Opinia 1
Zwykło się mawiać, że im dalej w las, tym więcej drzew. I jest w tym stwierdzeniu zaskakująco dużo prawdy, bowiem patrząc nieco szerzej zahacza ono o model czterech faz kompetencji poczynając od nieświadomej niekompetencji na nieświadomej kompetencji skończywszy. Ponadto nader trafnie obrazuje znajdującą się w obszarze naszych zainteresowań domenę Hi-Fi i High-End ze szczególnym naciskiem na przekrój jednostek takowe zainteresowania podzielających. Chodzi bowiem o zjawisko powolnego poznawania pozornie magicznego świata dźwięków a następnie budowanie świadomości wpływu poszczególnych elementów systemów je reprodukujących na efekt finalny. O ile jednak części odbiorców wystarczy poziom zero, czyli „nieświadoma niekompetencja”, gdzie nic się nie liczy, bo przecież gra, o tyle już wyższy stopień zaawansowania, czyli „świadoma niekompetencja” oznacza konieczność wyjścia z własnej strefy komfortu i przyznanie, nawet jedynie przed samym sobą, że jednak czegoś nie wiedzieliśmy, nie wiemy i bardzo możliwe jeszcze długo wiedzieć nie będziemy. Całe szczęście właśnie im w ów przysłowiowy las głębiej się zapuszczamy, tym poziom zdobywanej na drodze empirycznej wiedzy wzrasta do stanu świadomej a następnie nieświadomej kompetencji. O ile jednak najwyższy „dan” w biznesie niesie ze sobą ryzyko spoczęcia na laurach, czy też zawodowego wypalenia, o tyle na naszym audiofilskim poletku prowadzi, bądź przynajmniej prowadzić powinien, do sokratycznego „Scio me nihil scire”(„Wiem, że nic nie wiem”), czyli de facto poziomu drugiego, choć z racji zdobytego, pozwalającego świadomie, bądź już nawet odruchowo, unikać popełniania błędów, doświadczenia bliżej mu będzie dwóm kolejnym rangom. Generalnie chodzi o bogaty bagaż doświadczeń, umownie nazwijmy go osłuchaniem, co niejako wytrąca z rąk wyłącznie teoretyzujących sceptyków ich sztandarowe argumenty, połączony z zachowaniem głodu poznania i iście dziecięcej otwartości na nowe doznania. Jeśli zastanawiacie się Państwo po co ten cały zawiły wywód, spieszę z wyjaśnieniem, iż jego oczywistym celem jest przygotowanie przedpola bohaterom dzisiejszego testu, czyli podstawkom/stopkom antywibracyjnym Synergistic Research MiG SX, których pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy łódzkiemu Audiofastowi – dystrybutorowi kalifornijskiej marki.
Gabarytowo MiG-i SX przypominają nieco przerośnięte, bądź co bądź mamy do czynienia z produktem stricte amerykańskim (gdzie wszystko jest większe) i zarazem „poturbowane” krążki hokejowe. O ile bowiem oficjalna rozmiarówka krążków wynosi 1” wysokości i 3” średnicy, czyli circa about 25 x 76mm, to nasze dzisiejsze trio może pochwalić się 1,3” wysokości i 3,2” średnicy (33 x 81,3 mm). Co prawda wyższość Synergistic Research wynika głównie z obecności centralnie umieszczonego „guza”, czyli półkolistego „specjalnie strojonego, kutego rezonatora MIG” ze stali węglowej wystającego z korpusu wykonanego z aluminiowych, skręconych ze sobą i odsprzęgniętych z pomocą łożyska kulowego z bogato-węglowego wolframu pierścieni z ozdobną carbonową opaską z firmowym logotypem i oznaczeniem modelu. Ww. elementy odsprzęgające są widoczne od strony szczotkowanej i łapiącej za oko ciepłym burgundem podstawy. Z premedytacją nie użyłem tutaj deskrypcji dotyczącej umiejscowienia takowej podstawy, gdyż zgodnie z zaleceniami producenta, nieco wyprzedzając fakty, również doświadczeniami natury empirycznej, główny rezonator oraz łożysko mogą pracować tak na górze, jak i u dołu MiG-a. W tym momencie dochodzimy do dość kluczowej kwestii aplikacji dzisiejszych akcesoriów, których orientacja w nader wyraźny sposób wpływa na finalnie uzyskiwany efekt brzmieniowy. Zgodnie z materiałami firmowymi kombinacja Pinpoint – dwóch stopek MiG SX z wypukłą stroną skierowaną w dół i jedną stopką z wypukłą stroną skierowaną w górę zapewnią poprawę precyzji źródeł pozornych i zaostrzenie ich krawędzi przy jednoczesnej lepszej kontroli basu. Z kolei „Ambient” – umieszczenie dwóch MiG-ów SX rezonatorami do góry a jednego z rezonatorem skierowanym do dołu zaowocuje większa przestrzennością i wieloplanowością prezentacji z pełniejszym basem.
Tyle teorii, a jak ma się ona do praktyki? Cóż, mówiąc najogólniej … to zależy. Jednak zanim przejdziemy do dania głównego pozwolę tak sobie, jak i Państwu, dzięki uprzejmości łódzkiego dystrybutora zaserwować dwie niezobowiązujące przystawki w postaci podstawowych MIG-ów oraz wykorzystujących technologię HFT (High Frequency Transducer Technology) MiG-ów 2.0. Uznaliśmy bowiem, iż warto byłoby prześledzić ewentualny progres zachodzący wraz z ewolucją wydawać by się mogło zwykłej „podstawki” / nóżki, tym bardziej, że różnice w kwotach jakie należy wyasygnować przy kasie za poszczególne MiG-i są nad wyraz zauważalne.
No to roszady czas zacząć. Na samym początku jedynie przypomnę, iż na co dzień pod Ayonem CD-35 (Preamp + Signature) używam Finite Elemente Cerabase compact, natomiast pod Brystonem 4B³ rodzimych Graphite Audio IC-35 Isolation Cones, więc procedura testowa objąć musiała zarówno sparringi bezpośrednie, jak i testy porównawcze z punktem zero, czyli ze stanem fabrycznym – bez jakiegokolwiek wspomagania. Może i powyższe założenia nieco wydłużyły cały eksperyment, jednak dzięki temu jest cień szansy, iż jego rezultaty mogą być pomocne nie tylko dla tych z Państwa, którzy już jakieś kroki w walce z wibracjami podjęli, lecz również do takich działań dopiero się przymierzają. I jeszcze jedno – podczas testów dopieszczana ww. akcesoriami elektronika leniwie wylegiwała się początkowo na modułowym stoliku Rogoz Audio 4SM z odsprzęgniętymi za pomocą kolców półkami, by finalnie zagościć na „sztywnym” Solid Tech Radius Duo 3. W obu powyższych przypadkach rezultaty były powtarzalne, choć skracając do niezbędnego minimum paplaninę jedynie nadmienię, iż większą intensywnością cechowała się w przypadku szwedzkiego mebelka.
Jednak ad rem. W porównaniu z punktem wyjścia, czyli składowymi mojego systemu posadowionymi bezpośrednio na półkach aplikacja podstawowych MiG-ów przyniosła miłe uchu zaciemnienie tła z jednoczesnym usunięciem szorstkości faktury dźwięków i delikatnym pogrubieniem konturów źródeł pozornych. Efekt był przyjemny i z pewnością wielu posiadaczy zbyt entuzjastycznie a przy tym analitycznie, czy wręcz bezlitośnie grających systemów odebrałoby taką zmianę in plus i to niezależnie od ustawienia amerykańskich „łusek”. Sprawy nieco się skomplikowały przy sparringach z moimi dyżurnymi akcesoriami, które cechowały się z kolei zauważalnie lepszą rozdzielczością i brakiem nie do końca pozytywnego wpływu na aspekt dynamiczny, który to MiG-i nieco łagodziły i tonowały a przynajmniej na „Into The Purgatory” GALNERYUS niekoniecznie o taki efekt mi chodziło. Nie oznacza to bynajmniej, że tego typu sygnatura nie znajdzie zwolenników, gdyż MiG-i przyjemnie dociążając przekaz zwiększały jego siłę rażenia kierując go z torów bezpardonowej galopady na ścieżkę iście hollywoodzkiej spektakularności.
Przesiadka na wykorzystujące wewnątrz kutych „kielichów” przetworniki wysokich częstotliwości HFT (to te granatowe tubki) zmiany in plus stały się bardziej zauważalne. Lekko zaokrąglona przy poprzednikach motoryka dostała solidny zastrzyk adrenaliny i wraz ze wzrostem wolumenu, w stosunku do braku poprawiaczy również i aspekt dynamiczno-motoryczny wprowadzany został na wyższy poziom. Równie pozytywne noty zebrały zmiany operujące w domenie rozdzielczości i otwartości dźwięku. Bezapelacyjnie słychać było nie tylko więcej detali i audiofilskich smaczków, co przyrost wolumenu informacji szedł w parze z ich jakością, więc słychać było lepiej i to na obu skrajach pasma. Zmieniając repertuar na nieco spokojniejszy folk-rock w stylu „Double Roses” Karen Elson okazało się, że i z konkurencją sygnowaną przez Finite Elemente i Graphite Audio niepozorne 2-ki śmiało mogą konkurować, co przy nieco niższej cenie wydaje się całkiem dobrą wiadomością. Wokal Karen był niezwykle komunikatywny i pomimo wysokich rejestrów czarował głębią i sugestywną namacalnością na tle stanowiącego tło instrumentarium.
Dość jednak żartów, gdyż na stół wjeżdża dania główne, czyli trio Synergistic Research MiG SX i trzymając się powyższej metaforyki odjeżdża tak poprzednikom, jak i konkurencji niczym 670-konny Shelby GT500 rodzinnemu Galaxy VI generacji. Zmienia się bowiem wszystko i nie dość, że porównania z „gołą półką” przestają mieć jakikolwiek sens, gdyż nawet ktoś, komu słoń nadepnął na ucho powinien różnice serwowane przez SX-y usłyszeć, co w dość niezręcznej sytuacji stawiają aspirujące do miana High-Endu konkurencyjne propozycje. Z topowymi MiG-ami otrzymujemy bowiem tożsamą master-tape’om rozdzielczość, dynamikę jakby w gniazdku przybyło Voltów, bądź w torze ponownie zagościł Keces BP-5000 i zdjęcie kurtyny oddzielającej nas od muzyków o istnieniu której nie mieliśmy do tej pory pojęcia. Najlepiej do skali wprowadzanych przez amerykańskie stopki zmian pasuje w tym momencie pojęcie „realizmu”, jednak zostało ono już na tyle wyeksploatowane, że w tym momencie samą materię ww. zmian jedynie z jego pomocą Państwu sygnalizuję. A teraz najlepsze, czyli obserwacje, które choć nader klarowne, wydają się na swój sposób również … niejednoznaczne. Jest w nich jednak swoista logika, co prawda w swej parakonsystentnej (dopuszczającej sprzeczności) odmianie, ale jest. Chodzi bowiem o to, iż o ile pod lampowym kombajnem Ayona finalnie i tak i tak kończyłem w konfiguracji Pinpoint, czyli stawiającej akcent na rozdzielczość i skupienie, to już pod Brystonem bezapelacyjnie wygrywał, i to w cuglach faworyzujący przestrzenność układ Ambient. Żeby jednak była jasność – cały czas operowałem w ramach konkretnego kadru, ujęcia a zmiany ustawień podstawek wpływały li tylko na parametry kompozycji i punkty „ostrzenia”. Nawet perspektywa pozostaje bez zmian. Dlatego też gorąco prosiłbym Państwa o potraktowanie relacji z powyższych roszad jedynie jako zachęty do własnych eksperymentów, gdyż rezultaty w trudnych do przewidzenia okolicznościach przyrody mogą zaowocować diametralnie różnymi efektami. Wróćmy jednak do mojego „ogródka”, gdzie tytułowe stopki nawet z pozornie miałkiego i ilustracyjnego „Sweet Apocalypse” Lamberta były w stanie nie tyle wyczarować, co odkryć, wyciągnąć na światło dzienne misternie utkaną, wieloplanową i bezsprzecznie przykuwającą uwagę opowieść z fenomenalnie zdefiniowanym fortepianem i pozostałym, już drugo- i trzecioplanowym instrumentarium. Z kolei na „Imposter” Dave’a Gahana i Soulsavers z łatwością na pierwszy plan wysuwa się diametralnie inna, aniżeli w poprzednich odsłonach tej mistrzowskiej kolaboracji, realizacja. Wreszcie zamiast może i szybkiej, lecz pozbawionej bezpośredniego kontaktu, spontaniczności, wymiany plików i „pracy zdalnej” mamy album zagrany i nagrany po bożemu, w starym dobrym stylu – „na żywca” w Shangri-La Recording Studio, w nomen omen kalifornijskim Malibu i pełnym składem na sali. I możecie mi Państwo wierzyć, bądź nie, ale to po prostu słychać. Słychać szczególnie, gdy porównamy go z bardziej sterylnym „Angels & Ghosts” i zmiany są tyleż oczywiste, co całkowicie akceptowalne i wynikające z zupełnie innych realiów konkretnej chwili. Jednak kluczem do zrozumienia owej oczywistości jest właśnie realizm, dzięki któremu otrzymujemy dostęp do prawdy tamtych czasów i klucz ten Synergistic Research MiG SX nam oferują dorzucając od siebie w gratisie miejsce w pierwszym rzędzie, żeby absolutnie nic nie umknęło naszej uwadze. Co istotne w ich działaniu nie ma za grosz efekciarstwa, czy taniej gry pod publiczkę z pompowaniem dźwięków, wyolbrzymianiem źródeł pozornych, rozdmuchiwaniem poza granice przyzwoitości i zdrowego rozsądku sceny, czy też podkręcaniem tempa i kreowaniem spektakularnych kulminacji tam, gdzie ich nigdy nie było. SX-y bowiem nie „grają” / interpretują niczego po swojemu a jedynie minimalizując do niespotykanie niskiego poziomu (naiwnie zakładam, dopuszczając możliwość, iż da się to zrobić jeszcze lepiej) wszelakiej maści pasożytnicze drgania i interferencje uwalniają drzemiący w reprodukowanej muzyce potencjał tak emocjonalny, jak i energetyczny.
Warto zatem udzielić odpowiedzi na powracające w naszych epistołach niczym bumerang pytanie, czy obiekt konkretnego testu – w tym wypadku Synergistic Research MiG SX są dla każdego. A odpowiedź jest … twierdząca z jednym, bądź góra dwoma maleńkimi „ale”. Pierwszym jest kwestia natury finansowej a drugim fakt słyszenia czegokolwiek. Jeśli bowiem ktoś ewidentnie nie słyszy, znaczy się ma realne problemy laryngologiczne, to w takim wypadku zachęcanie do sprawdzenia powyższego akcesorium byłoby tyleż bezsensowne, co nieetyczne. Pozostałą część słyszącej populacji jednak pozwolę sobie uprzedzić, co poniekąd związane jest z kwestiami nader delikatnej natury finansowej. Otóż aplikacja MiG SX w system jest tyleż zauważalna, co uzależniająca, więc moment ich eliminacji i zwrotu jest nie tylko wprost proporcjonalnie traumatyczny do kwoty o jaką zostaje uszczuplone nasze konto w momencie ich zakupu, co równie bezwzględny dla naszej świadomości nie o ile lepiej z ich udziałem potrafi zagrać a o ile gorzej gra bez nich nasz system.
Ps. I jeszcze jedno. Otóż producent dla zainteresowanych przygotował świąteczną promocję, w ramach której można m.in. nabyć trzy zestawy MiG SX w cenie dwóch. Warto jednak się pospieszyć z podjęciem decyzji, gdyż ww. oferta wygasa wraz z końcem 2021r.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jestem więcej niż pewny, że po tych bez mała 8 latach naszych zmagań z materią audio zdążyliście przekonać się, że co jak co, ale nawet najbardziej fenomenalnie skonfigurowany system generujący dźwięk w wersji sauté spokojnie da się jeszcze podkręcić sonicznie. I co istotne, nie tylko ostatnio tak modnym wszelkiej maści okablowaniem, ale akcesoriami antywibracyjnymi, które mając doskonałą wiedzę na ten temat, wielu z Was często lekceważy. Trochę to dziwne, jednak nieco posypując głowę popiołem dopuszczam myśl, że być może jest w tym trochę naszej winy. Winy z uwagi na dość rzadkie pochylanie się nad tego typu ustrojami, co niniejszym testem staramy się nieco odkupić. Co wzięliśmy na tapet? Otóż tak naprawdę pierwotnym zamierzeniem było stracie z topową wersją tytułowych antywibracyjnych podstawek amerykańskiego giganta branży audio Synergistic Research MIG SX. Jednak po zwyczajowej zajawce na Facebooku o naszych planach i kilku prośbach czytelników porównania ich z dostępnymi cały czas u dystrybutora poprzednimi inkarnacjami tego modelu, oprócz opisania jak wpływają na dźwięk obecne flagowce, zdecydowaliśmy się dokonać choćby zgrubnego odniesienia do nich wpływu protoplastów. Jeśli zatem jesteście ciekawi, jakim wynikiem zakończyła się nasza zabawa z rzeczonymi podstawkami, zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Kreśląc kilka zdań na temat rzeczonych akcesoriów jestem zobligowany stwierdzić, iż w każdym modelu opisywanych izolatorów projekt MIG (Mechanical Interface Grounding) w głównej mierze opiera się o półkolisty, kolokwialnie mówiąc czopek. Wykonany jest zazwyczaj z innego rodzaju dla danego modelu stopu stali węglowej i w oparciu o inne systemy rezonansowe. Idąc za informacjami producenta, bez względu na fakt jak to brzmi, MIG jako najprostsza konstrukcja w swej budowie dosłownie gołej półkuli bazuje na rozwiązaniu Acoustic ART, MIG 2.0 wykorzystuje technologię HFT, zaś najbardziej rozbudowane technicznie MIG SX opierają się na kompilacji technologii HFT i SX. Różnice wizualne mimo pewnych podobieństw pierwszych dwóch wcieleń są ewidentne. Startowy model połyskuje polerowaną stalą. Kolejne wcielenie zmatowiono i od wewnątrz dodano z pewnością w odpowiedni sposób dodatkowo przełamujący szkodliwe rezonanse niebieski „dynks”. Natomiast wersja SX oprócz wykonania półkolistej sfery technologią wykuwania, zyskała dodatkowo skomplikowaną podstawę na bazie precyzyjnych pierścieni z aluminium i włókna węglowego, oraz odbierający z niej wibracje na kulkowe łożysko na bazie wolframu, dysk z elementem strojącym UEF. Przyznacie, że ewidentnie widać, jak z pozoru prosty projekt przez lata ewaluował, co przynajmniej w teorii powinno dobitnie odbić się na uzyskiwanych efektach dźwiękowych, czego nie omieszkaliśmy nie tylko dogłębnie zweryfikować, ale również w poniższym akapicie opisać.
