Opinia 1
Zabawa w recenzowanie wszelakiej maści ustrojstw z obszaru audio, jak chyba każdy przejaw ludzkiej działalności, ma swoje jasne i ciemne strony. Z minusów można wspomnieć choćby o nieuchronnych następstwach przenoszenia dziesiątek i setek kilogramów, czyli niemal zawodowych problemach z kręgosłupem, ale nie czas i miejsce na użalanie się nad własnym losem, gdyż zdecydowanie lepiej skupiać się na blaskach aniżeli cieniach. A tych pierwszych jest zdecydowanie więcej i to właśnie one stanowią główny powód, dla którego robimy to, co robimy. Oprócz oczywistej możliwości odsłuchiwania nieprzebranej liczby urządzeń i akcesoriów, na które nierzadko nigdy nie będzie nas stać są również momenty gdy możemy przydać się w roli tzw. beta-testerów. W końcu mając na koncie rosnącą w tempie niemalże wykładniczym listę punktów odniesień z naprawdę szerokiego spektrum cenowego, co nieco możemy powiedzieć jak mające dopiero pojawić się na rynku „coś” w tę misterną układankę oczekiwań i faktycznych możliwości się wpisuje. W tym momencie dochodzimy do wielce delikatnej sfery uczuciowo – ambicjonalnej, gdyż czasem trzeba wykazać się asertywnością i nawet nie tyle powiedzieć, co dumnego ojca projektu zaprosić, posadzić na fotelu i pozwolić samemu zweryfikować jakość swojego dzieła z podobnie wycenioną konkurencją. Jak sami się Państwo doskonale domyślają nie zawsze taki osobnik opuszcza nasze podwoje z wysoko podniesionym czołem. Trafiają się jednak momenty, gdy dostajemy coś, o czym nie wiemy przez dłuższy czas absolutnie nic. Tak też było i tym razem, gdy tuż przed przedświątecznym szałem przygotowawczo – prezentowym odebraliśmy telefon z katowickiego RCMu z pytaniem, czy nie mielibyśmy przypadkiem ochoty rzucić uchem na najnowsze, jeszcze nigdzie niepokazywane dzieło japońskich metalurgów, czyli mający zadebiutować na zbliżającym się CESie flagowy przewód głośnikowy Furutecha o nazwie Nanoflux Speaker Cable. Oczywiście takową wolę zadeklarowaliśmy i już po kilku dniach dzierżyliśmy w dłoniach dwa trzymetrowe przewody, o których wiadomo było tylko to, że lada moment mają zdetronizować królujące do tej pory Speakerfluxy. Natomiast to z czego i jak zostały wykonane a co równie istotne ile koniec końców mają kosztować pozostawało niemalże do ostatniej chwili owiane tajemnicą. Z jednej strony taka sytuacja może oczywiście być powodem konsternacji, jednak z drugiej zapewnia wręcz idealne warunki odsłuchowe. Zerowe obciążenia związane z próbami skorelowania tego, co się słyszy z kwotą żądaną przez producenta, czy stereotypowymi łatkami przypinanymi poszczególnym materiałom użytym w produkcji pozwalają bowiem skupić się wyłącznie na walorach sonicznych. Krótko mówiąc ograniczamy się tylko do tego, czy brzmienie bohatera niniejszego testu w kategoriach bezwzględnych się broni, czy też nie.
Dobrze wiedząc, że diabeł tkwi w szczegółach a o decyzji kupna decydują nieraz takie drobiazgi jak kolor i możliwie wyśrubowana biżuteryjność łapiąca za oko Furutech zadbał również o odpowiednią konfekcję swoich flagowców. Od strony wzmacniacza znalazły się rewelacyjne widły CF-201(R) a od kolumn, również rodowane rozporowe bananki CF-202(R), oczywiście w obu przypadkach mamy do czynienia z końcówkami niemagnetycznymi. Osoby zainteresowane innymi wersjami zakończeń też powinny być usatysfakcjonowane, gdyż istnieje możliwość zamówienia dowolnych kombinacji konfekcji. Jeśli zaś chodzi o dostępne długości, to z tego, co udało mi się dowiedzieć będą dostępne sety dwu i trzymetrowe.
Pomimo tego, co raczyłem napisać w poprzednim akapicie część techniczna jednak jest, gdyż praktycznie rzutem na taśmę, dosłownie na dzień przed publikacją niniejszej recenzji, dostaliśmy z Japonii skrótową kartę produktu. Podobnie jak w nie tak dawno, znaczy się w kwietniu (ależ ten czas szybko biegnie), przez nas testowanym Nanofluxie Power przewodniki z wykonano z miedzi α (Alpha) Nano OCC pokrytej Nano Liquidem (olejem skwalenowym) zawierającym molekuły z cząstkami złota i srebra wielkości o 8 nm (8/1000000mm). Co ciekawe proporcje między ilością cząsteczek srebra i złota nie są przypadkowe, lecz dobrane na drodze testów odsłuchowych, co jest kolejnym potwierdzeniem, że nawet takie „drobiazgi” mają znaczenie. Zachowano również siedmiowiązkowy układ żył, choć w tym momencie podobieństwa z sieciówką się kończą, gdyż zamiast 72 przewodów w głośnikowcach użyto 37 drucików. W rezultacie średnica żyły wynosi 0,18 mm. Do izolacji obu żył zdecydowano się na polietylen (PE) by następnie otulić je warstwą bawełny, na którą to trafił skomplikowany oplot z poliestrowo – aluminiowej taśmy i siedmiu przewodów miedzianych. Dopiero na takiego przekładańca idzie dedykowana do zastosowań audio elastyczna koszulka PVC i elegancka plecionka nylonowa. Warto też wspomnieć, że żyły „+” i „-” w swoich końcowych przebiegach różnią się kolorem (burgund/ciemny grafit), co szalenie ułatwia poprawne podpięcie. Mała rzecz a cieszy. Nie zapomniano również o firmowej „mufie”.
W przeciwieństwie do swojego zasilającego bratanka przed wpięciem Nanofluxa Speaker we własny system nie trzeba przyjmować leków uspokajająco – zwiotczających. Wspominam o tym od razu na wstępie, aby niepotrzebnie nie sięgali Państwo po jakieś wymyślne farmaceutyki, skoro zdecydowanie zdrowiej będzie uraczyć się jakimś zacnym sokiem ze sfermentowanych winogron (polecam kupaż urugwajskiego Tannata i Shiraza) bądź torfowo – jodynowym szkockim destylatem. Powód jest oczywisty, bowiem o ile przewód zasilający niejako udrażniał przepływ i oswabadzał drzemiące w elektronice pokłady dynamiki o tyle bohater niniejszego testu działa ze zdecydowanie większą finezją za punkt honoru stawiając sobie uspójnienie, homogenizowanie tego, co w głównej mierze rozgrywa się na średnicy i górze pasma. Pasma, którego skrajów już nie trzeba rozszerzać, gdyż uczyniła to wcześniej sieciowka. Nie znaczy to jednak, że bas, bądź dynamika traktowane są po macoszemu, gdyż wypadają wprost wybornie a jedynie to, że odbierając je nie doznajemy tak intensywnego szoku poznawczego. O owej wyborności świadczy również fakt nieodstawania od pozostałych aspektów oferowanego przekazu. Prawdę powiedziawszy naszły mnie w tym momencie refleksje, że w swej topowej inkarnacji głośnikowców Furutechowi coraz bliżej do klimatów serii Reference … Organic Audio. Może to dziwnie wygląda, ale patrząc na to z boku tak właśnie jest. Dostajemy zatem niezwykle gęstą i nasyconą fakturę okraszoną lśniącymi w blasku zachodzącego słońca gładkimi a zarazem piekielnie ostrymi, niczym samurajska katana, konturami. Weźmy na ten przykład album „TARTINI secondo natura” tria Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen z wyłącznie naturalnym instrumentarium i prawdziwą a nie wygenerowaną na komputerowej konsoli akustyką, czy odwołującą się do jeszcze bardziej zamierzchłych czasów „La Tarantella: Antidotum Tarantulae” L’Arpeggiaty i Christiny Pluhar. Niewielkie składy i brak odciągających uwagę od rzeczywistego, naturalnego a przez to surowego piękna muzyki różnego rodzaju sztucznych ozdobników i wodotrysków pokazuje prawdziwe oblicze japońskiego przewodu. Oblicze dające świadectwo zarówno inżynierskiej rzetelności, jak i audiofilskiej finezji osiągniętej przez jego twórców. Mamy zatem z jednej strony słodkie, acz niemdlące nasycenie barw a z drugiej jakże prawdziwą szorstkość fizycznie namacalnych instrumentów. Podobnie jest z odwzorowaniem akustyki. Początkowo nic nas nie oszałamia, nie sprawia, że każdy, nawet najcichszy szept wypowiedziany przez wokalistę, czy dźwięk odegrany przez muzyka niosą się kilkusekundowym echem. Jednak im dłużej słuchamy, im lepiej poznajemy Nanofluxy, tym do bardziej oczywistych i prawidłowych wniosków dochodzimy. Takie ponadnormatywne napowietrzenie sceny nie jest bowiem zgodne z rzeczywistością. Przecież nie każdy album zdolny jest wytworzyć tak niezwykły klimat jak „Misa Criolla” Ariela Ramireza z Mercedes Sosą, czy będący dla wielu niedoścignionym wzorcem „Cantate Domino”. Są też przecież sprawiające równie wiele radości pozycje w stylu „SMOLIK / KEV FOX”, gdzie informacje dotyczące warunków akustycznych, w jakich dokonywania nagrań są praktycznie nieobecne. Furutechy nie faworyzując żadnych z nich nie dokonują również ich uśredniania, sprowadzania do wspólnego mianownika. W zamian za to świetnie różnicują poszczególne elementy muzycznego spektaklu osąd pozostawiając odbiorcy, niemalże całkowicie zdając się na jego gusta. Dzięki temu równie interesująco i angażująco wypada nie dla wszystkich strawny i akceptowalny – bardziej brutalny repertuar. Za przykład niech posłużą wcale nie ekstremalne propozycje z nader często eksplorowanych przeze mnie rejonów, czyli „Survivalist” 4Arm z opętańczymi partiami perkusji i trochę spokojniejszy „Immortalized” Disturbed z jednym z ciekawszych, jeśli nie najciekawszym coverem „The Sound Of Silence”. W obu przypadkach oczywiście trudno mówić o czysto audiofilskich doznaniach estetycznych i dopracowanej do perfekcji realizacji, ale jednocześnie nie mamy uczucia, że tytułowy przewód się „męczy”, że gra wbrew sobie i czyni to z widocznym niesmakiem. Czemu o tym wspominam? Otóż cały czas w naszym hermetycznym audio – świadku pokutuje stereotyp, że im wyżej w hierarchii sprzętowej się znajdujemy, tym mniej nagrań zdolnych jest nas usatysfakcjonować. Głośnikowe Nanofluxy zadają temu kłam a mówiąc bez ogródek pokazują, że to po prostu wierutna bzdura wyssana z palca i to w dodatku co najmniej „drugiej” czystości. One po prostu wiedzą o co w tym wszystkim chodzi i że nie jest to cyzelowanie każdego brzdąknięcia, lecz możliwie najbardziej autentyczny czad i spontaniczność granicząca nieraz z totalnym szaleństwem. Gitarowe riffy są od tego by ciąć powietrze niczym ogniste miecze archaniołów a nie pieścić nasze zmysły niczym rozkoszne trele leśnych boginek. Tak samo jest ze wspominanymi popisami perkusistów. Uderzenie pojedynczej stopy ma być odczuwalne niczym prawy sierpowy Mike’a Tysona a podwójnej jak popisowy kopniak z półobrotu Stevena Seagala (Chuck Norris „chodzi” w zdecydowanie za lekkiej wadze) i tak właśnie jest. Bez zupełnie zbędnego zawoalowania, czy prób uładzenia pozornego, przynajmniej dla osoby niewtajemniczonej, kakofonicznego chaosu do głośników tłoczone są wysokokaloryczne Waty zdolne rozbujać nawet tak oporne kolumny jak moje Gaudery.
Do tej chwili, a więc samego końca – momentu publikacji, nie wiem ile finalnie głośnikowe Nanofluxy będą kosztować i prawdę powiedziawszy niespecjalnie mnie to martwi, bo z czystym sumieniem mogę napisać, że są po prostu świetne. W dodatku spokojnie można je porównywać z topowymi modelami konkurencji a efekt takich morderczych sparringów będzie zależał wyłącznie od preferencji słuchaczy a nie widocznych/słyszalnych różnic jakościowych. Mam jednak cichą nadzieję, że Furutech zachowa znany ze swoich wcześniejszych produktów umiar i nie będzie próbował wypozycjonować swojego flagowca poprzez przyprawiającą o zawał serca cenę. Jeśli moje pokładane w japońskim rozsądku nadzieje zostaną spełnione to czuję w kościach, że sporo audiofilów i melomanów, którzy zakupów dokonują na podstawie odsłuchu i nie muszą dowartościowywać się ilością zer na fakturze z chęcią zostawi sobie tytułowe przewody na dłużej.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Musical Fidelity M6 500i; Alluxity Int One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdy dość niedawno, czyli wiosną, kończyłem test kabla zasilającego inicjującego nową linię Furutecha na podstawie bardzo pozytywnych zmian zachodzących w moim systemie z niecierpliwością zacząłem wyglądać kolejnych reprezentantów serii Nanoflux. Przyznam szczerze, że bardzo poważnie zastanawiałem się nad zakupem owej siecówki, mając zarazem nadzieję, że czas oczekiwania na właśnie dostarczone do testu przewody głośnikowe nie będzie zbyt długi. Nie będąc fanem strategii drobnych kroczków, staram się bowiem dokonywać przemyślanych, ale jednak radykalnych zmian w systemie. Życie nauczyło mnie, iż drobienie jak gejsza generuje niepotrzebne koszty, dlatego jak już coś zmieniam, to robię to raz, a dobrze, aby później nie żałować pochopnych ruchów. Oczekiwanie nareszcie dobiegło końca, więc po gruntownym przesłuchaniu mogę się z Państwem podzielić własnymi obserwacjami, do lektury których serdecznie zapraszam.
Dostarczone do zaopiniowania kable głośnikowe mimo sporej średnicy nie nastręczają problemów natury ergonomicznej wiecznie cierpiącego na brak miejsca audiofila, dość łatwo dając się układać nawet w ciasnych, zaszafkowych zakamarkach. Może to wyglądać na odstępstwo od obowiązujących w High – Endzie dogmatów mówiących, iż podczas próby ułożenia jakiegokolwiek przewodu należy użyć brutalnej siły a niejednokrotnie i tak i tak kończy się zginanie ich na kolanie. Całe szczęście są jeszcze konstruktorzy, którzy mają na uwadze takie przyziemne, jak wspomniane przed momentem problemy potencjalnego nabywcy potrafią sprawić im miłą niespodziankę. Jeśli chodzi o odczucia wizualne, przewodnik ubrano w błyszczącą granatem z jasno-błękitnym krzyżowym rysunkiem oplotem, na którym w jednej trzeciej długości całego kabla zamocowano coś na kształt wykończonej błyszczącym metalem i kewlarem baryłki. To jednak nie koniec audiofilskiej biżuterii, gdyż tuż przed końcem każdej ze stron ze wspólnego przebiegu wydzielono dwie, ubrane w eleganckie wtyki żyły (plus i minus) do podłączenia kolumn. Dostarczony egzemplarz z jednej strony posiadał widły, a z drugiej banany, jednak marka będąc otwarta na różne potrzeby klienta, oferuje kilka wariantów konfekcji.
