa energia przekazu i lepsza rozdzielczość. To zaś przełożyło się na poprawę rytmiki i w dobrym tego słowa znaczeniu oczekiwanej agresji wydarzeń scenicznych, serwując mi rzeczy, a raczej zapisane w materiale dźwiękowe artefakty, które dotychczas były jakby w tle. Zawsze je słyszałem, jednak traktowałem jako coś drugorzędnego, bo ledwie zasygnalizowanego w oddali, gdy tymczasem w jazzowej muzyce kontemplacyjnej spod znaku RGG „Mysterious Monuments On The Moon” okazywało się, że bez nich ich projekt jakby był okaleczony. Co prawda dopóki nie usłyszymy danego materiału w pełnej krasie aż tak brutalnie do tego nie podchodzimy, jednak po zapoznaniu się z pełnym spektrum wiedzy na jego temat, orientujemy się, ile dotychczas traciliśmy. Co w tym przypadku? Otóż nowa wersja Lumina znacznie dokładniej pokazywała pracę każdego muzyka. Począwszy od perkusisty – przyjemniej w odbiorze rozdrobnione sonicznie lekkie muśnięcia i mocne uderzenia bębnów przeplatane bezkreśnie wybrzmiewającymi przeszkadzajkami, przez pianistę – okraszone większym pakietem informacji na przemian szarpanie strun i płynna gra dłuższych pasaży tudzież większa zadziorność zaskakujących akordów, po preparującego grę na „przerośniętych skrzypcach” kontrabasistę, każdy z nich grał niby to samo, ale jakby inaczej. Jednakże to inaczej było nie tylko pożądane, ale dla mnie znacznie bliższe prawdzie o muzyce, bo wyczuwalnie bardziej namacalne.
Owa sytuacja w identyczny sposób przekładała się na cięższe gatunki muzyczne. Czy to koncertowa Metallica „S&M”, czy elektronika formacji Yello „Toy”, najważniejsze działania nowej odsłony streamera z serii „U” w postaci rozdzielczości i dodatkowej energii były przekuwane w lepsze pokazanie najdrobniejszych niuansów muzycznych. Jednak co bardzo istotne, nigdy nie zaobserwowałem niekontrolowanego zbliżania się dźwięku do przekroczenia progu dobrego smaku. Panowie z Lumina w sobie tylko znany sposób tak umiejętnie podkręcili zjawiskowość prezentacji, że wyłuskując z tła nawet najbardziej spektakularne piki soniczne, nie dając im wyjść przed szereg jedynie mocniej zaznaczali ich byt. To bardzo ważne, gdyż dla przykładu w przywołanym materiale „Toy” brak kontroli nad swobodą zawieszania w eterze mocnych nut skończyłoby się przysłowiowym pękaniem szkliwa na zębach. To oczywiście jedna strona medalu. Naturalnie piję do materiału rockowego wspieranego sekcją symfoniczną. W tym przypadku ogólna witalność i pakiet timingu znakomicie pomagały wychwycić z nie oszukujmy się, naładowanej dawką koncertowych decybeli wirtualnej stadionowej sceny, pracę przykładowego kilkuosobowego składu kontrabasów, czy skrzypiec. W słabej wersji odtworzenia przywołane sekcje są jedynie większą lub mniejszą plamą, gdy tymczasem oczywiście są zebrane w grupę, ale jednak pojedyncze źródła, co U-dwójka w stosunku do poprzednika znacznie lepiej unaoczniła. Wydaje się, że to niedużo, ale zapewniam, otrzymujemy całkowicie zmieniony, oczywiście znacznie lepszy punkt widzenia na słuchany materiał.

Wieńcząc powyższy opis jestem winny Wam opinię, czy nowe wcielenie Lumina Mini – w tym przypadku w specyfikacji U2 – warte jest przysłowiowej świeczki w postaci przesiadki na ocenianą nowość. Z autopsji wiemy, że nowość nie zawsze jest ewidentnym progresem, tylko lekkim przesunięciem priorytetów, a przecież nie o to podczas zmian w systemie na poziomie źródła chodzi. Na szczęście w tym przypadku temat jest jasny jak słońce, gdyż poprawa jakości oferowanego dźwięku jest znacząca. Na tyle rozległa – przypominam o cechach najważniejszych typu: lepsza rozdzielczość i motoryka, że jeśli w muzyce poszukujecie fajnej barwy, dobrej kontroli dolnego zakresu i żywej projekcji górnego pasma, że tytułowy Lumin U2 Mini ma wielką szansę na zawładnięcie sercami znakomitej większości populacji nie tylko melomanów, ale również dzielących włos na czworo audiofilów. Czym obronię tak wymowną opinię? Spokojnie, nie będę strzępił języka na powtarzanie zalet, tylko nie do końca przekonanych odeślę do powyższego opisu procesu odsłuchowego, z którego jasno wynika, że mamy do czynienia z urządzeniem wartym jeśli nie kupna w ciemno, to przynajmniej osobistego zapoznania się. Naprawdę warto.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Pixel Magic Systems Ltd.
Cena: 10 990 PLN

Dane techniczne
Natywna obsługa: max. DSD512, max. 768kHz/16–32-bit, MQA
Upsampling (wszystkie formaty): max. DSD256, max. PCM 384kHz
Komunikacja: Ethernet RJ45 network 1000Base-T; USB obsługuje pamięci flash drive, USB HDD (pojedyncza partycja FAT32, exFAT lub NTFS)
Wyjścia cyfrowe:
2 x USB: Natywnie DSD512; PCM 44.1–768kHz/16–32-bit
Optyczne, Coax RCA, Coax BNC, AES/EBU: DSD64 (DoP64, DSD over PCM); PCM 44.1kHz–192kHz/16–24-bit
Obsługiwane protokoły: UPnP AV, Roon Ready, TIDAL Connect, Spotify Connect, Flac lossless Radio stations, Apple AirPlay, Gapless Playback, On-Device Playlist
Obsługiwane formaty audio:
– bezstratne: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD); PCM : FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF;
– kompresowane stratnie: MP3, MQA Wymiary (S x G x W): 300 x 244 x 60 mm
Waga: 2,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Final B1

Nawet przelotnie zerkając na kalendarz nikomu chyba nie trzeba przypominać, że wakacje trwają w najlepsze i poza nieuleczalnymi pracoholikami większość populacji homo sapiens stara się choć na kilka dni wyrwać z domu na letni wywczas. Jednak pomijając grasujące u wybrzeży Egiptu rekiny, ceny benzyny, ścisk na tatrzańskich (swoją drogą kto przy zdrowych zmysłach w pełni sezonu z własnej i nieprzymuszonej woli pcha się np. do Zakopanego?) szlakach i wszechobecne „paragony grozy” (tu akurat kłania się matematyka w zakresie pierwszych klas szkoły podstawowej) szykującym się do drogi audiofilom sen z powiek spędza zupełnie co innego. Co? Perspektywa przymusowego „odwyku” od własnego systemu a tym samym brak kontaktu z ulubioną muzyką. Co gorsza większość z owych nieszczęśliwców doskonale zdaje sobie sprawę, że zamiast Cassandy Wilson, Michela Godarda, czy Branforda Marsalisa będą mniej, bądź bardziej intensywnie katowani jednosezonowymi plastikowymi hitami czy to na hotelowych basenach, czy w oblężonych przez turystów jadłodajniach. W tym momencie zasadnym wydaje się fundamentalne pytanie „jak żyć?”, na które odpowiedź jest tyleż jednoznaczna, co oczywista. Wystarczy bowiem zaopatrzyć się w stosowne izolatory dźwięków niechcianych zdolne jednocześnie reprodukować to, czego w danym momencie słuchać chcemy i to w jakości bynajmniej nieuwłaczającej naszym wysublimowanym gustom. Mowa oczywiście o słuchawkach, a z racji tego, że większość z nas, znaczy się audiofilów i melomanów, zamiast drzemać na hotelowym balkonie wybierze jednak nieco bardziej aktywną, outdoorową formę wypoczynku nieśmiało chciałbym zasugerować skupienie się na konstrukcjach dousznych/dokanałowych, gdyż niby i z HiFiMAN-ami Arya Stealth Magnets da się spacerować, to już próby wejścia w nich, powtarzam wejścia – nie wjechania wyciągiem krzesełkowym, chociażby na Szrenicę przy tegorocznych upałach szczerze odradzam. I w tym momencie z pomocą przychodzi stołeczny Fonnex, który w swej ofercie ma znaną już z występów na naszych łamach japońska markę Final. O ile jednak wcześniej mieliśmy okazję pochylić się nad potężnymi i zarazem ultra high-endowymi wokółusznymi Sonorusami X, to tym razem, poniekąd w ramach pomonachijskich reminiscencji, na redakcyjny tapet wzięliśmy nie mniej ekskluzywne, acz z racji swej miniaturowości, zdecydowanie bardziej poręczne i podróżom dedykowane dokanałówki Final Audio B1.

Tytułowe B1-ki, jak sama nazwa wskazuje, należą do wprowadzonej rok temu do portfolio Finala serii B opartej „na głębokich zależnościach jakie zachodzą pomiędzy przestrzenią muzyczną, dynamiką zakresu częstotliwości a właściwościami strukturalnymi samych słuchawek”. Brzmi poważnie? I dobrze, bo do czego, jak do czego, ale akurat do dźwięku Japończycy podchodzą bardzo serio. Do designu teoretycznie też, choć już seria Collaboration z cukierkowymi, powstałymi w kolaboracji z Evangelion modelami Unit-01, Unit-02 i Mark.06 daje pewne wyobrażenie o elastyczności ww. producenta. Wracając jednak do naszych bohaterek warto zaznaczyć, że wycenione na 2 999 PLN B1 stoją cennikowo na szczycie swojej grupy a poniżej w nich w finansowym rankingu znajdziemy B3 za 2099 PLN i B2 za 1249 PLN. Skąd taka niekonsekwencja pomiędzy firmową nomenklaturą a wartościami podawanymi w cenniku? Otóż Final przewrotnie nie definiuje rangi poszczególnych modeli konkretną numeracją a niejako oczekiwaniami odbiorców dopasowując brzmienie poszczególnych propozycji do określonego repertuaru a tym samym zaawansowania technologicznego. I tak w telegraficznym skrócie B1 z założenia mają możliwie najwierniej oddawać zamysły realizatorów i muzyków stawiając na „bliskość” reprodukowanych dźwięków, B2 skupiają się na przestrzenności nagrań, a B3 podkreślają detaliczność i wyrazistość prezentacji. Krótko mówiąc dla każdego coś dobrego.
Jak jednak widać na powyższych zdjęciach zamiast utylitarnej siermiężności i wszechobecnego plastiku Final B1-ki potraktował iście po królewsku projektując ich korpusy z dwóch połączonych ze sobą stalowych skorup wykonanych w technologii MIM (Metal Injection Moulding) polegającej na tym, że sproszkowany metal jest mieszany z lepiszczem a następnie zostaje wtłaczany pod wysokim ciśnieniem do form i spiekany w wysokich temperaturach. Zastosowanie tej metody gwarantuje dowolność formowania i nadawania nawet niezwykle skomplikowanych kształtów z zachowaniem iście pancernej konstrukcji. Ponadto wykorzystanie modułowości korpusów pozwala na niedestrukcyjne prace serwisowe, czyli w przypadku awarii naprawę-wymianę czy to wewnętrznego okablowania, bądź nawet samych przetworników. A te, w każdej słuchawce są dwa – reprodukcję dźwięków wysokich powierzono przetwornikowi armaturowemu a niskich dynamicznemu. Oczywiście połączenie przewodu sygnałowego ze słuchawkami nie jest stałe, lecz wykorzystano złocone terminale MMCX a i sam przewód potraktowano z równą powagą, co same korpusy. Sięgnięto bowiem po dostarczaną przez japońską firmę Junkosha znaną z produkcji przewodów o ogromnej prędkości przekazu posrebrzaną miedź OFC w teflonowej izolacji PFA i zewnętrznej, ochronnej powłoce PVC. Priorytetem był tutaj nie tylko dźwięk, lecz również wytrzymałość, którą ze standardowych 5000 zgięć podniesiono dziesięciokrotnie – do imponujących 50 000.
To jednak nie wszystko, gdyż z racji dość pokaźnej masy wynoszącej 36g ze szczególną atencją potraktowano względy ergonomiczne, co wymusiło, jak podaje sam producent, „dogłębną analizę zagadnienia dopasowania, ze względu na poczucie nacisku i zwrócenie uwagi jak istotne są punkty, w których obudowa styka się z uchem”. W rezultacie, poprzez wyeliminowanie zbędnego nacisku osiągnięto niezwykły komfort praktycznie dla każdego odbiorcy (przydatna jest pełna rozmiarówka gąbek), a jednocześnie zapewniono wysoką stabilność słuchawek w małżowinach. Na poniższej, firmowej grafice wyraźnie widać różowe punkty podparcia, jak i wyprofilowanie słuchawek okalających „skrawek” (niebieski punkt) ucha z jednej strony podpierający i stabilizujący korpus a z drugiej nienarażony na podrażnienia. Wraz ze słuchawkami otrzymujemy również nad wyraz poręczne silikonowe etui ochronne i pięć rozmiarowych zestawów (SS/S/M/L/LL) silikonowych końcówek z dodatkowym, kolorowym ringiem ułatwiającym identyfikację lewej i prawej słuchawek.