Z uwagi na fakt rozprawiania o akcesorium do ostatniego szlifu systemu nie będę rozwadniać tekstu, tylko w żołnierskich słowach powiem tak. Jestem pozytywnie zaskoczony, że jak nieczęsto to, co na temat działania swoich zabawek napisał producent, w trzech przypadkach w pełni potwierdziło się podczas mojej aplikacji. Po pierwsze, znakomicie słychać, że zwykła zmiana o 180 stopni punktów podparcia z półkolistego na płaskie daje w tym samym miejscu, czyli dwóch stopek z tyłu i jednej z przodu, nie tylko w pełni słyszalne, ale całkowicie inne wyniki soniczne. A to tylko propozycja konstruktorów, co oznacza, że opcji zmian jest do entej potęgi, czyniąc je bardzo uniwersalnymi. Jak wypadły przywołane w opisie na stronie dystrybutora opcje aplikacji?
Zgodnie z przypuszczeniami, czyli w opcji jednej półkuli do góry z przodu i dwóch do dołu z tyłu dźwięk zebrał się w sobie, bardzo ciekawie wyostrzyła się krawędź źródeł pozornych, przez co przekaz nabrał nierzadko oczekiwanego wigoru. W efekcie odczułem to jako w pełni kontrolowany zastrzyk życiodajnej energii, na czym bardzo zyskała wszelkiego rodzaju muzyka spod znaku rocka, free-jazzu i elektroniki. Nagle świat zaczął tętnić dotychczas niespiesznym, a po podstawieniu MIG-ów pod transport CEC-a TL0 3.0 pełnym werwy, teraz nieco podkręconym w domenie ataku sygnału muzycznego, jednak ku mojemu zadowoleniu dalekim od zbytniej lekkości życiem. To było bardzo zaskakujące, bowiem tego typu działania w zależności od danego systemu audio, czasem kończą się zbytnią agresywnością, a czasem anemicznością muzyki. Na szczęście Amerykańskie półkule w starciu z tego typu niechcianymi niespodziankami radziły sobie znakomicie.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy bez jakiegokolwiek przemieszczania tych samych stopek przewróciliśmy je o 180 stopni, czyli czopek z przodu w dół, a dwa tylne do góry. Jak można wnioskować, efekt był tożsamy z opisanym w odezwie producenta. Muzyka nabrała przyjemnego body. Owszem, nieco zwolniła, dostojnie urosła w kwestii przekładającego się na przyjemniejszy jej odbiór, nasycenia, jednakże w sobie tylko znany sposób nie rozlała się po podłodze. A jeśli tak, to chyba nikogo nie zaskoczę, gdy zasugeruję, iż z tego typu preferencji skorzystał nie tylko mainstreamowy, ale również skandynawski jazz, klimaty wokalne, barokowe i nic a nic nie skłamię, gdy dorzucę do tergo klasykę. W tych przypadkach najbardziej liczy się barwa i esencjonalność dźwięku, a nie atak ponad wszystko. Nawet jak jakiemuś dźwiękowi uda się wyrwać spod pełnej kontroli, to często jest to odbierane jako smaczek muzykalności, a nie problem jako taki, gdyż takie wyrwanie się najczęściej bywa słabością realizacji, a nie brakiem kompetencji zastosowanych akcesoriów. Naturalnie utrzymanie odpowiedniego rytmu również jest istotne, niemniej jednak jak wspomniałem, to nie są główne priorytety. Mamy zakochać się po pierwsze w interpretacji danego utworu przez muzyków, po drugie w oddaniu barw i wagi instrumentów, a nie gonić jednego impulsu drugim. I w taki sposób zareagował mój system na opisaną konfigurację stopek pod japońskim źródłem.
A to dopiero można powiedzieć podstawowe wytyczne producenta, który po sprawdzeniu swoich propozycji wręcz namawia do prób innych ustawień z zamianą dwóch punktów podparcia z tyłu na przód. To również słychać. Oczywiście sonicznie może być bardzo bliskie tym opisanym powyżej. Jednak to co dla jednego melomana jest bardzo bliskie, dla drugiego jest dramatyczna zmianą, dlatego namawiam potencjalnych zainteresowanych do prób z dosłownie każdą opcją. Z autopsji wiem, że nawet drobny niuans jest w stanie postawić nad posiadanym dźwiękiem przysłowiową kropkę na „i”. Ja po sprawdzeniu kilku opcji na poczet testu dłużej posłuchałem tych zalecanych w firmowym folderze i będąc szczerym nie mogę przemilczeć faktu, że zmieniając słuchany materiał muzyczny, zmieniałem standard używania MIG-ów.
Na koniec małe przybliżenie wielkości wpływu każdego z modeli. Już pierwszy MIG gdy z niczego wcześniej nie korzystaliśmy, jest znakomicie słyszalny. I to w dokładnie w opisany przed momentem sposób. I gdy wydawałoby się, że dodanie do MIG 2.0 wewnątrz półkuli dodatkowego rezonatora niewiele zmieni, ku mojemu i pewnie nie tylko zaskoczeniu, ów efekt wzmacnia. Jednak to są dopiero przedbiegi tego co MIG-i potrafią w wersji SX. Ostrzegam, w tej wersji Amerykanie nie biorą jeńców. Tylko spokojnie. Nie mam na myśli złego wpływu, a dobitne pokazanie na czym polega ich byt w danym systemie. Nie ma miejsca na doszukiwanie się zmian na poziomie percepcji słuchu, tylko dostajemy przysłowiowym obuchem w głowę. Czy wyjdzie nam to na dobry lub złe, zależeć będzie jedynie od wybranej konfiguracji aplikacyjnej. Ja opisałem dwie podstawowe, jednak zapewniam to jest dopiero początek mnogości opcji.
Czy nasi amerykańscy bohaterowie są warci poświęcenia im swojego drogocennego czasu? W moim odczuciu jak najbardziej. Dlaczego? Z jednego prostego powodu. Oferują wiele opcji wykorzystania, a co za tym idzie, diametralnie inne wyniki soniczne, co ma prawie stuprocentowe szanse spełnić pokładane w nich oczekiwania naszego systemu. A wiem, że co osobnik kochający muzykę, to różne punkty widzenia oraz inne problemy do rozwiązania. Problemy, którym MIG-i z uwagi na różnorodność zastosowania prawdopodobnie będą w stanie sprostać.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Triangle Antal 40th Anniversary
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Dystrybucja: Audiofast
Producent: Synergistic Research
Ceny
Synergistic Research MiG: 790 PLN
Synergistic Research MiG 2.0: 1 270 PLN
Synergistic Research MiG SX: 5 100 PLN / zestaw 3 szt.
Wymiary Synergistic Research MiG SX (wysokość x średnica): 33 x 81,3 mm
Opinia 1
O tym, że rynek amerykański rządzi się swoimi prawami nikogo uświadamiać nie trzeba. Podobnie jak w kwestii królujących tam gabarytów, gdyż nie od dziś wiadomo, że to właśnie tam, za oceanem, wszystko mają jeśli nie największe, to przynajmniej w rozmiarze XXL a samych X-ów może być i pięć bądź sześć, dla większości populacji małolitrażowość miejskich turladełek oscyluje w okolicach 3 litrów a mała Cola to 1-1,5l. Ba, nawet na naszym, audiofilskim podwórku „amerykański dźwięk” jest swoistym synonimem budzącego respekt wolumenu i iście spektakularnych doznań dynamicznych a na widok „zabawek” sygnowanych „Made in USA” nasze recenzenckie kręgosłupy prewencyjnie wszczynają larum przypominając o nieubłaganie upływającym czasie. Skoro jednak zahaczyliśmy o synonimy, to śmiem twierdzić iż obok Bouldera, Jeffa Rowlanda i Marka Levinsona (niestety Krell odpadł z rozgrywek Ligi Mistrzów i przynajmniej na razie nic nie wskazuje na jego powrót) właśnie nasz dzisiejszy gość pojawia się jako oczywista oczywistość i właśnie synonim amerykańskiego High-Endu. Mowa oczywiście o specjaliście od rozżarzonych szklanych baniek, czyli marce Balanced Audio Technology, z którą to nieco ponad półtora roku temu mieliśmy, przy okazji testów hybrydowej integry VK-3000 SE, przyjemność się poznać. O ile jednak 300-ka była swoistym przedsionkiem, wstępem do tego, z czego tak naprawdę Steve Bednarski i Victor Khomenko słyną, to późno, bo późno, jednak wreszcie przyszła pora na … nie, nie na Telesfora (młodszych czytelników pozwolę sobie w tym momencie odesłać do Internetu i wygooglanie cóż to było za cudo), lecz na właściwy nurt radosnej twórczości ww. amerykańsko-rosyjskiego duetu, czyli „rogatą” i już w pełni lampową integrę BAT VK-80i.
Jak na powyższych fotografiach widać BAT VK-80i nader skutecznie łapie za oko swą industrialno – brutalistyczną bryłą i dumnie pyszniącą się szklarnią. Nie ma jednak w jego projekcie aż takiej fascynacji garażową siermiężnością, jak np. w konkurencyjnych produktach Manley Laboratories, więc szanse na akceptację w oczach przedstawicielek płci pięknej ma zdecydowanie większe. Podobnie jak w przypadku 3000-ki do wyboru mamy opcję w naturalnej barwie szczotkowanego aluminium i dostarczoną przez rodzimego dystrybutora marki – Electronic International Commerce (EIC) jej anodowaną na czarno alternatywę. W centrum masywnego, wykonanego z centymetrowej grubości płata aluminium frontu umieszczono błękitny wyświetlacz dostarczający informacji o wybranym źródle i sile głosu. Po jego lewej stronie wygospodarowano miejsce na pięć niewielkich przycisków z których pierwszy jest włącznikiem a pozostała czwórka daje dostęp do poszczególnych wejść. Z kolei po prawej mamy przycisk wyciszenia i pokaźnych rozmiarów pokrętło regulacji głośności. Z akcentów natury dekoracyjnej nie można zapomnieć o pionowym, wkomponowanym w lewą flankę szyldzie z oznaczeniem modelu i firmowym logotypie nad ww. displayem. Ów logotyp powtórzono również na niewiele mniej masywnej sub-płycie górnej, której podniesiony niczym pas startowy na lotniskowcu płat przedni mieści cztery podwójne triody 6SN7, za którymi pół schodka niżej dumnie prezentuje się kwadra charakterystycznych, pracujących w stopniu wyjściowym i oddających 55W na kanał podwójnych triod 6C33C-B pieszczotliwie zwanych „diabełkami”. Tuż przed tylną, chronioną szalenie ułatwiającym logistykę łukowatym uchwytem, krawędzią uwagę zwracają dwie dość płaskie osłony transformatorów wyjściowych, które wydają się wskazywać na implementację konstrukcji toroidalnych. Byłoby to całkiem rozsądne posunięcie, biorąc pod uwagę fakt, iż również toroidalne trafo znajdziemy w sekcji zasilania. Idźmy jednak dalej. Ściana tylna, jak to zwykle u większości lampowców bywa, ma dość niewielką powierzchnię, więc z racji pełnionych przez 80-kę funkcji zbyt wiele wolnego miejsca na niej nie ma. Patrząc od lewej mamy zatem do dyspozycji parę wejść XLR i trzy pary RCA, za którymi napotkamy poczwórne terminale głośnikowe z dedykowanymi odczepami dla określonych impedancji podpinanych kolumn. Z racji dość niewielkiego ich rozstawu i niezbyt ergonomicznych łbów nakrętek przy aplikacji przewodów zakonfekcjonowanych widłami najlepiej wspomóc się stosownym kluczem. Prawą flankę okupuje za to trójbolcowe gniazdo zasilające IEC i nakrętka komory bezpiecznika. Na wyposażeniu jest oczywiście firmowy, również aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Od strony konstrukcyjnej, jak z resztą sama nazwa wskazuje, mamy do czynienia z układem w pełni zbalansowanym co z jednej strony cieszy a z drugiej, przez pryzmat tylnej ścianki nieco dziwi. Chodzi bowiem o pojedyncze wejścia zbalansowane, które wyraźnie ustępują liczebnością trzem parom wejść RCA i choć nie oczekuję takiego radykalizmu, jak w Boulderze 866, gdzie są tylko XLR-y, ale kompromisowe pół na pół wydawałoby się czymś całkowicie naturalnym. Mniejsza jednak z tym, grunt że są, co w lampowcach nie jest przecież normą. Zdecydowanie bardziej pozytywnym akcentem jest z kolei praktycznie całkowita bezobsługowość 80-ki, gdyż w jego trzewiach ulokowano zapożyczone z flagowych REX-ów 3 bez-bezpiecznikowe zabezpieczenia przeciwzwarciowe/termiczne i układy „inteligentnego” auto-biasu lamp wyjściowych. W dodatku każda z lamp posiada osobny – dedykowany obwód monitorująco-zabezpieczajacy, więc ich wymianę można realizować sukcesywnie a nie grupowo. Dzięki temu rola użytkownika ogranicza się li tylko do czerpania przyjemności z odsłuchów a gdy wzmacniacz konieczność lampy zasygnalizuje wystarczy dokonać roszady na nową sztukę i zapomnieć o temacie.
A teraz najważniejsze, czyli brzmienie, które wreszcie możemy z powodzeniem określić mianem firmowego i z BAT-em kojarzonego. O ile bowiem VK-3000 SE część żarliwych akolitów amerykańskiej marki zarzucała zbytnia liniowość, czy wręcz laboratoryjny chłód i bezduszność, to już w przypadku VK-80i z taką argumentacją nie dane mi było się spotkać. Wręcz przeciwnie, większość opinii była jedynie potwierdzeniem zdecydowanie bardziej pozytywnych i oczekiwanych doznań. 80-ka gra bowiem dźwiękiem dużym – „amerykańskim”, stawiającym na koherencję i homogeniczną spoistość aniżeli akcentującym ponadnormatywną rozdzielczość. Nie oznacza to bynajmniej przysłowiowej buły i zwinności słonia w składzie porcelany, lecz nazwijmy to na potrzeby niniejszej epistoły fenomenalną „lampową muzykalność” z nieco pogrubionymi konturami i urzekającą soczystością średnicą. Do tego dochodzi imponująca w skali makro dynamika oparta na potężnym fundamencie basowym. Całe szczęście nawet z obfitymi w dole pasma i lubiącymi chodzić na krótkiej smyczy mocnych wzmacniaczy Contourach 30 Dynaudio nie miałem większych uwag co do jego kontroli. Oczywiście, to była zupełnie inna estetyka aniżeli z mojego dyżurnego Brystona 4B³, jednak pomimo oczywistych różnic, nie miałbym nic przeciw, by raz na jakiś czas przesiąść się z kanadyjskiego trana właśnie na takiego rogatego lampowca. Powód rodzącej się między nami sympatii był jeszcze jeden. Otóż amerykański piec wydawał się wręcz stworzony do brzmień ciężkich i brudnych. „Unto the Locust” Machine Head niczym potężny walec o napędzie atomowym bestialsko niszczył wszystko co napotkał na swojej drodze odpowiednio sugestywnie dopalając średnicę i dociążając przekaz. Ryk Robba Flynna miał w sobie iście zwierzęcą agresję a wspomagane basowymi kanonadami Adama Duce’a grzmiące bębny Dave’a McClaina siały spustoszenie większe niż Covid w turystyce. Co ciekawe, choć przekaz wydawał się nieco spowolniony w stosunku do mojego punktu odniesienia nie sposób zarzucić mu było braku pazura, czy wykopu. O nie, tylko to był wykop i wygar w stylu klasycznego amerykańskiego muscle cara a nie kręconego na wysokich obrotach GTR-a. I jeszcze jeden drobiazg, który nader często spędza sen z powiek miłośnikom cięższych brzmień. Reprodukcja blach, które niezbyt często potrafią zabrzmieć nawet nie tyle wybornie i realistycznie, co chociażby poprawnie. Tymczasem na VK-80i po odpowiednim „ozłoceniu” ich cyknięcia nabrały wypełnienia a tępe zakończenia swobodniejszego i bardziej płynnego finiszu. Zbyt słodko i ładnie? W żadnym wypadku. Raczej mniej irytująco i bardziej naturalnie, co bynajmniej nie oznacza suchej neutralności.