Jak to zwykle z okablowaniem kolumnowym u mnie bywa, gdy na testy przybywają pojedyncze druty, moje wymagające bi-wiringu kolumny fundują mi kilka wariantów połączeniowych, co i tak niestety jest pewną wypadkową współpracy z wyposażeniem redakcyjnym. Jednak będąc solidnym w tym co robię, staram się wykonać wszelkie możliwe kombinacje, by wnioski miały jakąś niosącą dla potencjalnego czytelnika wartość informacyjną. I gdy sekwencja wszelkich połączeń została zakończona, okazało się, że głośnikowce może nie idealnie, ale podążają drogą wytyczoną przez okablowanie sieciowe. Jakaż to droga? Pierwsze co rzuca się w uszy, to zwiększona dyscyplina na basie, przy lekkim ostudzeniu zapędów koloryzowania świata przez średnicę, a wszystko to okraszone delikatnie balsamującymi całość przekazu wysokimi tonami. To gdzież ta różnica w stosunku do drutu prądowego? Jedyną różnicą, którą udało mi się wyraźnie wychwycić, były właśnie tonizujące całość przekazu najwyższe rejestry. Oczywiście proszę nie odbierać tego w wartościach duszenia wolumenu fraz dźwiękowych, tylko jako pewien zauważalny w bezpośrednim porównaniu z synergicznym zestawem referencyjnym, bo stworzonym przez tego samego człowieka aspekt. Jednak po raz kolejny przypominam, iż moje podejście testowe nie jest ortodoksyjnym zbiorem dźwięków z jednej stajni i pewne najdrobniejsze niuanse mogą może nie całkowicie się zmienić, ale z pewnością wypaść nieco inaczej niż w starciu recenzenckim spod jednej bandery. Tak się fajnie złożyło, że w proces testowy tym razem wplotłem źródło analogowe, co dość przypadkowo, ale wyśmienicie pomogło wyłuskać główne cechy głośnikowego Nanofluxa. W roli materiału roboczego wystąpił znany szerokiej gramofonowej braci zespół Modern Jazz Quartet z tłoczonym w „minionej epoce” albumem zatytułowanym „The Legendary Profile”. Lekko przebasowiona realizacja i fantastycznie wybrzmiewający na tle całego składu wibrafon, niemal natychmiast unaoczniały sposób prezentacji japońskiego okablowania. To właśnie tutaj niskie rejestry oznajmiły mi, że zabieg porządkowania ich rozpasania jest bardzo przydatny, środek przy lekkim ochłodzeniu nie sprawiał wrażenia niedopieszczonego, ale już mój ulubiony instrument „pałkowo-sztabkowy” – czyli wibrafon – nie przenikał moich małżowin usznych, jak to zwykł robić w zestawieniu firmowym. Dodam, iż nie był to efekt jego jako takiej degradacji, ale wyraźnie dało się odczuć lekką powściągliwość w eksploracji eteru pomiędzy kolumnami. Jednak dla uspokojenia atmosfery natychmiast dodam, że ów sznyt niknie już po kilku utworach i wielu potencjalnych nabywców spokojnie przejdzie nad tym aspektem do porządku dziennego, traktując go jako zbieg okoliczności testowych, a nie będącą mankamentem przywarę. Aby dokonać pełnej lustracji bohatera naszego dzisiejszego spotkania należało jeszcze sprawdzić, jak prezentuje się temat budowania sceny muzycznej. I nie byłoby w tym ruchu nic dziwnego, gdyby nie fakt użycia do tego celu najnowszego winylu „25” Adele. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że wystąpił on w procesie weryfikacyjnym, ale najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt żałosnego pierwszego kontaktu z tym materiałem z nośnika cyfrowego, a konkretnie mówiąc płyty CD. To teoretycznie był palec Boży dla tej płyty, ale los chciał, by sam Mikołaj w przypływie swej dobroci obdarzył mnie wersją winylową. Oczywiście dopiero lekko zmuszony przez występującą w przewadze w mojej rodzinie płeć piękną położyłem ów krążek na talerzu i zaliczyłem przysłowiowego „zonka”. Artystka wcale się nie darła, a i sama realizacja płyty pokazywała solidne podejście do wielu ważnych dla audiofila aspektów pozycjonowania dźwięków, czego podczas sesji zapoznawczej prawie nie było. I gdy po raz kolejny owa płyta zabrzmiała w zestawie testowym, okazało się, iż wizytujący moje progi Furutech nic nie kombinując, idealnie oddawał realizm osiągnięty przez set firmowy. Dalekie tylne plany fantastycznie przygotowywały pole do popisu wokalnego samej Adele. Co prawda twierdzę, że to płyta jednej piosenki, ale ilość emocji płynących z rozpoczynającego całość kompilacji utworu wystarczy, aby zapewnić jej byt na półce. Na tym zakończę ten sparing pomiędzy Japończykami, resztę prób poznawczych pozostawiając Wam. Czy zestaw sieć plus głosnikówki są dla mnie, z pewnością w niedługim czasie to sprawdzę, ale na chwilę obecną bez najmniejszych problemów mogę zarekomendować głośnikowego Nanofluxa wszystkim poszukującym dyscypliny dźwięku bez jego dryfowania ku sztucznej ostrości, co u konkurencji jest bardzo częstą konsekwencją.
Te kilkanaście spędzonych razem dni było bardzo przyjemnym doświadczeniem nie tylko z racji dobrego jakościowo dźwięku, ale również jego prawie idealnego wpisywania się w mój gust. Co wydaje się być ważne, mimo brylowania na co dzień w świecie mocnego koloru, bez najmniejszych problemów z tak oddaną temperaturą przekazu muzycznego bez najmniejszych problemów mógłbym żyć. Wspomniane trzymanie basu w ryzach nie jest brutalnym cięciem tasaka rzeźnickiego, tylko delikatną poprawą jego prowadzenia. Oczywiście nie muszę chyba mówić, że samo słowo „poprawa” każdy będzie odbierał nieco inaczej, dlatego wziąłem je w niezobowiązujący cudzysłów. Poruszone w tekście górne pasmo również nie gasi światła na scenie, będąc jedynie pewnym drobnym retuszującym dźwięk elementem. Jednak co by nie mówić lub pisać, tylko własne doświadczenia z tytułowym kablem mogą skierować Wasze zainteresowanie kupnem na właściwe tory, a moje starcie jest tylko pewną wskazówką i niczym więcej. Niemniej jednak, szczerze polecam głośnikowego Nanofluxa do samodzielnego przesłuchania w krzyżowym ogniu płyt, gdyż wpięcie go w tor niesie ze sobą kilka ciekawych zmian w brzmieniu goszczącego go systemu.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: nieznana (oficjalna premiera planowana jest podczas CES 2016)
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Kiedy ponad dwa lata temu testowaliśmy debiutującą na rynku lifestyle’ową dzieloną amplifikację Pre One z Power One spod szyldu Alluxity spokojnie można było mówić o dość odważnym eksperymencie. Eksperymencie, który miał za zadanie stworzenie nowej linii produktów dedykowanych osobom nie tylko majętnym, lecz również ceniącym sobie nowoczesny a przy tym niebanalny design. Dodatkowej pikanterii dodawał fakt prowadzenia całego przedsięwzięcia przez zaskakująco młodego, jak na audiofilskie realia, Alexandra Vitusa Mogensena – syna Hansa Ole Vitusa, właściciela stricte high-endowego Vitus Audio. Skoro jednak czytają Państwo niniejszy tekst, to znak, że eksperyment musiał się powieść, czego dowodem jest również sukcesywne poszerzanie oferty o kolejne produkty i choć niemalże od ostatniej monachijskiej wystawy co i rusz docierały do nas informacje o dostępności zarówno streamera, jak i wzmacniacza zintegrowanego to dopiero teraz udało nam się integrę Int One na testy pozyskać.
Już na pierwszy rzut oka widać, że duńska integra obudowę odziedziczyła w prostej linii po przedwzmacniaczu Pre One. Trudno się z resztą temu dziwić, skoro trzewia skrywane przez fenomenalnie wykonany monolit i tak i tak sterowane są z poziomu pilota zdalnego sterowania, bądź dotykowego 5” kolorowego ekranu o rozdzielczości 800 x 480 px. Dzięki temu fronty urządzeń, nie licząc prostokątnych wyświetlaczy, pozostają nieskalane a przez to uniwersalne i jedynie od fantazji producenta zależy jaką funkcję będą spełniały. Za jedyne elementy wzorniczo – dekoracyjne można uznać finezyjnie zaokrąglone otwory tworzące w bokach obudów coś na kształt eleganckich radiatorów, oraz firmowy, głęboki frez z nazwą marki zdobiący powierzchnię górną.
Obsługa jest intuicyjna i bajecznie prosta, jak nie przymierzając zabawa klockami Lego. Ikona aktywnego źródła z biało/szarego zmienia kolor na stonowany niebieski a ekran oczywiście można przyciemnić, bądź całkowicie wygasić przytrzymując ikonę żarówki przez 5 sekund. I jeszcze jedna uwaga natury użytkowej. Int One nie posiada żadnego mechanicznego włącznika głównego, więc do życia budzi się tuż po wetknięciu przewodu zasilającego. Dlatego też sugeruję poświęcić weryfikacji poprawności wszystkich połączeń odrobinę więcej uwagi i dopiero potem podłączać urządzenie do prądu.
Tym oto sposobem dotarliśmy na ścianę tylną, która prezentuje się po prostu wzorcowo. Pełna symetria i najwyższa jakość, co z resztą podkreśla fakt, iż całą audiofilską biżuterię łaskaw był dostarczyć Furutech. Do dyspozycji użytkownicy mają dwie pary wejść XLR, trzy pary RCA i parę wyjść liniowych RCA. Do ciekawostek możemy zaliczyć obecność gniazda Ethernet, które po wpięciu integry w domową sieć komputerową pozwalają sterować wzmacniaczem z poziomu dedykowanej aplikacji dostępnej po wbiciu adresu IP.
Z rzeczy całkowicie pomijalnych dla ortodoksyjnych audiofilów, za to priorytetowych w kręgach projektantów wnętrz i stylistów są dostępne opcje kolorystyczne, czyli biel, oraz czerń – obie w wersjach satynowych.
Pomimo deklarowanej dokładnie takiej samej mocy, co firmowa końcówka integra już na starcie oznajmia, że ani myśli ścigać się, bądź chociażby konkurować ze starszym rodzeństwem. Oczywiście nadal mamy do czynienia z czymś, co spokojnie możemy uznać za firmowy sznyt grania, ale w zdecydowanie bardziej kompaktowej, czy wręcz ucywilizowanej formie. O ile Pre One z Power One przypominały istny wulkan energii i na słuchaczy działały niczym zastrzyk adrenaliny o tyle Int One kładzie akcent na aspekt emocjonalny i szeroko rozumianą muzykalność. W dość dużym uproszczeniu można nawet uznać, że jest rozwinięciem estetyki, której przedstawicielem ostatnimi czasy na naszych łamach był Einstein Audio The Tune.
Świadomie użyłem sformułowania „rozwinięciem”, gdyż duńską integrę cechuje zauważalnie lepsza definicja najniższych składowych, co z jednej strony jest oczywiście pochodną zdecydowanie wyższej mocy, ale i niezaprzeczalnych, genetycznych konotacji zarówno z modelami dzielonymi, jak i produktami seniora rodu. A właśnie, jeśli naszłaby Państwa ochota zestawić w bratobójczym pojedynku tytułową integrę z dajmy na to Vitusem RI-100, to jasnym stanie się czym różni się High-End od Hi-Fi. O ile setka stawia na praktycznie zerową ingerencję we wzmacniany sygnał, to jedynka już takich ambicji nie ma. W zamian za to czaruje barwą i nasyceniem a lekko zaokrąglone kontury źródeł pozornych sprawiają, że całość odbieramy jako spokojniejszą i nie tak wymagającą od reszty toru. Co prawda nie ma się co łudzić, że dzięki jej zbawiennemu wpływowi takie realizatorskie koszmarki jak „Keeper of the Seven Keys” Helloween czy „The End Of Life” Unsun zagrają choćby akceptowalnie, bo tak nie będzie, ale możecie być Państwo pewni, że ból związany z ich odsłuchem będzie zdecydowanie bardziej znośny. Po prostu upośledzony aspekt techniczny przesunięty zostaje na dalszy plan a pierwsze skrzypce przechodzą do rąk emocji i odpowiednio podkreślonych barw. Może i całość brzmi dwuwymiarowo, ale przy odrobinie dobrej woli spokojnie można ww. albumów w całości wysłuchać, oczywiście zakładając, że jest się fanem takich klimatów. Całe szczęście rynek muzyczny nie składa się tylko z wypadków przy pracy i zwykłych wyrobów muzykopodobnych, choć usilnie starają się nas w tym przekonaniu utwierdzić komercyjni nadawcy radiowi, lecz zasoby w pełni wartościowej a przy tym zrealizowanej na co najmniej dobrym poziomie są praktycznie nieprzebrane. I właśnie na nich Alluxity rozwija skrzydła.
Klasyka na duńskiej integrze brzmi dostojnie i dystyngowanie. „Peer Gynt” Griega (Sir Thomas Beecham / Royal Philharmonic Orchestra) nie tylko kołysze w rytm znanej chyba największym dyletantom melodii, lecz również pozwala na własnych trzewiach poczuć potęgę wielkiego aparatu orkiestrowego. Swoje trzy grosze dokłada w tym miejscu lekkie dociążenie przełomu średnicy i niskich tonów w niezwykle przyjemny sposób zwiększające doznania organoleptyczne a tym samym spektakularność reprodukcji. Warto też wspomnieć, że powyższe doznania nie są zarezerwowane li tylko dla miłośników iście koncertowych poziomów głośności, lecz również na zdecydowanie bardziej akceptowalnych dawkach decybeli. Jest to o tyle istotne, że nie zawsze mamy nie tylko ochotę, ale i po prostu warunki, by dzielić się swoją muzyczną pasją z sąsiedztwem w obrębie kilkuset metrów. Dlatego też pod względem namacalności i wysoce satysfakcjonujących doznań natury estetycznej Int One spokojnie można stawiać w szranki z brylującymi pod tym względem konstrukcjami lampowymi, które nawet grając cicho bez trudu roztaczają swój muzyczny czar. A właśnie, skoro o czarowaniu mowa. Dawno nie miałem okazji recenzować urządzenia tak sugestywnie dopalającego pod względem atrakcyjności ludzkich głosów ze szczególnym uwzględnieniem tych wydobywających się z kobiecych ust. Nie ważne czy był to niemalże operowo – rockowy duet Sharon den Adel i Anneke van Giersbergen w utworze „Somewhere” z koncertowego albumu „An Acoustic Night At The Theatre”, czy karmelowy soul „Queen Latifah” na „Trav’lin’ Light” każdorazowo ilość cukru w cukrze była ździebko powyżej obojętnej neutralności. Dzięki temu wszystko co prawda wydawało się trochę ładniejsze aniżeli w rzeczywistości, ale tego typu odstępstwa większość z nas nie tylko wybacza, co wręcz oczekuje. A z Alluxity możemy mieć pewność, że ową codzienną dawkę antydepresyjnego prozacu na pewno dostaniemy.