Zgodnie z materiałami promocyjnymi definiującego docelowego odbiorcę jako niemalże psycho-fana azjatyckich kreskówek, można dojść do wniosku, iż 1-ki, choć najdroższe z serii B, są zarazem jeśli nie najmniej uniwersalne, to z pewnością niszowe. I byłoby w tym sporo logiki, gdyby nie fakt, iż nie do końca jest to zgodne z rzeczywistością. Po prostu producent, a może jedynie jego dział marketingu chcąc zaakcentować różnice pomiędzy poszczególnymi modelami a tym samym ułatwić wybór docelowym konsumentom zastosował pewne uproszczenie i dość perfidną hiperbolę. Chodzi bowiem o fakt, iż o ile samą serię B Final wprost określa, jako mniej uniwersalną np. od budżetowych, popularnych i zarazem świetnych (co potwierdzam jako ich wieloletni użytkownik) E3000, to wraz ze wzrostem wymagań nabywców rośnie automatycznie zarówno wyrafinowanie, jak i specjalizacja poszczególnych modeli, a B1 jest na owej listy szczycie. Co to oznacza w praktyce? W telegraficznym skrócie iście studyjną monitorowość i wierność oryginałowi, gdzie kluczową rolę odgrywa równowaga pomiędzy wrażeniami przestrzennymi i dynamiką a realizm – czystość reprodukcji każdego instrumentu i wokalu sprawiają, że słuchacz ma nieodparte wrażenie czynnego uczestnictwa w wydarzeniu live.
Skoro we wstępniaku wspomniałem o Marsalisie, to i podczas odsłuchów nie omieszkałem sięgnąć po jego radosną twórczość, lecz zamiast jakiegoś regularnego wydawnictwa z dziką radością na playliście umieściłem ścieżkę dźwiękową z jednego z moich ulubionych filmów Spike’a Lee, czyli „Mo’ Better Blues”. Niby to krążek na wskroś komercyjny i bez audiofilskich aspiracji, jednak zarówno mistrzowskie duety Branforda Marsalisa z Terencem Blanchardem w towarzystwie pierwszoligowych muzyków, jak i wywołujący ciarki na plecach i gęsią skórkę wokal mocno niedocenionej Cyndy Williams podane są przez Finale tak, że niejako z automatu robię się ponad trzydzieści lat młodszy. Całość rzeczywiście podana jest jak zapewnia ekipa B1 blisko, lecz już gęstość i konsystencja nie jest pochodną, sygnaturą samych słuchawek, lecz wynika z samej realizacji. Wystarczy bowiem przesiadka na „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” tegoż samego artysty, by autorytatywnie stwierdzić, iż o ile sam instrument nadal pozostaje niemalże na wyciągnięcie ręki (świetnie słychać pracę klap), to już pogłos Katedry pw. Łaski Bożej w San Francisco, w której to notabene w 1965 roku Duke Ellington po raz pierwszy zaprezentował „Concert of Sacred Music”, jest w pełni naturalny i niezwykle długi. Nie dostajemy bowiem jedynie dźwięków bezpośrednich – płynących wyłącznie z instrumentu solisty, lecz również, a może przede wszystkim, szczególnie jeśli patrzymy na album z perspektywy całości i kreowanego klimatu, nakładających się i krążących pod sakralnym sklepieniem przebogatych w harmonie pasaży. I to wszystko jest widoczne jak na dłoni, znaczy się na prezbiterium – bez sztucznego wtłaczania muzyka do naszego czerepu i bez pomijania tak istotnego w wydarzeniach live ruchu scenicznego. Bo Marsalis nie jest do posadzki kościelnej przyklejony, lecz nie tylko w ramach potęgowania serwowanych środków artystycznego wyrazu a to się pochyla, a to prostuje, lecz również potrafi od mikrofonu odejść zwiększając tym samym dystans.
Skoro jednak sami projektanci tytułowych słuchawek idą w zaparte, iż ich naturalnym środowiskiem są wszelakiej maści animacje (zakładam, że chodzi o anime, na punkcie których Japończycy mają prawdziwego bzika) to nie miałem innego wyjścia, jak sięgnąć po coś w tym stylu. Mój wybór padł na drugą część „amaim Warrior at the Borderline”  autorstwa szwedzkiego kompozytora Rasmusa Fabera a następnie, żeby było już na 100% po japońsku, poprawiłem iście epicką ścieżką do „Space Battleship Yamato” Naoki Sato i Hiroshi Miyagawy i … prawdę powiedziawszy niespecjalnie rozumiałem o co w tej całej dedykacji kreskówkom chodzi. Bowiem muzyka pod nie skomponowana z powodzeniem mogła powstać w którymkolwiek z hollywoodzkich studiów i trafić jako podkład czołowych blockbusterów. Był w nich wszechobecny rozmach, gwałtowne skoki dynamiki i rozbudowane orkiestracje, jakich nie powstydziłby się sam Hans Zimmer. Oczywiście część spokojniejszych a zarazem opartych wyłącznie na syntetycznych dźwiękach fragmentów charakteryzowała się pewną dwuwymiarowością, gdzie Finale nader skutecznie odwracały uwagę słuchaczy skupiając ich zmysły na bliskości i strukturze poszczególnych niuansów, ale taki był zamysł realizatora zasiadającego za konsoletą podczas finalnego miksu a nie maniera samych słuchawek, którym mówiąc wprost nie sposób czegokolwiek zarzucić. Chociaż … no tak – mam! Znalazłem ich główny grzech! Otóż B1-ki nie są przebojowe w aktualnym – współczesnym i obowiązującym tego słowa znaczeniu. Nie zabiegają o naszą atencję i same z siebie nie uatrakcyjniają, nie poprawiają reprodukowanego materiału. Usłyszymy z nich zatem dokładnie to, co i jak zostało w nim zawarte a oceny efektu finalnego będziemy musieli dokonać sami, gdyż japońskie słuchawki same za nas tego nie zrobią.
Co ciekawe, ów obiektywizm i stricte studyjna prawdomówność nie eliminują i nie piętnują ciężkich brzmień. Ba, śmiem twierdzić, iż dzięki swojej rozdzielczości i transparentności, oraz umiejętności odpowiedniego zaakcentowania pierwszego planu sprawiają, iż zazwyczaj niezrozumiały i niefrasobliwie wrzucany do wspólnego kakofonicznego wora metalowy repertuar sporo zyskuje. Weźmy na ten przykład „The Banished Heart”  Oceans of Slumber, gdzie nisko-strojone gitary budują iście doomowy nastrój a nostalgiczny, ciemny wokal Cammie Gilbert jedynie podkreśla mroczny klimat albumu. Warto jednak zwrócić uwagę, iż nawet na najgęstszych aranżacjach, gdzie perkusyjne blasty wsparte podwójną stopą walczą o uwagę słuchaczy ze zmasowaną nawałnicą riffów i growlem owe partie Cammie pozostają w pełni zrozumiałe a i dalszoplanowa apokalipsa nie nosi znamion bezkształtnej magmy, lecz pozwala z łatwością wyselekcjonować poszczególne partie i umiejscowić je na wirtualnej scenie, a to sztuka, która niewielu stacjonarnym systemom się udaje.

Najwyższa pora na małe résumé powyższej epistoły w ramach którego nie przychodzi mi nic innego na myśl, aniżeli refleksja, iż Final Audio B1 są niczym innym, aniżeli spełnieniem marzeń recenzenta-hedonisty. Łączą bowiem w sobie zarówno studyjną wierność i prawdomówność wynikającą ze swojej liniowości i głębokiej niechęci do marketingowej, stricte celebryckiej, płytkiej „zajebistości”, a z drugiej pokazują sedno i kwintesencję reprodukowanego materiału. Są przy tym stosunkowo łatwe do wysterowania, więc od biedy, gdy liczy się każdy gram (szczególnie, gdy los zmusi nas do ograniczenia się wyłącznie do bagażu kabinowego), zadowolą się nawet smartfonem, choć warto odpowiednio je dopieścić dedykowanym DAC-o/wzmacniaczem czy to z oferty AudioQuesta (którykolwiek z serii DragonFly), czy iFi.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Fonnex
Producent: Final Audio Design
Cena: 2 999 PLN

Dane techniczne
• Korpus: stal nierdzewna pokryta różowym złotem
• Przetworniki: dynamiczny i armaturowy
• Złącza: MMCX
• Czułość: 94dB
• Impedancja: 13 Ω
• Waga: 36g
• Przewód: posrebrzany OFC; dł. 1,2m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Copland CSA70

Jak pokazuje historia dzisiejszego bohatera, mijający czas nieubłaganie zmienia układy sił. Oczywiście piję do zaskakującej zmiany postrzegania przez melomanów będącej naszym punktem zainteresowania duńskiej marki Copland. Owszem, nadal ma spore grono swoich wielbicieli, jednak w odniesieniu do dawnych lat śmiało można powiedzieć, iż w ujęciu procentowym zaliczyła regres. Nie jakiś dramatyczny, ale zawsze. Powód? W moim odczuciu najbardziej prawdopodobnym jest ostatnimi czasy swoisty wystrzał oferty światowej konkurencji na naszym rynku. Ludzie to lubią, jednak często zapominają o jednym. Idąc ślepo za nowinkami ignorują fakt, że skandynawscy konstruktorzy nie spoczywają na laurach i często wdrażanym w życie doświadczeniem owych nuworyszy w kwestii brzmienia jeśli nie biją na głowę, to na danym pułapie cenowym co najmniej bez najmniejszego problemu im dorównują. I z takim przypadkiem mamy dzisiaj do czynienia. Bez poszukiwań niedoścignionego świętego Grala, tylko w służbie dobrej projekcji muzyki. O czym mowa? O duńskim wzmacniaczu zintegrowanym z funkcją DAC-a i phonostage’a, co ważne, w przeciwieństwie do większości swoich braci w pełni tranzystorowym Copland CSA70, o którego wizytę w naszych okowach zadbała Sieć Salonów Top Hifi & Video Design.

Gołym okiem widać, że rzeczona integra jest opoką wizualnego spokoju. To wbrew pozorom bardzo dobrze, gdyż w przeciwieństwie do nazbyt bogatych w designerską ornamentykę komponentów audio z łatwością jest w stanie wpisać się w znakomitą większość potencjalnych pomieszczeń. W tym przypadku mamy do czynienia ze schludnym korpusem wyposażonym w wykonany z zaoblonego na rogach, grubego aluminium front. Na połaci awersu inżynierowie z Danii usadowili dwie symetrycznie rozlokowane, zmyślne, bo mogące pochwalić się dwoma rozmiarami średnicy – przy połaci frontu większa, a w miejscu kontaktu z palcami ręki mniejsza – gałki wyboru wejścia liniowego i głośności, w centrum zorientowany po okręgu diodowy informator o wykorzystywanym wejściu, a na zewnętrznych flankach, patrząc od lewej strony małą gałkę wyboru wejścia cyfrowego, a z prawej czerwoną diodę Standby i gniazdo słuchawkowe. Górna połać obudowy w celach wentylacji grawitacyjnej została uzbrojona w kilka modułów poprzecznych nacięć. Natomiast po dotarciu do tylnego panelu okazuje się, że producent w swej trosce o klienta zaproponował przelotkę przedwzmacniacza, wejście gramofonowe, 3 wejścia liniowe, antenkę Bluetooth, pakiet terminali cyfrowych (SPDiF, Optical i USB) oraz wieńcząc całość gniazdo zasilania i główny włącznik. Miłym dodatkiem jest przyjemny w użytkowaniu designerski pilot zdalnego sterowania.

Nie przeczę, informacja o zaniechaniu użycia lamp w tym modelu postawiła moje oczekiwania w stan podwyższonej gotowości bojowej. Przecież Copland dla wielu jest synonimem hybrydy, a tutaj taki kwiatek. Na szczęście w myśl wspomnianego przeze mnie motta, iż Duńczycy nie spoczywają na laurach, tylko umiejętnie przekuwają swoją wiedzę w ciekawe produkty, CSA70-ka wyszła z tego starcia z przysłowiową tarczą. Naturalnie z sobie tylko przypisanym sznytem brzmieniowym, jednak na tyle ciekawym, że spędzony z nią czas uważam za bardzo owocny w pozytywne doznania. Co mnie urzekło? Po pierwsze – z jednej strony był przyjemnie ciemnawy, a z drugiej oferował ciekawie doświetloną wyższą średnicę. Po drugie – wirtualną scenę budował w bardzo realistycznych rozmiarach. A po trzecie – na bazie dwóch poprzednich aspektów potrafił zagrać z dużą swobodą. To była na tyle uniwersalna projekcja, że podczas kilkudniowej zabawy nie złapałem Coplanda na jakiejś dramatycznej wpadce. Powiem więcej, za te pieniądze ze wszystkim radził sobie dobrze.
W repertuarze ciężkiego rocka z płytą „Reload” Metallic-i w roli egzekutora oprócz utrzymania dobrego rytmu, dzięki gęstemu graniu bez problemu potrafił pokazać tak ważne dla tego typu muzy mocne gitarowe riffy, a swobodzie prezentacji nie zapominał o pokazaniu zakodowanej w niej agresji. Było mocno, ale przy okazji lotnie, bez czego tego typu twórczość okazałaby się wypełniaczem ciszy podczas spotkań gospodyń wiejskich – z całym szacunkiem dla wspomnianych, skądinąd będących naszymi babciami i matkami, pań. A czy wystarczająco energicznie i dobrze barwowo? Przecież z układów elektrycznych wyeliminowano lampy, które nie oszukujmy się, swoją plastyką często ratują takie propozycje płytowe. Spokojnie, nic takiego nie miało miejsca. Powiem więcej, bardzo dobrze, że szklane bańki nie mieszały w prezentacji, gdyż dzięki temu muzyka miała fajną krawędź. Nie twierdzę, że lampa to zmiana ostrości przekazu z rysika na marker, ale zazwyczaj, nawet w najlepszym wydaniu ma swoje za uszami. To podobno magia. Tylko ciężkie granie nie potrzebuje magii, tylko prądu do pokazania zakorzenionego w nim buntu. Co w moim odczuciu naszemu bohaterowi wyszło dobrze.
Jeśli chodzi o zapisy nutowe z drugiej strony barykady, z nimi również w sobie tylko znany sposób umiał się dogadać. Weźmy choćby rozleniwiony jazz Paula Bley’a Trio „When Will The Blues Leave”. W tym przypadku oprócz wspominanego ciemnego i dobrze osadzonego w barwie przekazu do głosu dochodziła jeszcze lekko podkreślona wyższa średnica. Nie, nie krzyczała, tylko dodawała tej muzyce przysłowiowych skrzydeł. Fortepian był dźwięczniejszy, kontrabas bez popadania w nadinterpretację pokazywał nieco więcej pracy struny, a blachy bębniarza w dobrym tego słowa znaczeniu nie chciały wygasać. A gdy w sukurs takiej projekcji szła umiejętność utrzymania rytmu, potrzebowałem dosłownie kilku taktów, by dać porwać się muzyce bez jakichkolwiek ograniczeń. Na tyle dobitnie, że każda tego typu płyta leciała ciurkiem od dechy do dechy.

Na koniec kilka zdań o występie przetwornika cyfrowo/analogowego. Naturalną koleją rzeczy po przepięciu redakcyjnego Anglika na Duńczyka obraz stracił kilka dioptrii w domenie tak ostrości, jak i energii. Jednakże co jest bardzo istotne, przekaz nadal oscylował w estetyce ciemnej prezentacji sekcji wzmocnienia. I bez dwóch zdań robił to umiejętnie, gdyż wszystko zmieniło się w równym stopniu. To ważne, bowiem dodatkowy moduł w tego typu urządzeniach często mocno miesza w końcowym wyniku sonicznym, na co na szczęście Skandynawowie bazując na wieloletniej wiedzy, o tym czego oczekuje ich potencjalny klient, sobie nie pozwolili.