Pod względem gradacji planów też jest dobrze, choć z racji wspominanej nieco grubszej i miększej kreski, jaką „pociągnięto” kontury muzyków i instrumentów, oraz wyraźnemu przybliżeniu pierwszoplanowych wydarzeń do głosu dochodzi kwestia perspektywy. Nie da się bowiem mieć niemalże przed nosem wdzięczącej się przy mikrofonie na „Back To Basics” Christiny Aguilery a jednocześnie obejmować wzrokiem wszystko to, co dzieje się w głębi. Nie jest to jednak zarzut a jedynie obserwacja i informacja o konsekwencjach takiego a nie innego rodzaju narracji. Mówiąc wprost – żeby mieć szersze pole widzenia należałoby zwiększyć dystans a to z kolei osłabiłoby wspomnianą zmysłowość i namacalność pierwszego planu.
Jeśli się jednak dobrze poszuka, to zarówno na dobrze, bądź wręcz świetnie nagranym i zagranym jazzie (vide „Kind of Spain” dream teamu Wolfgang Haffner, Jan Lundgren, Daniel Stelter, Studnitzky, Christopher Dell, Lars Danielsson) jak i referencyjnej, niezwykle eterycznej, polifonicznej klasyce („Alpha & Omega” Cappelli Nova) nie będziecie mieli Państwo problemu z pogodzeniem zarówno namacalności, jak i rozdzielczości a tym samym złożoności całości kompozycji i rozlokowania poszczególnych głosów/instrumentalistów na zdefiniowanej we wszystkich trzech wymiarach scenie, bowiem tytułowy BAT nie ma z ową rozdzielczością najmniejszych problemów. Ponadto rogata integra na tyle wyraźnie różnicuje nagrania, że jeśli tylko komuś podczas produkcji zachce się owe parametry upraszczać, spłycać i ograniczać, to amerykański piec sam z siebie ich nie odtworzy. Jednak pretensji o to do niego mieć nie sposób a winnych należy szukać zupełnie gdzie indziej.
Choć dokonując finalnego podsumowania i dodając dwa do dwóch można byłoby dojść do wniosku, iż BAT (Balanced Audio Technology) VK-80i to wzmacniacz dedykowany głównie melomanom, dla których liczy się przede wszystkim melodyka a chęć smakowania niuansów i mikro-detali jest niemalże obca. Realia są jednak zdecydowanie mniej zero-jedynkowe i 80-ka po prostu nie jest skierowana do ortodoksyjnych akolitów laboratoryjnej analityczności a pozostała część złotouchej populacji chociażby z ciekawości bez większych obaw może zaprosić ją do własnych systemów.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones / Synergistic Research MiG SX
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Pochodząca zza wielkiej wody (USA) marka BAT znana jest w naszych kręgach można powiedzieć, od zarania dziejów. To na tyle godny zaufania producent, że z naszej pamięci nie była w stanie go wymazać go nawet kilkuletnia absencja na rodzimym rynku. Co jest powodem takiego stanu rzeczy? W mojej ocenie po pierwsze – przekładająca się na jakość brzmienia solidność oferowanych konstrukcji. Zaś po drugie – konsekwentne bazowanie na lampach elektronowych. Tak, tak, czy to urządzeniach stricte lampowych, czy hybrydowych, zawsze w układach elektrycznych każdego z produktów Balanced Audio Technology znajdziemy tak uwielbianą przez melomanów wypełnioną próżnią szklaną bańkę. Niestety samą platoniczną miłością człowiek długo nie pożyje, dlatego jesteśmy radzi, że od około dwóch lat ów brand ponownie zagościł nad Wisłą. A jak już się pojawił, nie omieszkaliśmy wziąć coś portfolio naszego bohatera na recenzencki tapet. Z czym będziemy się mierzyć? Otóż po rozpoczynającej nowy rozdział w Polsce hybrydowej integrze VK-3000SE tym razem padło na zbierający świetne opinie zintegrowany wzmacniacz lampowy VK-80i, którego wizytę w naszych progach zorganizował warszawski dystrybutor EIC.
Przechodząc z tekstem do opisu budowy, pierwsze co rzuca się w oczy, to fakt wykorzystania do skrycia trzewi dość typowej dla tego rodzaju wzmacniaczy prostopadłościennej skrzynki jako platformy nośnej dla w tym przypadku zaaplikowanych tuż przy froncie kilku lamp sterujących, tuż za nimi jako lampy mocy czterech popularnych „diabełków” i w ostatnim rzędzie ubranych w zaokrąglone od góry kubki dwóch transformatorów. Całość usadowionych na górnej płaszczyźnie akcesoriów wieńczy biegnący od lewej do prawej strony tuż przy plecach wzmacniacza, ułatwiający proces logistyki pałąk. Oczywiście owa połać w celach grawitacyjnego chłodzenia znajdującej się pod nią elektroniki została zmyślnie perforowana skośnie przebiegającymi podłużnymi otworami. Przyznam szczerze, że być może fotografie tego nie oddają, ale na żywo wygląda to bardzo dobrze. Front 80-ki to naturalnie płat grubego szczotkowanego aluminium, na którym znajdziemy centralnie umieszczony wyświetlacz, z lewej strony włącznik z diodą sygnalizującą stan pracy, tuż obok cztery przyciski inicjujące działanie jednego z wejść liniowych, zaś na prawej stronie przycisk MUTE z dedykowaną dlań diodą oraz dużej średnicy gałkę wzmocnienia. Jeśli chodzi o plecy, patrząc od lewej strony zapewniają nam cztery wejścia liniowe 1 x XLR i 3 x RCA, dedykowane dla 4/6/8 Ohm terminale kolumnowe, zaś całkowicie na prawej flance gniazdo zasilania oraz bezpiecznikowe. Do kompletu startowego naszego bohatera producent dorzuca niby prostego, jednak w pełni funkcjonalnego pilota zdalnego sterowania. Wieńcząc dzieło tego akapitu, dodam jeszcze, iż nasz piecyk waży bagatela 20 kg i dzięki użyciu lamp mocy 6C33C w zakresie obciążenia 4-8 Ohm jest w stanie oddać pokaźne jak na lampiaka 55W na kanał.
Nie wiem, czy oglądaliście wykonane podczas procesu testowego fotografie, ale nasz dzisiejszy punkt zainteresowania nie miał łatwo. Mianowicie chodzi o fakt dwóch sesji odsłuchowych z różnymi kolumnami. Jeden sparing przy użyciu budżetowych francuskich panien od Triangle’a, a drugi flagowych niemieckich wież Gauder Akustik. Jaki był cel sprawdzenia tak diametralnie różnych konfiguracji? Istotny, bowiem chciałem sprawdzić, jak tytułowa integra zachowa się w zależności od zaawansowania technicznego współpracujących z nią zespołów głośnikowych. I wiecie co? Musze powiedzieć, iż oferowane 55W bez najmniejszych problemów wysterowało nie tylko nieduże paczki w naturalnej okleinie, ale również mieniące się czernią lakieru fortepianowego dwa słupy. Za każdym razem dźwięk nosił znamiona fajnie zaaplikowanej lampy, z tą tylko różnicą, że jego wysublimowanie zależało od wpiętych na końcu kolumn. Jednak pisząc o lampowej estetyce brzmienia testowego zestawu nie miałem na myśli uśredniającego przekaz przysłowiowego zamulania wydarzeń muzycznych – choć w tej materii również działo się coś fajnego, ale o tym za moment, tylko zarezerwowane dla tego rodzaju konstrukcji tworzenie namacalnej, a przez to na swój sposób bardziej wciągającej słuchacza atmosfery. Oczywiście im droższe przetworniki, tym dźwięk był wyższej próby. Co prawda na tle możliwości dobrego tranzystora namalowany nieco luźniejszą, ale nigdy nie nazbyt rozmytą, czy nie daj Boże bułowatą kreską – o tym zagajałem przed momentem, jednak ku pozytywnemu zaskoczeniu nigdy, mimo dobrego osadzenia w barwie i plastyce, nie złapany go na braku kontroli. Piecyk tak umiejętnie dozował pakiet dociążenia przekazu, że nie tylko muzyka kontemplacyjna typu Barok tudzież wszelkie spokojne odmiany jazzu, ale również rockowa o dziwo także wypadała co najmniej dobrze. Wiadomym jest, że ta spokojniejsza w zaciągnięciu mnie na długie godziny na fotel zazwyczaj miała z przysłowiowej górki, jednak co ciekawe, także z założenia buntowniczym rockiem pokazywał, iż nie wypadł sroce spod ogona. Przybliżając nieco realia tych odległych od siebie estetyk, powiem tak. W pierwszym wypadku napawałem się nie tylko cyzelowaniem każdej zjawiskowo zawieszonej w eterze w dobrym tego słowa znaczeniu „lampowo” podanej nuty – wcześniej wyjaśniałem co poeta w mojej osobie, miał na myśli, ale dodatkowo podkręconym przez szklaną bańkę kolorytem wydającego ją zawsze naturalnego i do tego bardzo często epokowego instrumentu. A wiadomym jest, jak ważny jest to aspekt dla przykładowego Jordi Savalla czy to w kompilacji „Pieśni do Sybilli”, czy jakimkolwiek materiale z okresu Baroku. Bez tego, co notabene znakomicie oferował wzmacniacz BAT-a, taki repertuar zostałby odbębniony, a jeśli nawet nie z racji wsadu emocjonalnego, to przynajmniej z szacunku do wyśmienitej realizacji każdej tego typu płyty, tak jak podczas tego testu powinien być oddany z odpowiednim pietyzmem. Kreśląc kilka zdań o muzyce z drugiej strony barykady z portfolio często przywoływanych przeze mnie grup AC/DC, Metallica, czy Black Sabbath, muszę stwierdzić, że i w tym przypadku Amerykanin dobrze sobie radził. Może nie była to pełna ekspresji nie tylko sonicznej, ale również energetycznej, ściana dźwięku, jednak każdy krążek konsekwentnie pokazywał, nie tylko na czym polega zabawa w słuchanie tego rodzaju scenicznej wypowiedzi, ale dodatkowo fajnie ją kolorował. Ktoś raczy kręcić nosem, że metal, czy hard-rock muszą być surowe. Owszem, po trosze tak. Jednak nie zapominajmy, że zazwyczaj ten materiał jest słabo zrealizowany i muzykom nie do końca chodził o zmasakrowanie naszych uszu złym masteringiem, tylko raczej ekspresją swojej twórczości. Twórczości, która nadal będąc ognistą, w tym przypadku dodatkowo była podana procesowi lampowej humanizacji. Spokojnie, nie w stylu nieczytelnej magmy, tylko nadaniu dźwiękowi estetyki namacalności.
Prawdopodobnie nie tylko ja, ale również Wy, w oparciu o starcie wzmacniacza z dwoma całkowicie odmiennymi zespołami głośnikowymi, jesteście zaskoczeni tak pozytywnym obrotem sprawy. Przyznam szczerze, że prawie kładłem rękę na pieńku, dobijając w duchu zakładu z samym sobą na temat porażki wzmacniacza po podpięciu do flagowców Gauder Akustik. Tymczasem BAT VK-80i pokazał, jak tak prawdę mówiąc, ograniczały go niedrogie Triangle. Jednak żeby nie było, z tych ostatnich dźwięk również był rzetelny, jednak stygmatyzowany zaawansowaniem technicznym niedrogiego projektu skierowanego do zwykłego Kowalskiego. To zaś świadczy, że jeśli macie chęć na odrobinę lampowego sznytu w swoim codziennym obcowaniu z muzyką, amerykański piecyk będzie w stanie sprostać znakomitej większości światowej oferty kolumn. Łatwiejsze, czy trudniejsze w wysterowaniu, oferujące wyższej lub niższej próby sound. nie ma znaczenia. Nasz bohater zaradzi nawet najtrudniejszym zadaniom.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Triangle Antal 40th Anniversary
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon Transrotor Leonardo 40/60 TMD
– wkładka Phasemation PP-200
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: EIC
Producent: Balanced Audio Technology
Cena: 49 000 PLN
Dane techniczne
• Moc wyjściowa: 2 x 55W 4Ω/8Ω
• Zniekształcenia THD przy pełnej mocy: 3%
• Pasmo przenoszenia: 8Hz – 200kHz
• Impedancja wejściowa: 215 kΩ
• Zastosowane lampy: 4x6SN7, 4x6C33C-B
• Pobór mocy: 400W (bieg jałowy), 800W (pełna moc)
• Wejścia sygnałowe: 1 x XLR, 3 x RCA
• Regulacja głośności: drabinka rezystorowa – 90 kroków co 1dB
• Wymiary (S x W x G): 431 x 203 x 406 mm
• Waga: 20 kg
Kiedy większość „normalnej” części populacji homo sapiens walczy z przedświątecznymi porządkami, ubieraniem choinki i polowaniem na karpia u nas normalnie … na pewno nie jest. Całe szczęście Małżonka niemalże przez ćwierćwiecze pożycia zdążyła się już przyzwyczaić, więc na widok kuriera z olbrzymią paką w przeddzień Wigilii nawet nie mrugnęła. Okazało się bowiem, że dzięki zaangażowaniu dystrybutora marki – Premium Sound mój nad wyraz długo wyczekiwany stolik Solid Tech Radius DUO 3 tym razem dotarł cały i zdrowy, za co wielkie podziękowania należą się zarówno ekipie dystrybutora, jak i DHL, którzy w przeciwieństwie do konkurencji (DPD w tym momencie nie pozdrawiam) dostarczyli mebel cały i zdrowy (choć widok kilku wgniotek na kartonie o mało nie wywołał u mnie stanu przedzawałowego).
Jak sami Państwo widzicie proces składania nie jest zbyt skomplikowany i spokojnie można podołać temu wyzwaniu w pojedynkę. O ile tylko nie jest się posiadaczem dwóch lewych kończyn górnych.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Premium Sound
Cena:6 890 PLN
Wymiary (S x G x W): 1270 x 500 x 545 mm
Maksymalne obciążenie / półka: 2×60 kg
Szerokość między słupkami: 520 mm
Odległość między półkami: 150 i 235mm, można montować w dowolnej kolejności
Opinia 1
O tym, że Krzysztof Owczarek z Audio Atelier ma nosa do wyciągania na światło dzienne i popularyzacji marek niszowych, na swój sposób egzotycznych a przede wszystkim prowadzonych przez prawdziwych pasjonatów nikomu obeznanemu z tematem uświadamiać nie trzeba. Począwszy od niemalże kultowego w pewnych kręgach japońskiego Reymio, poprzez wymykające się jakiemukolwiek zaszufladkowaniu fińskie kolumny Gradient, kanadyjskie przewody Luna Cables, niemiecką elektronikę Thöress Puristic Audio Apparatus, po cieszącego się niesłabnącym powodzeniem Lumina i czerpiące pełnymi garściami ze spuścizny BBC Falcon Acoustics. Dlatego też, kiedy półtora roku temu prosto z Wrocławia dostaliśmy do testów niepoważnie śmieszne tak pod względem gabarytów, jak i kompletnie niepasującej naszego profilu ceny niewielkie, pochodzące z jednej z najbardziej popularnych wakacyjnych destynacji akcesorium, czyli grecki Ideon Audio 3R USB Renaissance mk2 Blackstar edition nauczeni doświadczeniem, zamiast wrodzonej nieufności wykazaliśmy zainteresowanie, które finalnie zmieniło się w pełny szacunku podziw nad skalą poprawy jaką ten audiofilski bibelot potrafił wnieść do systemu. Skoro tak niepozorny gadżet potrafił nieźle namieszać w naszych rankingach nikogo nie powinien dziwić fakt, iż w momencie, gdy tylko w naszym zasięgu znalazło się jego starsze rodzeństwo czym prędzej przyklepaliśmy jego dostawę. Tym oto sposobem w naszej redakcji zagościł przetwornik cyfrowo-analogowy Ideon Audio Ayazi mk2 DAC, do którego w kolejnym odcinku dołączy uzdatniacz transmisji USB 3R Master Time Black Star. Nie wychodząc jednak przed szereg i nie uprzedzając faktów pozwolicie Państwo, że przynajmniej na razie skupimy się na samym Ayazi.
Patrząc en face śmiało można byłoby uznać, iż otwierający greckie portfolio przetwornik, powyżej którego znajdziemy flagowy Absolute DAC ε, mamy do czynienia z może nie pełnowymiarowym, ale z powodzeniem łapiącym się na „półkę” midi komponentem audio. Wystarczy jednak spojrzeć nań z profilu, bądź lotu ptaka, by zorientować się, że przy 29 cm froncie ma on jedynie 17 cm głębokości, czym przypomina urządzenia włoskiej, również gustującej w tak płytkich bryłach, manufaktury North Star Design. Korpus wykonano z grubych aluminiowych płatów przykręconych do pełniących rolę stabilizatorów również aluminiowych, umieszczonych od wewnątrz w narożnikach „krawędziaków”. Blisko półcentymetrową grubością wyróżnia się masywny front, na którym oprócz okupującego lewy narożnik firmowego logotypu z motywem górskiego masywu i wyfrezowanym oznaczeniem modelu w prawym dolnym znajdziemy jedynie umieszczone w niewielkich zagłębieniach dwa przełączniki hebelkowe z dedykowanymi im diodami. Lewy odpowiedzialny jest za wybudzenie i uśpienie a prawy pełni rolę selektora źródeł. Zero wyświetlaczy, zero mniej bądź bardziej uporządkowanych zbiorów diod informujących o parametrach obsługiwanych w danym momencie sygnałów. Ot nader daleko posunięta lakoniczność komunikacji ograniczona li tylko do tego, czy urządzenie działa i skąd czerpie sygnał. Z drugiej strony czy trzeba czegoś więcej do słuchania? Przecież w obecnym natłoku, czy wręcz przesycie szumem informacyjnym taka chwila wytchnienia, gdy nic nas nie atakuje może okazać się na wagę złota.