Z wyborem Alluxity Int One jest praktycznie tak samo jak z zakupem eleganckiej limuzyny. Jeśli tylko decydujemy się na znaną markę to spokojnie możemy uznać, że dostaniemy dokładnie to, za co płacimy i co po prostu widać gołym okiem. Czyli najwyższej jakości materiały, ergonomię, komfort i wygodę. I duńska integra również to nam oferuje. Brak ostrych krawędzi obudowy i wysublimowany projekt wzorniczy znajdują odzwierciedlenie w brzmieniu, któremu nie sposób zarzucić nic a nic z taniej gry pod publiczkę, czy jakiejkolwiek kanciastości. W brzmieniu, które niemalże przepływa po wertepach realizatorskiej nieudolności oszczędzając nam niepotrzebnych nerwów i przykrości.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Musical Fidelity M6 500i
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Pierwszy kontakt z tytułową marką będący zarazem jej debiutem dotyczył amplifikacji dzielonej pod postacią duetu Pre One z Power One. Jednak myliłby się ten, kto by twierdził, że głównym nasuwającym się wówczas ma myśl pytaniem będzie pragnienie wiedzy na temat kolejnego bardziej przystępnego dla audiofila produktu tej manufaktury. A cóż mogłoby być bardziej nurtującego? Jak to co? Przecież pomysłodawca testowanego dzisiaj komponentu to przedstawiciel znanego szerokiej klienteli klanu twórców urządzeń audio i samoczynnie rodzącą się frazą pytającą była ciekawość sposobu prezentacji dźwięku młodego pokolenia w korelacji z od wielu już lat okupującym ten dział rynku seniorem rodu Ole Vitusem. Po informacje, jak wypadła konfrontacja, odsyłam do wspomnianej recenzji, a dzisiaj zapraszam na sprawozdanie z kolejnej potyczki z występującą w roli pretendenta do laurów konstrukcją co by nie mówić stosukowo młodej duńskiej manufaktury ALLUXITY i jej propozycją wzmacniacza zintegrowanego INT ONE. Oczywiście nikogo nie powinien dziwić fakt, iż owa marka nadal znajduje się pod skrzydłami dystrybucji katowickiego RCMu.
Bryła integry swoim ogólnym wyglądem i budową nie odbiega zbytnio od pierwszej propozycji rynkowej, jawiąc się jako jednorodny blok aluminium z wydrążonymi po bokach w osi pionowej pełniącymi rolę radiatorów otworami wentylacyjnymi. Przyznam się szczerze, całość robi piorunujące wrażenie spokoju wizualnego połączonego z wyrafinowaniem estetycznym. Idący trendem minimalizmu i nowoczesności front otrzymał jedynie sporej wielkości okienko informacyjno-sterujące z realizującym takie wymagania ekranem dotykowym. Tył natomiast w swej chęci kompatybilności i spełnienia zapotrzebowania na jak największą ilość wszelkiego rodzaju przyłączy, ledwo pomieścił zaproponowaną dla wymagającego audiofila ofertę gniazd. Znajdziemy tam podwojone, a czasem potrojone wejścia XLR i RCA, przelotkę RCA, będący interfejsem do sterowania z poziomu strony www port Ethernet, pojedyncze terminale głośnikowe i gniazdo zasilania. Wydaje się, że dla znakomitej większości konkurencji jest to dość standardowa lista, ale przy niezbyt dużej wysokości urządzenia wspomniany zestaw zachowując symetrię w względem osi pionowej naprawdę jest dość mocno „upchany”.
Rozpoczynając akapit o możliwościach sonicznych INT ONE powiem tak, wszyscy wiemy, iż jakiekolwiek urozmaicenie oferty przy założeniach schodzenia w dolne partie cennika musi powodować lekką utratę jakości w stosunku do stojących wyżej w hierarchii produktów. Zatem zdroworozsądkowo patrząc, jedyną niewiadomą jest fakt umiejętnego poradzenia sobie z delikatną utratą wyrafinowania, wynikającego z redukcji ceny danego produktu. I chyba nie zdradzę tajemnicy, że dla mnie był to najważniejszy punkt programu pod tytułem „Wzmacniacz zintegrowany marki Alluxity”. Efekt? Nasz bohater dumnie kroczył drogą barwy, przy unikaniu popadania w szkodliwe uśrednianie najniższych rejestrów. Owszem, całość niosła nieco mniej informacji, ale w stosunku do zestawu dzielonego była to całkowicie uzasadniona konsekwencja ww. uwarunkowań ekonomicznych. Tak więc, chcąc opisać sposób tworzenia spektaklu muzycznego integry, należy przywołać jej spore pokłady nasycenia basu i środka z lekkim pozłoceniem górnych rejestrów. Swoją podróż po duńskim morzu dźwięków zacząłem od bardzo kontrowersyjnej w moim zbiorze kompaktów grupy Yello z ich krążkiem „Touch”. Oczywiście mimo lekkiego oziębienia relacji z ową grupą zaliczyłem całą ich sesję nagraniową, ale szczerze mówiąc, nurtował mnie w niej tylko jeden bardzo ważny aspekt, jakim jest oddanie niskiego sztucznie wygenerowanego pomruku, który mimo swej dużej masy powinien wyraźnie pokazywać efekt wibracji podłogi. Gdy sięgam pamięcią w otchłań zaliczonych procesów testowych, niemal natychmiast przychodzi mi na myśl kilka spektakularnych porażek z tym utworem, jednak ku lekkiemu zaskoczeniu muszę przyznać, iż mimo nieco solidniejszego i krąglejszego basu produkt z Danii poradził sobie z nim wręcz wzorcowo. Co prawda było to bardziej miękkie aniżeli w wykonaniach wzorcowych granie, ale z pewnością zaliczam to do bardzo udanych potyczek, gdyż wyraźnie dało się odczuć początek każdego następującego po sobie impulsu, a sam fakt wspomnianej „miękkości” przy dobrej kontroli dla wielu słuchaczy jest raczej zaletą niż wadą. Po takim obrocie sprawy na tapetę testową powędrował John Potter ze swoim repertuarem muzyki dawnej. Dawka twórczości wokalno-instrumentalnej pozwalała spojrzeć nie tylko na umiejętność radzenia sobie z przywarami obfitości generowanych fraz, ale również rzucić nieco światła na sposób budowania sceny muzycznej z odpowiedzią samej kubatury pomieszczenia na dziejące się w jej wnętrzu wydarzenie artystyczne. Oczywistym aspektem takiego podejścia wydaje się być sprawa wręcz pożądanego lekkiego podkolorowania dźwięku, co ochoczo pokazały wszelkie instrumenty dawne i sam głos artysty. I gdy teoretycznie całość wypadła bardzo ciekawie, to w porównaniu z tym, co mam zanotowane w pamięci natychmiast dało się odczuć lekką utratę rozmachu rozchodzenia się dźwięku po budowli z jej lekkim utemperowaniem w sferze wolumenu odbitych od ścian i sklepienia fal dźwiękowych. Tutaj jednak chcę wszystkich uspokoić, gdyż mówię o wzorcu, a testujemy przecież produkt o znacznie niższej randze, co nie upoważnia nas do bezpośredniego traktowania opisanych wniosków jako wady, tylko pewną manierę grania. A to znowu jest niczym innym, jak często bardzo potrzebnym argumentem do zaistnienia w potencjalnych układankach audio szerokiej grupy docelowej. Kończąc analizę tego krążka dodam, że sama gradacja planów w trzech wymiarach była bardzo realistyczna, dobrze materializując wszelkie porozrzucane przez realizatora na scenie byty soniczne. Po starciu z elektroniką i materiałem nagrywanym na setkę przyszedł czas na wycyzelowany ECM-owski jazz Bobo Stensona w kompilacji „Goodbye”. Twórczość sesyjna w połączeniu z dotknięciem realizatorskim Manferda Eichera nie daje taryfy ulgowej, jak na dłoni uwidaczniając każde może nie niedociągnięcie, ale przynajmniej odstępstwo od prawdy. Ta potyczka pokazała kilka twarzy, gdyż przy pewnej akceptowalności nasycenia dźwięku przez fortepian, kontrabas już dawał znać o zbyt dużym zaangażowaniu pudła w stosunku do strun w proces wybrzmiewania, a blachy mimo lekkiej utraty jaskrawości nadal dość zwiewnie się mieniły, jednak teraz w kolorze ciemnego złota. Ale nie oszukujmy się, po raz kolejny przypominam, iż należy mierzyć siły na zamiary i biorąc pod rozwagę fakt pozycjonowania obydwu stających w szranki wzmocnień, taka prezentacja jest adekwatna do możliwości, proponując dodatkowo pewien bagaż pomocnych w synergicznym spięciu całego zestawu audio artefaktów. Co ważne, budowanie sceny i w tym repertuarze nie odbiegało od tego, co zaobserwowałem podczas reprodukcji materiału Johna Pottera, czyli sporo oddechu pomiędzy stojącymi za sobą formacjami muzyków, a to podczas słuchania krążków koncertowych, daje tak pożądaną dawkę uczucia osobistego uczestnictwa w danej imprezie. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że dla pełnego zaangażowania audiofila w proces słuchania muzyki jest to bardzo ważny czynnik, a czasem w skrajnych przypadkach nawet determinujący jakąkolwiek przyjemność. W tym przypadku oddanie realizmu sceny nie stwarza najmniejszych problemów lokalizacyjnych, zapraszając do posłuchania nawet najbardziej wymagających słuchaczy.
Moje dzisiejsze starcie z produktem marki Alluxity w przeciwieństwie do pierwszej odsłony nie było obarczone konfrontacją wewnątrz-rodzinną, tylko pełnym przeglądem możliwości w oparciu o ogólnie pojęte wzorce. Oczywiście testowany INT ONE nie tworzył nowej jakości, konsekwentnie podążając drogą wytyczoną przez zestaw dzielony. Ciężar i kolor dźwięku były mi bardzo bliskie, co skrzętnie wykorzystałem podczas kilku wspólnie spędzonych tygodni. Dla mnie wspomniane aspekty generowanych fraz muzycznych są swoistą wizytówką tego produktu, które dla wytrawnego słuchacza będą bardzo pomocne, a czasem wręcz niezbędne do osiągnięcia pełnej satysfakcji z posiadanego zestawu audio. Jednak przypominam, że nie ma urządzenia reagującego identycznie w każdych warunkach sprzętowych, dlatego przed jakąkolwiek decyzją zakupową należy samemu zmierzyć się z wytypowaną wstępnie ofertą rynku, do której bez najmniejszych oporów zaliczyłbym dzisiejszy wzmacniacz zintegrowany. Jeśli szukacie dawki wypełnienia, to jest wręcz pozycja obowiązkowa, gdyż to, co oferuje, nie jest obciążone przekroczeniem dobrego smaku, będąc raczej sygnaturą, a nie problemem, co nie zawsze jest takie oczywiste.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: 7 500 €
Dane techniczne:
Wyjścia: Para RCA
Wejścia: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Moc wyjściowa: 2 x 200 W/8 Ω RMS, ≈ 2 x 400 W/4 Ω RMS, ≈2 x 800 W/2 Ω RMS
Wymiary (S x W x G): 43,5 x 10,5 x 31,5 cm
Waga: 17,5 kg
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– przetwornik D/A NORMA AUDIO HS-DA1
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
RAFKO Dystrybucja, wyłączny przedstawiciel Musical Fidelity na Polskę wprowadza do sprzedaży M5si – nowy wzmacniacz plasujący się pomiędzy dotychczasowymi seriami M3si oraz M6si.
Halfway home
Nowe wzmacniacze Musical Fidelity z oznaczeniami MSi to jak dotychczas dwa modele, które zyskały sobie bardzo dużą przychylność użytkowników i recenzentów. M3si oraz M6si to spadkobiercy ponad 30-letniego doświadczenia firmy w produkcji najwyższej klasy sprzętu audio. Oba wzmacniacze dzieli dość duża przepaść w kwestii mocy, jaką dysponowały: 85W M3si wobec potężnego 220W M6si. Aby zapełnić tę lukę powstał nowy model M5si o mocy 150W.
Klasyki się nie zmienia
Pewne trendy i wzorce utrwalają się w kulturze nie przez ciągłą fluktuację, ale przez stałość, niezmienność oraz rozwój poprzez twórcze przepracowanie. Historia produktów Musical Fidelity pokazuje, że idea konsekwentnego dopracowywania wielokrotnie sprawdzonych rozwiązań oraz dostosowywania ich do obecnych wymogów jest firmie wyjątkowo bliska. Od klasycznego A1 – pierwszego wzmacniacza Anthony’ego Michaelsona – przez potężnego Titana do legendarnej NuVisty, urządzenia produkowane przez Brytyjczyków są modelowym przykładem klasycznych wzmacniaczy stereo w jak najlepszym rozumieniu tego sformułowania. Nie inaczej jest z M5si.
Tylko to, co konieczne
Solidna, metalowa obudowa z dużym potencjometrem regulującym poziom głośności na środku frontowego panelu. Oprócz tego włącznik, 6 przycisków wyboru źródła oraz dioda podczerwieni. W M5si nie znajdziemy nic niepotrzebnego.
Tradycja i współczesność
Na tylnym panelu zainstalowano w przeważającej większości złącza analogowe – 4 pary wejść RCA, jedno wyjście liniowe oraz wyjście przedwzmacniacza, pracującego w klasie A. Po drugiej stronie znajdziemy owoc zamiłowania do winylu, którego nie kryje założyciel firmy. Każdy topowy wzmacniacz Musical Fidelity wyposażony jest w przedwzmacniacz gramofonowy oparty o podzespoły super popularnego przedwzmacniacza gramofonowego serii V90.
Nie oznacza to jednak, że M5si to tylko analog. Wejścia analogowe uzupełnia asynchroniczne wejście USB-B zdolne obsłużyć sygnał w jakości do 24-bit/96kHz. Przy dzisiejszych możliwościach technicznych, gdzie aplikacje strumieniowe – jak TIDAL – oferują znakomitej klasy brzmienie, takie rozwiązanie jest całkowicie zrozumiałe. Dzięki temu M5si jest sprzętem uniwersalnym, przygotowanym na współczesne wyzwania.
W tle Nu-Vista 800
Konstrukcyjnie M5si składa się z dwóch niezależnych monobloków z oddzielnym przedwzmacniaczem. Wszystko zmontowane jest na jednej płycie PCB. Duże znaczenie ma fakt, że M5si był zaprojektowany zaraz po wprowadzeniu do sprzedaży serii Nu-Vista 800. W konsekwencji niektóre rozwiązania montażowe zastosowane w najwyższych, topowych urządzeniach firmy zostały wykorzystane również w M5si. Waga M5Si to 15 kilogramów, zaś maksymalne zużycie prądu może sięgnąć nawet 450W.
Brzmienie
M5si oferuje brzmienie zbliżone do M6si, tzn o dojrzałej, szlachetnej barwie i stonowanym, neutralnym charakterze przy zachowaniu dużego zapasu mocy, który skutkuje dynamiką i zejściem basu we właściwych momentach. Szczególną uwagę przykuwa niezwykle szlachetna góra pasma – rozdzielcza bez grama ostrości, nawet w przypadku odsłuchu na kolumnach o wyraźnie wzmocnionych wysokich tonach. Majstersztykiem, jak zawsze w przypadku wzmacniaczy Musical Fidelity pozostaje średnica – bliska, detaliczna, ocieplona, gęsta i doskonale wypełniona. Stąd M5si w dalszym ciągu wpisuje się w nadrzędną maksymę marki: wierny muzykalności. Całość przekazu jest bardzo bliska i wyśmienicie kontrolowana, dzięki bardzo wydajnej sekcji zasilającej.