Czy opisany powyżej wielofunkcyjny wzmacniacz zintegrowany Copland CSA70 jest na tyle uniwersalny, że mógłbym go polecić każdemu? Otóż pewnie się zdziwicie, ale w oparciu o kilkudniowe odsłuchy jestem zdania, że jak najbardziej. Powód? Banalny. Mianowicie mamy do czynienia z segmentem Hi-Fi, czyli zabawkami dla oczekującego jedynie dobrego grania melomana, a nie wydumką rodem z niezrozumiałego dla wielu z nas, zawsze szukającego niedoścignionego wzorca High Endu. A jeśli tak, to w momencie propozycji projekcji muzyki nasączonej dobrym body, w odpowiednim miejscu lekko doświetlonej, a na koniec dobrze pokazującej każdą twórczość, nie widzę przeciwwskazań dla nikogo, kto nie szuka dziury w całym. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, jeśli nie jesteście skażeni jakimś szczególnym sposobem prezentacji muzyki, tylko oczekujecie jej w miarę uczciwego pokazania, tytułowy piecyk jest idealnym kandydatem na wieloletni ożenek.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design

Cena: 12 999 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 70W / 8Ω
Minimalna impedancja głośników: 2Ω
Wejścia analogowe: para Phono / MM (RCA); 3 pary RCA
Wejścia cyfrowe: coaxial S/PDIF; optical S/PDIF, USB, aptX HD Bluetooth (opcja)
Wyjścia liniowe: para RCA; Pre-out RCA
Impedancja wejściowa: 50 kΩ
Impedancja wejściowa Phono: 47 kΩ (MM)
Kapacytancja wejściowa Phono: 200 pF
Czułość wejściowa: 200 mV
Czułość wejściowa Phono: 2.6 mV
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 200 kHz -3dB
Zniekształcenia T.H.D: < 0.01 %
Stosunek sygnał/szum: > 90dB
Wzmocnienie wzmacniacza słuchawkowego: 22 dB @ 100 Ω
Impedancja wyjściowa wzmacniacza słuchawkowego:40 Ω
Zniekształcenia T.H.D wzmacniacza słuchawkowego: < 0.01 %
Pasmo przenoszenia wzmacniacza słuchawkowego: 10 Hz – 150 kHz / -3dB
Pobór mocy: Max.400 W
Wymiary (S x W x G): 435 x 135 x 370 mm
Waga: 13 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Denon PMA-1700NE

Opinia 1

Nie wiem jak Państwo, ale ja jeszcze pamiętam i ze smutkiem wspominam okres słusznie miniony, gdy największe światowe koncerny audio po prostu zachłysnęły się kinem domowym i praktycznie z dnia na dzień, może nie tyle dokonały permanentnej anihilacji stereofonicznej oferty urządzeń klasy Hi-Fi, co wstydliwie zaczęły ją wygaszać, pozostawiając w swych katalogach ich mniej, bądź bardziej udane substytuty w postaci zestawów mini w stylu Yamahy PianoCraft. Całe szczęście u jednych wcześniej, u innych nieco później, a u części wcale (co rynek odpowiednio zweryfikował), pomroczność jasna minęła, do głosu doszły resztki zdrowego rozsądku i klasyczne stereofoniczne komponenty wróciły nie tylko do łask, ale i na sklepowe półki. Jednak w większości przypadków powyższa pobudka i próba jak najszybszego nadrobienia zaległości nie polegała na spontanicznym wynajdywaniu koła na nowo, lecz na zdroworozsądkowej kontynuacji tego, co swojego czasu odstawili na boczny tor. Wystarczyło bowiem wziąć cieszącą się wcześniej wśród nabywców dużą popularnością i estymą konstrukcję, zafundować jej lekki lifting dokładając to i owo podkreślającego nowoczesność, dorobić odpowiednio poetycką, odwołującą się do chlubnej historii beletrystykę i voilà – przepis na powrót do gry o serca i portfele złotouchych melomanów gotowy. Do grona pionierów, którzy nie tylko postanowili oderwać się od snującego się w wielokanałowej malignie peletonu, lecz którym takowa ucieczka po prostu się udała, z pewnością można zaliczyć Denona, czyli markę, która mając na swoim koncie wiele udanych konstrukcji jedyny problem jaki wtenczas musiała rozwiązać dotyczył mnogości opcji do wyboru. Ot klasyczny casus osiołka. Koniec końców zdecydowano się na tzw. ofertę środka, z której to najświeższą inkarnacją, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – warszawskiego Horna, przyszło nam się zmierzyć w ramach niniejszego testu. Mowa bowiem o wzmacniaczu zintegrowanym Denon PMA-1700NE, czyli konstrukcji, którą wraz z dopiero co recenzowanymi przewodami Hemingway Audio śmiało możemy zaliczyć do puli powystawowych pamiątek z tegorocznego High Endu.

A teraz, zanim zwyczajowo przejdziemy do opisów wyglądu i budowy, uznałem za stosowne przedstawić Państwu krótki rys historyczny połączony z ekshumacją przodków naszego dzisiejszego bohatera. Warto bowiem mieć świadomość, iż PMA-1700NE nie wziął się znikąd, np. na skutek objawienia jakiego doznał jeden z inżynierów należący do ekipy R&D japońskiego koncernu, lecz jest którąś tam (zaraz ustalimy którą) inkarnacją modelu, który swój debiut miał dawno, dawno temu.
Zastanawiacie się Państwo kiedy światło dzienne ujrzał praprzodek i zarazem protoplasta rodu? Otóż w 1997/8 r. i był to model PMA-1500R, natomiast na otwarcie nowego millenium – w 2000r. pojawiła się jego poprawiona wersja PMA-1500R MkII. A potem nastąpił wspomniany we wstępniaku, iście biblijny (Rdz 41, 26-28), okres posuchy i stereofonicznego głodu, który trwał do 2006 r., czyli powołania do życia nowej odsłony dwukanałowych wzmacniaczy dumnie przyozdobionych dopiskiem AE, czyli „Advanced Evolution”. Jej prekursorem był wielce udany, przywracający wiarę w rozsądek korporacyjnej wierchuszki PMA-1500AE. I tu pozwolę sobie na mały przystanek, gdyż do listy z nazwą i datą narodzin chciałbym dorzucić jeszcze jeden, dość istotny parametr. Jaki? Cenę, która przynajmniej w teorii powinna wskazywać na rynkowe realia z jakimi przychodziło i przychodzi mierzyć się konsumentom. A za pierwszą „nowożytną” 1500-kę trzeba było wtenczas wyasygnować 3 995 PLN. Kolejna odsłona, czyli PMA-1510AE pojawiła się w 2010 r. i kosztowała 4 000 PLN, czyli uwzględniając ówczesną inflację (1,0 – 4,2%) nie tylko nie podrożała, co wręcz staniała. Potem jednak poszło z górki, bowiem za PMA-1520AE w 2014 r. przy kasie oczekiwano od nabywców już 5 500PLN. Kolejna „dobra zmiana” (jeden z bardziej absurdalnych oksymoronów ostatnich czasów), czyli zastąpienie „Advanced Evolution” dopiskiem NE oznaczającym nieco sekciarskie (w znaczeniu grupy odklejonych od rzeczywistości religijnych oszołomów) hasło „New Era” ów trend utrzymała i za PMA-1600NE w 2017 r. dystrybutor winszował sobie okrąglutkie 7 000 PLN. Nie powinien zatem dziwić fakt, iż debiutujący podczas ostatniego (AD 2022) monachijskiego High Endu, będący bohaterem niniejszej epistoły, model PMA-1700NE wyceniono na … 9 499 PLN. Cóż zatem oprócz ceny w tzw. międzyczasie, czyli przez ostatnie ćwierćwiecze i siedem (tak, tak – 1700NE jest siódmym (!) pokoleniem) generacji się zmieniło? Cóż, moc od zarania dziejów na pewno nie, gdyż tak jak w 97-ym, tak i teraz integra zdolna jest oddać 2x70W/8Ω, jednak warto wspomnieć, iż od 1600NE interesująca nas linia Denona wzbogaciła się o układ DAC-a. Żeby jednak nie było tak różowo producent zrezygnował wówczas z we/wyjść na i z sekcji przedwzmacniacza / końcówki mocy. Całe szczęście po części swoje wcześniejsze faux pas nieco w aktualnej odsłonie zatuszował przywracając bezpośrednie wejście na końcówkę mocy, co pozwala na współpracę integry z zewnętrznym przedwzmacniaczem/procesorem a tym samym integrację z systemami kina domowego. Pół żartem, pół serio można byłoby uznać, że porównanie 1700-ki do odsmażanego kotleta wymagałoby interwencji sanepidu, więc uznajmy, że pozostając w kręgu tradycyjnych rodzimych kulinariów mamy do czynienia z bigosem, któremu jak wiadomo wielokrotne podgrzewanie nie tylko nie szkodzi, co wręcz intensyfikuje walory smakowe.

Mając całą genealogię z głowy spokojnie możemy wrócić na stare tory i zgodnie z tradycją pochylić się nad aparycją naszego gościa. A ta wstydu Japończykom z pewnością nie przynosi. Na srebrnym (dostępne jest również czarne „malowanie”) szczotkowanym i delikatnie podfrezowanym wzdłuż górnej krawędzi, aluminiowym froncie centralne miejsce zajmuje masywna, toczona i również aluminiowa gałka regulacji głośności. Na lewo od niej usytuowano trzy mniejsze pokrętła podstawowej equalizacji (bass/treble) i balansu między kanałami a nad nimi trzy aktywatory z dedykowanymi diodami – trybu analogowego, skrócenia ścieżki sygnału poprzez pominięcie wszelkich regulacji (source direct) oraz wybór korekcji przedwzmacniacza gramofonowego (MM/MC). Lewy narożnik przypadł w udziale włącznikowi głównemu z niewielką diodą i złoconemu gniazdu słuchawkowemu 6,3mm. Z kolei na prawo mamy niewielkie okno monochromatycznego wyświetlacza informującego o wybranym źródle i parametrach otrzymywanego sygnału oraz obrotowy selektor źródeł. Korpus to standardowy na tym pułapie cenowym zestaw profili z giętej, perforowanej stalowej blachy o grubości 1mm, jednak z racji obecności wewnętrznych przegród i wzmocnień jego sztywność nie pozostawia niedosytu.
Tylna ściana prezentuje się również całkiem satysfakcjonująco. Patrząc od lewej wydzielono na niej sekcję cyfrową obejmującą zdublowane wejścia optyczne, pojedyncze koaksjalne i obowiązkowe w dzisiejszych czasach USB, pod którymi przycupnęły we/wyjścia dla zewnętrznych czujników IR. Domenę analogową reprezentują – sekcja przedwzmacniacza gramofonowego z dedykowanym zaciskiem uziemienia, trzy pary wejść liniowych i stałonapięciowe wyjście na rejestrator. Nie zabrakło też wspomnianego wcześniej wejścia bezpośrednio na końcówkę mocy. Brak za to XLR-ów, ale w żadnej z poprzednich odsłon ich nie było, więc i tym razem na nie zbytnio nie liczyłem. Terminale głośnikowe są solidne i podwójne a wyliczankę zamyka dwubolcowe gniazdo zasilające IEC. Dla uspokojenia dodam, że trzeciego bolca nie znajdziecie Państwo nawet w jubileuszowej 110-ce. W kartonie oprócz czule otulonego styropianowymi wytłoczkami głównego lokatora, nie zabrakło również standardowego przewodu zasilającego, którego tak wyciąganie, jak i użycie mija się z celem, oraz zdecydowanie bardziej przydatnego pilota zdalnego sterowania. Co prawda, jak dobrze poszukać na dnie pudła pewnie spoczywać będzie instrukcja obsługi, ale skoro jej zdigitalizowana wersja zalega na firmowych serwerach, to zasadnym wydaje się pytanie o sensowność marnowania i tak już mocno przetrzebionego drzewostanu, na coś, co i tak raczej większości nabywców nie zainteresuje.

Zapuszczając żurawia do trzewi przy odrobienie dobrej woli / złośliwości (niepotrzebne skreślić) moglibyśmy uznać, że Denon jest grupą niezwykle przywiązanych do tradycji pasjonatów i jeśli raz coś dobrze zrobi, a to coś cały czas działa, to tego nie rusza i niepotrzebnie nie kombinuje. Wystarczy bowiem porównać wnętrza mającego już na karku ćwierć wieku PMA-1500R i tytułowego PMA-1700NE, by poczuć lekkie déjà vu, gdyż tak naprawdę topologia pozostała niezmienna a ewolucja dotyczy uaktualniania poszczególnych, pojedynczych komponentów na współczesne wersje. To oczywiście spore uproszczenie i spłycenie tematu, ale trudno odmówić Japończykom konsekwencji. A tak już na serio, to z nader istotnych kwestii warto wspomnieć, iż w zasilaniu mamy umieszczone po lewej stronie wnętrza dwa solidne – klasyczne transformatory EI, z których każdy zasila „swój” kanał. Ponadto wydzielono w nich osobne uzwojenia dla obwodów cyfrowych i sterowania. Centrum szczelnie wypełnia laminat końcówki mocy z łapiącą za oko parką solidnych kondensatorów, oraz biegnącymi wzdłuż jego boków grzebieniami aluminiowych radiatorów, do których tranzystory wyjściowe nie zostały przymocowane bezpośrednio, lecz za pośrednictwem dodatkowych miedzianych płyt znacząco poprawiających oddawanie ciepła. I tu pozwolę sobie na drobną dygresję, gdyż co prawda tak producent, jak i dystrybutorzy w materiałach reklamowych zaklinając rzeczywistość usilnie budują wizerunek 1700NE jako potężnej 140W integry, to warto mieć na uwadze, że wykorzystany w ww. konstrukcji stopień wyjściowy oparty o pracujące w układzie push pull najnowsze układy UHC-MOS oddaje 2x70W/8Ω, a moc 140W pojawia się dopiero przy 4Ω obciążeniu. Czyli teoretycznie jest to prawda, choć idąc tym tropem mogliby chwalić się długością … wiadomo czego, podając ją wraz z … kręgosłupem.
Powodów do wbicia szpili nie daje z kolei sekcja cyfrowa, gdzie ulokowano autorskie rozwiązanie Denona, czyli układ Advanced AL32 Processing Plus interpolujący sygnały wejściowego (jedynie z gniazd cyfrowych) do postaci 32 bit/384 kHz i tak przetworzony strumień danych kierujący do kości przetwornika Burr-Brown PCM1795.

Zasiadając do odsłuchu PMA-1700NE cały czas z tyłu głowy kołatało mi pytanie jak bardzo najnowsza integra Denona odstaje od wielce udanego jubileuszowego flagowca, czyli potężnego PMA-A110. Krzywdzące podejście do tematu? Bynajmniej. Co prawda w chwili naszego testu, czyli w styczniu 2021r. 110-ka „chodziła” po 16 499 PLN, to w tzw. międzyczasie zdążyła „awansować” do pułapu 19 kPLN, czyli niemalże dwukrotności kwoty, jaką trzeba na 1700NE wyasygnować przy kasie. Trudno zatem spodziewać się doznań na nawet nie takim samym, co po prostu zbliżonym poziomie wyrafinowania i intensywności, więc zasadnym jest stosowne obniżenie poprzeczki wymagań, by mówiąc wprost niepotrzebnie się nie nakręcać a finalnie rozczarować.
Wystarczyły jednak pierwsze takty nagranego w szwedzkim Fascination Street Studios albumu „The Sacrament of Sin” (za konsoletą zasiadł znany ze współpracy z Arch Enemy, Amon Amarth i Kreatorem Jens Borgen) formacji Powerwolf, by głęboko odetchnąć z ulgą i autorytatywnie stwierdzić, że jest nie tylko dobrze, co bardzo dobrze. W telegraficznym skrócie już na starcie, znaczy się w trybie source direct gra tak, znaczy się nie dokładnie tak, lecz w stylu swojego starszego i szlachetniej urodzonego rodzeństwa przełączonego w tryb Analog Mode 2, czyli nie tylko z odłączonym zasilaniem obwodów cyfrowych, lecz również wygaszonym wyświetlaczem. Zamiast bowiem pewnej zachowawczości i zdystansowania nasz dzisiejszy gość poszedł na przysłowiowy żywioł bezpardonowo udowadniając, że nadgorliwi marketingowcy nic a nic nie muszą mu sztucznie wydłużać i powiększać a suche dane techniczne o realnych walorach brzmieniowych mówią dokładnie tyle samo, co lista ingrediencji o finalnym smaku potrawy. Może i 1700-ka ma tylko 70W, jednak gra tak, jakby każdy z tych Watów był liczony podwójnie, bądź pochodził z lampowca wyposażonego w stare dobre amorficzne trafa Tamury. Skoro bowiem patetyczne orkiestracje (szczególnie, jeśli sięgniemy po wydanie „The Symphony of Sin”), wgniatające w fotel basiszcze, kościelne chóry i ostre power-metalowe riffy okraszone szkolonym w kierunku opery wokalem Attili Dorna nawet przez moment nie są poddawane uspokojeniu, odchudzeniu i spowolnieniu, tylko przetaczają się przez pokój odsłuchowy niczym niszczycielskie tornado, to chyba nie ma obaw, że mocy, bądź energii, czy to na średnicy, czy też skrajach reprodukowanego pasma Denonowi zabraknie. A jeśli dodamy do tego jakże uroczą tematykę w stylu spalenia na stosie polskiej czarownicy („Fire and Forgive”), czy skłonności zakonnych siostrzyczek do igraszek z demonami („Demons Are A Girl’s Best Friend”) jasnym stanie się, że na brak wrażeń nie powinniśmy narzekać. A to przecież dopiero niewinny wstęp do dalszej zabawy i ekstatycznych pląsów, gdyż tuż za rogiem czai się iście power-metalowa galopada, czyli „Nightside of Siberia”.
Choć brzmienie 1700NE jest żywsze i bardziej bezpardonowe od tego zapamiętanego z jubileuszowego modelu, to trudno zarzucić mu ponadnormatywną ekscytację, czy sztuczne podkręcania tempa. Po prostu nie limituje on zarówno motoryki, jak i dynamiki czy to w skali mikro, czy makro. Aby jednak to docenić warto odpowiednio go dopieścić, gdyż o ile na zwykłym, załączanym w komplecie „komputerowym” OEM-ie najdelikatniej rzecz ujmując zbytnio nie angażuje się tak w reprodukcję właściwej intensywności barw, jak i komunikatywność przekazu, to po aplikacji wysokiej klasy okablowania (zakładam, że większości użytkowników do pełni szczęścia wystarczy Acoustic Zen Gargantua, bądź nawet Furutech FP-3TS762) Denon budzi się do życia i zaczyna wykazywać chęć do grania. Szczególnie wyraźnie słychać to na materiale z naturalnym instrumentarium, gdzie właśnie naturalne – znane z natury, brzmienia od razu dają nam znać, czy jest OK, czy też gdzieś po drodze coś nie do końca się spięło. Przykładowo na „Officium” Jana Garbarka w towarzystwie The Hillard Enseble z „komputerówką” i budżetowym okablowaniem sygnałowym/głośnikowym nie dość, że gubimy znaczną część aury pogłosowej, to i gradacja planów wydaje się umowna. Tymczasem, gdy o audiofilskie tętnice i żyły zadbamy, jasnym stanie się, że kable po prostu słychać i 1700-ka nie ma najmniejszego zamiaru tego ukrywać. Ba, ona wręcz pyszni się wpiętą w zadek nawet high-endową biżuterią dwojąc się i trojąc, by pokazać, że jest jej godna.