Ściana tylna okazuje się również być ostoją minimalizmu. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem jedynie wejście koaksjalne S/PDIF i USB, parę solidnych, złoconych wyjść liniowych RCA i trójbolcowe gniazdo zasilające IEC. Całość uzbrojono w cztery niewielkie gumowe nóżki, które nie tylko pełnią rolę anty-rezonansową, lecz również zapobiegają przesuwaniu się urządzenia na płaskich i śliskich powierzchniach. W kartonie transportowym znajdziemy również dwie niewielkie karteczki – jedną z podziękowaniami za zakup i drugą z informacją, iż instrukcję należy pobrać spod wskazanego adresu www. Rozsądne to i zarazem proekologiczne podejście, gdyż większość użytkowników i tak po manuala nie sięgnie a jeśli już to raczej jednorazowo i zapomni o temacie a raz pobrany PDF miejsca nie zajmie, walać się po szufladach nie będzie a i drzewostanowi krzywdy nie zrobi.
Nawet pobieżny i niezobowiązujący rzut oka do trzewi w pierwszej chwili uspakaja a w kolejnej intryguje, zastanawia. Pierwszą reakcję budzi bowiem solidne, oparte na klasycznym i znacznie przewymiarowanym (wyglądającym na zacne 50VA) transformatorze toroidalnym i baterii dziesięciu 470 µF kondensatorów Elna Silmic II a drugie zawartość sporej, wypełniającej większość dostępnej powierzchni płytki drukowanej. Co w niej takiego niezwykłego? Pozornie nic, bowiem wejście koaksjalne obsługuje odbiornik S/PDiF Wolfson WM8804G a USB ultraszybki procesor CMedia CM6631A, jednak sercem układu jest dość budżetowy, acz lubiany 24 bit-owy układ ESS Sabre ES9023P z wbudowanym wzmacniaczem operacyjnym i z 2 Vrms wyjściem napięciowym, z którego sygnał trafia bezpośrednio do wyjść RCA. Prosto, schludnie i co najważniejsze bez zbędnych elementów wydłużających drogę sygnału. Od strony tak konstrukcyjnej, jak i elektrycznej wszystko się zatem ładnie zgrywa. Jest jednak małe „ale”. Otóż grecki producent deklaruje, iż Ayazi obsługuje sygnały PCM do 32bit/384 kHz, co poniekąd potwierdzają zajęcia praktyczne, bo takowy sygnał można do ww. DAC-a dostarczyć i muzyka popłynie z głośników. Jeśli jednak zerkniemy na parametry użytej kości przetwornika okaże się, iż kończy ona pracę na 24 bitach a i sam kontroler fabrycznie obsługuje sygnał PCM do 192KHz/32bit . Czyli mamy w tym przypadku dość ciekawą sytuację. O ile bowiem większość producentów potrafi limitować na wejściu możliwości najnowszych przetworników, to tu autorsko zaprogramowany kontroler USB wydaje się zdecydowanie bardziej elastyczny, aniżeli ponad 10 letni (debiutował 17 września 2010 a ostatnia wersja datowana jest na 6 kwietnia 2015) przetwornik jest w stanie obsłużyć, spektrum sygnałów. Całość kontrolują dwa świetne zegary Crystek CCHD-957, z których jeden obsługuje kość DAC-a, a drugi – sekcję USB. I na koniec jeszcze jedna, niezobowiązująca uwaga skierowana do jednostek lubiących od czasu do czasu coś sobie w systemie, niekoniecznie dużym kosztem, poprawić. Otóż dostęp do bezpiecznika, po zdjęciu płyty górnej obudowy, jest w Ayazi całkowicie bezproblemowy, więc jeśli tylko kogoś najdzie ochota na taki praktycznie bezinwazyjny tuning, to cała operacja nie powinna zająć więcej niż kilka minut.
Zamiast jednak gonić za suchymi cyferkami i śledzić z suwmiarką w dłoni ścieżki sygnałów zdecydowanie lepiej skupić się na muzyce, bo tę, uchylając nieco rąbka tajemnicy, Ayazi prezentuje wybornie. Oferuje bowiem brzmienie łagodne i nieprzesadzone a jednocześnie niezwykle rozdzielcze i dynamiczne. To takie analogowe oblicze cyfry, którego poznanie dość mocno może nadszarpnąć wydawać by się mogło ugruntowaną niechęć do plików i streamingu. Oczywiście jeśli takową postawę reprezentujemy, w przeciwnym wypadku będzie tylko potwierdzeniem faktu, że stereotypowa „cyfrowość” już dawno przeszła do lamusa a finalną jakość dźwięku niekoniecznie determinuje nośnik, medium stanowiące źródło a klasa systemu odtwarzającego. Jest tylko jedno „ale”. Aby ów poziom satysfakcji osiągnąć jednostka robocza musi być wygrzana a to w przypadku Ideona oznacza pi razy drzwi jakieś 300 godzin. Przesada? Bynajmniej, bowiem na testy otrzymaliśmy dwa (widoczne na zdjęciach) egzemplarze – jeden z kilkudziesięciogodzinnym przebiegiem i drugi mający na koncie kilkaset godzin pracy i różnice pomiędzy nimi były bezdyskusyjnie zauważalne a zarazem trudne do pominięcia. Całe szczęście mając przez ponad dwa tygodnie oba urządzenia nie tylko na stanie, lecz przede wszystkim pod prądem i w torze z łatwością mogliśmy ewolucję nowszej jednostki śledzić i skrupulatnie odnotowywać zachodzące w niej zmiany. A były one, jak już zdążyłem wspomnieć zasadnicze. Wyjęty prosto z kartonu Ayazi gra bowiem dźwiękiem może i poprawnym, jednak dość zachowawczym i charakteryzującym się delikatnym zmatowieniem. Całe szczęście wraz z upływem roboczogodzin owa matowość znika a zachowawczość płynnie przechodzi w niewymuszoną i nienachalną muzykalność angażującą słuchacza już od pierwszych taktów. Pomijając kwestie finansowe mniej więcej na półmetku wygrzewania grecki przetwornik można byłoby sklasyfikować gdzieś w okolicach estetyki, walorów brzmieniowych Meitner Audio MA3, co dla części z nabywców może być i tak wielce satysfakcjonującym rezultatem. Jednak po kolejnych stu – stu pięćdziesięciu godzinach niemalże studyjna neutralność i liniowość zyskują na wysyceniu, koherencji i aksamitnej gładkości, co niejako kieruje skojarzenia ku fenomenalnemu Brinkmann Audio Nyquist mk2. Od razu jednak zaznaczę, iż ulampiony konkurent pod względem dynamiki, wysycenia i rozdzielczości idzie o wiele dalej, więc pojawia się w tu jedynie w kontekście kierunku zmian a nie samej intensywności doznań. Niemniej jednak Ideon jawi się jako orędownik kultury i elegancji przekazu bez zbytniego ciśnienia na każdorazowe podkreślanie własnej wyjątkowości i siłowego odciskania własnej sygnatury na reprodukowanym materiale. Zamiast tego woli ów materiał cywilizować i sprawiać, że zamiast irytować dochodzące naszych uszu dźwięki będą koić skołatane codzienną szarpaniną nerwy. Nie oznacza to bynajmniej faktu uśredniania i ujednolicania przekazu, gdyż zarówno różnicowanie nagrań, jak i rozdzielczość przekazu grecki przetwornik oferuje na wysokim poziomie. Stawia jednak na dojrzałość i rozsądek, więc jeśli szukacie Państwo demona dynamiki o nieposkromionej żywiołowości potrafiącego z „You Want It Darker” Leonard Cohen zrobić porywające i iście epickie show na miarę „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy, to nie ten adres. Skoro jednak odwołałem się do powyższych wydawnictw pozwolę sobie jeszcze chwilę przy nich pozostać z racji dość kluczowych różnic. O ładunku energetycznym już było, lecz włączając Cohena i mając w torze greckiego DAC-a z łatwością powinniśmy dać się oczarować niezwykłej głębi i spokojowi głosu kanadyjskiego barda. Tło jest sugestywnie czarna i niczym czarny aksamit pełni rolę swoistej kurtyny odcinającej tak nas, jak i grający przed nami band od szumu otoczenia. Z jednej strony króluje tu średnica z przyjemnie zaakcentowanym niższym podzakresem spajającym ją z basem, jednak z drugiej góry wcale nie brakuje, podobnie z reszta jak dołu. Może oba skraje nie niosą ze sobą takiego ładunku energii jak mój dyżurny, pełniący również rolę DAC-a Ayon CD-35 (Preamp + Signature). W tym jednak miejscu pozwolę sobie jednak na małą dygresję, bowiem przynajmniej w moim systemie austriacki „kombajn” najlepiej sprawdza się i dogaduje z Bryston 4B³ po XLR-ach o tyle Ideon takiej szansy nie miał, będąc skazanym na połączenie po RCA, które echuje się zauważalnie słabszą dynamiką, rozdzielczością i wysyceniem. Więc jakby nie patrzeć i tak było dobrze.
Zmiana repertuaru na ww. suto okraszoną metalem symfonikę jedynie potwierdziła wcześniejsze obserwacje jednocześnie zwracając uwagę na jeszcze jedną cechę Ayazi. Otóż o ile przy Cohenie przestrzeń, z racji dość ograniczonego instrumentarium, była dość oszczędna, o tyle z Apocalypticą wręcz wybuchła. To był iście koncertowo-stadionowy rozmach z właściwym tego typu występom wolumenem dźwięku i imponującym nie tylko pod względem szerokości i głębokości, lecz również wysokości budowaniem źródeł pozornych. Co istotne nawet przy tutti nie udało mi się przyłapać greckiego przetwornika na próbach upraszczania, czy ograniczania przekazu jedynie do pierwszoplanowych wydarzeń. O nie, pakiet źródłowych informacji pozostawał nienaruszony a jedyne, co na co dzień mam w nieco bardziej spektakularnym i namacalnym wydaniu, czyli uderzenie najniższego basu było nieco stonowane i lżejsze przy kreśleniu konturów nieco bardziej miękką kreską.
Choć aparycja Ideon Audio Ayazi mk2 DAC mogłaby wskazywać na jego pochodzenie z rynku DIY a więc spontaniczną samoróbkę, to już brzmienie jest na tyle dojrzałe i wyrafinowane, że pod żadnym pozorem nie może być dziełem przypadku. Jest to również urządzenie skierowane do odbiorcy, który zdążył już zaimpregnować się na tanie sztuczki i krótkotrwałe zachwyty. Ideon gra bowiem tak, jak gra konkurencja na zdecydowanie wyższych pułapach cenowych, gdzie nikt nikomu niczego udowadniać nie musi a zamiast komicznego prężenia muskułów liczy się przede wszystkim muzyka. Bo to właśnie muzyka jest najważniejsza a ją Ayazi prezentuje na tyle angażująco, że jeśli tylko zamiast rewolucyjnych rozwiązań i wynajdywania koło na nowo szukacie Państwo w niej ukojenia, to kontakt z greckim przetwornikiem może stać się dla Was powrotem do normalności.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones / Synergistic Research MiG SX
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Co prawda jakiegoś dramatycznego wysypu marek z będącego dzisiaj naszym bohaterem landu, jeszcze nie ma, jednak gdy prześledzimy portfolio polskich dystrybutorów, okaże się, ku pewnego rodzaju pozytywnemu zaskoczeniu, że kilka greckich brandów od jakiego czasu znakomicie daje sobie radę. Nie będę uskuteczniał jakiejś długiej wyliczanki, tylko wspomnę choćby o testowanym na naszych łamach Ypsilonie, czy od jakiegoś czasu dającym o sobie znać w różnych periodykach branżowych projekcie biznesowym LAB12. Znacie? Nie znacie? Nie ma znaczenia, bowiem najistotniejszym jest sugerujący pozytywny odbiór przez klientów fakt konsekwentnego bytu tych podmiotów na naszym rynku, pośród których od jakiegoś czasu mocno odciska swoje piętno punkt zapalny dzisiejszego spotkania. A będzie nim oczywiście pochodząca z gorącej Grecji, mająca już u nas swoje pięć minut w postaci recenzji niepozornego rozmiarowo, ale za to wielkiego duchem regeneratora USB, dystrybuowana przez wrocławskie Audio Atelier marka Ideon. Tym razem spośród bogatej oferty owego wytwórcy na redakcyjny tapet trafił bardzo ciekawy przetwornik cyfrowo/analogowy Ayazi mk2 DAC.
Jeśli chodzi o gabaryty Ideon-a, gołym okiem widać, że mamy do czynienia z typowym, ubranym w aluminiową szatę rozmiarowym średniakiem. Przy uniwersalnej wysokości z jednej strony jest minimalnie węższy od typowych komponentów audio, ale za to z drugiej dość symboliczny w domenie głębokości. Jednak co istotne, jak na takiego malucha, waży zaskakująco sporo, co sugeruje, iż wydany nań budżet nie został zmarnowany na wizerunkowy blichtr, tylko na istotę jego bytu jaką jest obróbka sygnałów cyfrowych. Front to gruby płat zaoblonego na bocznych krawędziach aluminium, na połaci którego zaaplikowano rozrzucone na zewnętrznych flankach dwa hebelki – lewy włącznik główny, a prawy wybór wejścia SPDIF/USB – wraz z diodami sygnalizującymi aktualny stan pracy urządzenia. Temat pleców podobnie do awersu nie jest ostoją aplikacyjnego szaleństwa, jednak wbrew pozorom w pełni wystarcza do spełnienia swoich zadań. Takim to sposobem dostajemy do dyspozycji po jednym wejściu cyfrowym SPDiF oraz USB, jedno wyjście analogowe RCA oraz gniazdo zasilania. Jeśli chodzi o zakres obsługiwanych częstotliwości, temat opiewa na PCM do 32 bitów / 384 kH przy użyciu wejścia USB oraz do 24 bitów / 196 kHz podczas wykorzystywania SPDiF. Koniec kropka. Mało? Zapewniam, że w pełni wystarczająco, co udowodnił pozbawiony jakichkolwiek problemów aplikacyjnych, poniżej opisany proces testowy.
Jak to często bywa, z jednej strony byłem ciekawy, jak pretendent do laurów zagra na tle posiadanego dCS-a, a drugiej trochę obawiałem się zbytniego przekroczenia linii dobrego smaku, w nie ma znaczenia którą stronę. Na co dzień lubię lekko posłodzony świat muzyki – zapewniam, że udało mi się to osiągnąć przy użyciu uważanego za bezduszny, angielskiego przetwornika, jednak w dobrym wydaniu nie stronię również od jego neutralnej estetyki. Gorzej, gdy coś zaczyna zahaczać o rejony nadinterpretacji tych stylów grania. I nie ma znaczenia, czy przekaz ewaluuje w stronę większego body, czy szybkości, zawsze zdrowy konsensus musi być zachowany. I taki został znakomicie przez Greków osiągnięty.
Owszem, całość została pokazana z grubszą kreską i większą plastyką, jednak nadal z dobrym pakietem informacji i z dalekim od otyłości sznytem grania. Muzyka otulała mnie fajną intymnością, co wielokrotnie sprawiało wrażenie jakby większego realizmu zrealizowanych na setkę wydań płytowych. W tym przypadku mam na myśli choćby japoński mastering opery „Wesele Figara” Mozarta (Blu-spec CD2). To trochę nie po kolei „zlepione” ze sobą, jednak świetnie utrzymujące radość z obcowania z tym materiałem arie, na których idealnie słychać było, co konstruktor przetwornika miał na myśli. Chodzi o spowodowaną zwiększeniem nasycenia i plastyki dźwięku, nie tylko większą intymność, ale dodatkowo również namacalność jego odbioru, co w przypadku ludzkich głosów wypadało zjawiskowo. Ba, pełnymi beneficjentami takiego postawienia sprawy była również bardzo ważna dla tego rodzaju twórczości orkiestra i pewnie się zdziwicie, ale również scena z jej znakomicie oddaną drewnianą, czasem wzbudzaną szybkim przemieszczaniem się artystów podłogą. To było na tyle ciekawe doświadczenie, że mimo zwyczajowego codziennego, w pierwszej kolejności napawania się dość wyrazistym prowadzeniem orkiestry przez Teodora Currentzis-a – czytaj wyraźne zaznaczanie fraz i kontrapunktów sonicznych, to w wydaniu bardziej namacalnego Greka jedyną reakcją było zwrócenie uwagi na inne aspekty tej arii – wspomniana przyjemna w odbiorze namacalność, a nie odczucie jakiegokolwiek interpretacyjnego niedostatku pracy zgromadzonej wokół dyrygenta grupy muzyków.