Ceny:
Musical Fidelity M5si – 9999 pln
Dystrybucja: Rafko / Musicalfidelity.pl
Kiedy w sierpniu mieliśmy okazję gościć w naszych skromnych progach kompletny system Ardento doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to układ niemalże zamknięty – dopuszczający jedynie dobór adekwatnego mu klasą źródła. Po prostu otrzymaliśmy set w wersji full-wypas z dedykowanym okablowaniem i to zarówno sygnałowym, jak i zasilającym. Nie byłbym jednak sobą, gdybym w tzw. międzyczasie nie sprawdził jak teoretycznie dedykowane okablowanie sprawdza się w niejako obcym dla niego środowisku. W dodatku walorów sonicznych nieobecnych w oficjalnym cenniku przewodów mogliśmy empirycznie doświadczyć również nieco wcześniej podczas naszych regularnych wizyt w Studiu U22, gdzie mniej bądź bardziej kompletny bydgosko – warszawski zestaw egzystował przez dłuższy czas. Nie ma jednak lepszej metody weryfikacji aniżeli odsłuchy we własnych czterech kątach i w możliwie wielu kombinacjach. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność, a tak po prawdzie nadarzyła się na długo przed wspomnianą wizytacją kompletnego systemu, podczas którejś z wczesnowiosennych studyjnych roszad otrzymałem egzemplarz demonstracyjny Ardento Power Amp cord w celu wydania oficjalnego werdyktu.
Dedykowany bardziej łasym, aniżeli DACi, na energię elektryczną amplifikacjom przewód zasilający prezentuje się nad wyraz elegancko a zarazem (jak na nasze wyśrubowane standardy)… niezbyt imponująco. Oczywiście na tle dołączanych zwykle przez producentów komputerowych „sznurówek” spokojnie można uznać go za ósmy cud świata, jednak przy audiofilskich monstrach w stylu Signal Projects Golden Sequence, czy Shunyata Research ΞTRON™ Σ SIGMA rodzimy przewód znacząco zyskuje na normalności. Ot magia punktu odniesienia. Generalnie jednak możemy uznać, że mamy do czynienia z produktem nieprzesadzonym zarówno pod względem stylistycznym, jak i gabarytowym. Solidne, toczone aluminiowe wtyki i czarno – biały gęsto pleciony peszelek z tworzywa dalekie są od krzykliwości, więc z nie absorbując zbytnio wagi wpięte raz mają szanse pozostać w systemie na lata. Podatność na układanie, biorąc pod uwagę średnicę przewodu można określić jako dobrą, choć zdecydowanie bliżej mu do sprężystości aniżeli wiotkości, więc lepiej zapobiegliwie zapewnić mu trochę miejsca. Proszę się jednak nie obawiać – Ardento nie ma tendencji do wprawiania w stan lewitacji nawet niezbyt ciężkich urządzeń, co przez dłuższy czas weryfikowałem w swoim systemie podpinając tytułowym przewodem m.in. zasilacz do Transrotora Dark Star Silver Shadow.
O budowie wewnętrznej wiadomo tylko tyle, że przewody wykonano z miedzi i srebra poddanych wyżarzaniu i obróbce kriogenicznej. Jednak nie użyto srebrzonej miedzi, ani mniej bądź bardziej egzotycznych stopów, lecz na drodze odsłuchów zdecydowano się na srebrny solid core na fazie a miedzianą plecionkę na uziemieniu i żyle neutralnej. W dodatku zamiast standardowego ekranowania, które jak się okazało spowalnia i matowi dźwięk opracowaną autorską geometrię splotu uodparniającą przewód na zewnętrzne czynniki elektromagnetyczne.
O ile w stopce zamieściłem jedynie aktualnie eksploatowany zestaw, to przez ostatnie trzy kwartały przez mój system przewinęło się co najmniej kilkadziesiąt urządzeń w które tytułowy przewód zasilający został na dłuższą, bądź krótszą chwilę wpięty. Począwszy od wspomnianego, niezbyt prądożernego zasilacza gramofonowego a kończąc na 500W integrze Musical Fidelity M6 500i nie miałem zbytnich oporów, aby sprawdzić, czy aby testowy „drucik” przypadkiem nie limituje dynamiki a mówiąc wprost nie muli. W końcu będąc składową systemu lampowego, który niekoniecznie spełniał kryteria przydomowej spawarki wcale nie musiał być projektowany pod kątem urządzeń zdolnych pobierać z sieci 2 kW, jak zwykł to czynić wspomniany Musical. Najogólniej rzecz ujmując taryfy ulgowej dla Ardento nie przewidywałem.
Jednak mroczna i gęsta ścieżka dźwiękowa z „The Passion Of The Christ” nie wykazywała nawet najmniejszych oznak utraty rozdzielczości, czy też osłabienia dynamiki. Orkiestrowe tutti i kulminacyjne momenty partii chóralnych grzmiały z właściwą sobie potęgą ani na chwilę nie dając podstaw do kręcenia nosem. W dodatku dźwięk charakteryzowała wzorcowa wręcz przestrzenność i świetna gradacja planów sięgających hen, hen za linię kolumn. Orientalne instrumentarium podkreślało klimat nagrania i z niezwykłą łatwością wciągało słuchacza w wir wydarzeń. Świetnie oddana została gradacja dynamiki, dzięki której różnica pomiędzy oscylującymi na granicy percepcji „szelestami” perkusjonaliów a uderzeniami w bęben była nie tylko ewidentna, co oczywista, choć akurat w tej kwestii „lobby loudnessowe” ma najdelikatniej rzecz ujmując odmienne zdanie, co z resztą można stwierdzić włączając którąkolwiek z komercyjnych rozgłośni.
Nic tak jednak nie obnaża ewidentnych anomalii i niewydolności jak porządna symfonika. W tym celu sięgnąłem po patetyczny album „Wagner – Dudamel” mogący większość high-endowych producentów przyprawić o stan przedzawałowy, bądź nawet sam zawał. To nie jest okołowystawowe plumkanko na klawesyn i tamburyn tylko nagranie, które przy sprzyjających warunkach zdmuchuje wszystkie świeczki na torcie stulatka. Całe szczęście żadnych niepokojących objawów nie odnotowałem i prawdę powiedziawszy gdzieś od piątej minuty „Entrance of the Gods Into Valhalla” dałem sobie spokój z szukaniem dziury w całym, tylko pozwoliłem nieść się falom muzyki. Muzyki, której potęga szła w parze z pięknem a piękno z kolei pochodziło w prostej linii z porządku i harmonii. A właśnie porządek i harmonia. Są kable zasilające dążące z wręcz aptekarską starannością i chorobliwym pietyzmem ocierającym się o nerwicę natręctw do wpasowania dowolnego repertuaru w sztywne ramy. Gra ma być czysta, perfekcyjna pod względem technicznym i już. Liczy się laboratoryjno – prosektoryjne cyzelowanie detali mających składać się w całość. Są też przypadki skupiające się praktycznie wyłącznie na estetyce i linii melodycznej, co w telegraficznym skrócie przejawia się w zaleceniu, że ma być „ładnie” a najlepiej „ładnie i miło”. W rezultacie otrzymujemy beznamiętną wiwisekcję, lub pluszowego misia po pawulonie.
Ardento Power Amp wybrał jednak zdecydowanie bardziej uniwersalny wariant – stawia na umiar i stara się możliwie dyskretnie usunąć z toru do niezbędnego minimum ograniczając przejawy własnej obecności. Nie jest zatem tak słodki, soczysty i skupiony na średnicy jak np. Organic Audio Reference Power, czy tak imponująco naładowany testosteronem jak Acoustic Zen Gargantua II, ale jest sobą. Nie wpływając w sposób zbyt oczywisty na finalne brzmienie urządzenia przez siebie zasilanego nie ogranicza jego możliwości a jednocześnie niczego w nim nie poprawia, nie maskuje. Spokojnie można powiedzieć, że pokazuje prawdę a czy to się komuś podoba, czy nie to już zależy od indywidualnych preferencji odbiorcy.
Trudno w tym momencie mówić o jakiejś charakterystycznej szkole brzmienia, czy też manierze mogącej stanowić punkt zaczepienia, gdyż tak, jak sam producent twierdzi przy Ardento Power Amp cord starano się zrobić wszystko, by jak najmniej zepsuć. Może to i przewrotne założenie, jednak patrząc na tę całą zabawę w Hi-Fi i High-End u jej genezy leży, choć większość jakby o tym zapomina, bądź stara się zapomnieć, dążenie do dźwięku reprodukowanego na żywo. Podkreślam – dążenie do a nie poprawianie. Dlatego też, jeśli przyswoimy sobie i pogodzimy się z powyższą tezą, to rolą każdego elementu w naszym torze audio stanie się nie poprawianie, zaklinanie i modelowanie wyimaginowanej rzeczywistości a możliwie jak największa transparentność i neutralność, czyli tzw. znikanie. I właśnie takie „znikanie” tytułowemu przewodowi wychodzi znakomicie.
Marcin Olszewski
Producent: Ardento
Cena: 1 900 € /1,8 m
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Alluxity Int One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra; Furutech NanoFlux
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 1
Co prawda zbliża się już koniec roku i od Audio Video Show upłynęło już ponad półtora miesiąca, lecz tak naprawdę dopiero teraz powoli odkopując się z prawdziwej lawiny sprzętu, jaką ostatnimi czasy przyjęliśmy na swoje barki możemy zaprezentować markę, która na ww. wystawie zadebiutowała. Oczywiście w międzyczasie mieliśmy szaloną przyjemność popastwić się nad uroczą i niezaprzeczalnie elegancką integrą Einstein Audio The Tune, ale ją akurat mieliśmy po prawdzie jeszcze przed AVSem. Za to w przypadku bohatera niniejszej recenzji sprawa była oczywista – typowa tabula rasa. O istnieniu włoskiej, należącej do Opal Electronics manufaktury Norma Audio Electronics, aż do warszawskiej wystawy po prostu nie mieliśmy bladego pojęcia. Skoro jednak takowe pojęcie posiedliśmy, to zgodnie z Jackiem uznaliśmy, że trzeba czym prędzej uzupełnić luki w posiadanej wiedzy nabytej drogą empiryczną i możliwie najszybciej ściągnąć na testy jakiś smakowity kąsek powstały w malowniczej Cremonie. Tym oto sposobem wylądował w naszej redakcji przetwornik cyfrowo – analogowy Norma DAC HS-DA1.
Pod względem gabarytów HS-DA1 stanowi niejako stadium przejściowe pomiędzy komponentami typowo desktopowymi i pełnowymiarowymi. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że będzie dobrze wyglądać zarówno w towarzystwie iMaca, jak i transportu C.E.C –a, czy Reimyo, co z resztą poniżej udowadnia Jacek. Znaczy się uniwersalne toto i poręczne a w dodatku nie dość, że posiada czytelny i to nawet z kilku metrów, wyświetlacz, który oczywiście można przyciemnić, bądź całkowicie wygasić, to producent dorzuca w komplecie jeszcze pilot, więc jeśli tylko ktoś nie jest zagorzałym fanem nordic walkingu spokojnie może przez cały boży dzień gnuśnieć na kanapie.
Wykrojony z grubego płata szczotkowanego aluminiom front w swym centrum gości pokaźnych rozmiarów przydymianą szybkę, za którą ukryto wspomniany błękitny wyświetlacz a w jego dolnej części umieszczono sześć pozwalających obsłużyć poszczególne we/wyjścia i wybudzić/uśpić urządzenie niewielkie przyciski. Jednak aby w miarę wygodnie poruszać się po nad wyraz rozbudowanym menu przydadzą się cztery dodatkowe, ulokowane tuż przy prawej krawędzi stożkowe guziki. Jednak mnogość nastaw i opcji skłania raczej ko korzystania z dołączonego leniucha, gdyż chcąc każdorazowo dyrdać do DACa, przestawiać stromość filtru, upsampling i inne parametry można spędzić pół dnia na spacerowaniu.
W wersji podstawowej ściana tylna oferuje dostępne zarówno w wersji RCA, jak i XLR wyjścia analogowe oraz komplet interfejsów cyfrowych w składzie USB, dwa koaksjalne, AES/EBU i Toslink. Całość dopełnia zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo sieciowe IEC.
Wewnątrz jest jeszcze lepiej. Logiczne rozdzielenie części zasilającej (na dole) od sygnałowej z wyodrębnieniem sekcji DACa (górna platforma z dwiema kośćmi Texas Instruments BB PCM 1704) i pionowo usytuowaną za ściana przednią logiką sterowania sprawia bardzo pozytywne wrażenie. W dodatku zamiast przedstawiciela wszechobecnych impulsówek znajdziemy solidne toroidalne trafo, którym z chęcią pochwaliłby się niejeden producent kosztującej tak pi razy drzwi przynajmniej 10 tys. integry.
Już od pierwszych taktów wiadomo, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, z czymś, co wymyka się łatwemu zaszufladkowaniu, standardowym ocenom – z czymś, obok czego nie można przejść obojętnie. Jednak od razu lojalnie uprzedzę, że jeśli gonimy za nowinkami i kompatybilnością z DSD to zdecydowanie rozsądniej będzie zdecydować się na przetwornik oparty o kości w stylu Wolfson WM8741 czy ESS SABRE32 9018. Norma najgęstszych formatów nie trawi i albo się na to godzimy, albo … patrz wcześniejsze zdanie. Choć najrozsądniej będzie przed podjęciem stosownej decyzji zamiast kierować się danymi w tabelkach po prostu włączyć tytułowy przetwornik w tor i posłuchać.
Dźwięk oferowany przez Normę nie atakuje, nie epatuje i nie próbuje na siłę przypodobać się słuchaczowi. Nie wyrywa się z głośników do przodu i nie odstawia tańca św. Wita drąc się w niebogłosy jakiż to on jest przecudowny. Zamiast tego buduje scenę daleko za linią kolumn, to tam umiejscawia precyzyjnie zarysowane źródła pozorne i to tam, jeśli tylko mamy ochotę możemy skierować naszą uwagę. A proszę mi wierzyć, że ochota takowa pojawia się błyskawicznie. Oczywiście o ile kochamy muzykę a nie odseparowane częstotliwości ją nieudolnie imitujące. W ramach przykładu posłużę się koncertowym nagraniem „Live ! The Best” Chie Ayado. Teoretycznie mamy do czynienia z drobną, wręcz filigranową Japonką i akompaniującym jej fortepianiem. Wydaje się proste i niemalże sztampowo „samplerowe”? No to proszę przygotować się na szok porównywalny z polizaniem odbezpieczonych, oczywiście „aktywnych”, przewodów zasilających wystających ze ściany. Skąd ta drobna kobieta bierze typowo „czarny” głos i feeling nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, ale z jej płuc po prostu płynie prawdziwa moc. W dodatku moc pełna emocji a nie li tylko oparte na beznamiętnej technice mechaniczne wyśpiewywanie fraz, których znaczenia się nie rozumie. Jest zadziornie, chropawo, z pazurem. Specjalnie jednak wybrałem koncertówkę, żeby owe emocje były maksymalnie realne, namacalne i po prostu obecne, czyli aby uzyskać efekt, jaki w studiu z reguły ulega osłabieniu, gdyż praktycznie każdy artysta w pełni otwiera się dopiero przed publicznością. Z drugiej jednak strony tego typu nagrania wysoko stawiają poprzeczkę przed torem mającym je odtwarzać. Ciekaw byłem jak z taką „przystawką” poradzi sobie włoski przetwornik i … moja ciekawość została nie tylko zaspokojona, co w ręcz nagrodzona, bowiem nie tylko miałem okazje być obserwatorem rozgrywających się przede mną wydarzeń, lecz również jednym z uczestników tego wyjątkowego zgromadzenia. Proszę się jednak zbytnio w swoich fantazjach nie zapędzać. Owe uczestnictwo nie miało nic wspólnego z siedzeniem w kucki tuż przy odsłuchu, lecz było zdecydowanie bardziej naturalne – punkt obserwacyjny znajdował się bowiem kilka rzędów od sceny, wśród widowni. Dzięki temu fenomenalnie zostały oddane naturalnie rozmiary bohaterów recitalu, w dodatku jak na dłoni widać, znaczy się słychać było drobną Azjatkę emitującą głos godzien postawnej Afroamerykanki a nie przewymiarowane źródło pozorne rodem z „audiofilskich” koszmarków.