Wydawać by się mogło, że przy naszych codziennych standardach i mozolnej eksploracji high-endowych ekstremów sięgnięcie po przynajmniej z perspektywy profilu naszego magazynu mocno budżetową konstrukcją będzie najdelikatniej rzecz mówiąc formą kurtuazyjnego samoumartwienia. Okazało się jednak, że tytułowy Denon PMA-1700NE nie ma najmniejszych powodów do wstydliwego przemykania opłotkami droższej konkurencji. Oczywiście nie gra na poziomie po wielokroć droższych konstrukcji, jednak jego obecność w torze trudno uznać za powód do zmartwień. Nie dość bowiem, że gra naprawdę dynamicznie i muzykalnie, to jeszcze jest na tyle bogato wyposażony, że z powodzeniem właśnie pod niego można komponować cały system świadomie rezygnując czy to z dedykowanego – zewnętrznego przedwzmacniacza gramofonowego, czy też zamiast zintegrowanego streamera wybrać sam, w dodatku wyższej klasy transport.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Mam nadzieję, że bez względu na zajmowany szczebelek zaawansowania w tematyce audio jeden fakt jest dla Was oczywisty jak słońce. Naturalnie chodzi o pulę marek tak zwanego pierwszego wyboru, czyli oferujących dobrą korelację ceny do jakości brzmienia. Oczywiście, każda z nich naturalną koleją rzeczy prezentuje nieco inny sznyt brzmieniowy, jednak zazwyczaj na tyle bezpieczny i łatwy do okiełznania, że konia z rzędem temu, kto nie poradzi sobie z ich odpowiednią konfiguracją. Jakie to marki? Lista jest długa, a przy tym na tyle banalnie łatwa do wytypowania przez praktycznie każdego adepta sztuki obcowania z muzyką, że bez szkodliwego rozwadniania tekstu przejdę do clou dzisiejszego spotkania. A będzie nim najnowsza odsłona wzmacniacza zintegrowanego z funkcją przetwornika cyfrowo/analogowego i phonostage’a pochodzącej z kraju kwitnącej wiśni, skądinąd kultowej japońskiej marki Denon PMA-1700NE, o którego wizytę w naszych progach zadbał warszawski dystrybutor Horn.

Rzeczona integra to średniej wysokości, o typowej szerokości i głębokości, wizualnie świetnie prezentująca się konstrukcja. Oczywiście to zasługa kolorystyki w „rozwodnionym” odcieniu szampańskiego złota, ciekawie pofalowanego frontu i wykonania obudowy z nowocześnie wyglądającego aluminium. Wspomniany awers mimo ożywiającego go, płynnego zapadnięcia się górnej części ku tyłowi oraz aplikacji na nim sporej baterii manipulatorów nie został szkodliwie wizualnie przeładowany i oferuje: pięć gałek – centralna Volume, 3 z lewej strony: BASS, TREBLE, BALANCE, prawa – selektor wejść, guzik inicjacji pracy, gniazdo słuchawkowe, trzy przyciski funkcyjne: Analog Mode, Source Direct oraz wybór wkładki MM/MC, a także wieńczące projekt plastyczny okienko wyświetlacza oznajmiającego wykorzystywane wejście i parametry otrzymywanych sygnałów cyfrowych. Górna połać obudowy jest ostoją serii wentylujących trzewia poprzecznych otworów – piecyk oferuje 70W przy 8Ohm i podczas pracy może nie jakoś dramatycznie, ale lekko się nagrzewa. Zaś tylny panel jak na niezbyt drogą konstrukcję jawi się jako w pozytywnym tego słowa znaczeniu czyste szaleństwo, gdyż oprócz typowych dla wzmacniaczy podwójnych zacisków kolumnowych, gniazda zasilania i sekcji wejść liniowych w standardzie RCA, proponuje użytkownikowi dodatkowo wejście na wewnętrzny przedwzmacniacz gramofonowy wespół z zaciskiem masy, a całość bogactwa oferty dopełnia panel gniazd cyfrowych – dwa optyczne i po jednym USB oraz SPDiF. Oczywiście Denon nie byłby Denonem, gdyby w komplecie startowym nie zadbał o pojawienie się systemowego pilota zdalnego sterowania.

Czym może pochwalić się nasz bohater? Zaskakującą energią i swobodą grania. Bez wysiłku prowadził moje kolumny, a przy okazji potrafił pokazać ważne niuanse każdego słuchanego w danym momencie nurtu muzycznego. A potrafił dlatego, że począwszy od dolnego pasma umiał wytworzyć mocną, a przy okazji nieźle kontrolowaną falę uderzeniową, w środku oferując dobry bilans barwowy nie gubił rozdzielczości, zaś w górnych rejestrach fajnie, bo żywo, jednak bez natarczywości zawieszał brylujące tam wszelkiego rodzaju artefakty. To zaś powodowało, że kilkudniową zabawę z opiniowanym piecykiem odebrałem jako zbór z jednej strony przyjemnych, a z drugiej w oparciu o wiedzę, że bawię się przedstawicielem segmentu Hi-Fi, przyjemnie zaskakujących doznań sonicznych. To było na tyle uniwersalne poruszanie się po meandrach muzyki, że nie straszne były mu nie tylko ataki rozwścieczonych rockmenów spod znaku AC/DC „Power Up”, ale również stroniące od buntu trio Torda Gustavsena z najnowszym materiałem „Opening”.
W pierwszym przypadku nie tylko potrafił nieźle kopnąć stopą perkusji, ale przy tym pokazać, że gitary w tej formacji są jej być, albo nie być. Nie tylko zasygnalizował ich zadziorność, ale przy okazji zafundował im odpowiednią masę, co dla podobnych do mnie wielbicieli wyżywania się na przysłowiowych wiosłach jest podstawowym kryterium oddania ducha tego zespołu. I co ciekawe, nie miało znaczenia na jakim poziomie głośności słuchałem tej płyty, bowiem jedynym problemem okazywała się zbyt mała dla posiadanych kolumn kubatura pomieszczenia.
Jeśli chodzi o drugi zespół, temat ciekawości prezentacji opiewał na inne aspekty. W tym przypadku w pierwszej kolejności chodziło o dobre poukładanie muzyków na wirtualnej scenie. Bez tego dostajemy bliżej nieokreślony sceniczny miszmasz, gdy tymczasem każdy z muzyków mimo walki o wspólny dobry występ jest swoistym solistą. Czasem w znaczeniu przed momentem, a czasem dosłownym – przypominam o częstych popisach każdego z nich z osobna, dlatego dobrze wiedzieć, gdzie posadowił go realizator i przy okazji, czy odzwierciedla to wizję poukładanej sceny. Drugim ważnym tematem była umiejętność dobrej artykulacji i utrzymania wybrzmiewania dźwięku. Przecież każdy byt sceniczny ma swój początek i koniec. Jednak za każdym razem inaczej powstaje i inaczej się kończy, bez wyraźnego pokazania czego w tego typu muzyce nie odda się jej istoty. Istoty jaką jest częsta gra pojedynczą, raz dłuższą, a raz krótszą, delikatną i mocniejszą nutą. Niby nuda, jednak gdy zestaw potrafi odpowiednio pokazać wspomniane niuanse, gdy posiadamy w duszy choćby odrobinę romantyzmu, nagle rozumiemy, co autor danego utworu lub płyty miał na myśli. I wiecie co? Z tym repertuarem Denon również sobie dobrze poradził. Może nie wzbił się na poziomy ekstremalnego High Endu, ale wyraźnie dawał do zrozumienia, że rozumie istotę dobrej projekcji tych zapisów nutowych.

Na koniec testu postanowiłem sprawdzić, co potrafi wewnętrzny przetwornik D/A. W efekcie przepięcia się z Vivaldiego oczywiście wszystko uległo lekkiemu uśrednieniu, jednak co istotne, nie zatraciło swobody pokazania wyżej wymienionych cech tak w muzyce rockowej, jak i jazzowej. Było nieco lżej, jednak nadal z dobrym konsensusem barwowym, co w momencie docelowego wykorzystania dac-a odpowiednią konfiguracją kablową można lekko przekuć na swoja modłę. Ważne, że muzyka żyła. Reszta zależeć będzie od naszej wiedzy, co z czym połączyć, aby uzyskać zamierzony efekt.

Reasumując powyższy wywód bez jakiegokolwiek naciągania faktów jestem zobligowany stwierdzić, iż tytułowy wzmacniacz Denon PMA-1700NE jest nie tylko uniwersalny, ale również bezpieczny dla znakomitej większości potencjalnych zainteresowanych. Powodem jest w miarę neutralne i do tego pełne energii granie, które w razie potrzeby da się nieco podrasować. Ale zapewniam Was, nawet bez tego – pije do naginania jego brzmieniowej rzeczywistości – spotkanie z Japończykiem będzie zbiorem raczej pozytywnych, niż negatywnych doświadczeń, co powoduje, że jeśli jesteście na rozstaju konfiguracyjnych dróg, rzeczony piecyk powinniście rozważyć na docelowej licie odsłuchowej. Naprawdę warto.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Denon
Cena: 9 499PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 70 W/8 Ω, 2 x 140 W/4 Ω
Wejścia analogowe: 3 pary RCA, para phono MM/MC, 1 x main-in (Ext Pre)
Wejścia cyfrowe: 2 x optyczne, koaksjalne (max. 192kHz/24bit), USB typu B (PCM ~384kHz/32bit; DSD ~11.2MHz (DoP))
Wyjścia: 1 x tape-out
Zniekształcenia THD: 0,01%
Wzmocnienie: 29 dB
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 100 kHz (-3 dB)
Odstęp S/N: 89 dB (MM); 74 dB (MC); 106 dB (line-in)
Czułość wejściowa: 2,5 mV (MM); 200 μV (MC); 125 mV (line-in)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ (MM); 100 Ω (MC); 19 kΩ (line-in)
Maksymalne zużycie energii: 295 W; 0,2W (standby)
Wymiary (S x W x G): 434 x 135 x 410 mm
Masa: 17,6 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel N8 Pro English ver.

Link do zapowiedzi (en): Silent Angel N8 Pro

Opinion 1

While the situation on the audio market stabilized, as did the consciousness of the users of streaming, we can start to do some initial summary of what is going on. And within such a small recap, I can state, that we have the same situation with our home networking as with, generally speaking, power supply. So we do have a part of the population, which is absolutely happy with the network socket installed in the wall/router provided by the network operator, as well as a wall power outlet and a run off the mill power strip, and another part of the population, which does care much more about the choice of components, that provide power and network access to their audio system. Interestingly, while you can get new acolytes from the first group, that convert to the more audiophile approach, using the simple rule “to hear is to believe”, yet I have never seen or heard about anyone from the second group, that would move in the opposite direction (economic and fortune related events put aside). Would you consider that strange? I think not at all, because you do not need to explain, why something is better, when it is better. This is why we direct the today’s test to both mentioned camps, hoping, that those who are not yet acquainted with the topic, will decide to listen with their own ears and become convinced, that it is worth trying such things out, while the more experienced people maybe consider putting the tested device in their systems. So what will we review today? The most recent proposition from a brand, that entered the market of accessories and streaming devices with a bang, Silent Angel, the full sized Ethernet switch N8 Pro, which was kindly supplied to us by the Wroclaw based distributor Audio Atelier.

Already at first glance, the N8 Pro clearly shows, that with the increase of size came the increase of “seriousness” of the switch. Although the “normal” N8 joyfully blinked with the LEDs on its front, which indicated the status of each of the eight ports, the Pro version is doing completely the opposite, in-line with its minimalistic approach, only calmly presents the company logo and one tiny green LED on its fascia, indicating that it was turned on. A similar sparse illumination was also used on the back, where the eight gold plated 1Gb Ethernet RJ45 ports have only … one LED, that lights up green when the connection speed is 1000Mb/s, and amber when the speed is 100Mb/s. And this LED can even be switched off using a dedicated switch. It is also worth noticing a small thing related to ergonomics – the manufacturer proposed a wider than usual spacing between the individual sockets, leaving about 5mm between them, what greatly eases the usage of cables terminated with solid plugs (like the Telegartner ones). And there are a lot of such cables available on the market, for example the Polish Audiomica Laboratory (Anort Consequence, Artoc Ultra Reference). Besides the mentioned Ethernet interfaces, on the left side of the back panel, we have an IEC power socket with an integrated power switch and fuse. There is also a socket for the optional external 12V power supply (like the Forester V2) and a ground clamp.
Construction wise things are easy as pie. We deal here with an extended version of the chassis of the normal N8, but due to including the power supply inside, the side panels were sieved with holes to improve ventilation of the insides of the device. The installed standard, rubber feet, are quite small, so it is advisable to immediately exchange them for something more efficient and esthetic, like the S28 anti-vibration feet.
As you have already noticed, the power supply evolved from a “wall wart” type to the internal, Radar Grade module, and a powerful DC/DC converter with a precision voltage stabilizer (LDO – Low Dropout Regulator), so you should not be surprised, that the stability parameters improved from 122mV (Vp-p) to 28mV (Vp-p). Additionally the whole power section with an EMI absorber, that significantly reduces noise in the 1M-18GHz band. The heart of the switch is an ultra-precise (0.1ppm) TCXO oscillator (Temperature Compensated Crystal Oscillator).