W podobnym tonie, choć już z lekkim, jednak zapewniam, bezbolesnym oddaniem ostrości rysunku poszczególnych bytów na scenie wypadał jazz i co ciekawe nawet rock. Panowie z RGG swój najnowszy krążek podali mi co prawda z mniejszą iskierką blach perkusisty, jednak w zamian zaoferowali dostojniejszy, nadal pełen wielobarwności fortepian i nieco pełniejszy lecz konsekwentnie z dobrym zakresem informacji o strunach kontrabas. Natomiast buntowniczy Antimatter na płycie „Black Market Enlightenment” zamiast na pokazaniu wyrazistości wszechobecnych blach, nie ujmując im impetu, a jedynie bardziej kolorując w stronę złota, dogłębniej skupił się na nasyceniu reszty równie ważnej dla nich grupy instrumentów. Nadal była moc, energia i rozmach, z tą tylko różnicą, że z bardziej ludzkim obliczem. I wiecie co? Pomimo wychowania na mainstream-owym dla mnie w tej dziedzinie AC/DC bez problemu „kupuję” taką nutkę przyjemnej dla ucha, jednak pozbawionej cech ospałości, esencjonalności dźwięku, gdyż przy stosunkowo niewielkiej utracie szybkości narastania sygnału i w teorii zarezerwowanej dla tej muzy ostrości, zyskałem przyjemność napawania się dobrze osadzonymi w barwie wokalizą i akompaniującemu jej instrumentarium. Powodem była konsekwencja oddania realiów mocnego uderzenia, o co przecież w głównej mierze w tym materiale chodzi.
Jak wynika z powyższego tekstu, aplikacja tytułowego przetwornika Ideon Audio Ayazi mk2 Dac skutkuje nadaniu muzyce szczypty esencjonalności. To natomiast przekłada się na jej często bardziej zbliżające nas do naturalnej projekcji, uplastycznienie rozgrywających się w naszych pokojach artystycznych wydarzeń. Dla mnie przysłowiowa, naturalnie w dobrym tego słowa znaczeniu bomba. Oczywiście czy dla każdego, to już będzie zależeć jedynie od preferencji słuchacza, oczekiwań systemu. Innych opcji typu problemy soniczne naszego bohatera, nie ma, gdyż sam w sobie przy okraszaniu muzyki barwą jest daleki od przekroczenia dobrego smaku. Zatem jeśli w kwestii obróbki sygnału cyfrowego jesteście na rozstaju dróg, nie zapominajcie o dzisiejszym przedstawicielu greckiej inżynierii. Naprawdę jeśli chodzi o umiejętność podania muzyki, Ayazi wart jest znacznie więcej niż wskazuje na to jego aparycja. To w moim odczuciu jest nierujnujący kieszeni melomana typowy czarny koń.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon Transrotor Leonardo 40/60 TMD
– wkładka Phasemation PP-200
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Ideon Audio
Cena: 3350 € Silver, 3500 € Black
Dane techniczne
Wejścia cyfrowe: USB-B type 2, SPDI/F(Coax)
Napięcie wyjściowe: 2 V RMS
Impedancja wyjściowa: 250 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-25 kHz (+/- 0,5 dB)
Odstęp sygnał/szum (DC-20kHz): >112 dB
THD+N (1 kHz, FS 96 kS/s): <0,002%
Przesłuch międzykanałowy: -110 dB
Wejście USB: asynchroniczne (podwójny zegar)
Wejście USB
• długość słowa: 32 bity
• Obsługiwane częstotliwości próbkowania: 44,1, 48, 88,2, 96, 176,4, 192, 352,8, 384 kHz
Wejście S/PDIF
• długość słowa: 24 bity
• częstotliwość próbkowania: 44,1, 48, 88,2, 96, 176,4, 192 kHz
Pobór mocy: 20 W (max)
Wymiary (S x G x W): 290 x 170 x 80 mm
Fakt, że pandemia dość brutalnie wywróciła do góry nogami naszą wydawać być się mogło ustabilizowaną rzeczywistość u większości populacji najdelikatniej rzecz ujmując nie budzi entuzjazmu. Globalne obostrzenia, masowe odwoływania imprez o charakterze masowym, problemy natury logistycznej, czy nawet komplikacje związane z podróżami psują krew jak świat długi i szeroki. I choć taki stan rzeczy nie napawa optymizmem zamiast siedzieć i załamywać ręce zdecydowanie rozsądniej jest do nowych realiów się dostosować. O ile jednak, przynajmniej do tej pory, akomodacja oznaczała dla nas nader częste przyjmowanie pod redakcyjny dach urządzeń, których w czasach przed-pandemicznych w większości przypadków moglibyśmy posłuchać co najwyżej podczas monachijskiego High Endu, bądź stołecznego Audio Video Show, które jak wiadomo, od dwóch lat się nie odbywają, to tym razem, poniekąd z racji stacjonujących w OPOS-ie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) Gauder Akustik Berlina RC11 Black Edition zawitał do nas wyjątkowy gość z krwi i kości. W dodatku gość, z którym w normalnych czasach moglibyśmy spotkać się przy okazji koncertu, bądź konferencji promującej nowy album. O kim mowa? O Karo Glazer. Znacie? Jeśli nie, to najwyższy czas nadrobić zaległości, więc nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszamy do dalszej lektury.
SoundRebels: W ramach niezobowiązującej rozgrzewki zacznijmy od Twojej krótkiej charakterystyki sięgając wzorem młodego pokolenia, do którego wieki temu przestaliśmy się zaliczać, po Wikipedię – „polska wokalistka jazzowa i kompozytorka. Specjalizuje się w instrumentalnym podejściu do głosu. Przywiązuje dużą wagę do improwizacji scatem.”. Pasuje Ci taka „szufladka”?
Karo Glazer: Nienawidzę, kiedy ktoś mówi o mnie wokalistka, gdyż przede wszystkim jestem kompozytorką, songwriterką i producentką muzyczną, a w następnej kolejności dopiero wokalistką. Tak to przynajmniej „w sobie” czuję. Ponadto nie czuję się wokalistką jazzową. To co mnie z jazzem łączy to instrumentalne podejście do głosu, ale to tylko core tego co robię. Mogę dużo więcej. Zapomnijcie o jazzie i poczekajcie aż zobaczycie mój nowy image.
SR: Ale zdajesz sobie sprawę, że taka „szufladka” ułatwia odbiorcy przyporządkowanie Cię do jakiegoś znanego mu wzorca, szablonu?
KG: Tak, tylko stereotypowo wokalistka, to taka pani, co przychodzi pośpiewać. A jest przecież słowo zdecydowanie pojemniejsze, łączące w sobie szersze spektrum umiejętności – artystka. Chociaż nie wykłócam się o to, bo statystycznego widza telewizji śniadaniowej, bardziej interesuje od tego kim tak naprawdę jestem i jaką muzykę gram, to jaką mam na sobie sukienkę. To też ważne, więc mam teraz fajnych projektantów mody, którzy dla mnie szyją, czyli jest OK. ;-)
SR: Czyli mniej więcej się zgadza z wyjątkiem szufladki „wokalistki jazzowej”?
KG: Tak, bo uważam się przede wszystkim za muzyka. Chłopaki zawsze się śmieją, kiedy coś tłumacząc powtarzam, że „ja Wam to zagram” i gram
SR: Grasz … głosem
KG: To też, ale i na instrumentach. Skoro piszę wszystkie linie (basówki, bębny, etc.), aranżuję, więc oni grają według tego co się zrodziło we mnie. Muzyka to dużo więcej niż tylko śpiewanie. I jeszcze mam spore zastrzeżenia do tej „jazzowej” łatki.
SR: Też Cię uwiera?
KG: Bardzo, dlatego ciężką alergią reaguję na próbę wciśnięcia mnie w określony gatunek. ”The Magic Of Life” (z „Crossings Project”) był jazzem? Nie, bo to świetna, ale niemalże dziecinnie prosta piosenka z klasycznym voicingiem. Jazzem jest dla mnie Charlie Parker. Zrobiłam kilka nagrań jazzowych i wiem gdzie jest jazz a „Magic ..” jazzem nie jest. Tak samo jak ludzie mi mówią, że Norah Jones jest jazzem …
SR: Dla większości odbiorców jest.
KG: Super. Tak samo mówią o „So This Is Xmas” (śmiech). Dlatego jestem przeciwnikiem definicji gatunkowej, a bardziej skupiam się na energii – jaką emocję chcę dzisiaj dać mojej publiczności. Czy piosenka ma otulać, czy ma być o miłości, a może ma nieść ze sobą złość etc..
SR: Wygląda na to, że jesteś jakaś taka nieco niedzisiejsza, oldschoolowa, bo chcesz pisać utwory, które o czymś mówią, opowiadają jakąś historię.
KG: Oczywiście, wyłącznie takie. Jeśli piosenka nie niesie ze sobą żadnych sensownych treści to po %#& to robić. Co z drugiej strony wcale nie oznacza, że wszyscy muszą robić muzykę przez wielkie „M”. Można bowiem trzymać odpowiednio wysoki, warsztatowy poziom i produkować utwory niemalże hurtowo a tym samym zarabiać, jednocześnie nie mając problemu z tym, by spojrzeć sowie w oczy w lustrze i czegoś się wstydzić.
Jako przykład podam Wam moją przesiadkę z jazzu na pop. O ile bowiem w jazzie cały czas słyszysz, że to co robisz jest niewystarczające, że musisz dać z siebie za każdym razem jeszcze więcej, o tyle w popie okazało się, że przy takim samym, posiadanym warsztacie jest mega entuzjazm i zaufanie. Zaufanie do twojego profesjonalizmu. Bo właśnie ów backgroundowy profesjonalizm jest tam kluczem. Czemu? Bo większość gwiazd(-ek) to ładne buzie i kukiełki. Demi Lovato, czy Ariana Grande są właśnie takimi kukiełkami, które perfekcyjnie, bo perfekcyjnie, ale jedynie wykonują to, nad czym pracuje niewidoczny dla końcowego i zupełnie tym niezainteresowanego konsumenta, sztab profesjonalistów. I takim ludziom jak Max Martin jest naprawdę dobrze tam gdzie są.
SR: Ale jak popatrzymy na Christinę Aguilerę i jej pojawienie się u Herbiego Hancocka na „Possibilities” („A Song For You”) to efekt tej pozornie kuriozalnej kooperacji był szalenie pozytywny.
KG: Dokładnie, jednak warto podkreślić, że te „ładne buzie” również bardzo ciężko pracują, a dzięki ciężkiej pracy większość z nich ma mega „skilla”. Pracują po 16h na dobę i są efekty. A u nas? Mówię m.in. o swoich warsztatach wokalnych – w większości po dwóch godzinach przyszłe i aktualne „gwiazdy” są zmęczone.
SR: I efekty takiego nastawienia słychać.
KG: Niestety. Dlatego na swoich warsztatach uczę tego, co sama stosuję we własnej pracy i uznaję za żelazne reguły, które muszą być spełnione, żeby piosenka mogła być uznana za dobrą. Może to dziwnie zabrzmi, ale przy takiej pracy jestem bardziej architektem inżynierem, a nie artystką, więc jestem mega poukładana, a kawałek musi mieć dobry fundament czyli bassline (bardzo często właśnie od linii basu zaczynam pisać utwór), musi mieć groove (osadza mnie w stylistyce), topline (naturalny, nie wymuszony), opanowaną harmonię – żeby wiedzieć jak się w niej poruszać, sensowny tekst (choć w pisaniu polskiej muzyki tekst to przynajmniej 60% sukcesu) i zdefiniowaną, czytelną strukturę – formę utworu. I dopiero z takim pakietem można zacząć rozmawiać z producentem. A przychodzący ludzie mają bardzo często tekst i prostą melodię z trzema akordami, co nie musi oznaczać, że to jest złe, jednak żeby nabrało to sensu, musimy zadbać o całość kompozycji.
Ponadto przy pisaniu muzyki trzeba wyzbyć się wszelkich kompleksów i zrozumieć, że również i tutaj popełnianie błędów pozwala na wyjście z własnej strefy komfortu, gdyż próbując ratować się po błędzie zaczynamy improwizować. Trzeba nauczyć się swoistego ekshibicjonizmu. Trzeba być otwartym i jeśli nie chcieć, to przynajmniej nie bać się zaryzykować. A to u nas, mówię o Polsce, nadal rzadkość.
Ja zawsze mówię, że to nie ja wybrałam muzykę, a ona mnie. A muzyka to bezwzględna kochanka, której jak dużo od siebie dajesz po jakimś czasie zaczyna Ci się odwdzięczać. Mnie po prostu kręci robienie muzyki, a nie parcie na szkło, żeby być znaną z tego że jestem znana. W dodatku obserwuję, że większość dziewczyn ucieka od świadomego „robienia” muzyki, produkcji. Boją się tego. Łatwiej jest im i szybciej znaleźć sobie pianistę, aranżera i klasycznie występować z wokalem. Ja z racji tego, że lubiłam to co chłopaki robią w studio, zaczęłam się temu przyglądać. Na początku nic praktycznie nie wiedziałam, ale chciałam się tego nauczyć i to zrozumieć. Sama to rozszyfrowywałam, bo nie łatwo było o nauczyciela. Pewnego dnia usiadłam, odpaliłam Logica i krok po kroku ogarniałam temat. Tutaj bardzo pomogła mi architektura, bo z kompozycją jest jak z budynkiem – najpierw musisz zbudować strukturę. Wziąć pod uwagę krzywą wrażeń, dynamikę i tak jak w malarstwie i architekturze na tym budujesz kompozycję, to właśnie te reguły przeniosłam do muzyki. A symbolem perfekcyjnej kompozycji jest dłoń, która jest oparta na kontraście, jest bowiem zarówno całością, jak i ażurem. Dlatego nie przepadam za rozmowami, które sprowadzają muzykę do rozmowy o tekście i wokalach. To bardzo ważne elementy utworu, jednak jak nie ma tego fundamentu, to owe składowe latają bez większego sensu
SR: W tym momencie idealnie pasują słowa Franka Zappy „Mówić o muzyce, to jak tańczyć o architekturze”, bo nie dość, że jesteś po architekturze na Politechnice Śląskiej i wokalu na Wydziale Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach, to jeszcze masz na koncie epizod ze szkołą baletową i ostatnio taniec w teledyskach.
KG: Bo inaczej się nie da. Oczywiście jeśli chcesz być autentyczny w tym co robisz. Musisz mieć twardą wiedzą, opanowane chociażby podstawy i na tym budować resztę.
SR: Sztuka opiera się na rzemiośle.
KG: Tak, bo rzemiosło jest bardzo ważne. I jak jedna na 100 piosenek „łapie”, to jest już dobrze. Ilość robi jakość. Im więcej piszesz, tym twój warsztat staje się lepszy – piszesz szybciej, lepiej. Ponadto jeśli choć jeden kawałek „zaskoczy” na streamingu to ludzie z czystej ciekawości sięgną po resztę i metodą kuli śnieżnej poznają pozostałe kompozycje. To jest sport dla wytrwałych, w dodatku tych poszukujących i zdolnych wyjść poza własną strefę komfortu. Dlatego mimo mojej osobistej sympatii dla Agi Zaryan i Diany Krall, które idą dawno temu obraną drogą, zamiast po ich album wolę sięgnąć po Dianne Reeves, czy Kurta Ellinga, bo każdy ich album jest ciągłym poszukiwaniem i niesie ze sobą pewne zaskoczenie. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale nie ma tam przewidywalności. Czujemy, że artysta nadal się rozwija i próbuje odnaleźć aktualnego siebie.
SR: Robi się ciekawie. Swojego czasu pozwoliłaś sobie również nawet wsadzić przysłowiowy kij w szprychy dobrego samopoczucia wszystkowiedzących melomanów określając jazzową publiczność jako „przeintelektualizowaną, smutną i zamkniętą”.
KG: No bo taka często jest. Oczywiście nie wszyscy, bo są również wybitni znawcy jazzu, jednak duża część jest strasznie zmanierowana i ciągle nieukontentowana. W jednej chwili jest w stanie Cię wynieść na piedestał, by po kolejnym koncercie Cię z niego zrzucić czując prawo i wręcz obowiązek do definiowania tego, co dany artysta chciał swoją muzyką wyrazić. To smutne, że ludzie tak po prostu nie słuchają. Często przypisują sobie prawo, by osądzać artystów, a tak po prostu w 90% nie mają do tego kompetencji. Wiedzą lepiej od Sonnyego Rollinsa, Ala Jarreau i stawiają takim legendom własne, całkowicie wyimaginowane wymagania. Sama wielokrotnie od takich znawców słyszałam, że jestem Evą Cassidy, Urszulą Dudziak, Sheryl Crow i jak Norah Jones w jednym. To nie realne i mało ma wspólnego z prawdą.
SR: Nie jesteś, przykro mi.
KG: Całe szczęście, że nie jestem, bo jestem Karo i dobrze mi z tym. Ale oni myślą, że zrobi ci się miło, gdy cię do kogoś porównają. Tłumaczę to tym, że nie umieją inaczej, ale sama doskonale wiem, że to co robią, to jedynie projekcja ich schematów, stereotypów i ograniczeń na moją osobę.
SR: Ale wiesz, że im to ułatwia porządkowanie otaczającego ich świata. W końcu znając coś ze spokojnym sumieniem mogą wrzucić Cię do wspólnego wora, do czegoś dokleić.