Na same superlatywy zasługuje również barwa reprodukowanych instrumentów, czy to będzie wtórujący Chie Ayado fortepian, czy lśniący, soczysty saksofon Rudresha Mahanthappy prowadzący nieraz niezwykle ożywione dialogi z trąbką Adama O’Farrilla na energetycznym albumie „Bird Calls”. I właśnie na takich lekko poszarpanych i zagmatwanych liniach melodycznych wychodzi druga natura Normy, która zamiast doświetlać solistę a akompaniujących mu muzyków usuwać w cień stara się, i to z powodzeniem, cały skład traktować po partnersku. Gradacja planów i hierarchia jest przekazywana zgodnie z ustawieniem samych muzyków na scenie i z zawartym w konkretnym nagraniu zamysłem realizatora a nie widzimisię w tym przypadku przetwornika. Niby brzmi to jak oczywista oczywistość, ale proszę mi uwierzyć, że tego typu transparentność wcale nie jest powszechna a że dla Normy jest obowiązującą normą to i o niej wspominam.
I jeszcze ta czytelność wydarzeń rozgrywających się dalej aniżeli w drugim, trzecim rzędzie orkiestry, co przy wspominanej na wstępie tendencji do budowania perspektywy w głąb jest nie lada wyczynem. Rozbudowane instrumentarium wykorzystane podczas nagrania „2015” projektu Miuosh x Jimek x NOSPR jest tego najlepszym przykładem. Z jednej strony nic nam nie umyka i nie zostaje uśrednione, czy też przykryte pierwszoplanowymi partiami a jednocześnie bez trudu jesteśmy w stanie poczuć fenomen spójności, homogeniczności całości. Żeby jednak tego doświadczyć trzeba pozbyć się uprzedzeń, „otworzyć” głowę i zacząć nie tylko słuchać, ale przede wszystkim czuć, co artyści mają nam do przekazania.
A teraz zamiast standardowego podsumowania zamykającego moje nieraz mocno zagmatwane wywody czas na wybitnie subiektywną obserwację. Im dłużej słuchałem Normy, tym lepiej rozumiałem powód, dla którego wejście USB znalazło się na samym początku listy interfejsów zamiast ową listę zamykać. Po prostu w większości pełnowymiarowych, systemowych przetworników USB traktowane jest, jeśli nie jako dodatek, to z reguły na pewno nie z takim pietyzmem, jak pozostałe „klasyczne” wejścia. Nie chcę w tym momencie wysnuwać zarzutów, że obecne trendy niejako wymuszają na producentach obecność „komputerowego” wejścia, więc uznając je za zło konieczne decydują się na któryś z gotowych na rynku modułów OEM i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku z uwagą obserwują słupki sprzedaży. Oczywiście chlubny wyjątek stanowią zaawansowane tzw. USB-DACi, ale już sama ich nomenklatura predestynuje do chociażby czysto inżynierskiej solidności, przynajmniej jeśli chodzi o współpracę z komputerem. Jednak Norma DAC HS-DA1 zgodnie z rozpiską przygotowaną przez dział marketingu jest li tylko bogato wyposażonym DACiem zdolnym sobie poradzić nie tylko z konwencjonalnymi transportami i źródłami cyfrowymi, ale i panoszącymi się PCtami/Macami. Proszę jednak temu nie wierzyć, bowiem równie dobrze można byłoby powiedzieć, ze rodzina Amati po prostu robiła skrzypce, altówki i wiolonczele. Dość (za)daleko idące uproszczenie? Ano właśnie. Tak samo jest z Normą, bowiem nawet zasilając ją z laptopa z zainstalowanym JRiver Media Center i dedykowanymi sterownikami z posiadanej plikoteki i nieprzebranych zasobów TIDALa można wycisnąć więcej aniżeli Dwayne Johnson z dojrzałej lemonki.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Mimo, że obecnie mamy trzy walczące o prym w systemach audiofilów formaty odtwarzania dźwięku, dla wielu sytuacja wydaje się być na tyle klarowną, iż starają się pogodzić w swoich systemach wszystkie opcji grania. I nie mówię tutaj o jakimś głębszym wkręcaniu się w gęste ciągi zerojedynkowe, chociaż te wydają się wypierać zwykłe kopie CD, tylko normalny jedno pudełkowy odtwarzacz strumieniowy lub sam streamer podłączony do systemowego DAC-a. Tendencja ta zdążyła się już tak mocno rozprzestrzenić, że tacy weterani winylu jak ja, w obecnej chwili nawet nierozważający jakiejkolwiek penetracji rynku pod kątem zakupu do swojej samotni takowego ustrojstwa, stają się powoli wymierającym gatunkiem. To oczywiście nie oznacza, że się nie orientujemy, ale traktujemy to jako oczywiście bardzo mocny, jednak jeszcze nie do końca uformowany i bardzo szybko zmieniający się nurt, na co najzwyczajniej w świecie szkoda nam drogocennego czasu. Jednak mój przypadek obcowania ze „strumieniologią” mimo braku chęci poszukiwania świętego „Graala”, z racji funkcji prowadzenia portalu trochę z rozdzielnika zmusza mnie do choćby sporadycznego, ale jednak skrzyżowania audiofilskich ścieżek raz z opisywanymi przed momentem grajkami, a dwa choćby samymi umożliwiającymi współpracę z komputerami przetwornikami cyfrowo-analogowymi. Kończąc ten jakże oczywisty z punktu widzenia naszych czasów wywód, zapraszam na kilka zdań o debiutancie na naszym rynku, jakim jest dystrybuowana przez łódzkie Audio Atelier włoska firma NORMA AUDIO ELECTONICS i jej DAC HS-DA1.
Dzisiejszy „daczek” gabarytowo prezentuje się nader okazale, gdyż przy dość nietypowym, bo oscylującym około połowy standardowej szerokości komponentów audio rozmiarze jest stosunkowo wysoki i głęboki. Waga może nie chodzi w super ciężkiej, ale posiadany ciężar z powodzeniem lokuje go zdecydowanie powyżej stanów super lekkich. Gdy spojrzymy na front urządzenia, naszym oczom ukaże się sporej wielkości wyświetlacz, w który w dolnej części wkomponowano guziki funkcyjne współpracujące z zaimplementowanymi obok niego czterema przyciskami nawigacyjnymi. Z braku większych, często zbędnych fajerwerków muszę zakończyć opis przedniego panelu, co szybkim krokiem przenosi nas na tył produktu. Tutaj z racji obsługiwania przez HS DA1 wszelkich standardów przesyłu danych znajdziemy baterię wejść cyfrowych SPDIF, AES/EBU, USB, zestaw wyjść RCA i XLR, gniazdo zasilania i główny włącznik. W komplecie z urządzeniem otrzymamy jeszcze stosownego pilota i płytę CD ze sterownikami do potencjalnie używanego komputera.
Mimo, że dostarczony do zaopiniowania produkt jest bardzo dobrze wyposażony we wszelkiego rodzaju wejścia cyfrowe, niestety z racji braku w moim systemie niezbędnego do pełnej weryfikacji owych terminali źródła cyfrowego w swojej części testu przyjrzę się jedynie obróbce sygnału po szynie SPDIF, a po resztę niezbędnych informacji proszę kierować się w stronę recenzji Marcina. Gdy już pogodziliście się z informacją o okrojonej weryfikacji włoskiego produktu, pragnę nadmienić, iż wpięcie go w mój tor już od pierwszej chwili zaowocowało solidnym dociążeniem dźwięku. Wyraźnie dało się odczuć pogrubienie strun wszelkich instrumentów szarpanych, nie zapominając przy tym o reszcie czerpiących z takich dobrodziejstw instrumentów, jak perkusja, czy narząd głosu zaproszonych na test artystów. Co ważne, bas nie zmieniał się w swoistą bułę, ba powiem nawet, że nawet był bardzo daleki od takich przypuszczeń. Jego byt objawiał się raczej jako wrażenie utwardzenia, kierując wszelkie wnioski raczej w stronę pozytywów niż negatywów. Oczywistą sprawą jest natychmiastowe pogrubienie kreski rysunku źródeł pozornych, ale nie było to na tyle deprymujące, by w kontekście wielokrotności różnicy w cenie zastępujących się komponentów – Reimyo vs Norma – mówić o degradacji. Po prostu przy założonym budżecie konstruktor postawił na twardość niż często bardziej kolorową, ale w konsekwencji szkodliwą rozlazłość tego zakresu. Ten sznyt podania dźwięku bardzo dobrze udało mi się to wychwycić w teoretycznie błahym materiale Christiny Pluhar „L’Arpeggiata”. Sporo porozrzucanej po scenie wokalistyki współ z naturalnym instrumentarium dały dobry pokaz panowania nad nieco większym ciężarem dźwięku, prezentując przy tym wszystkich występujących artystów w świetle dobrego pozycjonowania w realnym świecie procesu nagraniowego. Może nie tak czytelnego w zakresie głębokości i spektakularnego w projekcji „3D”, jak potrafi zrobić to zestaw odniesienia, ale naprawdę było to świetne oddanie panującej podczas sesji nagraniowej atmosfery poczucia tworzenia czegoś wielkiego. Próbując nieco głębiej przyjrzeć się prezentowanemu dźwiękowi, dobrze byłoby wspomnieć, że jeśli miałbym określić jego otwartość i swobodę wybrzmiewania, określiłbym je jako lekkie, ale raczej idące w intymność przyciemnienie światła. Od razu wszystkich w gorącej wodzie kąpanych czytelników chciałbym uspokoić, gdyż nie mówię o matowości, tylko nieco innej porze dnia podczas zgrywania materiału na stół mikserski, co po raz kolejny przypomnę, należy przepuścić przez zdroworozsądkowe sito możliwości nauczyciela i ucznia. Co by jednak nie mówić, ten wydawałoby się mogący niektórym użytkownikom nieco przeszkadzać w odbiorze muzyki aspekt „nasłonecznienia” rozgrywającego się w Waszym pokoju spektaklu muzycznego, po kilku, dosłownie kliku utworach staje się na tyle akceptowalny, że tylko wyjątkowy poszukiwacz dziury w całym dalej drążyłby ów temat. Ja nie owijając w bawełnę powiem szczerze, że mimo możliwości przełączenia na set odniesienia dość łatwo dałem się przekonać testowanej elektronice, spędzając z nią wiele przyjemnie brzmiących srebrnych krążków. Poznawszy za i przeciw włoskiej myśli technicznej w bardzo wymagającym, a przy tym pokazującym nawet najdrobniejsze potknięcie repertuarze, dla rozluźnienia atmosfery sięgnąłem po krążek grupy Radiohead „Hail To The Thief”. I jak myślicie, co się stało? Ano nic nadzwyczajnego, HS-DA1 zwyczajnie zaprosił nie na kilka utworów tej – pewnie nie uwierzycie – lubianej przeze mnie grupy, pozostawiając wspomniane wcześniej aspekty prezentacji dźwięku w nikomu nierobiącym krzywdy niebycie informacyjnym. Powiem więcej, to teoretycznie podkreślenie twardości i ilości basu w takim repertuarze jest często raczej plusem niż minusem, co fenomenalnie sprawdziło się w tym przypadku. Rockowy zespół według mnie był bardzo kontent z dodatkowej dobrze kontrolowanej dawki masy generowanych przez instrumenty fraz nutowych. Tutaj, jak dla mnie zdecydowany plusik. Nie rozwadniając sztucznie tego testu, chyba nie muszę bronić naszego bohatera w starciu z muzyką elektroniczną Nilsa Pettera Molvaera. Sztucznie generowane muzyczne pomruki wraz z naturalną trąbką wspomnianego artysty podobnie do rockowych szaleństw grupy Rdiohead brylowały solidnym trzęsieniem ziemi w moim pokoju, nie tracąc przy tym wyrazistości poszczególnych komputerowych impulsów, jak i będącego głównym motywem tego materiału muzycznego instrumentu blaszanego.
Trochę szkoda, że swoim ignorowaniem najnowszych trendów nie mogłem sprawdzić, co potrafi będący u mnie w gościnie Włoch. Według mnie wypadł bardzo dobrze, mimo, że podczas testu korzystałem z uważanego przez wielu miłośników plików przestarzałego protokołu przesyłu danych. Jeśli jednak po lekturze mojego tekstu jesteście choćby minimalnie zobligowani do bliższego poznania możliwości DAC-a z Półwyspu Apenińskiego, w celach uzupełniających zapoznajcie się z tekstem Marcina. Jeśli i on zdoła Was przekonać, kontaktujcie się z dystrybutorem, gdyż testowana dzisiaj bardzo ważna składowa cyfrowego źródła dźwięku jest tego warta.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 9 490 PLN – wersja podstawowa; HS DA1 VAR – 11 490 PLN; HS-DA1 PRE – 15 490 PLN
Dane techniczne:
Wejścia: USB, 2.0 High Speed; 2 x SPDIF RCA, 75 Ω; AES/EBU XLR, 110 Ω; TOSLINK, 96 kHz, (192 kHz możliwe, lecz niegwarantowane)
Częstotliwości próbkowania: 44.1 kHz, 88.2 kHz, 176.4 kHz, 48.0 kHz, 96.0 kHz, 192.0 kHz
Upsamling : 44.1 kHz, 88.2 kHz, 176.4 kHz, 48.0 kHz, 96.0 kHz, 192.0 kHz, AUTO MODE zrealizowany na TI SRC4392
Dokładność zegara: +/- 2ppm typ. @ 25°, +/- 10ppm @ 60°
Filtry cyfrowe: Slow & Sharp mode(oparte na TI DF1706)
De-emphasa: 44.1KHz, 48.0KHz, auto / manual
Wyjącia analogowe: para RCA , para XLR
Napięcie wyjściowe: 3.0 V RMS (+10 dBV) RCA, 6.0 V RMS (+16 dBV) XLR
Impedancja wyjściowa: 200 Ω
Fitry na wyjściach analogowych: 0,0 – 180 kHz +/- 3 dB
Pasmo przenoszenia: 0,0 – 2MHz +/- 3 dB
Układ przetwornika: PCM 1704 Multibit 24 Bit D/A converter
Wymiary (WxSxG): 126 x 215 x 350 mm
Waga: 5 kg
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”,.”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dynaudio wprowadza na rynek konsumencki najnowsze, a zarazem najmniejsze głośniki. Są to bezprzewodowe Xeo – model 2. Założymy się, że te miniaturki zaskoczą skalą dźwięku nawet specjalistów analizujących objętość obudowy i rozmiar głośnika nisko-średniotonowego. Dzięki własnym przetwornikom (nowa kopułka 27 mm i 14-cm mid-woofer MSP), wzmacniaczom cyfrowym i filtrom DSP zaadaptowanym z technologii studyjnej, Xeo 2 ułatwią słuchanie muzyki w niespotykanej dotąd jakości ze smartfona, tabletu, czy laptopa, a także uproszczą życie użytkownikom stacjonarnych źródeł dźwięku takich jak: komputer, odtwarzacz CD, streamer audio lub telewizor. Głośniki współpracują z nadajnikami bezprzewodowymi Xeo: standardowym Hubem lub najnowszym Connectem, przesyłającym dźwięk w rozdzielczości aż do 24 bit / 96 kHz. Same kolumny mają także wbudowany odbiornik Bluetooth, a także cyfrowe gniazdo TosLink akceptujące sygnał do 192 kHz oraz wejścia analogowe RCA i minijack. Obudowa wykonana jest z kompozytowego odlewu, a przednia odgroda z odpowiednio ukształtowanego aluminium, tłumiącego rezonanse własne. Można je postawić na dedykowanych standach lub powiesić na ścianie. Głośniki dostępne są w satynowej bieli i czerni.