Now before I move on to the listening impressions, I would like to make it clear, that the point of reference was not the Ethernet wall socket or any router supplied by the provider, but an audio dedicated network constructed around the Xiaomi Mi AIoT Router AX3600, the Silent Angel Bonn N8 switch powered by the Silent Angel Forester F1 PSU, DC Luna Cables Gris cable, Silent Angel S28 feet and the respective cabling as mentioned below the text. When you add the cost of the individual items in this configuration, then you will clearly see, that the N8 Pro did not have an easy ride. The N8 switch costs 1999 PLN, the Forester F1 2099 PLN, the DC Luna Cables Gris about 500 PLN, so it totals only about 500 PLN less than the tested device. So I was wondering, if I will be able to detect any changes at all, and if yes, how big the difference will be. So now I have to tell you, that I was able to detect changes, but their intensity was proportional to the price difference, making it “cosmetic” at best, and secondly, the assessment is, for obvious reasons, very subjective, very … mine. And in addition it carries a lot of extramusical, usability and ergonomic issues. So what am I talking about? Ease of use and … space on the audio rack. In my case, especially when I am doing reviews, this space is very sparse, and I could always use more. This is something you need to take into account and decide for yourself, if you prefer your Ethernet “splitter” being setup as a stack, placing the N8 on top of the F1, or a flat pancake like the N8 Pro is better.
But as I did find some nuances separating both propositions, I should at least try to define them, right? So let me do just that. Moving over from the N8 with accessories to the N8 Pro means a slight increase of the depth of the sound stage. The distance between the individual planes increases, but also the wall behind the last rows of musicians gets pushed further away. You do not believe me? Well, then there is no other way than to experience this for yourself, best using the very dense arrangements of the big Hollywood blockbusters like the latest “Batman” composed by Michael Giacchino, where being bombastic is blown out to extremes, and where extra space is a welcome necessity.
A similar thing happened to resolution – the virtual sources are located more precisely, and their edges are delineated with a stronger, and at the same time, thinner line, what works best with quieter and more oneiric compositions. Please have a listen to the “Avijatrik (The Wanderlust of Apu)” by Bickram Ghosh and Anoushka Shankar, where every pick of the strings of the sitar, or any knock on the tabla are more complex, with a clearer defined beginning and ending, or the moment, when “a finger was placed on them”. Half seriously, half jokingly, you could claim, that on the “Varanasi. Till the Eternity” the water gets more humid.
While, like I mentioned, the result of the sparring of the basic Bonn N8 with accessories vs the N8 Pro could be perceived by many listeners as a draw, with a slight balance towards the integrated construction, but as I also had a Forester F2 power supply at my disposal, I decided to try it out too. And what was the effect of attaching it? To put it mildly, it surpassed my expectations by far. But let us stay on the ground and not drown in too many metaphors, as while the N8 Pro with the newest Forester made quite some leap ahead of the basic version, it still did not come close to the Telegartner M12 Switch Gold with the JCat Optimo 3 Duo power supply, or the Innuos PhoenixNet. But it is going in that direction, set by the high-end competition, and the journey is done quite well, as with the improvement of dynamics and mass, comes the increased definition of the individual sounds, better precision of the creation of the stage and at that, better resolution. But instead of moving to an irritating, and losing the natural flow, analytic approach to music, the Silent Angel set goes in the direction of organic naturality and resolution, where access to nuances and details does not come from showing them off, but rather from drawing attention to them. The difference on paper may not seem large, but when you spend more time listening, it becomes key, as the music just invites us to explore it, instead of offensively attack.

It cannot be denied, that the Silent Angel N8 Pro is a much more mature construction, more advanced and simply better than its micro predecessor. And additionally, out of the box, it does not require any actions, that could clearly improve its, or rather the whole system, sound. Of course if we provide it with appropriate working conditions, like cabling and anti-vibration accessories. So we deal here with a complete product, although it does not rule out any future upgrades, like the mentioned Forester F2, or, should we decide to purchase the version N8 Pro-Clk, an external Word Clock 10MHz.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Streaming amplifier: NAD Masters M33
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT

Opinion 2

It is well known, that you reach perfection in the sound of your audio system in small steps. And it does not matter, if this system is built around a turntable, a CD player or, very often lately, a streamer, as in each way of enjoying music, you can find spots, where you could introduce some improvements, maybe minimal, but still noticeable. This is our karma, and it is nice, that the manufacturers of audio gear do not sit on their laurels, but are continuously working to improve their products, making us happy with more functional, better sounding gear. And this is the case we are dealing with here today. It is a product, that ups the digital signal during music streaming a notch – although this is of course a subjective point of view – an expanded version of the previous product, but not in a cosmetic way, but by significant extension and improvement of the quality, the switch Silent Angel Bonn N8 Pro, kindly provided to us by the Wroclaw distributor Audio Atelier.

As you can see on the pictures, in case of the mentioned digital signal “doctor” we have a medium sized, solid product, offering much more space for the network managing electronics inside. While the previous N8 was almost the size of a matchbox, the N8 Pro has the width of a full size audio component. True, the height and depth are still not substantial, but this suggests, that inside we do not have too much of audiophile air, but a solid construct. The front is very sparse, it carries only the company logo and a power indicator LED, whilst the back panel has a lot more sockets to offer. Looking from the left we have a power socket integrate with a fuse and a mains switch, next a special socket for an external power supply, a grounding terminal, a dip switch for the LED, and on the right, eight gold plated LAN ports. The whole is supplied with a basic set of cables – a power cable and LAN cable.

So if you have a simple switch, is buying a Silent Angel Bonn N8 Pro a justified step in increasing the quality of sound of your audio gear? I can easily say yes. Of course the reason for that is banal – it does clean the digital signal better. But most importantly, already when looking at it, you can imagine, that something important will happen to the sound, when you apply it in your system. This is not only due to the improvements made inside, but also due to the line power supply used instead of the wall-wart type switching supply used for the previous switch, as well as the golden LAN connectors. Am I now stretching facts? Absolutely not, I lived to see many times what good power and a better contacts can do for a stereo system. And even when the signal is digital, it is carried with an electrical current, so it should not come as a surprise, that better elements in those aspects translate in the expected bettering of the device’s function. An improvement, that eliminates the parasitic distortion and results in better energy of the reproduced music. But the mentioned energy is not the only positive feedback of the use of the tested Silent Angel, as we can notice an improvement in the readability of the bass, very informative and still very juicy midrange and airy treble. And, most importantly, everything happens without passing the threshold of good taste. I would even say more – the sound was still conform with the direction we have chosen in its esthetics, the only thing that changes, are accents in the form of better control and palpability of the sound. It is good to hear everything, that is written in the music, and this is exactly that, what our test hero is trying to achieve. If, for example, we are listening to a jazz trio, we get better differentiated sounds of the drums and percussion, with special attention to the base drum, in the double bass you can hear the strings better, showing many more nuances, but still being in good consensus with the body, and everything is topped off with treble, sounding with better expression. But let me be clear, this effect is a standard for all kinds of music. Another thing, that less well made recordings immediately show their shortcomings, earlier hidden under the coat of plasticity. Usually rock music is the one that “suffers” most. But against appearances, this is not a problem, but the result of good quality differentiation of individual recordings, and that on the other hand, is an indicator of a well-constructed system. The effect is as if we would take the veil hanging between the system and yourself, and you are able to hold the musicians’ hands. But once more I need to point out, that this all happens in the esthetics of reproducing natural, real music, fulfilling our expectations of it, and not trying to embellish it with extra artifacts. This is why I did not hear any opinion, that kind of action would be perceived as artificial. On the contrary, usually this ended in buying of a given device by the person listening to it in my system. Even those, who were very firm in their conviction, that this a no-go, before the presentation. Because when we want the truth of a given recording, we need to accept it with its full spectrum of pros and cons, there is no other way. Or we want to be lied to, but in that case, I think it does not make sense to invest in a good stereo, as a kitchen radio will suffice for that. It will play anything and it will not discern anything, making us equally happy with anything. But is this really what we want?

Is the Silent Angel Bonn N8 Pro a must for every serious music lover? I think, that when you love music and do not want to lose the full spectrum of the intentions of the artists, and hear the full aspects of the presentation, you do not need to deliberate even for a second. This is a kind of “be or not to be” for good reproduction of music, without which, we are only passing by it, and not entering it completely. Why? This is in the purest form the reduction of distortion, that separates us from the true scenic events, something we are always fighting to eliminate. And if the manufacturers are offering us the right tools to do just that, I see no other option, than to use them.

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II

Polish distributor: Audio Atelier
Manufacturer: Silent Angel
Price: 4 990 PLN

Specifications
Power Input:
IEC (AC) 100-240 V, 50/60 Hz
(DC) 12 V/0.8 A przy max
Power Consumption: 10W max.
Interface: 8 x Pure gold-plated 1GbE RJ45 port
Dimensions (W x H x D): 441 x 52 x 175 mm
Weight: 2.6 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Artesania Audio Exoteryc
artykuł opublikowany / article published in Polish

„Drobne” zawirowania w sekcji wzmocnienia redakcyjnego systemu wymusiły zmianę koncepcji ustawienia pozostałych komponentów, więc chciał/ nie chciał bierzemy się za „słuchanie stolików” … a na pierwszy ogień idzie Artesania Audio Exoteryc.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Hemingway Z-core Σ(Sigma) XLR + RCA + Speaker & Z-core β(Beta) Power

Opinia 1

Odkąd sięgam pamięcią, pomimo autentycznego szacunku dla tzw. mainstreamu i zazwyczaj szczerej chęci nabycia produktów z kręgu marek tzw. pierwszego wyboru, nie wiedzieć czemu koniec końców finalnie w moim koszyku ląduje z reguły coś jeśli nie niszowego, co przynajmniej nieoczywistego. Aby złapać nieco szerszą perspektywę wspomnę chociażby o zegarkach, gdzie niejako lubiąc np. Seiko i mając na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat kilka ich czasomierzy od dłuższego czasu skupiam się gównie na „micro-brandach” bazujących jedynie na wiadomych mechanizmach. Podobnie jest z fotografią – począwszy od ery analogu, poprzez DSLR a na bezlusterkowcach skończywszy, po kilku „puszkach” ze stajni Canona i Nikona względny spokój i spełnienie większości wymagań osiągnąłem dopiero z Fujikiem w dłoni. Do tego dochodzi jeszcze whisky gdzie zamiast skupić się na klasyce Islay w stylu Ardbega, Laphroaiga czy Bunnahabhaina wzrok automatycznie podąża w kierunku niezależnych butelkowań oferowanych m.in. przez Duncan Taylor (seria Battlehill), bądź piekielnych wynalazków, jak daleko nie szukając Yeun Elez Jobic Armorika. Jednak największą inwencję w wynajdywaniu tzw. „ciekawostek przyrodniczych” wykazywałem i podobno nadal wykazuję w domenie audiofilskiego okablowania. Oczywiście kierując się nie tylko słuchem, lecz i zdrowym rozsądkiem na stanie, jako punkt odniesienia, mam ogólnodostępne egzemplarze czy to Acrolinka, czy to Furutecha, lecz nie da się ukryć, iż mój świat kręci się wokół szeroko rozumianej egzotyki. Tak na szybko wspomnę jedynie swoje krótsze, bądź dłuższe romanse z głośnikowcami Gabriel Gold Revelation mk I, Slinkylinks S1 i Signal Projects Hydra, interkonektami Antipodes Audio Katipo i LessLoss Anchorwave a ostatnimi czasy odkrycie pochodzącej z Bali marki Vermöuth Audio. Dlatego też nikogo obeznanego z moimi skrzywieniami nie powinien dziwić fakt, iż jedną z monachijskich „pamiątek” po tegorocznym High Endzie był kontakt nawiązany z zupełnie u nas nieznanym … południowokoreańskim wytwórcą audiofilskiego okablowania. Mowa o Hemingway Audio, który to byt z racji nader poważnego zaplecza technologicznego niezbyt mieści się w definicji manufaktury. Jest to bowiem ponad sześćdziesięcioosobowe „przedsiębiorstwo” oficjalnie powołane do życia w 2008 r. w ramach założonej w 1993 r przez Pana Doyoung Chunga i działającej w sektorze telekomunikacyjnym Sigma Electronics Co., Ltd. (obecnie Indratec Corporation). Dość wyraźnie widać, że nie jest to raczej kolejny producent, którą swoją działalność rozpoczynał na przysłowiowym kuchennym stole i/lub garażu, lecz bliżej mu do modelu biznesowemu reprezentowanego przez daleko nie szukając Fidatę, bądź Silent Angela, gdzie wiedza zdobyta w ramach korporacji i potężne, bazujące na stricte inżynierskiej wiedzy działy R&D okazały się wielce przydatne w pozornie hobbystyczno-pobocznym obszarze – w spełnianiu wygórowanych wymagań złotouchych melomanów. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co powstało z połączenia zaawansowanych technologii i pasji w dążeniu do audiofilskiej perfekcji w ramach, zgodnie z materiałami firmowymi, „najlepszych przewodów audio jakie do tej pory stworzono” nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na spotkanie z należącymi do najwyższej, wprowadzonej w 2019 r. do portfolio marki linii Z-core przewodami – zasilającym β(Beta) i interkonektami, oraz głośnikowymi Σ(Sigma).

Na wstępie opisu aparycji tytułowych przewodów winny jestem Państwu małe wyjaśnienie. Otóż o ile „komercyjne” dostawy obejmujące egzemplarze przewidziane do sprzedaży zawierają tytułowe okablowanie umieszczone w firmowych, wielce urodziwych i dających poczucie luksusu, pokrytych brązową eko-skórą i wyściełanych czarnym aksamitem pudełkach, o tyle do nas, z racji chęci jak najszybszego dostarczenia wersji demonstracyjnych i zarazem ograniczenia gabarytów przesyłki, opakowanie zbiorcze poza kilkunastoma warstwami folii bąbelkowej obejmowało jedynie firmowe, również brązowe tekstylne woreczki przyozdobione stosownymi logotypami (vide unboxing). Niby pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, jednak akurat w tym wypadku priorytetem była nadarzająca się okazja zdobycia na testy czegoś w naszej szerokości geograficznej zupełnie nieznanego a z tego, co można było w Monachium – z systemu Thraxa, którego to przynajmniej część składowych gościliśmy u siebie a podczas High Endu właśnie Hemingwayami okablowanego, usłyszeć bezdyskusyjnie wartego pilnego poznania.
Z racji oczywistego debiutu warto również wspomnieć, iż w koreańskim portfolio, oprócz tytułowej serii X-core znajdziemy również dwie kolejne – niemalże równoległą cennikowo Creation S i otwierającą katalog Indigo. W pierwszej, oprócz „gołej” eS-ki dostępne są podgrupy Signature, Ultimate i Advanced a w drugiej I i II, więc czy to kierując się własnymi potrzebami, słuchem, zdrowym rozsądkiem, bądź zasobnością portfela, jest spora szansa na znalezienie czegoś dla siebie.
Pomijając jednak brak skórzanych boxów w przeciwieństwie do zaskakującej części nie tylko amerykańskich, lecz również pochodzących z najprzeróżniejszych zakątków naszego globu i aspirujących do miana High-Endu produktów koreańskie przewody wykonane są wręcz obłędnie. Ba, nawet przy sesji produktowej niespecjalnie musiałem głowić się nad znalezieniem jakiegokolwiek punktu zaczepienia pozwalającego podkreślić ich walory designerskie. W dodatku zamiast niemalże powszechnego, iście gargantuicznego rozdmuchania gabarytów Hemingwaye ani nie porażają swoją średnicą, ani nie nastręczają żadnych problemów natury aplikacyjnej. Ot, dość cienkie a zarazem sprężyste, pokryte czarnym, nylonowym oplotem, przewody, które raczej nie wykazują ambicji do ściągania, bądź przesuwania spiętych nimi urządzeń. Mała rzecz a cieszy. Kolejnym łapiącym za oko i jednocześnie zaprzeczającym niejako z automatu przypisywanemu topowym wyrobom zadęciu drobiazgiem jest … dość odważna a jednocześnie działająca niczym rozweselacz i antydepresant kolorystyka. O ile bowiem jeszcze tak konfekcję (świetne wtyki), jak i stanowiący autorskie rozwiązanie moduł przewodu zasilającego Z-core β(Beta) Power pokryto błękitno-metalicznym lakierem, to już w serii Z-core Σ(Sigma) producent pojechał po przysłowiowej bandzie i interkonektom oraz przewodom głośnikowym ją reprezentującym zafundował wiadome „dodatki” w kolorze … cukierkowego różu.