KG: Oczywiście, że tak. To zawsze będzie. Ludzie chcą wyrazić swoje opinie, ale nie mają kompetencji, więc idą na skróty i łapią pierwszy przykład z brzegu. To daje im poczucie bezpieczeństwa. Zresztą każdy się mniej bądź bardziej świadomie zabezpiecza, pytanie brzmi tylko czy umiesz wyjść później ze swojej bańki i zacząć naprawdę analizować bez oceniania.
SR: Wpisujesz ją na własną „krzywą wrażeń”?
KG: Tak, krzywa wrażeń to moje podstawowe kryterium jakiejkolwiek sztuki. Pozwala bowiem przeprowadzić słuchacza/odbiorcę przez jakąś opowieść, a dziś bardzo często tego nie ma i muzyka staje się mega płaska, bez dominanty.
SR: Świadoma kompresja pod radio?
KG: Między innymi, tylko ta kompresja z warstwy muzycznej przechodzi również na treść, emocje. Ja lubię jak mnie coś zaskakuje, szukam tego w piosenkach i „Flying Circle” właśnie taką było.
SR: Info dla niewtajemniczonych – z nią zdobyłaś drugie miejsce w International Songwriting Competition
KG: Tak i jak ją napisałam, to wiedziałam, że jest naprawdę fajna i nietypowa. Była kompletnie inna, niż wszystko co do tej pory napisałam. Czułam, że przeszłam samą siebie. Lubię, gdy utwory działają nie tylko na płycie, ale również na scenie, a we “Flying Circle” mamy wielogłosowość, czyli strukturę opartą na moich zapętlonych loopach wokalnych w formie 16-taktowej. Nie jest to typowe rozwiązanie, ale też pisałam ten utwór z myślą o Mike’u Sternie, który miał we “Flying Circle” poczuć się jak w domu grając swoje solo. Utwór miał wirować i niczym boomerang wracać tam gdzie się rozpoczął, stąd sam tytuł. Myślę, że nieźle się to udało. Na końcu, żeby nie było tak słodko, jeszcze dopisałem środek z fenomenalną partią Oleja (Andrzeja Olejniczaka), bo czułam, że brakuje jakiegoś „twistu” spinającego całość umowną klamrą, a jednocześnie przysłowiowej wisienki na torcie, która z miłej i ładnej piosenki przykuje uwagę, może zacznie nieco uwierać, skłoni do refleksji.
SR: Zrobiłaś też „Don’t Play the Fool”, świetny, wydawać by się mogło mainstreamowy kawałek. Jest beat – noga sama chodzi, jest naprawdę nieźle nagrany, z nośną tematyką i łapiącym się w czasowe wymogi antenowe (ma 2:55 przy limicie 3:20) i … cisza.
KG: Cisza, cisza wynikająca z rynkowych realiów. Mówiąc wprost jeśli nie zainwestujesz poważnych pieniędzy w promocję zasięgi będą śladowe. Bez min.20 kPLN nie ma co myśleć o jakiejkolwiek promocji i to nie albumu, ale pojedynczego utworu. I wszyscy artyści są niewolnikami takich reguł. Ponadto „Don’t Play the Fool” jest po angielsku , więc jeżeli mówimy o polskim rynku, ma nikłe szanse załapać się do „rotacji A” radiowej playlisty (pokłosie Ustawy o języku polskim). Jeśli jesteś Beyonce i śpiewasz po angielsku, to się załapiesz. Jeśli jesteś Darią Zawiałow i śpiewasz po polsku to się załapiesz, ale jeśli jesteś Karo Glazer (polskim artystą) i śpiewasz po angielsku to … nie jesteś uznawany za polską muzykę.
SR: To już wiem, czemu praktycznie nigdzie nie słychać Riverside …
KG: Dokładnie, więc praktycznie nie ma szans, żeby tam się dostać. A ponieważ jest to popowy, mainstreamowy kawałek, to jesteś tam gdzie plecy tracą swą szlachetna nazwę. A wracając do „Don’t Play the Fool”, to fakt, że dobrze brzmi można uznać za spory sukces, bo powstał praktycznie korespondencyjnie …
SR: Takie czasy. Ostatni album Deep Purple („Turning to Crime”) też tak powstawał ;-)
KG: Tutaj projekt był „nieco skromniejszy” – europejski. Dziewczyn, z którymi zrobiłam piosenkę nie widziałam na oczy w realu, wszystko było na ostatnią chwilę i na wariackich papierach a wytwórnia dała 500€ na promocję i wyniki (zasięgi) są takie a nie inne.
SR: Czyli jest jakaś „radiowa szuflandia”, jakiś mniej, bądź bardziej (z tego co mówisz raczej bardziej) znany zainteresowanym dekalog zasad współpracy?
KG: Absolutnie tak. Wytyczne do konkretnych rozgłośni są na tyle sztywne i zarazem definiujące jakość, że pomimo najszczerszych chęci nie zawsze daje się „zrobić” utwór, który zabrzmi po prostu dobrze nie tylko w samochodzie i na kuchennym radyjku, ale i na systemie wyższej klasy. Jako przykład „targetowanaia” niech posłuży powstały na totalnym spontanie „So This Is Xmas”, który wpadł mi do głowy gdy siedziałam w hali odlotów JFK w Nowym Jorku. Ja piszę w bardzo naturalny sposób, po prostu melodie do mnie przychodzę i wychodzą w świat. Mam do tego zmysł. Jak już mam główny hook i topline, zaczynam pisać tekst, potem ustawiam formę, a w między czasie klaruje się nam jak piosenka powinna być wyprodukowana. Z “So This Is Xmas” było tak, że napisałam wszystko na lotnisku, ale potem w trakcie pracy nad aranżem poczułam, że przejście refrenu na zwrotkę jest dość kanciaste, więc ostatnie co do niej dopisałam to post-chorus. To bardzo niestandardowe rozwiązanie w krótkiej formie i wolnym tempie utworu. Wstawienie post-chorusa zaskoczyło, tylko żeby uzyskać taki efekt, musisz znać reguły, główne prawidła… i dopiero potem możesz je świadomie łamać. Jednak kiedy spytałam Cię się pod jaką stację powstał „So This Is Xmas” to przestrzeliłeś z RMF FM. W życiu bym nie napisała kawałka pod RMF FM siedząc na amerykańskim lotnisku ;-)
SR: To prawda, ale ja (M.O.) jestem mało miarodajnym respondentem. Słucham wyłącznie rockowych rozgłośni okazjonalnie włączając konkretne audycje w Radiu Nowy Świat, czy 357.
KG: Ja słucham radia, po to żeby znać referencje. Inspirującej muzyki szukam gdzie indziej. Generalnie chodzi o to, że jako producent jestem w stanie mniej więcej stwierdzić gdzie dany utwór ma szanse polecieć, ile kosztowała jego produkcja i jaki był cel jego powstania. W muzyce jak dobrze wiecie, słychać pieniądze. Dlaczego w większości stacji radiowych nie słyszymy najlepiej brzmiących produkcji, bo budżety są naprawdę małe.
SR: Jak małe?
KG: Naprawdę małe :-) czyli tyle co tydzień wakacji poza sezonem w Egipcie. I za to trzeba jeszcze poopłacać często muzyków i studio (o ile nie posiada się własnego), więc nie ma co się oszukiwać – nie ma kasy. A gdzie fundusze na toplinera, tekściarza, chórki? Nie ma na to budżetu, więc jakiekolwiek „żywe” instrumentarium powoduje w pełni uzasadnioną panikę. I nasza – producencka praca najczęściej przypomina robienie czegoś z niczego. A poziom od którego można myśleć o „dobrym” (produkcyjnie) utworze zaczyna się od 8 kPLN, więc bez 100 kPLN lepiej nie siadać do komercyjnej, światowo brzmiącej płyty. A kto ma takie pieniądze do zainwestowania? Wszyscy chcą świetnej jakości, ale nikt muzycy/producenci nie mają w większości na czym zarabiać. W Polsce ludzie potrafią mieć budżet 8 kPLN na… cały album, a tego się nie da zrobić. Ponadto są gatunki, gdzie taka inwestycja ma sens i takie, gdzie sensu nie ma i trzeba wybierać mniejsze zło.
Całe szczęście w nagrania, które w najbliższym czasie będą się pojawiać miałam możliwość zainwestować odpowiednie środki i one będą brzmiały zupełnie inaczej, ale tutaj decyzje finansowe i ryzyko wzięłam sama na siebie, inwestując swoje środki. To jedyne wyjście, by stworzyć produkt wysokiej jakości.
SR: Czyli będzie jak to ujęłaś „słychać pieniądze”?
KG: Tak, bo jak już powiedziałam, muzyka jest bezwzględną kochanką i trzeba o nią dbać. Jedni kupują mieszkania, samochody a ja pakuję $$ w moje utwory.
SR: Dochodzi zatem do sytuacji, gdzie my – recenzenci oceniamy efekty Waszej – producentów, artystów, pracy na sprzęcie wyższej klasy, niż Wy mieliście w studiu
KG: Często tak bywa. Ale też nie każda muzyka musi być puszczana na tak topowym sprzęcie. Nie każdy gatunek tego potrzebuje. Problem polega na tym, że te drogie produkcje na setką w klasyce czy jazzie, nigdy nie mają szansy zarobić tyle co popowa produkcja w komercyjnym radio, a koszt ich wyprodukowania jest dużo większy. Paradoks się nam robi.
SR: Skoro już zaczęliśmy krążyć wokół Twojego portfolio, to porozmawiajmy o „Normal”, którego remaster chwilę temu pojawił się na serwisach streamingowych i … brzmi jak brzmi.
KG: Brzmi na tyle świetnie na ile mogła. Trzeba umieć odróżniać to co zrobić możesz od tego czego się nie da zmienić :-) Nie mieliśmy dostępu do ścieżek ani stemów, Zrobiliśmy jedynie remaster całości na potrzeby streamingu, żeby spełniał dzisiejsze wymogi Spotify. Warto mieć świadomość, że bazą był pierwotny master a ponieważ mój „rozwód” z poprzednim wydawcą nie należał do najprzyjemniejszych, to niestety ma to przełożenie na efekt finalny. Zrobiłam tę płytę mając 22 lata i uważam, że muzycznie jest to świetna robota. Szczególnie aranże nawet mnie samą zaskakują. Jednak, gdy nad nią pracowałam dopiero wszystkiego się uczyłam studiując równocześnie Architekturę i Jazz. Miałam wokół siebie zajebistych muzyków, ale nie producentów, bo ich po prostu nie było. Szukałam wśród znajomych, ale nikt wtedy w Polsce nie pracował w jazzie z producentami. Miałam zatem świetnych kolegów instrumentalistów, którzy cały czas rzucali mi wyzwania i trigerowali moją kompozytorską kreatywność. To działało! Ja lubię wyzwania. Z drugiej strony jednocześnie przypominali mi, że „wszystko już było” … więc naprawdę musiałam się postarać.
SR: Standard, cały czas się przecież słyszy, że i Rock’N’Roll też umarł
KG: Dokładnie, a ja się z tym nie zgadzałam i nadal się nie zgadzam, bo cały czas jest masa rzeczy do odkrycia. Nawet jeśli korzystasz ze starych korzeni, to gdy przepuścisz je przez siebie, to de facto staje się to nowe.
SR: Kolejną, dość dyskusyjną składową jest Twój wokal, który, pomimo faktu, że to Twój projekt jest jakiś … drugoplanowy i to pomimo deklarowanej czterooktawowej skali.
KG: Ja nic nie deklaruję. Ja ją po prostu mam :-) ale chociaż taką skalą głosu dysponuję, nie mogę cały czas słuchacza nią atakować, bo go zamęczę. Coś takiego można użyć na płycie, koncercie raz, ale nie więcej. Głos to nie narzędzie do śpiewania fikołków, jak sportowy czy cyrkowy wyczynowiec. Ponadto jestem za kooperacją, współpracą a nie pchaniem się przed przód. Nie mam potrzeby, by mój głos był najważniejszy.
SR: Czyli, przynajmniej pod względem „epatowania własnymi walorami wokalnymi” masz podejście podobne do tego, co swoim ostatnim albumem pokazała jedna z naszych ulubionych artystek (z premedytacją nie użyłem określenia wokalistka), czyli Youn Sun Nah. Chodzi o to, ze „Immersion” jest już dużo bardziej „bezpieczny”, komercyjny aniżeli zadziorny „Same Girl” z fenomenalnym coverem „Enter Sandman” Metallicy. Generalnie jej cztery poprzednie albumy nagrane dla ACT były niezwykle przestrzenne, z oddechem (europejskim?) a potem nagle volta.
KG: I zabolało?
SR: Jeszcze jak. W tym momencie to my musieliśmy wyjść z własnej strefy komfortu, bo dostaliśmy krążek, którego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Jacek po kilku pierwszych taktach wyraził nawet wątpliwość, czy to jest Ona, bo zupełnie nam się to nie spinało z oczekiwaniami.
KG: I zajebiście. Szacun dla niej, że się odważyła zrobić coś innego. To tak samo jakby kopać Gregory Portera za to, że ostatni album też jest mainstreamowy i świetnie się sprzedaje. Generalnie z albumami ECM, czy ACT jest ten „problem”, że ich zawartość zupełnie nie nadaje się do radia. Są za mało skompresowane i o ile świetnie brzmią na takim sprzęcie jak Wasz, to na antenie giną, więc jak chcesz dostać się do maistreamu musisz to napisać i wyprodukować inaczej.
SR: Coś w tym jest, bo tam jest tak często podnoszona przez Jacka „gra ciszą” a akurat ciszy w radiu być nie może.
KG: I to jest właśnie smutna rzeczywistość.
SR: To przejdźmy do nieco przyjemniejszych, choć początek może na to nie wskazywać, tematów. Na Twoim „Crossings Project” z 2013 mamy Mike’a Sterna, Larsa Danielssona, czy Marka Napiórkowskiego, czyli nazwiska, które „się sprzedają”. Co w takim razie „nie pykło”?
KG: Mówiąc wprost mój wydawca nie umiał odpowiednio wypromować płyty. Kompletnie nie unieśli tematu, marnując kilka lat mojego życia. Nie jestem pierwsza i nie ostatnia, której coś takiego się niestety przytrafiło. Potem walczyłam o zerwanie kontraktu i wreszcie się udało. Jestem niezależną artystką i cały materiał “Crossings Project” wrócił do mnie z pełnią praw. Nie możecie go póki co odsłuchać, bo po moim odejściu z wytwórni, pewnego dnia, mimo innych ustaleń, wyczyszczoną moje streamingi, wycinając całą moją twórczość z sieci. To było dość traumatyczne przeżycie, ale teraz się z tego mega cieszę, bo mogę na nowo zarządzać swoim katalogiem i wydać go na nowo.
SR: Grubo. I tu mamy klasyczny, czy wręcz hardcore’owy przykład XXI wiecznych realiów, gdzie z jednej strony obserwujemy praktycznie całkowite odejście od nośników fizycznych na rzecz streamingu, na którym nikt, oprócz samych właścicieli poszczególnych serwisów nie zarabia, a z drugiej dowód, że jedynie nośnik fizyczny daje ci zabezpieczenie, że jak któregoś dnia się obudzisz to nie znajdziesz się w takiej sytuacji, że wszystko to, co zrobiłaś, albo lubiłaś/łeś decyzją jakiegoś ważnego kolesia po prostu zniknie.
KG: Właśnie, stawki za odtworzenie są groszowe (Tidal: 0,01250$; Spotify: 0,00437$) i jak sobie człowiek policzy, że produkcja utworu kosztuje 8 kPLN i drugie tyle trzeba dołożyć na promocję, to pytanie kiedy poniesione nakłady zaczną Ci się zwracać. I choć zdecydowanie bardziej wole TIDAL-a, zarówno ze względu na oferowaną jakość dźwięku, jak i ergonomie interfejsu, to jednaj jest on mniej popularny od Spotify.
SR: Bo jest droższy, przynajmniej jeśli mówimy o wersji Master.
KG: Ale ma to też swoje dobre strony, bo obecność na jednej, bądź drugiej platformie będzie pokazywała do jakiej docelowej grupy dany album jest kierowany. Dla tych co cenią jakość i dla tych, dla których CCC (cena czyni cuda).
Wracając jednak do „Crossings Project”, teraz jestem już o te kilka lat w branży mądrzejsza i wiem, co jeszcze spowodowało, że miałam z nim aż tak pod górkę. Za bardzo i za dużo chciałam.
SR: Przesadziłaś z pomysłami, z gośćmi?
KG: Przyszalałam z budżetem to raz, czyli przeinwestowałam. Ale tę kasę po prostu na „Crossings” słychać. Po drugie za dużo wzięłam na siebie i zrobiłam sama a powinnam tę pracę porozdzielać pomiędzy innych, tylko że ich w Polsce po prostu nie było, więc wzięłam los w swoje ręce. Trochę problem jajka i kury. Sama jak o tym myślę, czuję jak w tym momencie wkrada się niepewność, czy finalnie ten album by wtedy powstał, bo musiałabym znaleźć kogoś, kto wierzyłby w niego równie mocno jak ja. Więc jak już pokazałam efekt finalny, to wszyscy mówili Wow, ale, że to nie oni wpakowali w niego swoje fundusze, to nie oni spędzili niezliczone godziny nad każdym muzycznym szczególikiem… więc i też nie oni (wydawca) mieli ciśnienia, żeby wokół niego chodzić i go promować. Czyli zrobiłam coś, o czym nie wiedziałam, że robić nie wolno. Dzisiaj już jestem rozważniejsza. Już teraz wiem na przykład, że nie bierze się tylu gwiazdorów na jedną płytę. Tzn. można, ale według konkretnego klucza – z koszyka konkretnej wytwórni – żeby papierologia i strategia marketingowa się zgadzała. Czyli tak jak zrobił Herbie Hancock.