Cena pary Xeo 2 kształtuje się na poziomie 4 990 złotych.
Naturalnym dodatkiem do Xeo 2 będzie druga z nowości światka bezprzewodowego, nadajnik Connect – czyli rozbudowana wersja Xeo Huba. Nowy nadajnik jest oparty na rozwiązaniach swojego poprzednika, oferując dodatkowe funkcje: integrację z domowym Wi-Fi (Spotify Connect/DLNA), transmisję Bluetooth (aptX®, AAC) dla urządzeń mobilnych, a także dekodowanie sygnałów do rozdzielczości 24 bit / 192 kHz na wejściu optycznym i koaksjalnym. Przy użyciu z aktywnymi Focusami XD nadajnik może streamować bezstratne pliki do 24 bit / 96 kHz do głośników. Działa on oczywiście z drugą generacją Xeo, czyli modelami: 4 i 6 w rozdzielczości do 16 bit / 48 kHz oraz najnowszymi 2 (16 / 48 lub 24 / 96). Bardzo istotnym udogodnieniem możliwość sterowania funkcjami Xeo i Focusów XD z wykorzystaniem aplikacji dla systemu iOS, zastępującej firmowego pilota. Umożliwia ona dostęp do wszystkich funkcji systemu, a także przydatne opcje dodatkowe, np. zmianę nazwy źródeł i stref.
Connect będzie kosztował 1 490 złotych.
Dystrybucja: Nautilus
Firma Spatial, której siedziba znajduje się w Park City w stanie Utah została założona w celu opracowania efektywnych rozwiązań palących problemów sprzętu high-end audio związanych z akustyką pomieszczeń i oddziaływaniem pomiędzy pomieszczeniami a kolumnami. Dzięki oprogramowaniu Spatial HD oraz aktywnej pułapce basowej Black Hole Acoustic Pressure Absorber firma zrewolucjonizowała podejście do klientów, którzy pragnęli dokonać analizy akustycznej swoich pomieszczeń i kolumn przez internet. W czasach obecnych Spatial doprowadził do perfekcji projekty głośników w odgrodach, bazując na dekadach swoich doświadczeń i badań.
Clayton Shaw prowadzi badania i zajmuje się opracowywaniem nowych produktów kierując się doświadczeniem, które zdobywał przez całe swoje życie. Jego kariera obejmuje łącznie 35 lat, zarówno na rynku audiofilskim, jak i profesjonalnym. Praca w Electrical Engineering and Acoustics rozpoczęła jego pełną sukcesów karierę projektanta kolumn na rynku profesjonalnym. Był między innymi dyrektorem R&D and Engineering, dużej firmy z rynku pro, która produkowała ponad 25.000 kolumn rocznie. Przez wiele lat Clayton opracowywał również i wytwarzał produkty audiofilskie pod swoimi własnymi markami, takimi jak Evett & Shaw czy Emerald Physics, w których nacisk spoczywał na innowacyjność i nowoczesność.
Kolumny marki Spatial mają liczne zaawansowane cechy projektowe.
• Konstrukcja Open Baffle — eliminacja obudowy zdecydowanie poprawia dźwięk kolumny poprzez likwidację wszystkich rezonansów związanych z obudową i odbijaniem się dźwięku od jej wewnętrznych ścian. Swobodny przepływ dźwięku, jego swobodne wygaszanie i przestrzenność natychmiast rozpoznajemy jako brzmieniowe cechy muzyki, a nie sprzętu hi-fi. Bas jest niesłychanie szczegółowy i realistyczny, a średnica otwarta i trójwymiarowa. Mimo, że zadanie stworzenia odgrody z potężnym basem jest niezwykle zniechęcające, Spatiale radzą sobie z tym zadaniem znakomicie, i to przy zachowaniu kompaktowych rozmiarów.
• Punktowe źródło dźwięku — prawidłowo zaprojektowany przetwornik szerokopasmowy zapewnia płynne przejście między tonami średnimi a wysokimi, jak również stabilne odwzorowanie sceny dźwiękowej poprzez eliminacje filtrowania grzebieniowego — zniekształceń obecnych w konstrukcjach, w których tweeter jest fizycznie odseparowany od średniotonowca. Wszystkie modele cechują się fenomenalną przestrzenią i odwzorowaniem źródeł pozornych.
• Kontrolowana kierunkowość — kąt dyspersji jest ograniczony do 80 stopni i jest to wartość stała dla całego spektrum częstotliwości, dzięki czemu zmniejsza się interakcja z pomieszczeniem, a odpowiedź impulsowa jest bardziej precyzyjna.
• Szerokopasmowy przetwornik kompresyjny — konstrukcja zawieszenia pozwala na zastosowanie bardzo niskiej częstotliwości podziału przy 800 Hz, co owocuje spójnym, rozdzielczym przekazem w dziedzinie średnich i wysokich częstotliwości. Ponieważ większa część tonów średnich wytwarzana jest przez przetwornik kompresyjny o niskiej masie, a nie przez membranę głośnika, rozdzielczość jest znacznie lepsza, a zniekształcenia mniejsze, niż w konwencjonalnym układzie głośników.
• Przetworniki o wysokiej skuteczności — użycie skutecznych głośników zapewnia wybitną odpowiedź dynamiczną bez efektu kompresji. Skuteczność głośników średniowysokotonowych na poziomie 108 dB eliminuje w warunkach domowych jakiekolwiek zniekształcenia związane z kompresją.
• Liniowe pasmo przenoszenia — płaski wykres częstotliwości ma krytyczne znaczenie dla poprawnej reprodukcji muzycznej. Ogromną uwagę przywiązuje się do sposobu nawijania cewki, dzięki czemu zachowana zostaje równowaga tonalna i naturalność.
Wyjaśnienie kontrolowanej kierunkowości
Idea kontrolowanej kierunkowości polega na stworzeniu w pokoju sytuacji, w której kształt wykresu częstotliwościowego (a zatem również równowaga tonalna) jest identyczny w przypadku promieniowania bezpośredniego, jak w przypadku promieniowania odbitego. W warunkach domowych ściany, sufit i podłoga są tak blisko kolumn, że jakość dźwięku w tym pomieszczeniu determinowana jest przez oddziaływanie pomiędzy kolumnami a ścianami. Jednocześnie zredukowany poziom energii odbitej obniża amplitudę dźwięku w pokoju, zwiększając stosunek energii bezpośredniej do odbitej w pozycji odsłuchowej.
Konwencjonalne kolumny z głośnikami wysokotonowymi i średniotonowymi na ściance przedniej mają zazwyczaj bardzo nierówny wykres przenoszonych częstotliwości, jeśli pomiaru dokonujemy poza osią głośników. Niestety taki nierówny wzorzec odbija się od ścian, podłogi i sufitu mieszając się z dźwiękiem, który promieniuje bezpośrednio z głośników na ich osi. Suma tych dwóch sygnałów ma gorszą jakość, niż sam sygnał bezpośredni. W dodatku energia odbita dociera o uszu słuchacza później, ponieważ musi pokonać większy dystans. Powoduje to liczne problemy związane z domeną czasu, takie jak rozmycie obrazu, czy słaba konstrukcja sceny dźwiękowej. Dźwięk ulega również wpływowi pomieszczenia w stopniu większym, niż byśmy sobie tego życzyli, z czego wynika brak spójności przy jakichkolwiek zmianach instalacji. Producenci kolumn, którzy prezentują konwencjonalne podejście do problemu nie mają pojęcia co naprawdę słyszą ich klienci, ze względu na ogromny wpływ pomieszczenia odsłuchowego.
Najlepszym sposobem rozwiązania tego problemu jest zastosowanie zasady kontrolowanej kierunkowości, która jest dobrze znana i bardzo rozwinięta w świecie profesjonalnego sprzętu audio, takiego jak monitory studyjne, czy sprzęt nagłośnieniowy. W warunkach domowych zasada ta oznacza, że kąt dyspersji jest mniejszy i bardziej spójny z częstotliwością, przy mniejszych ilościach energii wyrzucanej w kierunku ścian, sufitu i podłogi. Kąt promieniowania kolumn Spatiala wynosi 80 stopni i w tym zakresie charakterystyka częstotliwościowa zbliżona jest do tej mierzonej na osi głośników, natomiast poza tym zakresem szybko opada. Nie da się wyeliminować energii odbijającej się od ścian, sufitu i podłogi, ale można zredukować jej poziom, co wiąże się ze zwiększeniem stosunku energii bezpośredniej do odbitej. W rezultacie charakterystyka w miejscu odsłuchu jest zbliżona do tej, której można oczekiwać przy odsłuchu w bliskim polu, a słuchacz może słuchać dźwięku samych kolumn, zamiast mieszanki dźwięku kolumn i pomieszczenia.
Spatial osiągnął jednorodność całego pasma przenoszonych częstotliwości poprzez kontrolowanie kąta promieniowania poszczególnych jego zakresów. Fale dźwiękowe w zakresie niskich częstotliwości są bardzo długie, a konstrukcja open baffle pomaga w ich propagacji. Duża membrana głośnika średniotonowego pomaga kontrolować kąt propagacji fal tonów średnich, a jednocześnie wraz z tweeterem kompresyjnym pomaga w tworzeniu punktowego źródła dźwięku. W serii Hologram zastosowano zasadę kontrolowanej kierunkowości mimo niewielkich rozmiarów i prostej konstrukcji.
Cennik:
M4 Turbo S: 9.600 zł
M3 Turbo S: 13.600 zł
M2 Turbo SE: 16.900 zł
M1 Turbo SE: 22.000 zł
Lumina: 85.000 zł
Dystrybucja: Audio System
Nowa konstrukcja, która wyszła spod ręki G. Cardasa nawiązuje do modelu EM5813 wyposażona została w specjalnie zaprojektowany ultraliniowy przetwornik 10,85mm z podwójnym magnesem. Konstrukcja nie posiada typowego nabiegunnika. Został on zastąpiony wyprofilowanym układem magnetycznym. To innowacyjne rozwiązanie oferuje niesamowicie neutralny przekaz.
Cardas A8 umożliwia uzyskanie brzmienia o niezwykle czystych wysokich tonach z głębokim basem oraz silnie zarysowanym pasmem środkowym. Nowa obudowa wykonana jest z mosiądzu i pokryta jest gumowym tworzywem. Obudowa podobnie jak w modelu EM5813 nawiązuje do budowy ślimaka ucha wewnętrznego. Przewód zastosowany w modelu A8 jest lekki i elastyczny, zrobiony został z wielowiązkowej miedzi z niezależnymi przewodnikami typu Litz dla każdego z kanałów. Standardowy przewód można zastąpić kablem zbalansowanym dopasowanym do przenośnych odtwarzaczy Astell&Kern i Pono.
Cardas A8 kosztują 1199 zł.
Dystrybucja: Voice
Co prawda premiera spektaklu „Kazania Świętokrzyskie” odbyła się we wrześniu 2012 roku w kościele na Świętym Krzyżu – Klasztorze Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej (dawne opactwo benedyktynów z I poł. XII w.) a w projekcie, oprócz lidera SBB wzięli Marek Piekarczyk (TSA), chór Oktoich z cerkwi św. Cyryla i Metodego we Wrocławiu, Apostolis Anthimos, Włodzimierz „Kinior” Kiniorski i Marcin Brykczyński, to nagrania do albumu „Surge Propera” Józef Skrzek dokonał dopiero majową nocą w 2014 r. a niniejsze wydawnictwo światło dzienne ujrzało 16 października bieżącego roku. Niestety nie mogąc uczestniczyć w spotkaniu z Artystą podczas krakowskiej październikowej prezentacji w siedzibie Nautilusa, postanowiłem zdobyć tytułowy album, a dzięki operatywności obsługi ww. salonu już na Audio Video Show mogłem odebrać podpisaną przez Pana Skrzeka swój egzemplarz.
W dodatku mając już upragniony „placek” w rękach mogłem od razu rzucić się do klawiatury na gorąco, spontanicznie przelewając cisnące się na papier słowa, lecz w tego typu sytuacjach staram się możliwie opanować emocje, dać ochłonąć głowie i jednocześnie empirycznie sprawdzić, jak będzie ewoluowało moje postrzeganie konkretnej pozycji płytowej wraz z upływem czasu. Ponadto uznałem, że warto poczekać jeszcze na jeden element tej muzycznej układanki a mianowicie dostępność albumu w Polsce na jedynej, przynajmniej na razie, platformie streamingowej oferującej, jakość CD, czyli TIDALu HiFi. Jeśli jednak właśnie czytają Państwo niniejszą mini recenzję ani chybi „Surge Propera” tam w końcu trafiła. Oczywiście osoby trzymające rękę na pulsie z pewnością odnotowały, ze premiera w serwisach streamingowych miała miejsce już 1 listopada b.r., ale co się odwlecze …
Jeśli chodzi o instrumentarium to sprawa jest dziecinnie prosta – lider SBB grał równocześnie na organach piszczałkowych i syntezatorze Mooga a cały materiał został zarejestrowany bez cięć i edycji na żywo, aby jak najwierniej oddać akustykę katedry. Ot klasyczne nagranie na przysłowiową setkę. Jeśli dodamy do tego, że warstwa muzyczna jest niemalże czystą improwizacją bez trudu będziemy w stanie powiązać tytułową pozycję z typowo jazzowo – bluesowymi legendami. Nie wierzycie? Posłuchajcie na spokojnie „Surge Propera” a później włączcie „Antiphone Blues” Arne Domnerusa i Gustafa Sjokvista. Poziom magiczności zbliżony, jeśli nawet nie bardziej intensywny. Oczywiście skandynawskie wydawnictwo oszałamia hektarami przestrzeni i niezwykle namacalną akustyką Spanga Church, a na tytułowym albumie tło, choć obecne jest zdecydowanie bardziej zaciemnione, dyskretne. Barwa instrumentów Skrzeka również jest ciemniejsza, bardziej gęsta i w pełni uprawnionym wydaje mi się użycie określenia „organiczna” aniżeli np. na „Cantate Domino” zremasterowanej przez FiM. Jednak co ciekawe głębsza i posiadająca niżej umieszczony środek ciężkości „Surge Propera” nie cierpi nawet na najmniejsze niedostatki blasku, czy brak otwarcia górnych rejestrów. Ponadto całość jest niezwykle spójna, homogeniczna. Dźwięki Mooga i klasycznych piszczałek przeplatając się równocześnie się uzupełniają.