Od strony konstrukcyjnej za wspólny mianownik należącego do serii Z-core okablowania należy uznać patent Hemingwaya, czyli technologię FMCF (Frequency Modulation Cavity Fundamentals) polegająca na przekształcaniu zakłóceń RFI i EMI w pole magnetyczne i wykorzystanie jego energii. Ponadto, dzięki perforacji izolatorów osiągnięto dramatyczną redukcję rezystancji a na drodze autorskiej „metody wielokierunkowej/wielodrożnej (w Z-core 5-drożnej) transmisji” zminimalizowano wpływ transmitowanych częstotliwości na poziom zniekształceń. Zgodnie z zapewnieniami producenta lwia część może nie tyle „magii”, co wspomnianych zjawisk fizycznych zachodzi w widocznych na zdjęciach, zlokalizowanych w pobliżu wtyków nanizanych na przewody modułach przyozdobionych firmowymi logotypami, nazwą serii i przypominającymi zakończenie wentyli tłokowych w trąbkach i pokrewnych dęciakach. A właśnie, tak jak wspominałem, Hemingway chcąc mieć pieczę nad całym procesem produkcyjnym stosuje wtyki wykonywane zgodnie z precyzyjnymi wytycznymi przez zewnętrznego poddostawcę, i to właśnie na nich, bądź jak w przypadku przewodów głośnikowych na koszulkach termokurczliwych, umieszcza wskazówki co do zalecanej kierunkowości. Niby w przypadku przewodów zasilających i XLR-ów prawdopodobieństwo „odwrotnego” połączenia nie jest zbyt wysokie, jednak już przy interkonektach RCA i głośnikowcach dramatycznie ono rośnie, więc takowe wskazówki warto mieć na uwadze i chociażby profilaktycznie przy aplikacji rzucić na nie okiem. Ponadto miedziane styki wtyków pokryte są chromem, platyną i złotem. Choć producent wykazuje się dość daleko posuniętą lakonicznością w dzieleniu się tajnikami produkcji co nieco udało nam się od niego wyciągnąć. Oczywiście to jedynie ogólny zarys tego, co w testowanym przez nas okablowaniu można znaleźć, lecz dobre i to. Wbrew pozorom, czyli m.in. niezbyt rozbuchanych średnic i wspominanej sprężystości zamiast solid-core’ów mamy do czynienia z konstrukcjami multi-strand wykorzystującymi po kilkadziesiąt przewodów miedzianych o pięciu różnych średnicach, które po wstępnym ułożeniu są skręcane w przeciwnych kierunkach a stopień skręcenia uzależniony jest od konkretnego modelu i przeznaczenia. W materiałach firmowych przewijają się również wzmianki o stosowaniu stopów srebra i złota, sześciowarstwowego ekranowania, oraz wykorzystywaniu w roli izolatorów teflonu, gumy, uretanu i nylonu.

Przystępując do odsłuchów postanowiłem dozować sobie przyjemności i zamiast na pełnym spontanie wymienić całość okablowania na dostarczone do testów, wybrałem metodę małych kroków i na pierwszy ogień, oczywiście po uprzednim gruntownym wygrzaniu, wziąłem zasilającą β(Betę). Pierwsze takty „Srdce z kamene” Deloraine i … śmiało można mówić o jeśli nie pozytywnym szoku, to klasycznym opadnięciu żuchwy. Ognisty czeski folk będący połączeniem klimatów serwowanych tak przez Skandynawów z Warduny, jak i mongolską ekipę The Hu zabrzmiał wprost rewelacyjnie, szczególnie pod względem realizmu i autentyczności. Nawet na tle mojego dyżurnego Furutecha Nanoflux Power NCF można było zauważyć lepszą kontrolę, przy jednoczesnym „głębszym” zejściu najniższych składowych, bardziej rozbudowaną przestrzeń i wzrost precyzji kreślenia poszczególnych źródeł pozornych. Było to o tyle ciekawe doświadczenie, że przecież to właśnie japoński przewód pod względem rozbudowy głębokości sceny w większości przypadków, przynajmniej w moim systemie, był klasą sam dla siebie. Żeby jednak nie było tak jednoznacznie zachwycająco, to już w kwestii soczystości i „body” średnicy NCF okazał się bardziej organiczny i eufoniczny, czyli nawet na tym pułapie nadal mamy coś za coś. Jeśli jednak chodzi o samą definicję dźwięków, mikro i makro-dynamikę, czy ogólnie rozdzielczość i motorykę, to Beta nawet na tle takich legend, jak Siltech Triple Crown nie tylko nie ma się czego wstydzić, co wręcz może bardziej wpisywać się w nasze gusta. Brzmi bowiem żwawiej, bardziej bezpośrednio i bliższa jest dźwięku live. Tak jakby w jedynie znany sobie sposób eliminowała z procesu realizacji etap „normalizacji” materiału muzycznego przed tłoczeniem LP/CD/publikacją w serwisach streamingowych, a tym samym dawała nam dostęp do plików „master”. Od razu jednak zaznaczę, że nie jest to sztuczne podkręcenie dynamiki i wykonturowanie, „wyciągnięcie” detali – podobne do stosowanej w fotografii techniki HDR, dźwięku lecz swoiste zdjęcie semi-transparentnej może nie tyle kotary, co tiulowej zasłonki pomiędzy muzykami a odbiorcą. Nie mamy zatem skręcenia akustycznego czeskiego pagan – folku w stronę zdecydowanie brutalniejszych dokonań naszych rodzimych Radogosta („Przeklęty”) i Percivala Schuttenbach („Reakcja pogańska”) a raczej intensyfikację estetyki dawnych obrzędów i klimatu, którego moim osobistym wzorcem jest „Runaljod – Ragnarok” Wardruny, którego też nie omieszkałem przesłuchać. I to właśnie na nim do głosu doszła potęga i pełna kontrola nad najniższymi składowymi, które Hemingway prowadził iście żelazną ręką. Niby Synergistic Research Galileo SX AC był pod tym względem nieco bardziej spektakularny i absolutny w swej nieograniczonej skali, ale południowokoreański przewód dość wyraźnie się do niego zbliżał. I to właśnie z Galileo Betę łączyły jeszcze dwa aspekty – czerń tła i czystość powietrza wypełniającego scenę. Po prostu wszelakiej maści szumy i pasożytnicze artefakty zostały poza systemem, który wreszcie mógł reprodukować tylko to, co tak naprawdę na materiale źródłowym zostało zarejestrowane – bez dodatkowego nad-bagażu.

Kiedy przyszła kolej interkonektów RCA i XLR z oczko wyżej usytuowanej w firmowym cenniku linii Σ(Sigma) gdzieś tam z tyłu głowy kołatała mi myśl, czy przypadkiem nie nastąpi klasyczne zjawisko roztworu przesyconego i tak świetnie wpisująca się w moje gusta sygnatura Bety nagle nie zacznie uwierać mnie swoją intensywnością. Całe szczęście okazało się, że zamiast multiplikować intensywność doznań łączówki postawiły akcent na ich wyrafinowaniu i cyzelowaniu, dążąc do dalszej poprawy realizmu. Dzięki temu wokale zyskiwały na atrakcyjności i namacalności. Nawet na dalekich od audiofilskich aspiracji wydawnictwach, jak „Poetica” Stranger Vision, gdzie można usłyszeć Zachary’ego Stevensa (gorąco polecam nagrany z jego udziałem „Edge of Thorns” Savatage) i obfitujący w przepiękne partie duetu Angelina Sahlgren Söder / Klas Bohlin „My Darkness, Darkness” Beseech efekt master-tape’a tylko się pogłębił. Co ciekawe zamiast popularnego przybliżenia pierwszego planu zmiany dotyczyły czegoś innego. Mowa oczywiście o sile emisji i czystości ludzkiego głosu. Wokaliści pozostali bowiem na swoich miejscach, ale progres dotyczył ich komunikatywności, jakby nie tylko oni sami podnieśli swoje umiejętności, lecz i studio zapewniło im lepsze mikrofony w stylu cudeniek, które robi Martin Kantola z Nordic Audio Labs. Natywna perlistość, soczystość i bogactwo artykulacji stały się faktem. Wystarczyło jednak sięgnąć po nieco lepiej zrealizowane propozycje jak „Antonio Vivaldi” Cecilii Bartoli z bretońską grupą Ensemble Matheus, pod dyrekcją skrzypka Jean-Christophe’a Spinosiego by na własne uszy przekonać się nie tylko co koreańskie kable potrafią, co przede wszystkim do czego zdolny jest nasz system, a o co niespecjalnie byśmy go podejrzewali. W dodatku, poniekąd z racji wieku, zamiast atakowania słuchacza karkołomnymi koloraturami Bartoli skupiła się na innych środkach artystycznego wyrazu uwydatniając piękno lirycznych arii, gdzie zamiast gonitwy dźwięków liczy się odpowiednio długi oddech i wyważona fraza. Nie jest to śpiewanie siłowe, lecz właśnie typowo włoskie – naturalne i niewymuszone, co do prawdziwej perfekcji doprowadził nieodżałowany Pavarotti i co z Hemingwayami w torze staje się po prostu oczywistą oczywistością. Sigmy bowiem też nie idą w kierunku wyczynowości a jedynie wzorem wspomnianych Synergisticów uwalniania natywnego potencjału drzemiącego tak w muzyce, jak i reprodukujących je systemach, czyli zamiast wyolbrzymiać i rozdmuchiwać jedynie niwelują wąskie gardła i najsłabsze ogniwa.

Niejako na deser zostawiłem głośnikowe Σ(Sigmy), które na tle swojego rodzeństwa wydają się najbardziej rozdzielczą składową misternej układanki. Ilość a zarazem szybkość przekazywanych przez nie informacji potrafi w pierwszym momencie wręcz onieśmielić. Ba, przesiadając się ze swoich dyżurnych Hydr Signal Projects i hołdujących eufonii Vermöuthów Reference początkowo łapałem się na próbach oceny, czy takie bogactwo doznań mi się podoba i czy przypadkiem na dłuższą metę nie będzie męczące. Jednak takie dylematy miałem wyłącznie na początku, gdyż raptem po kilku utworach jasnym stało się, że otrzymuję pełnię informacji a nie jedynie mniejszą, bądź większą ich część. Co ciekawe szczególnie wyraźnie było to słychać na nagraniach, które pozornie na nadmiar „kontentu” nie cierpiały. Weźmy na ten przykład „Cantate Domino – La Cappella Sistina e la musica dei Papi” Sistine Chapel Choir i Massimo Palombelli, gdzie nagle dość homogenicznie i spoiście prezentowane – monolityczne partie chóralne zostały niejako na nowo zredefiniowane – z precyzyjnym wskazaniem każdego ze śpiewaków. Co prawda Synergistic Research Galileo SX SC pod względem wolumenu i obszerności sceny oraz saturacji szły jeszcze dalej, to Hemingwaye i tak operowały na stricte stratosferycznym poziomie jakościowym. Absolutna czerń tła i połączona z rozdzielczością gładkość sprawiają, że nagle jesteśmy w stanie doświadczyć autentycznej struktury każdego z instrumentów. Co jednak istotne owa czystość wynikająca z pozbycia się z dźwięku wszelakiej maści pasożytniczych artefaktów nie oznacza automatycznie czy to będącej pochodną zbytniej antyseptyczności sztuczności, czy też utraty tzw. „audiofilskiego planktonu” sprawiającego, że nagrania brzmią bardziej „żywo” i autentycznie a nie głucho i sterylnie, jakby nagrywano je niemalże w komorze bezechowej, bądź wszelakie niebędące bezpośrednimi dźwięki zostały usunięte na etapie postprodukcji. Nie ma zatem przesytu ponadnormatywnymi atrakcjami kreowanymi przez okablowanie, bądź autorskiej interpretacji a jedynie bezstratny transfer informacji. Różnica może i niewielka, ale zdecydowanie bliższa leżącej u podstaw samej definicji Hi-Fi i High-Endu. Pytanie tylko, czy chcecie Państwo tę prawdę poznać i do niej dążycie, czy też wolicie inną, alternatywną narrację.

Nie da się jednak ukryć, iż pomimo swojej dość cukierkowej kolorystyki i mało absorbujących gabarytów Hemingwaye śmiało można zaliczyć do nader elitarnego grona ekstremalnego High-Endu. O ile jednak fakt ten niezaprzeczalnie cieszy w aspekcie dźwiękowym, to chciał nie chciał znajduje również odzwierciedlenie przy kasie, gdy za takowe walory soniczne producent winszuje sobie określone i adekwatne do powyższych peanów kwoty. Patrząc jednak na ceny reprezentujących serię Z-core koreańskich przewodów przez pryzmat równie zaciekle atakującej audiofilski Olimp konkurencji uczciwie trzeba przyznać, że oferują one zaskakująco korzystną relację jakości do ceny. A to, że dla większości z nas pułap na jakim operują jest poza zasięgiem, to już zupełnie inna kwestia. Nam pozostaje zatem cieszyć się z faktu, że dane było nam się nimi przez ostatni miesiąc nacieszyć a Państwu szczerze życzę, by i Wam taka okazja się nadarzyła, bo coś czuję w kościach, że gdy o marce Hemingway zrobi się głośno, a tak zapewne się prędzej, czy później stanie, to obecnie widniejące w cenniku kwoty będą jedynie nierealnym wspomnieniem, które wywoływać będzie niezbyt wesołą refleksję, że tanio, to już niestety było.
A już zupełnie na koniec spróbuję jeszcze ustosunkować się do wspomnianego we wstępniaku pochodzącego z materiałów firmowych stwierdzenia, że są to „najlepsze przewody audio jakie do tej pory stworzono”. I? Cóż, co do kategoryczności powyższej tezy mam pewne, wynikające z nader ograniczonego materiału badawczego wątpliwości. Czyli mówiąc wprost, jeśli nie słyszało się wszystkiego, to automatycznie trudno mówić o pewności, jednak bazując na tym, co w ciągu ostatniej dekady przewinęło się przez oba nasze redakcyjne systemy śmiem twierdzić, że zarówno zasilająca Z-core β(Beta), jak i sygnałowe, oraz głośnikowe Σ(Sigmy) są jeśli nie najlepszymi per se, to przynajmniej równie referencyjnymi kablami co jeden, góra dwa okupujące mój prywatny top-topów. Otwartą pozostaje oczywiście kwestia, czy można jeszcze lepiej, co bynajmniej nie tyle z przekory, co doświadczenia przyjmuję do wiadomości i przechodzę nad tym do porządku dziennego, mając na uwadze fakt, iż ponad tym, co łaskaw był dostarczyć do nas na testy południowokoreański producent jest jeszcze, również należąca do linii Z-core, seria Ω(Omega), której symbol niejako może sugerować, iż to właśnie ona jest, cytując za Wikipedią (dostęp 13/07/2022), „zenitem rozwoju, naturalnym końcem historii, życia czy postępu, definitywnym kresem każdego zjawiska”. A jak jest w rzeczywistości? Cóż, mamy cichą nadzieję, że kiedyś dane nam będzie na własne uszy się o tym przekonać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini; Lumin U2 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie żebym się chwalił, jednak nieco wprowadzając Was w meandry naszych zakulisowych działań odnośnie bohaterów dzisiejszego testu z przyjemnością zdradzę, iż pojawienie się na naszych łamach tytułowego, jestem święcie przekonany, że dla wszystkich będącego swoistą nowością iście high end-owego brandu jest owocem działań poczynionych w trakcie majowej wystawy w Monachium. Łatwo nie było, jednak siła argumentów w postaci doświadczeń z topowymi konstrukcjami światowej elity audio okazała się być na tyle przekonująca, że temat znalazł swoje pozytywne zakończenie. I to nie byle jakie, gdyż do naszej redakcji nie trafił jakiś skromny, w pewnym sensie przecierający szlaki pojedynczy komponent, tylko pełna paleta okablowania. I dobrze, ponieważ takie posunięcie pozwoliło nam nie tylko wstępnie zorientować się w temacie, lecz dogłębnie i gruntownie zrozumieć, jaki pomysł na dźwięk prezentuje pochodząca z Korei Południowej marka Hemingway. Ponadto z racji braku lokalnej dystrybucji kompletny set okablowania audio w postaci głośnikowego oraz łączówek w standardzie XLR/RCA z serii Z-core Sigma i stojącego oczko niżej w hierarchii sieciowego Z-core Beta dotarł do nas nie w osobnych eleganckich puzderkach a ułatwiającym spedycję i zapewniającym większe bezpieczeństwo opakowaniu zbiorczym.