SR: A u Ciebie pojawiło się w barszczu zbyt dużo różnych grzybów?
KG: Niestety tak, ale u mnie klucz był inny. Po prostu podzwoniłam po kolegach i to zrobiliśmy. Zero strategii. Po prostu przekonałam ich moją muzyką. Miałam Larsa z ACT, Johna Taylora z ECM-u, Mike Sterna z Heads Up, Klausa Doldingera z Warner Music Germany i paru kolejnych muzyków z jeszcze innych labeli. Dzisiaj już wiem jak wielki problem to generuje. Każda wytwórnia dba o swoje interesy. Nikt nie patrzy na projekt, tylko na swój label. Jak masz artystów z różnych wytwórni, to trudno się wytycza strategie promocyjną, która pasuje każdemu, nie mówiąc już o czymś takim jak trasa koncertowa, która jest bardzo trudna do zorganizowania.
Ale cóż poradzę, że uwielbiam łączyć artystów, którzy pozornie do siebie nie pasują. A to jest spełnianie marzeń i artystycznych wizji. Potem się okazała, że nie tylko moich, ale również moich kolegów. Mike całe życie chciał zagrać z Johnem, ale się nie składało.
Wzajemnie się słuchali ale nie sądzili, że kiedyś razem zagrają. Ale tak jak powiedziałam wcześniej, nie pomyślałam, że tak się nie robi. Jak robiłam “Crossings Project” nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Poza tym był wielki fun :-)
SR: Czyli teraz poszłabyś do jakiejś wytwórni, poprosiła o ich „menu” i powiedziała, że z tym, tym i tamtym zagram?
KG: No tak właśnie się to robi przy wielkich produkcjach. Łączymy interesy, a nie dzielimy. Wtedy byłam producentem, który był kreatywny, ale nie miał wiedzy o tym jak biznes działa. Dzisiaj działam inaczej – rozważniej, gram według reguł – patrzę kto jest do dyspozycji i jak to należy poustawiać biznesowo, żeby każdy miał w tym swój interes.
Od strony produkcyjnej „Crossings” też było wyzwaniem. Ilość tracków (dobijały do 200) powodowała, że momentami robiło się naprawdę bardzo gęsto i musieliśmy się nieźle nagłowić jak to wszystko sensownie porozmieszczać.
SR: Ale mamy cichą nadzieję, ze pracowaliście przy ww. albumie na chociaż odrobinę gęstszych niż 48kHz plikach?
KG: Tak, na 96-kach
SR: Uff….
KG: W dodatku robiąc „Crossing” byłam bardzo mocno osadzona w europejskim, wręcz skandynawskim brzmieniu. Byłam przesiąknięta tym soundem i zanim poleciałam do Stanów, żeby być przy Martinie podczas robienia mixów (lubię w tym uczestniczyć – widzieć/słyszeć co się dzieje z moim materiałem i przede wszystkim o całym procesie, oraz jego efektach rozmawiać), wysłałam mu dwa raw mixy, żeby chociaż pobieżnie ocenił skalę przedsięwzięcia. Warto pamiętać, że materiał powstawał w pięciu różnych studiach i bardzo zależało mi na tym, żeby pomimo tak rozrzuconej siatki miejscówek całość była spójna i koherentna. Od początku projekt narodził się w mojej głowie, ja napisałam i zaaranżowałam utwory, zaprosiłam muzyków, dobierałam mikrofony, bębny i studia nagraniowe, więc tak, byłam głównym producentem płyty, ale ostateczny sound, czyli mix i master to już było dziecko Martina Waltersa, który świetnie zrozumiał mój przekaz.
SR: Robi się coraz ciekawiej
KG: Ale co?
SR: To, że to robisz i sama z racji posiadanych umiejętności, czyli ww. skilla ogarniasz to i chwała Ci za to. Jednak patrząc na listę płac można się nieco zdziwić. Pojawia się bowiem jakaś dziewczyna z Polski, czyli nie wiadomo skąd, nie wiadomo co potrafi i ot tak ściąga ludzi z „ligi mistrzów”.
KG: Ale co jest w tym dziwnego? Zaprzyjaźniłam się z nimi i zagrali. Jakimś cudem okazało się, że nadajemy na tych samych falach, a mi się najlepiej pracuje właśnie z tymi wielkimi…
SR: Bo z reguły Ci najwięksi są całkowicie normalni i ludzcy, co pokazały spotkania z JMR, OMD, Behemothem itp.
KG: Dokładnie. Generalnie do samego Martina Waltersa dotarłam też po swojemu. Jestem fanką creditsów, czyli czytam kto za konkretnymi nagraniami stoi, kto w nich maczał palce i kto był za co odpowiedzialny. Więc jak tylko coś wpadnie mi w ucho, to zaraz patrzę kto to zrobił. Tylko, żeby była jasność, biorąc się za „Crossings” nie wiedziałam, że to Martin będzie go miksował. Po prostu wraz z gromadzeniem materiału rosło we mnie przekonanie, że to jest coś mega niezwykłego, czego nie można spaprać. A jak już nagraliśmy kwartet smyczkowy z Filharmonii Monachijskiej, to już musiałam jechać po bandzie i znaleźć naprawdę mistrza do mixu tego albumu. Gdzieś tam w podświadomości zrodziła mi się wizja. Widziałam, że to będzie biały, świetlisty album, z „jasnym” wokalem zdjętym AKG 414, że będzie gęsto w strukturach i na 100% akustycznie. To wiedziałam, ale nie wiedziałam kto to finalnie wyprodukuje.
Jednak wracając do Martina. Podobnie jak mój Tata, również mój wujek jest audiofilem i u niego usłyszałam fenomenalnie zmiksowany album „Good to Go-Go” Spyro Gyra na wielokanałowym SACD i tam mix właśnie robił Martin. I generalnie takie wielokanałowe nagranie, szczególnie u kogoś, kto taki mix robi to jest po prostu odlot.
SR: Dla muzyka tak, jednak dla „cywilnego” słuchacza już niekoniecznie. Bo widz/słuchacz nigdy podczas koncertu nie znajduje się w centrum wydarzeń, wewnątrz bandu, orkiestry. Muzyka to nie kino, to nie gra FPS gdzie czasem takie np. Dolby Atmos wciąga cię w akcję. Ale to nasze (zmanierowanych tetryków) prywatne zdanie.
KG: A ja bym przekornie bardzo chciała wciągnąć ludzi „do środka”, tylko ja jestem też skrzywiona i zamiast na widowni zawsze wolałam siedzieć na backstage’u. Ale doskonale rozumiem oba punkty widzenia. O ile Spyro Gyra brzmiała zjawiskowo, to muzycznie nie była moją bajką. Jednak po jakimś czasie wpadłam na „The Mosaic Project” Terri Lyne Carrington, a potem jeszcze „Esperanza” Esperanzy Spalding, które już chodziły zdecydowanie w mojej estetyce. I za każdym razem za miks odpowiedzialny był Martin. W dodatku każdy z nich brzmiał inaczej.
SR: Czyli nie były „robione” na jedno kopyto od firmowej sztancy?
KG: Absolutnie nie. I właśnie wtedy zrozumiałam, że każdy z nich jest fenomenalny pod względem dźwiękowym, ale zarazem szalenie różny. Dlatego znalazłam jego studio w necie, napisałam do Niego, że pracuję nad taką a nie inną płyta i potrzebuję kogoś, kto to po prostu ogarnie. Martin oddzwonił następnego dnia, zapoznał się z raw mixami i na tyle mu się spodobały, że wziął „Crossings …” na warsztat. Tzn. powiedział, że będzie miał na to czas za 3-4 tygodnie, więc kupiłam bilet, wskoczyłam w samolot i poleciałam do niego w ustalonym terminie. To był świadomy wybór, jak z resztą cały album na który z własnej kieszeni wyłożyłam prawie 200 kPLN. Dlatego to co się stało potem z fatalną promocją płyty przez mojego wydawcę było dla mnie tak bolesne. To już nie o emocje chodziło, tylko po prostu o biznes. Tym bardziej byłam zdeterminowana, by odzyskać prawa do płyty, co w końcu się udało, dzięki czemu “Crossings Project” ujrzy światło dzienne na nowo, ale już na pewno nie z polskim wydawcą.
SR: Czyli na razie, skoro poprzedni wydawca zdjął twój album z serwisów streamingowych, nośniki fizyczne praktycznie się wyprzedały pozostaje krótki filmik na YouTube i czekanie na reedycję?
KG: Tak, ale już kończąc temat Martina, skoro w tle leci cohenowskie „Hallelujah” w wykonaniu Youn Sun Nah, to od razu przypomniało mi się podobny – Cæcilie Norby i właśnie w ten sposób Martin zmiksował moje „Love Again” – z bardzo blisko podanym wokalem, z niemalże zerowym pogłosem. I jak je odsłuchałam, to byłam autentycznie przerażona.
SR: Czym? Przecież sama widzisz, że właśnie taki „intymny” sound świetnie się sprzedaje.
KG: Tylko ja chciałam inaczej, po swojemu, tak jak sobie to wymarzyłam. I ja – taka nasiąknięta skandynawską przestrzenią, oddechem dostałam zupełnie inną estetykę. Estetykę na wskroś amerykańską, totalnie różną od naszej europejskiej, której Amerykanie mówiąc wprost kompletnie nie rozumieją, pomijając fakt, że jej nie znają. Nie znają Garbarka, Molvaera, Komedy. Skończyło się na tym że zafundowaliśmy sobie miesiąc edukacji wzajemnej. Ja pokazywałam Martinowi sound i artystów europejskich, a on iście amerykańskie produkcje. Świetny czas i wielka lekcja dla mnie. Gdy Martin zmiksował “Love Again” za blisko byłam załamana, więc jedyne co mogłam zrobić, to siedziałam przez całą noc w Logicu robiąc po swojemu swój referencyjny draft soundu płyty, jednocześnie zastanawiając się jak powiedzieć Martinowi, że ja to słyszę inaczej. Finalnie, gdy mu to powiedziałam kamień spadł mi z serca. Podzieliłam się o 5 na ranem efektami swojej dłubaniny, a on na totalnym luzie stwierdził „Relax, to można zrobić na różne sposoby”. Finalnie „Crossings” zabrzmiało w połowie drogi pomiędzy Skandynawią a Ameryką i wyszedł z tego prawdziwy contemporary jazz.
A właśnie, żeby nie teoretyzować, przywiozłam Wam egzemplarz „Crossings Project”. Włączymy?
SR: Super! Dziękujemy i od razu przesiadamy się z Melco na „Czesia” (czyli CEC-a)
KG: Możecie zrobić głośniej ;-)
SR: Album brzmi zdecydowanie lepiej niż „Normal”. To zupełnie inny świat, czuć dynamikę w całym paśmie, wokal wreszcie się nie chowa a przestrzeń śmiało można określić zjawiskową. Każdy z instrumentów ma swoje jasno sprecyzowane miejsce i co istotne nie jest przewalony, czy sztucznie nadmuchany. Krótko mówiąc audiofilska realizacja bez „samplerowych” naleciałości. Przesłuchaliśmy z Tobą mniej więcej jego połowę i śmiało możemy uznać, że w pozytywnym znaczeniu „wywala korki”. To kawał dobrej a przy tym świetnie zrealizowanej muzyki. Ba, przy tej jakości jeśli „Crossings…” pojawiłby się do przyszłego AVS, to miałby szansę stać się dyżurną płytą wystawy. Oczywiście to ewidentna nisza i zjazd oszołomów podobnych do nas, ale to zawsze jakiś punkt zaczepienia i zarazem próba ognia.
KG: Dziękuję i zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego cały czas prowadzę rozmowy. Cieszę się, że teraz rozumiecie, czemu chcę dać mu nowe życie, jeszcze raz wydać, ale wydać u kogoś, kto ten materiał udźwignie i będzie w stanie go odpowiednio „szeroko” pokazać. Marzy mi się też projekt wydania „Crossing” na DVD z orkiestrą, tym bardziej, że mam jeszcze parę utworów, które finalnie na tę płytę nie trafiły a są dokładnie w tym samym klimacie.
SR: Tylko zdajesz sobie sprawę z własnej sytuacji? Chodzi nam o fakt, że „Crossings Project” nagrałaś 8 lat temu, „Normal” jeszcze wcześniej (2009) a one do obiegu wchodzą praktycznie dopiero teraz, bądź wejść dopiero mają.
KG: „Normal” był wielkim sukcesem. Gdyby nie on, nie zrobiłabym „Crossings Project”. Tylko ów sukces … nie dotyczył Polski.
SR: No właśnie. Odnieśliśmy wrażenie, że praktycznie zawsze było Cię więcej w Niemczech niż u nas.
KG: Dokładnie. „Normal” wydał niemiecki Jaro Medien, więc oczywistym było, że skupili się na rynku lokalnym sprzedając ponad 11 000 płyt CD. Całkiem nieźle jak na debiutantkę.
SR: Za to w Polsce dobrze o „Crossings …” napisali JazzPRESS i HFiM, gdzie zarówno za muzykę, jak i jakość nagrania dostałaś po 5*) i …
KG: I nikogo to tak naprawdę nie interesowało, ponieważ była to za trudna muzyka plus doszły do tego względy nazwijmy je ogólnie towarzyskie, więc kiedy okazało się, że nie ma szans na trasę, koncerty, to wyjechałam do Stanów.
SR: I Stany dały Ci niesamowitego kopa oraz szersze spojrzenie na rynek muzyczny.
KG: Zdecydowanie. Dla mnie ideałem muzyka są ci, którzy cały czas szukają i nie boją się wyjść z własnej strefy komfortu. Swoje nowe utwory również zrealizowałam, zrobiłam zupełnie inaczej niż poprzednie. Jestem dumna z „Crossings Project”, ale to już zrobione, za mną, czas na coś nowego, innego – bardziej mrocznego, brudnego.
SR: W elektronicznych klimatach?
KG: Nie, absolutnie. Bardziej vintage’owych, bo właśnie vintage’owa, hendrixowa, soulowa jestem. Elektronika to nie moja bajka.
SR: Nawet taka w klimacie w jakim operuje Pauszek, czy Rudź
KG: Nie, bliżej mi do Lennyego Kravitza, Jacka White’a z soluem i zajebistą melodyką. To jest taki mój własny „brud”. Będzie kawałek trapowy z Józkiem Skrzekiem na moogu.
SR: No to bazując na tym co dotychczas wypuściłaś i co mogliśmy usłyszeć, to spore zaskoczenie.
KG: Przecież ustaliliśmy, że nie dam się zaszufladkować. Znaleźliśmy się (muzycy, producenci, generalnie branża) w takim momencie, że musimy szukać nowych kanałów dotarcia do odbiorcy, stąd muzyka do gier komputerowych, gdzie już udało mi się sprzedać jedną piosenkę. Teraz gry powoli przejmują rolę filmu, gdzie kiedyś pojawienie się muzyki/piosenki pozwalało zaistnieć twórcy w szerszej świadomości. Kolejnym novum są rynki, które otworzyły się na szeroki świat to K- i J-POP, gdzie również piszę piosenki dla azjatyckich artystów.
SR: Jakoś powoli przestaje nas to dziwić, szczególnie biorąc pod uwagę skalę w jakiej oni produkują niemalże na skalę masową kolejne zespoły, gwiazdki i fundusze jakimi dysponują. I te nakłady ewidentnie słychać, bo wystarczy wziąć pierwszy z brzegu krążek z ww. nurtu i jest „grubo”.
KG: Oj tak. Może zabrzmi to okrutnie, ale tam nie ma człowieka – jest produkt. Co ciekawe zanim powstanie na tamten rynek piosenka oni mają już gotową historię i szczegółowo opracowany jej cykl życia z choreografią teledysku, a muzyka jest jedną z wielu składowych misternego biznes planu. Jednak lubię pisać K-POP, bo z racji panującej tam konkurencji i zupełnie innej estetyki, melodyki itp., jest niezwykłym wyzwaniem. Całe szczęście na dostarczanych zamawiającym demówkach mogę śpiewać po angielsku a nie po koreańsku w K-Popie i japońsku w J-Popie
SR: W Japonii jest przecież jeszcze J-metal i to też jest ogromny biznes a jednocześnie coś zupełnie innego
KG: Tam wiele rzeczy jest innych, ale jak mój brat, który jest totalnym nerdem i biologiem molekularnym dowiedział się, że piszę właśnie K i J-Popowe kawałki to z uznaniem stwierdził, że wreszcie poszłam w dobrą stronę i zajęłam się czymś na światowym poziomie.
SR: Śmiech.
KG: Serio. Ale to jest mega fajne, bo z jednej strony nowe, inne, więc nie gnuśniejesz a z drugiej pozwala obudzić w tobie wewnętrzne dziecko. Leczysz się ze swojego ego a jednocześnie poszerzasz horyzonty, bo przy K i J-Popie pisząc musisz myśleć o choreografii i jak do danego kawałka wykonawcy będą tańczyć.
SR: A plany?
KG: Plany są. Marzy mi się typowo amerykański album – ale taki 100% ich, z ich muzykami, tamtejszym studiem, produkcją. Ponadto materiał na nową płytę jest. W dodatku bardzo mroczny, brudny i bezkompromisowy, jednak cały czas zastanawiam się z kim i u kogo ją wydam. No i jest jeszcze jakieś 40 innych utworów, które planuję jakoś powoli, acz sukcesywnie wypuszczać.