Równie ciekawie wypada porównanie wersji analogowej z bezstratną – cyfrową, oferowaną przez TIDALa. Streaming jest bardziej wyczyszczony, sterylny, lecz w żadnym wypadku nie wyjałowiony. Owe wyczyszczenie bowiem słychać dopiero, gdy przesiadamy się z pięknie wytłoczonego, 180 g LP. Na tle konkurencyjnych pozycji nie ma się czego wstydzić a wręcz śmiało można powiedzieć, że zarówno wersja cyfrowa, jak i analogowa trzymają bardzo wysoki poziom realizacyjny. Z premedytacją nie użyłem słowa – klucza „audiofilski”, gdyż coraz częściej mam do czynienia z ową audiofilskością w najbardziej karykaturalnej, wypaczonej formie. Gdyby właśnie w takiej estetyce miałby być utrzymany „Surge Propera” to równoprawnym instrumentem w spektaklu muzycznym byłoby nie tylko krzesło, na jakim podczas nagrania siedział Józef Skrzek, lecz również dotknięcia klawiszy swoim dramatyzmem przyćmiewające partie najdłuższych piszczałek. A tak najważniejsza jest muzyka i niech tak już zostanie. I jeszcze jedno – LP jest nie tylko świetnie wytłoczone i proste jak stolnica, lecz również bardzo ciche, o bardzo niskim szumie własnym.
O samej warstwie muzycznej trudno pisać inaczej aniżeli w samych superlatywach. Nie dość, że z racji wykorzystanego instrumentarium z samego założenia jest bezapelacyjnie wyniosła dostojna i wręcz monumentalna, to porusza najgłębiej ukryte struny naszej emocjonalności. Słuchając jej czujemy swoją małość niczym stojąc u podnóża gór. Jednocześnie od pierwszych taktów zostajemy całkowicie zawłaszczeni, wchłonięci w jej mikrokosmos dźwięków, dźwięków, w których towarzystwie nawet cisza jest grą. Tego albumu po prostu nie da się słuchać „przy okazji”, w tle, bo po prostu tego typu podejście nie tylko mija się z celem, ale i zakrawa na profanację. Abstrahując jednak od zagadnień czysto religijnych mamy do czynienia z dziełem niezwykle pięknym i to pięknem płynącym z głębi ludzkiego serca i ludzkiej wrażliwości. Nie jest to pozycja tak skostniała i „wykrochmalona” jak „Toccata con fuga d-moll BWV 565” J.S.Bacha, gdyż zdecydowanie bliżej jej do niezwykle emocjonalnych dokonań Czesława Niemena. Po prostu więcej jest w tej muzyce uczuć, tzw. pierwiastka ludzkiego a mniej matematyki i zimnej kalkulacji. Dzięki temu jej odbiór jest o wiele łatwiejszy, bardziej naturalny i oczywisty.
Jeśli jeszcze nie mają Państwo tego albumu i dopiero rozważają jego nabycie, to nieśmiało sugerowałbym zdynamizowanie procesu decyzyjnego, gdyż wydawnictwo ukazało się w ilości zaledwie 500 egzemplarzy LP.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Gdy jakiś czas temu razem z Marcinem mieliśmy niekłamaną przyjemność obcowania z nieco niższym w hierarchii cennikowej modelem Rhapsody 80 dzisiaj prezentowanej marki, nie sądziliśmy, że doczekamy się jej monstrualnego, bo mierzącego niemalże 150 centymetrów i ważącego w opakowaniu transportowym ponad 110 kilogramów sztuka flagowca. Oczywistą sprawą jest jednak fakt naszego wówczas nieśmiałego planowania gościny dzisiejszych paczek. I gdy naszą królową rzek do Bałtyku upłynęło już wystarczająco dużo wody, nieprzewidywalny w swych działaniach los spełnił nasze oczekiwania. Tak więc zapraszam wszystkich na spotkanie ze znaną wielu audiofilom litewską manufakturą AudioSolutions i jej topowymi kolumnami Vantage, których dystrybucję prowadzi trójmiejski Premium Sound.
Model Vantage już w skrzyniach transportowych przyprawia o ciarki na plecach nawet najbardziej zaprawionego w bojach z High Endem recenzenta. Mierzące niewiele poniżej dwóch metrów prostopadłościany ustawione w pionie zajmują całą paletę i taka paczka waży bagatela 225 kilogramów. Ludzie, to jest już szaleństwo, ale chcieliśmy ekstremum jakości w każdym aspekcie, to prawdę mówiąc na własne życzenie teraz mamy. Na szczęście już za drugim podejściem, pierwsze po spakowaniu niewiele lżejszych Bowesów 802 D3 skończyło się logistyczną klapą, jakimś cudem udało nam się rozpakować i wtargać gości do pokoju, gdzie mogły pokazać się w pełnej krasie. A zapewniam, że warte są każdego wysiłku choćby za sam wygląd, gdyż ich wykończenie jest wariacją lakieru metalicznego i skóry. Po prostu szał designerski, jak na Top marki przystało. A jak się prezentują? Przybyły model idąc za mniejszymi odmianami jest konstrukcją pochyloną ku tyłowi. Na przedniej, wykończonej czarną skórą ściance znajdziemy dwa głośniki niskotonowe, jeden średniotonowiec i tweeter. Ale to nie wszystkie dostępne dla potencjalnego użytkownika przetworniki, gdyż w podstawie znajdziemy jeszcze bijący w podłogę woofer, co w sumie daje nam konstrukcję czterodrożną z możliwością połączenia w tri-ampingu. Patrząc na kolumny z profilu, boczne powierzchnie płynnym łukiem schodzą się ku zdecydowanie węższemu tyłowi. Tam zaś znajdziemy baterię realizowanych za pomocą dostarczonych w komplecie zworek możliwości konfiguracyjnych, wspomniany potrójny zestaw terminali głośnikowych i cztery otwory bas-releksu. Przywołana boczna ścianka celując w wyrafinowanie smaku potencjalnego klienta nie jest zwykłą monotonną płaszczyzną, tylko tworzy coś na kształt przenikających się brył w brązowo czarnej wariacji kolorystycznej. Całość konstrukcji dla zapewnienia bezpieczeństwa i umożliwienia oddechu pracującemu pod spodem wooferowi postawiono na korelujących z przekrojem poprzecznym wyposażonych w kolce (dwa dłuższe wkręcamy z przodu i jeden krótszy z tyłu) podstawach. Zbliżając się do końca akapitu wizualizacyjnego, jestem w stanie podnieść teorię, że gdy na opisywane paczki spojrzymy nieco z boku i puszczając przy tym wodzę fantazji, bez najmniejszych problemów zobaczymy dwa stojące po obu stronach naszego sprzętu żagle. Przyznam się szczerze, gdy podczas procesu rozpakowywania nie czułem żadnych pozytywnych feromonów do rzeczonych konstrukcji naszych wschodnich sąsiadów, tak po ustawieniu ich na docelowym miejscu sprawy diametralnie uległy zmianie, gdyż mimo swoich gabarytów, dzięki przywołanym skojarzeniom mają w sobie coś magicznego. Przynajmniej ja tak to odbieram.
Pewnie niewielu zaskoczę, ale proces odsłuchowy naszych Vantage poprzedzony został typowym audiofilskim działaniem, czyli unikaniem instrukcji obsługi, która notabene męczyła mnie samymi wykresami. Idąc utartym szlakiem starego wyjadacza, po kilku minutach studiowania insertu papierowego najnormalniej w świecie dałem sobie spokój z głębszymi przemyśleniami i najzwyczajniej w świecie zerżnąłem podstawowe ustawienia zwór z fotografii internetowej. Takie podejście wbrew pozorom ma swoje dobre strony, gdyż z jednej przyspiesza moment odpalenia całości, a z drugiej pozwala uniknąć zgubnej w skutkach pomyłki konfiguracyjnej. Ok. kolumny zagrały od pierwszego strzału, kilka płyt rozgrzewki, docelowe połączenia testowe zworek i zaczynamy zabawę w opiniowanie.
Zanim rozpocznę pogadankę, zdradzę, że kolumny AudioSolutions miały szczęście, albo nieszczęście, zastąpić potentata w tej działce audio, jakim jest marka Bowers & Wilkins z modelem 802 D3. I aby nie trzymać Was zbyt długo w niepewności powiem, że gdybym był zmuszony wybierać pomiędzy tymi brandami i zastępującymi się modelami bez patrzenia na koszty, miałbym niezły orzech do zgryzienia. Ale jaki, musicie sami wywnioskować z dalszej części mego tekstu.
Pierwsze, co uderzyło mnie po przejściu z posiadanych ISIS-ów T&F na Vantage AS, to zniknięcie nalotu papieru z dźwięku, co z racji zastosowania innych głośników było całkowicie usprawiedliwione. Ale to nie jedyny różniący obie konstrukcje aspekt, gdyż mimo solidnego obdarowania konstrukcji wspomaganymi sub-wooferem przetwornikami basowymi, owe najniższe pasmo prezentowane było diametralnie inaczej. Nie, nie odbierałem tego jako zła w czystej postaci, tylko jako trochę inne podejście do oddania wolumenu tej częstotliwości. Jeden duży basowiec zawsze, oczywiście dobrze zaaplikowany, wypadnie lepiej, niż kilka przetworników mających w sumie podobną powierzchnię membran. Jednak wiadomo, wszytko jest kwestią rozwiązań technicznych i związanych z tym kompromisów konstrukcyjnych. Oczywiście proszę nie odbierać tego przytyku in minus, tylko coś na kształt mojego luźnego spostrzeżenia w zakresie odbioru generowanych przez Litwinów fal akustycznych w kontekście Austriaków. Ale to są tylko wynikające z budowy różnice, które przy palecie oferowanych zalet dla wielu słuchaczy mogą całkowicie stracić na ważności. A jakie to zalety? Nareszcie koniec tych wynurzeń technicznych, gdyż dotarłem do clou programu zatytułowanego Vantage, czyli opisu jakości dźwięku, notabene dobrze wpisującego się w mój punkt ciężaru, barwy i swobody grania. To oczywiście dzięki bogatej ofercie konfiguracyjnej zawsze powinno być bardzo łatwe do uzyskania, jednak jeśli jakaś konstrukcja narzuci swój mocno kreślący manierę sznyt generowania fal dźwiękowych, jakiekolwiek próby ostatecznego dostrajania ich do swoich potrzeb mogą być walką z wiatrakami. Tutaj podobny problem nie występuje. Idąc tropem barwy, dostajemy fantastycznie wypełnione środkowe pasmo z bardzo dobrym podparciem od strony basu i świeżością górnych rejestrów. Co ciekawe, gdy ostatnio testowane Bowersy mile mnie zaskakując były bardzo kulturalne i gładkie, to w zakresie odbioru muzyki wokalnej brakowało mi nieco ciepła. Nie gładkości, gdyż ta była fantastyczna, tylko pierwiastka intymności ludzkiego głosu, który oferują dzisiejsze AS. Również bas w obu konstrukcjach jawił się nieco inaczej, gdyż Anglicy przy pełnej kontroli proponowali nam bardzo krótkie, nie pozwalające sobie na najmniejszą utratę szybkości impulsy, a Litwini dążąc do pokazania swej muzykalności, kiedy potrzeba pozwalali sobie na małe co nieco z podkolorowaniem i pogrubieniem, co w sumie bardzo lubię i nikt mnie nie zmusi do innego zdania. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że taki obrót sprawy podczas procesu testowego faworyzował ulubioną przeze mnie muzykę dawną, ale bez najmniejszych problemów wpisywał się w kolorystykę nawet uważanego za zimny ECM-owskiego jazzu. Czy to John Potter z utworami Monteverdiego, czy Tomasz Stańko ze swoją przeszywającą, jakże ważną dla nastroju jego utworów ciszę trąbką, wszystko zdawało się przemawiać za produktem Audio Solution. Co więcej, często niestrawna dla mnie elektronika i mocne uderzenie również były ukontentowane takim obrotem sprawy. I pewnie mógłbym tak pławić się w samych superlatywach, gdybyśmy nie doszli do etapu budowania sceny muzycznej, z jej walorami głębokości, szerokości i projekcji 3D. Tutaj zawczasu uspokajam, gdyż te parametry podobnie do samej specyfiki muzykalności w AS były bardzo mocno wyśrubowane, jednak jak wspomniałem na wstępie, zmiana warty z wyspiarzy na kraj nadbałtycki wyraźnie pokazywała różnice obu konstrukcji, co sprawiało, że wybór pomiędzy nimi nie byłby taki łatwy. O co chodzi? Gdy prześledzicie moje wynurzenia z testu 802–ek, z pewnością zwrócicie uwagę na fakt umiejętności znikania niczym rasowe monitory studyjne potomków niegdyś produkowanych angielskich ślimaków. Precyzja lokalizacji w trzech wymiarach była wręcz fenomenalna, a przecież to są wielkie podłogówki. Z kolumnami Vantage sprawa ma się nieco inaczej. Jest bardzo dobrze, ale ta chwalona przeze mnie muzykalność niesie ze sobą lekkie uśrednienie zarysu źródeł pozornych, co skutkuje oddaniem palmy pierwszeństwa Anglikom. Jednak tak jak napisałem, wybór pomiędzy obiema przywołanymi konstrukcjami z pewnością nie byłby łatwy, a mój repertuar muzyczny preferowałby raczej produkt ze wschodu Europy. Niestety do pełnej weryfikacji należałoby pobawić się w kabelkologię, co znając nieobliczalność nawet karkołomnych połączeń, mogłoby znacznie zrównać obu zawodników w wielu spornych punktach. Niemniej jednak, co by nie pisać, jeśli jesteśmy porównywani do takiego potentata, należałoby uznać to za akt pewnego rodzaju sukcesu, nawet w momencie lekkiego kręcenia nosem przez skażonego przecież swoim sposobem odbioru muzyki recenzenta. Przyznam się szczerze, to były fantastyczne trzy tygodnie na saksach na Litwie. Co ważne, w najmniejszym stopniu nie żałuję włożonego w rozpakowanie i potem spakowanie wizytujących moje progi konstrukcji wysiłku, gdyż kroczyły blisko obranej przeze mnie drogi przez muzykę, a to nieczęsto się zdarza.
Nie wiem, czy odbierzecie to jako rekomendację, ale gdy nadszedł moment rozstania z kolumnami AudioSolutions – przypominam, że to spędziliśmy razem kilka tygodni, nie wiedziałem, jak ten czas wpłynie na moje postrzeganie referencyjnych Trenner & Friedl. Powiem więcej, przez cały czas po rozstaniu zastanawiałem się, na co postawiłbym podczas wyboru w konfrontacji Vantage z 802 D3. Na szczęście moim obowiązkiem, a raczej przyjemnością było tylko posłuchanie i napisanie kilku strof w miarę zrozumiałego tekstu, co wydaje mi się wyszło strawnie. Puentując dzisiejsze spotkanie przypomnę o walorach muzykalności dzisiejszych gości, ich bardzo rozbudowanej konfiguracyjności i nietuzinkowym wyglądzie, który teoretycznie jest najmniej szanowanym przez melomanów aspektem, ale w życiowym starciu z naszymi drugimi połówkami może mieć jednak zasadnicze znaczenie. Czy kolumny Vantage są dla każdego? Z pewnością nie, gdyż jeszcze się taki nie urodził co by …. Jednakże, jeśli macie w sobie nutkę romantyzmu, lub co gorsza Wasz system woła o zastrzyk kulturalnego, a przy tym wyrafinowanego grania, nie powinniście zwlekać, tylko sprawić sobie radość weryfikacji przed-zakupowej Litwinów, a może okazać się to strzałem w ukryty gdzieś głęboko w duszy punkt „G”.