Jeśli chodzi o garść informacji o budowie naszych obiektów zainteresowania, z uwagi na znikomą dostępność wiedzy o szeroko pojętych technikaliach temat jest dość trudny do pełnego zreferowania. Jedyne do czego udało nam się dotrzeć, to informacje o zastosowaniu w rzeczonych kablach wiązek skręconych z kilkudziesięciu miedzianych drucików o pięciu różnych przekrojach. Te po wstępnym ułożeniu skręca się w przeciwnych kierunkach. Stopień skręcenia zależy od modelu i przeznaczenia danego kabla. Zaś w roli izolacji wykorzystano teflon, gumę i uretan. Całość każdego z projektów wieńczą widoczne na każdym z drutów podłużne tuleje z dwoma „a la” guzikami. Jednak nie są to biżuteryjne zabiegi designerskie, tylko według producenta „bullety” eliminujące zakłócenia RMI i RFI, które dzięki firmowemu patentowi zostają zamienione w energię. Co ciekawe, nie odprowadzaną na zewnątrz jako odpad procesu oczyszczania sygnału, tylko wprowadzoną doń z powrotem, powodując tym sposobem zastrzyk witalności przekazu. Tak skonstruowane modele ubrano w czarną plecionkę i w celach łatwiejszej rozpoznawalności zaopatrzono w przynależne danej serii kolorowe, oczywiście wzbogacone o stosowny nadruk akcesoria terminujące. Jako zwieńczenie nietuzinkowości podejścia do tematu opisane powyżej konstrukcje pakuje się do brązowych woreczków i wyściełanych aksamitem wewnątrz oraz wykończonych ekologiczną skórą z zewnątrz eleganckich pudełek. I na tym kończy się owoc naszego dociekania prawdy o kablach marki Hemingway. Przyznacie, że to skromna wiedza. Jednak w moim odczuciu lepsza taka, niż żadna, bowiem najważniejsze jest, jak wyartykułowane informacje sprawdzą się w realnym starciu z muzyką.

Przyznam szczerze, że podczas wpinania tytułowego zestawu kabli w swój tor nie wiedziałem, czego się spodziewać. Co prawda słyszałem je podczas prezentacji w Monachium, jednak przypadkowe warunki wystawowe nie pozwalały na jakiekolwiek formułowanie nawet zgrubnych opinii. Dlatego byłem bardzo rad, że mimo „oszczędnych” jak na dzisiejsze czasy gabarytów pokazały się z jak najlepszej strony. Strony epatowania w pełni poskromioną energią, drivem i co istotne, swobodą projekcji świata muzyki. Już startowe wpięcie kabla głośnikowego pokazało, że co jak co, ale informacje o walce konstruktorów o czystość sygnału przyprawioną dodatkową szczyptą energii nie były li tylko pobożnymi życzeniami, tylko w pełni sprawdzalnym zabiegiem. I gdy na bazie wieloletnich doświadczeń w duchu po kolejnych aplikacjach reszty kabli spodziewałem się co najmniej lekkiego przesilenia, w sobie tylko znany sposób temat, ku mojej uciesze, ewaluował w nie tylko ciekawą, ale skutkującą łatwym zatopieniem się w muzyce stronę. Każdy kolejny drut jakby w dobrym tego słowa znaczeniu uspokajał dźwięk. Jednak nie temperował w domenie wyrazistości, tylko przy pewnego rodzaju dobrze odbieranym, a nie na dłuższą metę szkodliwym „łał” po zastosowaniu kolumnówek, łączówki i sieciowy nie kumulowały zjawiska wyczynowości, tylko dodawały fajnego body. Przekaz cały czas tętnił życiem i wigorem, jednakże ani na krok nie podążał w stronę nadinterpretacji. To ważne, gdyż testowany komplet w stosunku do posiadanego przeze mnie zbioru różnych producentów jawił się jako nieco lżejszy. A przecież wiadomym jest, że od lekkości do nadinterpretacji wydarzeń scenicznych jest bardzo blisko. Na szczęście procedura stopniowego wpinania kolejnych produktów udowodniła, że marka Hemingway zapisując w kodzie DNA opiniowanych kabli ochotę do pokazywania świata dźwięku raczej z bardziej lotnej, aniżeli smolistej strony, wie jak uniknąć niechcianych oznak ADHD.
Dobrym przykładem na taki stan rzeczy była muzyka elektroniczna spod znaku Yello „Touch”. Materiał z uwagi na mocną wyrazistość dosłownie każdej nuty niestety niełatwy do opanowania. Wiele systemów bardzo łatwo daje się podpuścić i suma summarum zamiast spektaklu pełnego komputerowych ekwilibrystyk wzbogaconych preparowaną wokalizą otrzymujemy zlepek bliżej niekreślonych, czasem bolesnych, bo zniekształconych i krzykliwych sonicznych pików. Tymczasem to wbrew pozorom jest fajna, owszem żywa, ale jednak w granicach dobrze rozumianej ekspresji muza. Z kopnięciem, energią i zjawiskową witalnością – mocny i niski bas, soczysta średnica i zjawiskowe, bo transparentne wysokie rejestry, co nasz koreański producent pokazał jak na dłoni. Było ostro, ale nie za ostro, za co należą mu się w pełni zasłużone brawa.
Jednak mocne uderzenie to dopiero rozgrzewka, gdyż w takim samym, czyli odpowiednio podkręconym ekspresją duchu wpadał jazz. Jednak tym razem znakiem szczególnym było umiejętne pokazanie krawędzi dźwięku. Umiejętne, bo oczekiwanie wyraźne i ostre, ale nigdy nazbyt oszczędne. Kontrabas mimo dokładniejszego pokazania pracy strun niż z moim zestawem kabli, nadal świetnie unaoczniał ich korelację z wtórującym im pudłem rezonansowym, stopa perkusji w odbiorze minimalnie krótsza, nadal oddawana była z dobrą energią inicjacji pracy, a fortepian przy zachowaniu masy, a przez to dostojności cechowała jedynie słyszalnie większa dźwięczność. Niby drobne różnice, ale w efekcie jakże inny odbiór. Nadal pełen emocji, jednak tym razem jakby bardziej stawiający na dobrze rozumiany blask niż melancholię. W teorii zderzyłem się z innym światem, jednak w praktyce w niczym nie odstępującym od moich oczekiwań. Zaczynam bredzić? Nic z tych rzeczy. Chcę tylko powiedzieć, że dobrze okraszone ważnymi dla danego nurtu muzycznego „inaczej”, nie zawsze znaczy źle, czego jestem ewidentnym przykładem. Na co dzień lubię raczej gęsty przekaz, a mimo to koreańskie kable bez najmniejszych problemów mnie uwiodły. Nie cięły bezlitośnie międzykolumnowego eteru, nie epatowały nadmiernie ekspresyjnymi artefaktami, tylko preferując znakomitą transparentność umiejętnie podkreślały zarys każdego ze źródeł pozornych. Oczywiście aby temu sprostać ani na moment nie zapominały o nadaniu im odpowiedniej masy i energii oraz czytelnym osadzeniu ich na bezkresnej w wektorach szerokości i głębokości wirtualnej scenie. Bez karmienia słuchacza udającą pozorną plastykę przekazu mgiełką, tylko z jednej strony wyraźne, ale za to z drugiej z odpowiednią tonacją ostrości pokazanie prawdziwego „ja” każdej produkcji płytowej. Z pozoru jak każdy inny producent próbują powołać do życia soniczny elementarz, jednak po przyjrzeniu się bliżej niewielu z nich robi to na tak wysokim poziomie.

Czy powyższa laurka oznacza, że nasi bohaterowie są dla bezwarunkowo całej populacji miłośników dobrej jakości muzyki? Niestety choć na usta ciśnie się odpowiedź twierdząca, na bazie swoich doświadczeń wiem, że nie ma na to szansy. Jednym z pierwszych powodów jest poszukiwanie przez potencjalnych nabywców okablowania naprawiającego źle skonfigurowane zestawienia. Innym jest szkodliwe gonienie za z pozoru przyjemnym w odbiorze, jednak w ostatecznym rozliczeniu zakłamującym rzeczywistość muzycznym ulepkiem. A jeszcze innym hołubienie latającym w eterze przysłowiowym żyletkom. Niestety Koreańczycy na to nie pójdą. Owszem, gdy wymaga tego materiał muzyczny z głośników poleje się lukier, a innym razem popęka nam szkliwo na zębach, jednak będzie to zależało nie od zmanierowanego słuchacza, tylko zarejestrowanego na płycie artysty. Innej opcji nie ma. Jest tylko jedno ale. Zestaw w swej prezentacji nie może ocierać się o ekstrema. I mam na myśli obie strony medalu, czyli zbytnią otyłość i bulimię. Jeśli takie stany są Wam obce, jedyną do rozwiązania kwestią pozostanie bezpośredni kontakt z producentem, a być może za moment z dystrybutorem o ile takowy się znajdzie. Tylko ostrzegam, zderzenie z ofertą Hemingway może być bolesne dla Waszego portfela, gdyż po odsłuchach świat muzyki może nie być już taki jak kiedyś.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Producent: Hemingway Audio
Ceny
Hemingway Z-core β(Beta) Power: 4 800$
Hemingway Z-core Σ(Sigma) XLR: 14 000$
Hemingway Z-core Σ(Sigma) RCA: 14 000$
Hemingway Z-core Σ(Sigma) Speaker: 28 000$

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vermöuth Audio Studio Monitor
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Po fenomenalnych przewodach z serii Reference przyszła pora na kolumny … Vermöuth Audio Studio Monitor.

cdn …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel N8 Pro

Link do zapowiedzi: Silent Angel N8 Pro

Opinia 1

Skoro sytuacja na rynku audio i zarazem świadomość użytkowników streamingu jako tako się ustabilizowały powoli można zacząć dokonywać pierwszych podsumowań. I właśnie w ramach takiego małego résumé śmiem twierdzić, iż z dedykowaną zastosowaniom audio domową infrastrukturą sieciową, jest jak z zasilaniem. Mamy zatem część populacji której do pełni szczęścia wystarczy najzwyklejsze gniazdko w ścianie/dostarczonym przez providera routerze i ścienny „kontakt”, bądź hipermarketowy „przedłużacz” i część, która ze zdecydowanie większą pieczołowitością dobiera dedykowane zastosowaniom audio komponenty odpowiedzialne tak za dystrybucję danych, jak i energii elektrycznej. Co ciekawe, o ile z pierwszej grupy bez większego trudu – na drodze prostej reguły „usłyszeć, znaczy uwierzyć”, daje się pozyskać nowych akolitów audiofilskiego podejścia do tematu, to jeszcze nie spotkałem się z przypadkiem świadomej i dobrowolnej (pomijając zdarzenia natury losowo – ekonomicznej) konwersji w kierunku przeciwnym. Dziwne? Niekoniecznie, po prostu podobnie jak w przysłowiu o pszczołach i muchach, te pierwsze mają świadomość a tym samym brak musu tłumaczenia tym drugim, że miód jest lepszy od … mniejsza z tym czego. Dlatego też dzisiejszą epistołę kierujemy do obu wspomnianych obozów, po cichu licząc na to, że nieobeznani z tematem na własne uszy przekonają się, że warto a zaznajomieni porównają z własnymi wcześniejszymi doświadczeniami i może uznają, że to, nad czym dzisiaj się pochylimy ma rację bytu w ich systemach. A czym się zajmiemy w ramach dzisiejszego spotkania? Najnowszą propozycją marki, która przebojem wdarła się na rynek akcesoriów i urządzeń dedykowanych streamingowi, czyli Silent Angelem i jego, tym razem już pełnowymiarowym, switchem ethernetowym N8 Pro, którego pojawienie się w naszych skromnych progach zawdzięczamy wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier.

Już pierwszy rzut oka na N8 Pro jasno daje do zrozumienia, że wraz ze wzrostem gabarytów wzrosła również i „powaga” samego switcha. O ile bowiem „zwykły” N8 wesoło migał umieszczonymi na swym froncie diodami informującymi o statusie połączenia każdego ze swoich ośmiu portów, o tyle wersja Pro zachowuje iście stoicki spokój i zgodnie z ideą daleko posuniętego minimalizmu na swej ścianie przedniej prezentuje wyłącznie centralnie umieszczony logotyp i iście mikroskopijną zieloną diodkę wskazującą jedynie na to czy switch w ogóle działa – jest włączony. Podobną oszczędność iluminacji reprezentuje również panel tylny, gdzie ośmiu złoconym 1Gb portom Ethernet RJ45 przypisano … pojedynczą diodę, której umaszczenie wskazuje na prędkość połączenia (zielona: 1000 Mb/s; bursztynowa: 100 Mb/s) i którą również możemy stosownym przełącznikiem hebelkowym wyłączyć. Warto również w tym momencie zwrócić uwagę na pewien drobiazg natury ergonomicznej, bowiem z racji większej przestrzeni do zagospodarowania producent zdecydował się na szerszy rozstaw gniazd zapewniając pomiędzy nimi 5mm odstępy, co szalenie ułatwia aplikację solidnie zakonfekcjonowanego (np. wtykami Telegartnera) okablowania, jak daleko nie szukając nasze rodzime Audiomica Laboratory (Anort Consequence, Artoc Ultra Reference). Oprócz wspomnianych interfejsów ethernetowych do dyspozycji mamy okupujące lewą flankę zintegrowane z komorą bezpiecznika i włącznikiem głównym gniazdo sieciowe IEC, wejście dla zewnętrznego 12V zasilacza (domyślnie Forester V2) oraz zacisk uziemienia.
Od strony konstrukcyjnej sprawa jest jasna. Mamy bowiem do czynienia z oczywistym „rozciągnięciem” wykonanego z giętych profili korpusu podstawowego N8, jednak z racji aplikacji zasilania obie boczne ścianki nader szczodrze potraktowano wiertarką czyniąc z ich centralnych części autorską wariację nt. durszlaka. Dzięki temu zapewniono swobodną cyrkulację powietrza wewnątrz urządzenia. Z racji dość symbolicznych fabrycznie montowanych gumowych nóżek warto od razu zainteresować się zdecydowanie bardziej skuteczniejszymi i estetyczniejszymi antywibracyjnymi S28.
Skoro sekcja zasilająca ewoluowała z postaci wtyczkowej „ładowarki” do wewnętrznego modułu Radar Grade i wydajnego konwertera DC/DC z precyzyjnym regulatorem/stabilizatorem napięcia LDO (Low Dropout Regulator) nie powinien dziwić fakt poprawy stabilności parametrów z 122mV(Vp-p) na 28mV (Vp-p). W dodatku cała sekcja zasilania została zabezpieczona absorberem EMI znacząco zmniejszającym szumy w paśmie 1M – 18GHz. Sercem switcha jest ultra precyzyjny (0.1ppm) oscylator TCXO (Temperature Compensation Crystal Oscillator).

Przystępując do odsłuchów od razu na wstępie chciałbym zaznaczyć, że punktem wyjścia nie było wspomniane, będące składową blokowej infrastruktury zapewnianej przez developera, ścienne gniazdko ethernetowe, bądź „cywilny” router lokalnego providera, lecz dedykowana zastosowaniom audio sieć oparta o Xiaomi Mi AIoT Router AX3600, switch Silent Angel Bonn N8 z zasilaczem Silent Angel Forester F1, przewodem DC Luna Cables Gris, nóżkami Silent Angel S28 i okablowaniem widniejącym w poniższej sprzętowej stopce. Ponadto dokonując szybkiego podsumowania cząstkowych składowych w ujęciu finansowym konfiguracji wyjściowej czarno na białym widać, że N8 Pro łatwo nie miał, bowiem switch N8 to 1 999 PLN, zasilacz Forester F1 2 099 PLN a przewód DC Luna Cables Gris ok 500PLN, czyli summa summarum raptem ok. 500 PLN mniej od obiektu niniejszego testu. Zasadne zatem były moje obawy dotyczące tego, czy w ogóle jakiekolwiek zmiany będą zauważalne a jeśli już, to jaka będzie ich skala. I w tym momencie nie pozostaje mi nic innego aniżeli stwierdzić, iż na moje ucho takowe różnice można wychwycić, lecz po pierwsze ich intensywność jest wprost proporcjonalna do różnicy w cenie obu konfiguracji, czyli niejako „kosmetyczna”, a po drugie sama ocena z oczywistych względów jest wybitnie subiektywna, bo … moja. W dodatku obciążona jest pozamuzycznymi, vide użytkowo-ergonomicznymi względami. O co chodzi? O wygodę i … miejsce, którego na stoliku audio, przynajmniej w moim – recenzenckim przypadku nigdy nie jest za wiele. Warto bowiem mieć na uwadze i samemu ocenić, czy akurat w tym konkretnym przypadku wolimy ethernetową „rozdzielnię” rozbudowywać w górę ustawiając switch N8 na zasilaczu F1, czy jednak bardziej pasować nam będzie podłużny naleśnik, czyli N8 Pro.
Skoro jednak jakieś niuanse różniące obie propozycję wychwyciłem, to wypadałoby je choćby pokrótce zdefiniować. Zatem ad rem. Przesiadka z N8 z przyległościami na N8 Pro to przede wszystkim delikatne zwiększenie głębi sceny. Wzrasta nie tylko odstęp pomiędzy poszczególnymi planami, lecz również i odsuwa się umowna ściana za ostatnimi rzędami muzyków. Nie wierzycie Państwo? Cóż, nie pozostaje Wam zatem nic innego niż nausznie a więc empirycznie doświadczyć tego na gęstych aranżacjach wielkich hollywoodzkich superprodukcji w stylu ostatniego „Batmana” autorstwa Michaela Giacchino, gdzie patetyczność rozdmuchana jest do iście gargantuicznych rozmiarów, więc dodatkowa przestrzeń przydaje się jak rzadko kiedy.
Podobnie jest z rozdzielczością – źródła pozorne są precyzyjniej zlokalizowane a ich kontury kreślone mocniejszą i zarazem cieńszą kreską, co szczególnie procentuje przy spokojniejszych i bardziej onirycznych kompozycjach. Proszę tylko rzucić uchem na „Avijatrik (The Wanderlust Of Apu)” Bickrama Ghosha i Anoushki Shankar gdzie każde szarpnięcie strun sitaru, bądź uderzenie w tablę są bardziej złożone, z wyraźniej zaznaczonym początkiem i końcem, czy też momentem „przyłożenia palca”. Pół żartem, pół serio można byłoby również stwierdzić, że i na „Varanasi.. Till The Eternity” nawet woda jest bardziej mokra.
O ile jednak, tak jak wspominałem wynik sparringu podstawowego Bonn-a N8 z przyległościami vs. N8 Pro część odbiorców mogła by uznać za remis ze wskazaniem zintegrowanej konstrukcji, to z racji dysponowania na podorędziu cierpliwie czekającego na swoją kolej zasilacza Forester F2 nie omieszkałem i po niego na koniec sięgnąć. Efekt? Najdelikatniej rzecz ujmując dalece przekraczający moje oczekiwania. Stąpajmy jednak twardo po ziemi i zbytnio nie odlatujmy w zbyt kwiecistych metaforach, gdyż o ile N8 Pro z najnowszym „Leśniczym” znacznie konfiguracji bazowej odjechał, to warto mieć świadomość, że nadal tak do Telegärtnera M12 SWITCH GOLD z zasilaczem JCAT OPTIMO 3 DUO, jak i Innuosa PhoenixNet nieco mu brakuje. Idzie jednak właśnie w tym, wyznaczonym przez high-endowych konkurentów kierunku i całkiem dobrze mu ta wspinaczka wychodzi, bowiem wraz ze wzrostem dynamiki i masy poprawie ulega również definicja dźwięków, precyzja kreowania sceny i tym samym rozdzielczość. Zamiast jednak stawiać na od pewnego momentu irytującą i gubiąca naturalny flow analityczność zestaw Silenta podąża w kierunku iście organicznej naturalności i rozdzielczości, gdzie dostęp do niuansów i detali nie wynika z faktu epatowania nimi a skupiania na nich naszej uwagi. Różnica na papierze może i niewielka, jednak przy dłuższym, nausznym obcowaniu zasadnicza, gdyż muzyka zamiast nas ofensywnie atakować po prostu zaprasza do eksploracji.

Nie da się ukryć, że Silent Angel N8 Pro jest konstrukcją zdecydowanie bardziej dojrzałą, zaawansowaną i po prostu lepszą od swojego mikro-protoplasty. W dodatku nawet prosto z pudełka nie wymaga praktycznie żadnych dodatkowych działań mogących wyraźnie poprawić jeśli nie jego brzmienie jako takie, to jego wpływ na brzmienie systemu, w którym przyjdzie mu pracować. Oczywiście o ile zapewnimy mu odpowiednie warunki pracy, zadbamy o odpowiedniej klasy okablowanie i ewentualne akcesoria antywibracyjne. Czyli niejako mamy do czynienia z produktem kompletnym i skończonym, choć bynajmniej wcale niewykluczającym późniejszych upgrade’ów, czy to w postaci wspomnianego w powyższym teście zasilacza Forester F2, czy też, o ile zdecydujemy się na wersję N8 PRO-CLK zewnętrznego World Clocka 10MHz.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie od dzisiaj wiadomo, że do doskonałości brzmienia systemu audio dochodzi się małymi kroczkami. I nie ma znaczenia, czy oparty jest o gramofon, odtwarzacz płyt CD, czy ostatnio święcący triumfy streaming, gdyż w każdym z wymienionych sposobów obcowania z muzyką bez problemu znajdzie się pole do wprowadzania choćby minimalnych, ale jednak zauważalnych poprawek. To jest nasza karma i fajnie, że producenci interesującego nas działu audio nie spoczywają na laurach, tylko żmudnie pracując nad coraz to nowszymi udoskonaleniami swoich produktów co jakiś czas sprawiają nam frajdę w postaci bardziej funkcjonalnego, lub znacznie lepiej spisującego się komponentu audio. I z takim przypadkiem będziemy mieli do czynienia dzisiaj. Chodzi o windujący o oczko w gorę – choć ocena zależy od punktu widzenia – jakość sygnału cyfrowego w procesie streamownia muzyki, pochodzący z państwa środka, co prawda jako rozwiniecie protoplasty, jednak nie jako kosmetyka, tylko znaczne rozbudowanie i poprawa jakości produktu switch Silent Angel Bonn N8 PRO, którego wizytę w naszych okowach zawdzięczamy wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier.

Jak unaoczniają powyższe fotografie, w przypadku rzeczonego „lekarza” sygnału sieciowego mamy do czynienia ze słusznych rozmiarów, dzięki temu oferującym znacznie więcej miejsca obsługującym domową sieć komputerową solidnym produktem. Gdy poprzednia N8-ka była przysłowiowym pudełkiem zapałek, w przypadku N8 PRO w kwestii szerokości mamy do czynienia z pełnoprawnym komponentem. Owszem, wysokość i głębokość nadal jest dość skromna, jednak dzięki temu można się spodziewać, iż wewnątrz nie mamy do czynienia z audiofilskim powietrzem, tylko na ile wymagała tego konstrukcja z solidnie ubranymi w aluminiową skrzynkę układami elektrycznymi. Skromny jak poprzednio front jest ostoją jedynie centralnie umieszczonego logotypu marki i nieco z jego prawej strony diody informującej o pracy urządzenia. Natomiast tylny panel aż kipi od przyłączy. Patrząc od lewej strony mamy do dyspozycji zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem gniazdo zasilania, tuż obok gniazdo dedykowane dodatkowemu zasilaczowi zewnętrznemu, następnie zacisk uziemienia, hebelkowy wyłącznik diody na awersie, zaś na prawej flance 8 złoconych gniazd LAN. Całość wyposażenia startowego wieńczy zestaw podstawowych kabli – sieciowy i cyfrowe.

Czy mając jakiś prosty switch nabycie Silent Angel Bonn N8 PRO jest słusznym posunięciem w procesie udoskonalania jakości brzmienia swojego systemu? Bez ogródek jestem w stanie stwierdzić, że tak. Oczywiście powodem jest banał, czyli lepsza służba w czyszczeniu zero-jedynkowego sygnału. Jednak co istotne, już sam organoleptyczny kontakt podczas aplikacji w tor pozwala domniemywać, iż w przypadku naszego bohatera w kwestii osiągów sonicznych wydarzy się coś istotnego. A świadczą o tym nie tylko z pewnością poczynione przez producenta działania w domenie korekty układów elektrycznych, ale przede wszystkim w stosunku do pierwszej wersji N8-ki, zastosowanie liniowego zasilania – wcześniej była wtyczkowa impulsówka oraz wykorzystanie złoconych gniazd LAN. Naciągam fakty? Bynajmniej, bowiem nie raz przekonałem się, ile wnosi dobry prąd i jakakolwiek zmiana tak ważnego dla sygnału w systemach audio pokrycia styków. A jeśli tak, przecież nawet podczas przesyłu zer i jedynek mamy do czynienia z sygnałem elektrycznym, zatem nie dziwota, że wynik wykorzystania lepiej dopracowanego urządzenia zazwyczaj kończy się oczekiwanym progresem. Progresem, który eliminując szkodliwe zniekształcenia objawia się zwiększeniem energii przekazu muzycznego. Jednak energia nie jest jedynym pozytywnym feedbackiem zastosowania tytułowej wersji SA, gdyż poprawę zauważamy również w projekcji czytelności basu, naszpikowanej informacjami, ale nadal soczystej średnicy i lotnych wysokich tonów. A co najważniejsze, wszystko dzieje się bez przekraczania granic dobrego smaku. Powiem więcej. Przekaz w swojej estetyce nadal jest zbieżny z obranym przez nas kierunkiem, a jedyne co się zmienia, to akcenty w postaci lepszej kontroli i namacalności dźwięku. Przecież dobrze jest słyszeć wszystko co jest zapisane w słuchanym materiale muzycznym, a o to właśnie nasz bohater walczy. Gdy dla pierwszego z brzegu przykładu słuchamy jazzowego trio, dostajemy bardziej zróżnicowaną batalię perkusisty, ze szczególnym uwzględnieniem zazwyczaj monotonnej stopy, w pracy kontrabasu do bardziej pożądanego głosu dochodzą pokazujące znacznie więcej niuansów, ale nadal będące w dobrym konsensusie z pudłem rezonansowym struny, a nad całością znakomicie, bo bez popadania w nadinterpretację górują wybrzmiewające z większą ekspresją wysokie tony. Jednak żebyśmy się dobrze zrozumieli, taki efekt jest standardem w dosłownie każdym rodzaju muzyki. Inna sprawa, że słabe realizacje natychmiast prawdziwiej pokazują swoje ukrywane dotychczas pod płaszczykiem plastyki mankamenty – niestety najczęściej „cierpi” na tym muzyka rockowa. Ale wbrew pozorom, nie jest to jakikolwiek problem, tylko finał dobrego różnicowania jakościowego konkretnych nagrań, co jest oznaką rozdzielczości dobrze skonfigurowanego systemu. Efekt jest taki, jakbyśmy zdjęli dzielącą nas od systemu firankę i nagle możemy złapać muzyków za przysłowiową rękę. Jednak kolejny raz zaznaczam, całość odbywa się w estetyce realizacji naturalnych, zbliżających nas do odbioru realnego świata muzyki oczekiwań, a nie szkodliwego upiększania go dodatkowymi artefaktami. Dlatego jeszcze nie spotkałem się z opinią, aby takie działanie było odbierane jako sztuczne. Raczej odwrotnie. Zazwyczaj kończyło się to natychmiastowym zakupem tego typu urządzeń przez będącego moim gościem przypadkowego słuchacza. Nawet tego najbardziej zatwardziałego w przedprezentacyjnym przekonaniu na „nie”. Po prostu gdy chcemy prawdy o danej realizacji, musimy akceptować ją z pełnym wachlarzem za i przeciw. Innej drogi nie ma. Chyba, że chcemy się oszukiwać, wówczas nie ma co inwestować w doby zestaw, tylko zakupić sobie kuchenne radyjko. Zagra wszystko i do tego bez różnicowania poszczególnych realizacji i będziemy zadowoleni. Tylko czy o to w naszej zabawie chodzi?

Czy Silent Angel Bonn N8 Pro powinien mieć każdy szanujący się meloman? Myślę, że jeśli kocha muzykę i nie chce tracić tak ważnych do odebrania pełnego spektrum zamierzeń artystów aspektów prezentacji, nawet przez moment nie powinien się zastanawiać. To jest pewnego rodzaju „być, albo nie być” dla poprawnego odtworzenia muzyki, bez którego tylko się o nią ocieramy, a nie wchodzimy bez zatracenia. Powód? To jest w dosłownym tego słowa znaczeniu minimalizacja zniekształceń dzielących nas od prawdziwych wydarzeń scenicznych, z którymi przecież od zawsze walczymy. A jeśli producenci oferują nam do tego odpowiedni oręż, to nie widzę innej opcji, jak z tego skorzystać.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Silent Angel
Cena: 4 990 PLN

Dane techniczne
Zasilanie:
IEC (AC) 100-240 V, 50/60 Hz
(DC) 12 V/0.8 A przy max
Zużycie energii: 10W max.
Port Ethernet: 8 pozłacanych portów 1GbE RJ45
Wymiary (S x W x G): 441 x 52 x 175 mm
Waga: 2.6 kg