SR: Szczerze życzymy ich realizacji i większego szczęścia do wydawców. Serdecznie dziękujemy za wywiad i … do zobaczenia.
W grudniu 2021 na polski rynek wchodzi Lumin P1 będący połączeniem odtwarzacza sieciowego, konwertera CA i przedwzmacniacza. Cena urządzenia to 43.990 złotych.
Pod względem funkcjonalnym to najbardziej elastyczny z dotychczasowych odtwarzaczy Lumina. P1 ma bogaty zestaw wejść. Dla sygnałów analogowych do dyspozycji jest wejście symetryczne XLR oraz niesymetryczne RCA. Dla sygnałów cyfrowych jest wejście AES/EBU XLR, koncentryczne RCA, optyczne, USB typ B (zrealizowane na układzie XMOS), 3 wejścia HDMI. Do portu USB typ A można podłączyć nośniki z plikami do odtwarzania (tylko pojedyncza partycja FAT32, exFAT lub NTFS).
Połączenie z siecią lokalną można zrealizować na dwa sposoby. Do dyspozycji jest wejście optyczne SFP 1000Base-T Gigabit Ethernet, co pozwala by odizolować się od zakłóceń obecnych w sieci. Oprócz tego jest również wejście RJ45 1000Base-T Gigabit Ethernet. Wbudowany jest dwu-sieciowy interfejs ze switchem sieciowym. Oba połączenia sieciowe mogą być wykorzystywane równolegle, na przykład jedno do routera, a drugie do Lumina L1 czy NAS.
P1 może pobierać sygnał z dowolnego serwera UPnP, UPnP AV lub zgodnego z OpenHome umieszczonego w tej samej sieci lokalnej. Poza tym w zakresie odtwarzania strumieniowego na wyposażeniu jest też obsługa Roon Ready, Spotify Connect, TIDAL Connect, Qobuz, FLAC Lossless Radio, TuneIn Radio, Apple AirPlay, odtwarzania Gapless (bez przerw), playlist na urządzeniu i multi-room (Songcast).
Wyjścia analogowe są w postaci symetrycznej XLR oraz niesymetrycznej RCA. Tor analogowy wykorzystuje rozwiązania z modelu Lumin X1. Układ ma topologię dual mono a wyjścia analogowe są sprzęgane przez transformatory LUNDAHL LL7401. Na wyjścia analogowe może być przekierowany sygnał z dowolnego wejścia analogowego lub cyfrowego. Planowane jest też wprowadzenie funkcji passthrough na wejściu i wyjściu analogowym co poszerzy możliwości integracji P1 w systemach kina domowego.
Sygnał można też podać z P1 do innego urządzenia w formie cyfrowej. Na wyposażeniu jest wyjście koncentryczne BNC i wyjście HDMI z obsługą ARC. Można też wykorzystać jako wyjście port USB. Przy czym na wyjście HDMI można skierować tylko sygnał z innego HDMI, a na wyjścia cyfrowe tylko sygnał ze źródeł strumieniowych. Na HDMI obsługiwane jest przekazanie (passthrough) sygnału 4K. Możliwości HDMI pozwalają wykorzystać P1 jako centrum dwukanałowego systemu AV bez stosowania amplitunera czy procesora. Sygnał audio jest odtwarzany przez glówne kolumny sytemu stereo.
Do konwersji cyfrowo-analogowej zastosowano dwa układy ES9028PRO. Lumin P1 ma konfigurację dual mono. Do taktowania zastosowano oscylatory Dual Femto. Producent w swoich materiałach wspomina też o unikalnym systemie dystrybucji sygnału zegara wykorzystującym FPGA. Cyfrowa regulacja głośności o 32-bitowej precyzji jest oparta o technologię LEEDH Processing. Użytkownicy mogą skorzystać z upsamplingu do DSD128 lub PCM 384kHz dla wszystkich plików na wejściach cyfrowych.
Zasilacz ma dwa transformatory toroidalne. Osobne są sekcja dla układów analogowych i cyfrowych. Zastosowano niskoszumne liniowe stabilizatory.
Do sterowania P1 dostępne są aplikacje Lumina na urządzenia przenośne Apple iOS (wymagany iOS 8.0 lub późniejszy) oraz na urządzenia przenośne z Androidem (wymagany Android 4.0 Ice Cream Sandwich lub późniejszy). Aplikacje dają pełny zakres kontroli funkcji i ustawień, między innymi pamięć ustawienia głośności dla każdego wejścia.
W zestawie jest też pilot zdalnego sterowania. Pozwala on na sterowanie odtwarzaniem, zmianę wejść i głośności (także dla Roon). Planowane jest też uruchomienie przycisków o spersonalizowanych funkcjach. Odbiornik podczerwieni w P1 jest też kompatybilny pilotami uniwersalnymi, telefonami i systemami automatyki.
Obudowa jest wykonana z aluminiowych paneli obrabianych na CNC. Dostępne są dwa warianty wykończenia, w naturalnym aluminium lub z obudową anodyzowaną na czarno.
Możliwe są aktualizacje oprogramowania wewnętrznego i potencjalne wprowadzenie udoskonaleń lub nowych funkcji.
Dane techniczne Lumin P1:
Wspierane formaty plików … DSF (DSD), DFF (DSD), DoP (DSD), FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF, MQA, MP3, AAC (w kontenerze M4A)
Odtwarzanie z sieci … DSD do DSD512 | PCM do 384kHz, 16-32 bity, stereo | pełne dekodowanie MQA
Odtwarzanie z USB … DoP128 | PCM 44.1-384kHz, 16-32 bity, stereo (USB Audio Class 2, Windows 10 v.1703 lub późniejsza / Mac OSX lub późniejszy)
Odtwarzanie z AES/Optyczne/SPDIF … PCM 44.1kHz-192kHz, 16-24 bity | DSD64 (DoP64, DSD over PCM)
Odtwarzanie z HDMI (x3) … wsparcie PCM 2.0, 4K Video Passthrough
Wyjście USB … wsparcie natywne DSD512 | PCM 44.1-384kHz, 16-32 bity, stereo
Wyjście BNC SPDIF … PCM 44.1kHz-192kHz, 16-24 bity | DSD64 (DoP64, DSD over PCM)
Wyjście HDMI ARC (x1) … wsparcie PCM 2.0, 4K Video Passthrough
Napięcie wyjściowe … 6Vrms na XLR | 3Vrms na RCA
Wymiary SWG … 350 * 107 * 350 mm
Masa … 12kg
Dystrybucja: Audio Atelier
Mam nadzieję, że nie tylko ja, ale również Wy obecny rok z racji ponownego około-pandemicznego odwołania naszego jesiennego święta AVS, uważacie za pewnego rodzaju kolejny – drugi z rzędu – okres audiofilskiej żałoby. Niestety takie mamy czasy i śledząc rozwój sytuacji wydaje się, że najbliższym czasie nic na to nie da się poradzić. Na szczęście fraza „wydaje się” nie oznacza kategorycznej niemożliwości, co w ostatni piątek dobitnie udowodnił znany chyba wszystkim dystrybutor Nautilus. Co dokładnie zrobił? Otóż znakomicie zdając sobie sprawę z bolesnego dla nas ogólnego letargu w działaniach propagujących wybitny sprzęt odtwarzający muzykę, w warszawskim oddziale swojej działalności na Ul. Kolejowej 45 U/4 zorganizował otwarty dla wszystkich chętnych event. Jednak nie było to zwykły pokaz na żywioł zestawionych komponentów, tylko przemyślana konfiguracyjnie prezentacja polskich wzmacniaczy lampowych ze stajni Audio Reveal. Co ciekawe, bohaterami tego wydarzenia oprócz znanych z testów na naszym portalu konstrukcji First, Second oraz Second Signature, okazało się być również najnowsze dziecko tego brandu o kryptonimie Junior. Co miałem na myśli, określając tę prezentację przemyślaną? Chodzi o świetne wykorzystanie potencjału nie tylko przywołanych wspaniałych integr spod ręki Michała Posiewki – konstruktora i właściciela marki, ale również trudnych do wzorowego nagłośnienia, bo niezbyt dużych, a co za tym idzie wymagających znakomitej wiedzy co z czym połączyć pomieszczeń. Jaki był wynik? Zapewniam, że biorąc pod uwagę dobrze znane mi i prawdopodobnie wielu z Was warunki lokalowe tego salonu, wręcz znakomity, co postaram się opisać w kilku poniższych akapitach.
Na początek kilka informacji na temat samego salonu. Salonu, który jak niewiele podobnych tego typu bytów na naszym rynku jeśli coś ma w ofercie, to zazwyczaj może pochwalić się tym na półce. A gdy nawet okaże się, że coś dzień wcześniej znalazło nowego szczęśliwego właściciela, zazwyczaj nie ma najmniejszego problemu, aby na bazie dwóch pozostałych sklepów tego dystrybutora zaspokoić potencjalne zapotrzebowanie w Warszawie i na odwrót. Co znajduje się w ofercie, nawet jeśli ktoś nie jest dokładnie zorientowany, z grubsza pokazują fotografie z zastawionymi tematycznie od góry do dołu, dedykowanymi danemu producentowi półkami. Jednak w moim odczuciu najistotniejszym działaniem tego dystrybutora w promocji posiadanych marek nie jest przed momentem wspomniana tak zwana statyczna wystawka, tylko częsta prezentacja bardzo ciekawych zestawów w głównej, czyli otwartej części salonu. Owszem, to nie są sesje do krytycznych odsłuchów, jednak nie oszukujmy się, czasem nawet takie poglądowe pokazy okazują się być bardzo ważnym czynnikiem formującym kierunek naszych dalszych poszukiwań. Naturalną koleją rzeczy w momencie opisywanego eventu główną rolę w sekcji wzmocnienia dzierżyły polskie wzmacniacze Audio Reveal, jednakże bywając w warszawskim Nautilusie już kilkukrotnie, nie raz widziałem pełne zestawy na bazie oferty Accuphase, Ayon-a, Leben-a, czy Octave wespół z kolumnami Dynaudio, Chario, czy choćby Avantgarde Acoustics. Jak to mówią, do wyboru, do koloru. Dla mnie to ma bardzo duży sens. A jestem skłonny domniemywać, iż jeśli z racji dokładnej wiedzy czego oczekuje się od życia może nie Was, to już dla średnio zaawansowanych melomanów taki proceder z pewnością również jest słusznym działaniem.
Gdy doszliśmy do clou tej opowieści, czyli co prawda okraszonych wieloma niewiadomymi, ale jednak w efekcie ciekawie wypadających sesji odsłuchowych, muszę stwierdzić, iż dla mnie najbardziej intrygującą sytuacją wieczoru było zderzenie się z możliwościami najnowszego dziecka stajni Audio Reveal, czyli modelem Junior. To przecież gabarytowy maluch, a w kwestii karmienia kolumn odpowiednio mocnym prądem pokazał się od jak najlepszej strony. Jak widać na zdjęciach – na jednej z fotek zostali uwieńczeni radosny konstruktor wraz ze szczęśliwym posiadaczem modelu First, karmiony gramofonem Transrotor i odtwarzaczem CD Ayon CD-35 współpracował z maleńkimi monitorami Boenicke. Jednak niech nie zwiedzie Was ich porównywalna do pudełka na basenowe klapki wielkość, bowiem tak naprawdę od strony zapotrzebowania na prąd mamy do czynienia z przysłowiową cegłą. Nie raz słyszałem spektakularne porażki na bazie tych maleństw, dlatego też w momencie przekraczania progu zlokalizowanego od strony ulicy pomieszczenia i spojrzeniu na oczekujący mnie zestaw byłem pełen obaw. Ba, obawy potęgowało bardzo ciche granie systemu jako rozgrzewka, jawiąc się jako anorektyczna opowieść o zapisanym na słuchanym krążku wydarzeniu muzycznym. Na szczęście strach miał tylko wielkie oczy, gdyż już lekkie, czyli zazwyczaj na poziomie codziennego słuchania podkręcenie gałki Volume pokazało, z jakim kozakiem mamy do czynienia. Chodzi mianowicie o zaskakujący feedback zwiększania głośności, jakim był powodujący opad szczęki zapas oferowanej przez wzmacniacz mocy. Otóż dźwięk przy braku odczuwalnego poziomu zniekształceń – przypominam o ciężkich do wysterowania kolumnach, przyjemnie dostawał oczekiwanego body. Jednak ani krzty nie tracił przy tym kontroli. Mało tego. Im grałem głośniej, tym był wyższej próby. To było na tyle znamienne w odbiorze, że z usłyszanego pakietu płyt opierając się na zjawiskowo pokazanym kontrabasie, nie omieszkałem zamówić sobie widniejącego na fotkach jazzowego Trio. Najzwyczajniej w świecie byłem świadkiem bardzo pouczającej sytuacji, gdy z pozoru skazany na porażkę, bo zapięty pod potrzebujące prądu prosto z elektrowni mini-monitorki lampowy maluch prowadził je jak na smyczy. Naturalnie w oddaniu tak realnego basu wielkich skrzypiec pomagało samo, niezbyt duże pomieszczenie, jednak to tylko udowadniało, iż obsługa salonu zdawała sobie sprawę z kilku faktów. Jakich? Już zdradzam. Po pierwsze – znali potencjalne potrzeby trudnych do wysterowania kolumn Boenicke. Po drugie – byli świadomi możliwości będącego jednym z bohaterów tego towarzyskiego spotkania wzmacniacza Audio Reveal Junior. A po trzecie – zdawali sobie sprawę, jak w końcowym rozrachunku całość zabrzmi w niełatwym do optymalnego nagłośnienia pomieszczeniu. Znakomicie znając wszystkie wymienione aspekty z autopsji, dla mnie owa prezentacja była na piątkę z plusem. Nic nie dudniło, nic nie zniekształcało, a jako bonus dostałem fajnie zaprezentowany, nie oszukujmy się bardzo trudny do wiernego oddania przez systemy audio kontrabas.
Co prawda na koniec, ale niejako na deser zostawiłem sobie drugi pokój z najmocniejszym Audio Revealem Second Signature z lampami KT-170 na pokładzie w roli sterownika podłogowymi kolumnami Chario. Nie ma co deliberować, to był znacznie dojrzalszy dźwięk. Oczywiście powodem była inna liga nie tylko elektroniki, ale również użytych do konfiguracji kolumn. Większa swoboda, od najcichszych poziomów odpowiednia waga i nasycenie muzyki oraz po raz kolejny pozwalająca pokazać wielobarwność nie tylko średnicy, ale dodatkowo niskich tonów pełna kontrola nad dźwiękiem, od pierwszych nut pokazywały, z jakim potencjałem miałem do czynienia. A należy dodać, iż podobnie do poprzedniego, również odwiedzane jako drugie pomieszczenie dla praktycznie każdego zestawienia jest swoistym wyzwaniem. Tym bardziej z większymi, już podłogowymi kolumnami. Słowo klucz? Naturalnie podobnie do pierwszego występu „wiedza”, co bazując na głównym punkcie spotkania – wzmacniacz Audio Reveal Signature, z czym i jak połączyć, aby z jednej strony zmieściło się sonicznie, a z drugiej pokazało wszystkie plusy punktu zapalnego danej prezentacji. W tym przypadku pozytywnym rozwiązaniem okazało się być użycie oferujących zdroworozsądkowy poziom basu ze skierowanym w podłogę bass-refleksem kolumn Chario, gwarantującego wyśmienitą jakość dźwięku gramofonu Transrotor , kultowego już odtwarzacza Ayon CD-35 oraz dbającego o jak najczystszy sygnał najnowszego okablowania Siltech-a z serii Classic Legend. W tym przypadku wszystko było lepsze. Jednak tak jak pisałem nie dlatego, że droższe, choć to również miało swój duży udział, tylko dlatego, że po pierwsze oparte o większe, a po drugie podobnie do małych Boenicke przez Juniora, tym razem przez Second-a dobrze wysterowane kolumny. Naciągam fakty kwestią rozmiaru kolumn? Bynajmniej, gdyż z moich wieloletnich doświadczeń jasno wynika, iż większe zespoły głośnikowe w pierwszej kolejności dają swobodniejszy dźwięk, a dopiero w drugiej pozwalają z dobrą jakością grać głośniej. A dla mnie w hierarchii jakości grania systemu ważniejsza jest niewymuszoność prezentacji, niż możliwość sponiewierania narządów słuchu mniej lub bardziej spektakularnym poziomem decybeli. Liczy się jakość, a nie ilość, co prezentowany w tym pokoju set na ile pozwalały warunki lokalowe, znakomicie realizował.
Wieńcząc dzieło relacji z tego jakże przyjemnie spędzonego piątkowego wieczoru zamierzenie rozbudowanymi, często wielokrotnie złożonymi podrzędnie zdaniami, chciałem podziękować organizatorowi za zaproszenie oraz gościnę przy suto zastawionym wyśmienitymi wyrobami Sushi i wybornym winem stole, producentowi będących zarzewiem tego eventu wzmacniaczy lampowych Audio Reveal Michałowi Posiewce za miłe rozmowy, zaś pracownikom salonu za nie tylko ciekawie, ale również umiejętnie do warunków lokalowych dobrane zestawienia. Bez najmniejszego drukowania meczu zapewniam, iż dla mnie był to bardzo przyjemnie spędzony wieczór. Kto nie był, niech żałuje.
Jacek Pazio
Najnowsze komentarze