Jacek Pazio
Opinia 2
Im bliżej końca roku, tym większą ochotę na prezentację swoich flagowych konstrukcji można zaobserwować również na rynku audio. Oczywiście nie chodzi o wprowadzanie elektryzujących nowości i prób rewolucji mających na celu zachwianiem ustalonym do tej pory porządkiem rzeczy, bo na tego typu działania trzeba będzie jeszcze chwilkę, czyli do styczniowego CES-a poczekać, lecz o działania przypominające wszem i wobec o tym, co w danym momencie mamy najlepszego. Dlatego też już od połowy października byliśmy wielce kontenci mogąc pławić się w takich audiofilskich specjałach, jak Bowers & Wilkins 802 D3, czy Avantgarde Acoustic Trio. Jednak warto tez pamiętać, że za tego typu rozkoszami stoja prawie zawsze krew, pot i łzy związane z zagadnieniami natury logistycznej. Nie chciałbym w tym momencie siać defetyzmu i wyjść na marudę, ale powoli dochodzę do przekonania, że wszelakiej maści dolegliwości kostno – mięśniowe o jakich słyszy się w branży warto byłoby wpisać do rejestru chorób zawodowych osób związanych z Hi-Fi i High-Endem. Nad wyraz namacalnym dowodem potwierdzającą powyższa tezę był fakt pojawienia się przed naszą redakcją kuriera z blisko … ćwierćtonową przesyłką. Tak, tak to nie żart. Paleta wraz z przykręconymi do niej trumnopodobnymi skrzyniami ważyła sporo ponad 200 kg i inaczej, aniżeli za pomocą tzw. paleciaka ruszyć jej nie było sposobu.
Później nie było łatwiej, gdyż wykonane z grubych płyt OSB skrzynie skręcono przy użyciu kilkudziesięciu blachowkrętów a bez całkowitego demontażu tychże pancernych „skorupek” wyłuskanie ich drogocennej zawartości okazało się niewykonalne. Całe szczęście koniec końców będące bohaterami niniejszego testu litewskie kolumny AudioSolutions Vantage całe i zdrowe wylądowały w naszym salonie odsłuchowym.
Vantage, pomimo dość akceptowalnej wagi (netto!), onieśmielają zarówno swoimi gabarytami, jak i szatą wzorniczą. Mierząc, z przykręconym cokołem, blisko półtora metra zapuszczają się na ponad siedemdziesiąt centymetrów w tył, przez co ustawione w standardowej, czyli 20 – 30 metrowej kubaturze mogą wręcz przytłaczać i dominować nad pozostałymi elementami wystroju. Zdając sobie z tego sprawę ich konstruktor – Gediminas Gaidelis postanowił odpowiednio dopracować ich design oferując potencjalnemu nabywcy niezwykle atrakcyjna, delikatnie odchyloną ku tyłowi mieszankę rdzawozłotego metalizowanego lakieru i szlachetnej skóry. Oczywiście kolorystyka jest praktycznie dowolna, więc już podczas wstępnych przymiarek można popuścić wodze fantazji. Ponadto, by uzyskać efekt optycznej lekkości ścianki boczne nie tylko delikatnie zbiegają się ku tyłowi, lecz zostały dodatkowo podcięte, by tym sposobem dać miejsce wyłaniającym się spod nich skórzanym „skrzelom”. Również ściany górne nie są standardowymi płaskimi powierzchniami, lecz delikatnie unoszą się ku górze nadając całości dynamizmu i smukłości.
Przy takich gabarytach nie dziwi zastosowanie wewnętrznego szkieletu usztywniającego i dwuwarstwowych, wykonanych ze sklejki 42 cm ścian bocznych.
Na pierwszy rzut oka można uznać, że flagowe AudioSolutions są konstrukcjami trójdrożnymi, lecz tak nie jest, gdyż dopiero, na co dzień niewidoczny – zamontowany na spodzie kolumny, 26cm aluminiowy woofer odpowiada za reprodukcję najniższych składowych. Pozostałe pasmo słyszalne obsługują za to idąc od dołu zarówno obudowy, jak i częstotliwości: para 18 cm Revelatorów SPC Scan-Speaka, egzotyczny – wykonany z egipskiego papirusu średniotonowiec SB Acoustics SATORI i ultrapłaski, jeśli chodzi o charakterystykę, jedwabny wysokotonowiec AirCirc6.
Ściana tylna może wprowadzić niczego niespodziewającego się złotouchego w lekką konsternację, gdyż o ile cztery wyloty bass reflex nie są aż tak unikalne a i potrójne terminale głośnikowe od czasu do czasu można spotkać, to prawdę powiedziawszy z czterosekcyjną „centralką telefoniczną” spotykam się po raz pierwszy. Zanim jednak uda nam się zamówić międzymiastową lepiej na spokojnie usiąść z dużą kawą i zagłębić się w lekturę szczegółowej instrukcji obsługi a następnie zasiąść przed ekranem komputera by podejrzeć jakie nastawy wybierał sam producent podczas prowadzonych przez siebie, bądź z pomocą wyszkolonych dystrybutorów na całym świecie. Może to i droga na skróty, ale uważaliśmy, że lepiej za punkt wyjścia wybrać kombinacje sugerowane i stosowane przez zdecydowanie lepiej obeznane z tytułowymi konstrukcjami osoby a dopiero potem wprowadzać dopasowujące charakterystykę do naszych oczekiwań i zastanych warunków korekty.
O ile niedawno testowane przez nas Bowersy spokojnie można porównać do piekielnie mocnego a przy tym zwrotnego Aston Martina V12 Vantage S, to nomen omen AudioSolutions Vantage (zbieżność nazw prawdopodobnie nieprzypadkowa) swojego genetycznego bliźniaka powinny szukać wśród … wykonywanych na zamówienie oszałamiająco wyposażonych, przerabianych na ociekające luksusem jeżdżące apartamenty, autokarów. Piszę to na samym wstępie części poświęconej brzmieniu, żeby niejako zagrać w otwarte karty. Po prostu uważam, że nie ma sensu zaklinać rzeczywistości i próbować udowadniać, ze wszystkie kolumny na poziomie 100 -200 tys. PLN-ów grają tak samo i wpasowują się w każde gusta, bo tak nie jest. Podobną sytuacje mamy przecież na rynku motoryzacyjnym. Jeśli poszukujemy adrenaliny otulonej ekskluzywnością decydujemy się na wspomnianego Vantage S, Mercedesa-AMG GT, bądź w wersji ekstremalnej, już bez bizantyjskiego przepychu Nissana MY15 GT-R. Za to gdy priorytetem jest komfort i całkowita izolacja od otoczenia to swój wzrok powinniśmy skierować raczej ku rozciągniętym Lincolnom, Mercedesom S 600L a jeśli tylko mamy odpowiednią fantazję to zawsze można skusić się na Rolls Royce’a Ghost, Bentleya Mulsanne Speed, czy nawet zbudowanej od podstaw autostradowej „salonki”.
Dlatego też zgodnie z powyższą, mam nadzieję niezbyt zagmatwaną wykładnią, brzmienie litewskich smoków można spokojnie określić jako adekwatne do ich aparycji i w pełni korespondujące z ich ekskluzywnym designem. Jest elegancko, dostojnie, ale daleko od ospałości. Zarówno „Aventine” Agnes Obel, jak i zdecydowanie mocniej osadzone w niskich rejestrach „Seven Days” Dadawy czarowały nie tylko zwiewnością sopranów, ale również zwartą i zróżnicowaną podstawą basową.
W przypadku wielodrożnych, wielogłośnikowych konstrukcji zawsze zachodzi obawa braku homogeniczności, spójności w całym reprodukowanym paśmie. W końcu „zszycie” trzech, czy jak w przypadku Vantage pięciu driverów tak, żeby owego zszycia nie było słychać to wcale nie taka prostą sprawa. Całe szczęście Gediminas Gaidelis wie co robi i pomimo na prawdę najszczerszych chęci przyłapana AudioSolutions na nawet drobnym potknięciu przez ponad dwa tygodnie odsłuchów nic takiego nie odnotowaliśmy. Przynajmniej jeśli chodzi o homogeniczność. Jednak nieco inaczej przedstawiają się sprawy z oddaniem głębi i prezentacją przestrzeni w partiach chóralnych na „Already Song” w Dadawie. Tam gdzie 802-ki Bowersa były w stanie stworzyć niezwykle sugestywną iluzję nie tyle głębi, co otchłani na skraju której stoją wokaliści to litewskie kolumny skupiły się na doświetlaniu bursztynową poświatą pierwszych planów i troskliwym „otulaniem” słuchacza mięsistym kocem doznań. Jeśli zaś chodzi o najniższe składowe, to dopiero na „Dwójce” Masady kontrabas został lekko pogrubiony i ujednolicony w stosunku do tego, co dane nam było usłyszeć z niemalże równolegle testowanymi Bowersami. Za to dęciaki i blachy czarowały świetną komunikatywnością przy jednoczesnym braku tak irytującej ofensywności.
Przesiadka na dzieloną amplifikację Abyssa sprawiła, że dźwięk zyskał na witalności i motoryce. Utwardzeniu poddany został bas, co automatycznie dało lepszy wgląd w wydarzenia rozgrywające się właśnie w dole pasma. Lekko obłe i niezdefiniowane muzyczne plamy zostały ujęte w precyzyjniej nakreślone kontury a lekko impresjonistyczne naleciałości zaczęły układać się w wyraźną całość. Również średnica i góra poddane zostały lekkiemu treningowi mającemu na celu przywrócenie im młodzieńczej witalności.
Z czysto recenzenckiego obowiązku muszę jednak wspomnieć o pewnych drobiazgach mogących na tym poziomie cenowym wydawać się dość krytycznymi w trakcie poszukiwań wymarzonych konstrukcji. Chodzi mianowicie o timing i motorykę, czyli zdolność nadążania najniższego basu za resztą pasma. W przypadku Vantage jest to zagadnienie o tyle istotne, że 4/5 składu przetworników gra nam prosto w twarz a jedynie obsługujący najniższe składowe woofer za przeproszeniem dmucha w dywan. I tu pojawia się spore pole do popisu i ewentualnego modelowania efektu finalnego. W OPOSie mamy dość mięsistą wykładzinę a ustawione raz flagowe AudioSolutions niespecjalnie zachęcały do dalszych eksperymentów i co i rusz podkładania pod nie kilkudziesięciokilogramowych katafalków. Jednak jeśli mają Państwo zaprzyjaźnioną ekipę przeprowadzkową, bądź paku znajomych z pobliskiej siłowni nic nie stoi na przeszkodzie aby empirycznie sprawdzić, czy usadowienie Vantage na granitowej, bądź wykonanej z wielowarstwowej sklejki platformach nie przypadnie Wam do gustu.
Jednak ad rem. O ile na cywilizowanych gatunkach muzycznych, tak jak już z resztą zdążyłem napisać nie miałem zbyt dużo krytycznych uwag, to wkraczając w obszar hard’n’heavy już tak bajkowo nie było. Co prawda nie powiem, żebym jakoś specjalnie pastwił się nad Litwinami, bo jakby nie patrzeć od „House of Gold & Bones Part 1” Stone Sour jest naprawdę sporo mocniejszych albumów, ale już tutaj słychać było lekką zadyszkę i spowolnienie tempa. Oczywiście bez problemu można tego typu „anomalie” wykluczyć w zarodku aplikując sekcji basowej ultrawydajną D-klasową amplifikację, lecz po pierwsze nie każdy przepada za dzieleniem pasma pomiędzy różne wzmacniacze a po drugie używanie np. niezależnie jak elegancko opakowanych Ice-Powerów na tych pułapach cenowych nie wydaje się zbyt odpowiednie. Nadmienię jeszcze tylko, że jest to wyłącznie moje prywatne zdanie i wcale nie trzeba brać go pod uwagę.
Podobnie było na „A Map of All Our Failures” My Dying Bride, gdzie kluczową dla czytelności przekazu jest selektywność i klarowność wszystkiego, co dzieje się poniżej pasma zajętego przez wokale. Tym razem jednak całość wypadła zbyt przytłaczająco. Gitarowe riffy i szaleńcze partie perkusji zbyt mocno nachodziły na siebie ograniczając tym samym przestrzeń rozgrywających się na scenie zdarzeń.
Zdaję sobie jednak sprawę, że osób pragnących smagać swe narządy słuchu potępieńczymi jękami i kakofoniczną ścianą dźwięku nie jest zbyt dużo a już wśród miłośników High-Endu mogących pozwolić sobie na tytułowe kolumny ich odsetek widać chyba tylko pod mikroskopem. Dlatego też prosiłbym o potraktowanie powyższych dywagacji w ramach ciekawostki przyrodniczej.
Blisko trzytygodniowe odsłuchy niepostrzeżenie minęły nie wiadomo jak i kiedy. Trzeba było zatem znów zakasać rękawy i z powrotem ulokować litewskie kolosy w dedykowanych im sarkofagach. Pomijając aspekt czysto logistyczny z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kontakt z AudioSolutions Vantage będę wspominał miło a pewne aspekty ich brzmienia z pewnością staną się punktem odniesienia dla podobnie wycenionej konkurencji. Nie twierdze jednak, że są to kolumny uniwersalne i mogące wpaść w ucho przysłowiowemu „każdemu”, gdyż mają one swoje określone wymagania i upodobania związane zarówno z amplifikacja, jak i repertuarem przez siebie reprodukowanym. Dlatego też jeśli tylko zaintrygował Państwa ich wygląd i jest szansa na wygospodarowanie jakiś drobnych 30 – 40 metrów by je należycie ustawić to zaproście je do swojego domu, nakarmcie możliwie energetyczną strawą (im wyższa moc i im wyższy damping factor tym lepiej) i dajcie się im oczarować.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Premium Sound
Cena: 129 900 PLN / para
Dane techniczne:
Czułość: 92 dB
Moc ciągła: 300W RMS
Impedancja (nominalna): 4 Ω
Częstotliwość podziału: 50 Hz, 200 Hz, 10 000 Hz
Pasmo przenoszenia (środowisko w pokoju): 21 – 30 000 Hz
Zastosowane przetworniki: 1 x 26cm aluminium woofer, 2 x głośniki basowe 18cm SPC, 1 x 17cm Egipski papirus średniotonowy, 1 x 2.5cm jedwabna kopułka
Wymiary bez cokołu (WxSxG): ~ 1 434 x 347 x 564 mm
Wymiary z cokołem (WxSxG): ~ 1 490 x 481 x 764 mm
Waga: 70 kg szt.
Kolory: Czerwony, żółty, czarny, szary, grafit lub każdy inny kolor. Dostępny jest prawie każdy kolor. Piano wysoki połysk Xirallic® lub lakier satynowy
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II, Abyssound ASP-1000
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Abyssound ASX-2000
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”,.”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze