Monthly Archives: marzec 2019


  1. Soundrebels.com
  2. >

Z wizytą w Audiofascie

Opinia 1

Lubicie Państwo niespodzianki? Oczywiście powyższe pytanie ma charakter czysto retoryczny, gdyż któż ich, niezależnie od wieku, płci, czy wyznania nie lubi. W końcu gwiazdkę i urodziny mamy raz do roku a życie dziwnym zbiegiem okoliczności większości nas niestety nie rozpieszcza. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się okazja, a meteorolodzy zapowiedzieli „okno pogodowe”, czym prędzej wybraliśmy się na wiosenną, rekreacyjno – eksploracyjną przejażdżkę poniekąd w nieznane (tam nas jeszcze nie było) i skorzystaliśmy z zaproszenia łódzkiego Audiofastu. Niby dystrybutor wszem i wobec znany, niby co ma w portfolio większość z nas mniej więcej wie, gdyż nawet patrząc na nasze relacje ze stołecznego Audio Video Show z minionych lat (2013, 2014, 2015, 2016, 2017, 2018) pewnie to i owo miało szansę zapaść w pamięć. Przecież widoku potężnych kolumn Wilson Audio, wykonanych z iście zegarmistrzowską precyzją i jubilerskim kunsztem urządzeń Dan D’Agostino, czy wykorzystujących kosmiczne wręcz technologie źródeł cyfrowych dCS iMSB wcale tak łatwo nie da się zapomnieć. Jednak, bazując między innymi na powyższych migawkach, z całkiem sporą dozą prawdopodobieństwa właśnie głównie z cyfrą w roli źródeł Audiofast większości z nas się kojarzy. Warto też nadmienić, iż nie bez znaczenia był też efekt zeszłorocznych roszad w efekcie których pod łódzkie skrzydła trafił duński Gryphon. Jednak dopiero w tym momencie czas na wspomnianą w pierwszym zdaniu niespodziankę, gdyż czekający na nas w Łodzi system oparto nie na źródle operującym na zerach i jedynkach, lecz na gramofonie i to gramofonie, którego szerszemu gronu jeszcze z tego co mi wiadomo w Polsce nie prezentowano. O czym mowa? A to już zdradzę w dalszej części niniejszej mini-relacji.

Ponieważ trafiliśmy na koniec remontu, kiedy główne (większe) pomieszczenie odsłuchowe jeszcze oczekiwało na kolejne działania akomodacyjne, inauguracyjne, niejako zapoznawcze, spotkanie z próbką możliwości łódzkiego dystrybutora odbyliśmy w zaledwie dwudziestometrowej, mniejszej salce. Jednak wbrew pozorom i naszym, wydawałoby się w pełni uzasadnionym obawom, iż w takim metrażu dość pokaźnej postury Alexie Wilson Audio mogą wypaść nazbyt przytłaczająco, zarówno pierwsze, jak i kolejne wrażenia okazały się zaskakująco pozytywne. Za taki stan rzeczy odpowiadała bowiem w równej mierze nie tylko współpracująca z nimi elektronika Gryphon Audio Designs ( phonostage Legato Legacy, preamp Zena i wzmacniacz Mephisto), co również kompleksowa adaptacja akustyczna. Objęła ona nie tylko pofalowane ściany boczne i fraktale szczelnie pokrywające ścianę za systemem, co przede wszystkim wielowarstwowy sandwicz na suficie.
Przejdźmy jednak do ww. niespodzianki, czyli zaskakująco kompaktowego, szczególnie na tle duńsko – amerykańskiego zestawu, gramofonu Grand Prix Audio Parabolica. Ten nad wyraz, przynajmniej z zewnątrz, minimalistyczny projekt okazał się, zgodnie ze nazwą producenta, naszpikowanym iście kosmicznymi technologiami, bolidem analogowej Formuły 1. Począwszy od nomenklatury modelu, czyli legendarnego zakrętu toru wyścigowego Monza, poprzez karbonowe chassis, po sterowanie … gestami, na jakie reagują znajdujące się od spodu korpusu sensory i wydawać by się mogło, że wynikającą ze swoistej obsesji na punkcie perfekcji, kontrolę obrotów talerza z częstotliwością blisko 300 000 (dokładnie 299 320) pomiarów na … obrót. Szaleństwo? Z pewnością, jednak, tak jak w królowej sportów motorowych, tak i ekstremalnym High-Endzie do perfekcji dochodzi się właśnie walcząc o setne i tysięczne części sekundy. Co w przypadku, ww. „malucha” oznacza maksymalne odchylenie obrotów wynoszące … 0.0002%. Powyższy wynik nie byłby jednak możliwy do osiągnięcia przy zastosowaniu konwencjonalnego napędu paskowego, dlatego też amerykańscy konstruktorzy zdecydowali się na napęd bezpośredni z bezszczotkowego silnika. Efekt? Może nie słyszałem zbyt wielu gramofonów w swoim życiu, jednak szukając analogii i obiektu porównań odpowiedź wydaję się być całkiem oczywista – podobną obsesję na punkcie perfekcji i iście kosmicznie wyżyłowanych parametrów dotyczących stabilności pracy oferowanych przez siebie urządzeń spotkać można chyba tylko w … gramofonach TechDAS.

Jak jednak wiadomo, nawet zestawienie samych przysłowiowych pięciogwiazdkowców i rekomendacji redakcji, lecz zestawienie czysto przypadkowe, niczego dobrego nie wróży. Natomiast w Audiofaście miejsca na jakąkolwiek przypadkowość po prostu nie było. Po czym to wnoszę? A po tym, że pomimo wielokrotnych spotkań z kolumnami Wilson Audio, czy to w stołecznym SoundClubie, wymienionych AVS-ach, czy też na Monachijskim High Endzie (m.in. 2018 (tak sobie), i rewelacyjnie w 2017 ( z Moonami 888, D’Agostino , monoblokami Nagry) nigdy, ale to nigdy, nie dane mi było usłyszeć tak referencyjnie prowadzonych – kontrolowanych na basie amerykańskich kolumn. Jeśli dodamy do tego słodką, fenomenalnie rozdzielczą a przy tym daleką od jakichkolwiek oznak ofensywności górę i soczystą średnicę śmiało można uznać, że byliśmy nie tylko świadkami, co wręcz uczestnikami pewnego przełomu w postrzeganiu możliwości dynamicznych i firmowej sygnatury brzmieniowej ww. marki. Nie oznacza to bynajmniej, że do tej pory miałem jakieś zarzuty co do dynamiki reprezentowanej przez amerykańskie kolumny, lecz raczej chodziło nie o ilość, wolumen generowanego dźwięku, bo tego zawsze było pod dostatkiem, lecz o jego … definicję, motorykę. Tymczasem w sobotę wszystko było, używając kulinarnych analogii, al dente. I efekt ten uzyskano nie poprzez osuszenie i odcięcie najniższych składowych, w końcu trudno mieć zastrzeżenia do czegoś, czego de facto nie ma, lecz na drodze bezwzględnej kontroli. Po prostu, podczas dotychczasowych spotkań współpracujące z Wilsonami wzmacniacze najwidoczniej jedynie próbowały prawidłowo je napędzić/wysterować a sztuka ta udała się dopiero zdolnemu oddać 175 W w klasie A mrocznemu Mephisto. Wystarczyło bowiem włączyć symfonikę i to taką adekwatną do wykorzystywanej amplifikacji, czyli daleko nie szukając … „Mephisto & Co.” (Eiji Oue / Minnesota Orchestra), bądź gęste, poprzetykane orkiestrowymi wstawkami nagrania rockowe („The 2nd Law” Muse), by chcieć z taką intensywnością doznać mieć do czynienia zdecydowanie dłużej aniżeli li tylko podczas jednej wyjazdowej sesji.

Czy można lepiej? Zakładam, że z pewnością tak, jednak biorąc pod uwagę, iż było to zaledwie nasze pierwsze, „oficjalne” spotkanie prezentujące możliwości i dosłownie wycinek oferty łódzkiego Audiofastu we w pełni kontrolowanych przez Nich warunkach, to powiedzenie, iż „apetyt rośnie w miarę jedzenia” w tej sytuacji wydaje się nader trafne.
Serdecznie dziękując za gościnę i możliwość rzutu uchem i okiem na warunki, w jakich odbywają się pierwsze odsłuchy i próbne konfiguracje urządzeń dostępnych w audiofastowym portfolio z niecierpliwością czekamy na zakończenie prac w głównym pomieszczeniu odsłuchowym, gdzie z tego co nam wiadomo mają rezydować jeszcze ciekawsze obiekty audiofilskiego kultu. Krótko mówiąc … do zobaczenia.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Analizując pojawiające się na naszych łamach recenzje i relacje tak pod kątem źródeł ich pozyskiwania, jak i organizatorów wszelakiej maści eventów, z łatwością powinniście dostrzec, iż nie mamy specjalnego problemu z pozyskiwaniem materiału testowego od zdecydowanej większości dystrybutorów. Jednak jak to w życiu bywa, zdarzają się przypadki, w których mimo teoretycznie wspólnego celu nasze drogi nie mogą złapać wspólnego azymutu. O co chodzi? Mówiąc wprost, bez względu na fakt wiedzy o sobie nawzajem, w temacie testów jakoś nam nie po drodze. I nie ma znaczenia, co jest przyczyną takiej sytuacji, gdyż nie jest to tematem dzisiejszej publikacji, tylko należy stwierdzić, że tak czasem bywa. Na szczęście, mijający czas w połączeniu z bogatym portfolio wspomniane kilka linijek wcześniej drogi potrafi skierować na wspólny kurs. To zaś nie tylko dla nas, czyli portalu opisującego swoje soniczne przygody, czy oczekującego na werdykt dostawcy sprzętu, ale również dla czytelników wydaje się dość interesującą informacją. Po co ten pompatyczny wywód? Otóż mam przyjemność zakomunikować, iż po latach żeglowania po akwenie audio najwyższych lotów udało nam się nawiązać współpracę z reprezentującym ze względu na iście high-endową ofertę, stacjonującym w Łodzi dystrybutorem Audiofast. Zaciekawieni? Jeśli tak, zatem zapraszam na kilka linijek wrażeń z wizyty w centralnej Polsce, czyli w siedzibie przywołanego podmiotu, gdzie na dobry początek przywitała nas nad wyraz ciekawa duńsko-amerykańskiej konfiguracja.

Kreśląc ten akapit muszę przyznać, że gdy weszliśmy do przybliżonego Wam stosowną serią fotografii, niezbyt wielkiego, 20-metrowego pokoju, widząc zazwyczaj bardzo dynamicznie grające kolumny Wilson Audio Alexia w mojej głowie natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka. Przecież to są smoki dedykowane bezproblemowemu nagłośnieniu kubatur amerykańskich salonów, a tymczasem my mieliśmy do dyspozycji kolokwialnie mówiąc pokój z rodzimego M3. Owszem, promyk nadziei na to karkołomne przedsięwzięcie rzucał współpracujący z fantastycznym gramofonem Grand Prix Audio Parabolica kruczoczarny system Gryphona z najmocniejszą stereofoniczną końcówką mocy Mephisto w roli dawcy niezbędnej ilości prądu. Jednak dobrze znając płatające róże figle życie, obawy zelżały tylko minimalnie. I wiecie co? Gdy najpierw popłynął spokojny jazz, potem dynamiczny Rock, a na koniec spektakularna symfonika, okazało się, iż pierwszy raz usłyszałem te kolumny w tak fenomenalnie kontrolowanym przez napędzający je system pokazie sonicznym. Żadnej buły na basie i krzyku na górze. Naturalnie wszystko w estetyce otwartego, jednak ani przez moment męczącego, tylko swobodą prezentacji bardzo wciągającego grania. Ponadto zapewniam, iż bez względu na swoje zapatrzenie na mocne wysycenie przekazu, to co usłyszałem w Łodzi, spokojnie mógłbym w całości zaimplementować do swojego audiofilskiego świata. Zaskoczeni? Przyznam, że ja również, ale natychmiast zaznaczę, oprócz elektroniki słowem kluczem tego wydarzenia była dobrze zrealizowana adaptacja akustyczna pomieszczenia. Przynajmniej takie wnioski nasuwają się po zjawiskowym występie systemu de facto przeznaczonego do znacznie większych pomieszczeń. Można by powiedzieć: „Cuda panie, cuda”, ale to w przeciwieństwie do większości audiofilskiego voodoo to jest czysta fizyka, którą dystrybutor umiejętnie zaprzągł do swoich potrzeb.

Kończąc tę z racji wynikających z weekendu ram czasowych, niezbyt rozbudowaną łódzką opowieść, chciałbym podziękować właścicielowi marki Audiofast za miłą atmosferę, spełnianie naszych najbardziej karkołomnych zachcianek muzycznych, a także potwierdzające gruntowną wiedzę o własnym portfolio, czyli co z czym połączyć, to nad wyraz pozytywne zaskoczenie dźwiękowe. Z przeprowadzonych rozmów wnioskuję, iż nadajemy na tych samych falach, co rokuje jeśli nawet nie na stałą, to co najmniej okazjonalną współpracę z udziałem jego bogatej, high-endowej oferty. Czy tak będzie, pokaże czas. Jednak bez względu na wszystko, oświadczam, iż miniona, słoneczna i w pełni zasługująca na miano wiosennej sobota, obfitowała w 100% pozytywne doznania natury audiofilskiej.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lion Shepherd „III”

Gdy nieco dokładniej, aniżeli zazwyczaj, przyjrzymy się naszej rodzimej gospodarce bardzo szybko okaże się, iż naszymi głównymi dobrami eksportowymi są owoce, warzywa, ślimaki, młodzi a przy tym wykształceni specjaliści i … muzyka. Do niedawna było jeszcze mięso, jednak jak się okazało zagraniczni odbiorcy niespecjalnie mieli ochotę na konsumpcję nadwiślańskich kultur … bakterii i innych specyfików, jakimi szprycowano mięso pochodzące ze sprawnego, bądź wręcz żywego „inaczej” bydła. No i z tego co mi wiadomo, to z grafenem też nam nie wyszło. Całe szczęście w sferze muzycznej jest zdecydowanie lepiej i nikt przy zdrowych zmysłach (na pewien budynek w okolicach dawnego Służewca Przemysłowego zwanego obecnie Mordorem pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia), przynajmniej na razie, nie próbuje budować wizerunku Polski na radosnej tfu.. , znaczy się twórczości przaśnych Zenków, Sławków i innych remizowych „-ów”. W dodatku sami zainteresowani, czyli kompozytorzy, muzycy z krwi i kości, świetnie realizujący się na polu muzyki filmowej, „poważnej” – klasycznej i współczesnej, czy też rockowej z powodzeniem zapewniają sale jak świat długi i szeroki. W ramach potwierdzenia posłużę się przykładem regularnie pojawiającej się w naszym dziale muzycznym Katarzyny Borek, czy też przedstawicielami nad wyraz szerokiego spectrum gatunków pojawiającymi się w Studiu U22 (Krzysztof Penderecki, Jerzy Maksymiuk, Michał Urbaniak, Anna Maria Jopek, Behemoth, Riverside, Amarok, etc. ), czy też na nieco bardziej hermetycznych – stricte audiofilskich spotkaniach (np. z Jackiem Gawłowskim w SoundClubie). Krótko mówiąc muzyczna ekstraklasa. Cieszy również fakt, iż grono to cały czas się powiększa i co i rusz dołączają do niego kolejni młodzi, zdolni, przebojowi i właśnie z taką formacją mieliśmy okazję spotkać się w ramach „Piątków a nowa muzyką” w miniony … wtorek. Mowa o stołecznym zespole Lion Shepherd, który postanowił przedpremierowo podzielić się z zaproszonymi gośćmi materiałem ze swojego najnowszego albumu „III” i co nieco przybliżyć kulisy jego powstania.

Zacznijmy jednak od kurtuazyjnej prezentacji samych sprawców tego zamieszania. Otóż Lion Shepherd tworzą Kamil Haidar (wokal), Mateusz Owczarek (gitara) i od 2018 r. Maciej Gołyźniak (perkusja) a „III”, jak sama nazwa wskazuje jest ich trzecim – po „Hiraeth” (2015) i „Heat” (2017), wydawnictwem. Materiał został zrealizowany w owianym w pełni zasłużoną sławą gniewoszowskim (Dolina Kłodzka) Monochrom Studio a ww. „core” zespołu swym udziałem wsparli Atom String Quartet, Robert Szydło (gitary basowe) oraz Łukasz Damrych (instrumenty klawiszowe). O Lion Shepherd zaczęło się robić głośno już jakiś czas temu, jednak wiatr w żagle formacja złapała podczas trasy koncertowej z Riverside i obecności na festiwalach Impact Festival (2015), oraz Przystanek Woodstock (2016). O ile jednak dla co poniektórych byłaby to pełnia szczęścia a bardzo często również i kres możliwości, to akurat w tym przypadku spokojnie możemy mówić o fazie początkowej i de facto starcie do właściwej rozgrywki, gdyż już w tym roku Lion Shepherd usłyszeć i zobaczyć będzie można przed gwiazdami formatu Bullet For My Valentine (12 kwietnia – Progresja), czy … Scorpions (21 lipca – Arena Gliwice, 23 lipca – Ergo Arena).
W oficjalnych materiałach prasowych można wyczytać, iż stylistyka grupy oscyluje wokół rocka, world music, transu i brzmień bliskowschodnich, jednak oprócz w pewnym sensie oczywistych podobieństw do twórczości wspominanych we wstępniaku Riverside i Amarok, czyli pewnej „okołofloydoskiej” rzewności, u Lion Shepherd z łatwością da się wyłowić zdecydowanie szersze spectrum inspiracji sięgających obszarów znanych z dokonań tunezyjskiej formacji Myrath, czy elektronicznego okresu … Paradise Lost. Na poprzednich albumach pojawiali się m.in. Jahiar Irani (współpraca m.in. z Kayah Transoriental Orchestra) i Rasm Al Mashan (Naxos Orchestra, Soomood), a wśród wykorzystywanego instrumentarium gościły syryjska lutnia oud, perski santur, oraz hinduskie i arabskie perkusjonalia. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż Panowie idą własną, jasno wytyczoną drogą a powyższe porównania stanowią niejako jedynie swoiste punkty zaczepienia, orientacyjne chorągiewki dla wszystkich tych, którzy sięgając po dany krążek chcą, lub wręcz potrzebują pewnych wskazówek, czego mniej więcej mogą się spodziewać. A spodziewać można się naprawdę sporo, bo przybyli do Studia U22 muzycy zupełnie otwarcie przyznali, iż „III” nagrywali na przysłowiowego maxa i jakakolwiek chłodna kalkulacja, że „to wystarczy” nie wchodziła w rachubę. Co ciekawe zarówno wielowątkowość, jak i skomplikowanie metów w większości utworów sprawiające wrażenie pewnej dedykacji li tylko nagraniom studyjnym i reprodukcji z dostępnych na rynku nośników, okazała się jedynie potwierdzeniem posiadanych przez ekipę Lion Shepherd umiejętności, gdyż wszystko to, co na dotychczasowych i zbliżającym się krążku zawarli, są w stanie zagrać w ukochanych i dających im energię do dalszej pracy warunkach koncertowych. No może z wyjątkiem partii smyczkowych wykonywanych przez Atom String Quartet, które to przejmują syntezatory, chociaż … Kamil Haidar stwierdził, że np. w sopockiej Operze Leśnej zagraliby z Kwartetem.
I jeszcze słowo o warstwie realizacyjnej. Otóż ekipa Lion Shepherd do swojej twórczości pochodzi kompleksowo, tzn. dając z siebie wszystko podczas sesji nagraniowych oczekuje również najwyższej jakości na dalszych etapach post-produkcji. Dlatego też z wielka uwagą i pietyzmem przygotowała odrębne mixy na nośniki cyfrowe (CD i … pendrive’y USB 3.0), jak i dwupłytowy LP a na wtorkowym spotkaniu dane nam było posłuchać plików 24bit/96 kHz (dla LP przygotowano 24bit/192 kHz).

W skład wykorzystanego podczas wtorkowego spotkania systemu tym razem weszły: transport plików Auralic Aries G2, pełniący tym razem rolę DAC-a Accuphase DP-560, przedwzmacniacz Accuphase C-2120 i dyżurnie rezydujące w Studiu U22 zestawy głośnikowe Sveda Audio Blipo + Chupacabra.

„III” ukaże się w 29 marca  a dwupłytowy LP w maju 2019 roku nakładem Universal Music Polska.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

„Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles

Nasi starzy (chodzi oczywiście o staż a nie wiek) i wierni (znaczy się od czasu do czasu zaglądający na nasza stronę), a przy tym szczęśliwie dysponujący iście słoniową pamięcią, czytelnicy widząc tytuł niniejszej relacji z pewnością kojarzą podobną publikację z 2015. Jednak tym razem, zamiast wkomponowanego w większy – audioshowowy format „panelu”  spotkanie przy ósmym studyjnym albumie legendarnej „Czwórki z Liverpoolu” miało zdecydowanie bardziej niezależny format. Znaczy dedykowany „event” odbywający się w ramach organizowanego przez Studio U22 w Sailing Poland Yacht Club cyklu „Wieczorów z czarna płytą”.

Ponieważ jest to już trzeci „wieczorek” a przy okazji poprzednich, podczas których mieliśmy okazję dotknąć absolutu muzycznych kamieni milowych pod postacią „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd  i „Kind of Blue” Milesa Davisa  zdążyłem już, wydaje mi się, w satysfakcjonującym stopniu przybliżyć tak samo miejsce spotkań, jak i ich ideę, tym razem od razu przejdę do rzeczy.

Skoro mowa o The Beatles trudno byłoby się spodziewać, by w roli eksperta pojawił się ktokolwiek inny aniżeli ich największy „psychofan” – sam Piotr Metz. I tutaj znów warto cofnąć się do wspomnianego we wstępie odsłuchu albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” z taśmy matki, gdyż o ile wtedy datowane na 1 czerwca 1967 (to się nazywa odpowiednia celebracja Dnia Dziecka) wydawnictwo, z racji wykorzystywanego nośnika, zaprezentowane zostało w możliwie najbliższej studyjnym realiom formie, to tym razem na Alei Szucha pojawiły się dwa prezentowane wtenczas jedynie jako ciekawostki rarytasy. Pierwszym był czerwony first-press Toshiby a drugim limitowana i wydana jedynie w ilości 5000 ręcznie numerowanych egzemplarzy reedycja Mobile Fidelity Sound Lab, której właśnie użyliśmy do czwartkowego odsłuchu.
Zanim jednak pochylimy nad tym jak i na czym owa audiofilska limitacja zagrała, chciałbym rzucić nieco światła na okoliczności w jakich ww. album powstawał. Warto bowiem mieć świadomość, że w drugiej połowie lat 60-ch Beatlesi mieli status niekwestionowanej super gwiazdy i mogli pozwolić sobie praktycznie na wszystko i patrząc z perspektywy czasu śmiało możemy powiedzieć, że skwapliwie z tego przywileju korzystali. Jako przykład niech posłuży słynny, opublikowany w magazynie „London Evening Standard”, wywiad z 4 marca 1966, jaki z Johnem Lennonem przeprowadziła Maureen Cleave, w którym padło sławetne stwierdzenie: „Chrześcijaństwo zaniknie. będzie się kurczyć i zniknie. Nie trzeba się o to spierać – wiem, że mam rację i czas to potwierdzi. Jesteśmy teraz bardziej popularni niż Jezus. Nie wiem, co się skończy pierwsze – rock and roll czy chrześcijaństwo. Jezus był w porządku, ale jego uczniowie byli tępi i zwyczajni. To przez ich przekręty jest to (chrześcijaństwo – red.) dla mnie zrujnowane”. Nie muszę chyba dodawać, jakie zamieszanie, w tamtych czasach, ta wypowiedź spowodowała. Choć po prawdzie, na święte oburzenie „konserwatywnej Ameryki” trzeba było czekać blisko pół roku – gdy wywiad został przedrukowany w tamtejszej prasie.
Do tego doszła decyzja, by po prostu skupić się na tworzeniu muzyki a tym samym … nie grać koncertów i było to ze wszech miar słuszne posunięcie. Zamiast bowiem nagrywać niejako w biegu – w przerwach między trasami, Panowie mogli wreszcie „poszerzać horyzonty” – vide ubogacająca podróż Harrisona do Indii, której piętno słychać w „Within You Without You”, czy też eksperymenty Lenona z substancjami psychoaktywnymi mające swe odzwierciedlenie w niewinnym „Lucy In The Sky With Diamonds”, zamknąć się na ponad pół roku (prace nad nowym materiałem rozpoczęto w listopadzie 1966r.) w Abbey Road pod czujnym okiem George’a Martina i stworzyć prawdziwe arcydzieło. Arcydzieło będące jeśli nie pierwszym, to na pewno jednym z pierwszych koncept-albumów a nie jedynie zlepkiem niekoniecznie związanych ze sobą pod względem tematycznym i muzycznym pochodzących z singli utworów.
Podobnie sprawy miały się z chyba najlepiej rozpoznawalną okładkę Beatlesów przedstawiającą zespół ubrany w groteskowe mundury, w otoczeniu ponad 60 tekturowych podobizn słynnych postaci popkultury (m.in. Bob Dylan, Marilyn Monroe, Marlon Brando, Flip i Flap, Oskar Wilde, Edgar Allan Poe, Albert Einstein i Karol Marks). Widoczna fotografia została wykonana przez Michaela Coopera 30 marca 1967 w Photo Studios w Chelsea (dla niewtajemniczonych to dzielnica Londynu), a za cały projekt okładki odpowiadał artysta Peter Blake.
A teraz najlepsze. Otóż sam George Martin miał niegdyś powiedzieć iż „Nigdy naprawdę nie słyszałeś „Sierżanta”, jeżeli nie słyszałeś go w mono”. Jakiż był tego powód? Całkiem prozaiczny, bowiem nad miksem mono spędzono znacznie więcej czasu aniżeli nad wydaniem stereo, nad którym „nie czuwali” nawet sami Beatlesi, pracujący w tym czasie nad następnymi nagraniami. O ile bowiem stereo w końcówce lat 60-ych było już w rozkwicie, to jednak mono wciąż pełniło rolę formatu dominującego. Jednak piszę to bynajmniej nie po to, by zdeprecjonować miks stereofoniczny, a jedynie oddać klimat epoki. Warto bowiem podkreślić, że zaplecze jakim dysponowali Beatlesi i George Martin w Abbey Road (m.in. czterościeżkowe magnetofony) był sennym marzeniem większości ówczesnych gwiazd. Ponadto George Martin wraz z ekipą współpracujących z nim inżynierów ciężko się napracowali również nad miksem stereofonicznym, dokonując najprzeróżniejszych zabiegów od łączenia różnych śladów, przenoszenia ich pomiędzy kanałami, czy zwalniania i przyspieszania. Oczywiście zgodnie z dzisiejszymi standardami i przede wszystkim możliwościami technicznymi, całość może wydawać się mocno anachroniczna. Sztywne „upakowanie” – przyporządkowanie poszczególnych sekcji instrumentów do lewego, bądź prawego kanału, czy dość szczątkowa, symboliczna gradacja planów wraz ze śladowym ogniskowaniem źródeł pozornych na środku sceny, to niewątpliwa sznyt tamtych lat, ale miejmy świadomość, że jak na lata 60-te, to był prawdziwy majstersztyk! I jeszcze jedno – powyższy sposób prezentacji na słuchawkach może okazać się nawet lekko traumatycznym przeżyciem, jednak już na stacjonarnym systemie Hi-Fi na pewno będzie inaczej niż współcześnie, ale co najmniej równie ciekawie.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać uwspółcześnionej wersji, to w pierwszej kolejności powinien sięgnąć po jubileuszowe remastery wykonane pod okiem syna George’a Martina – Gilesa. W telegraficznym skrócie zdecydowanie lepiej zagospodarowano w nich centrum panoramy stereofonicznej, głos prowadzący jest pośrodku a chórki wreszcie słychać w obydwu kanałach. Ponadto nie mi osądzać, czy tylko przywrócono, czy też na nowo wykreowano iście trójwymiarową przestrzeń – obszerną, naturalną, z adekwatnym do londyńskich warunków, a więc nieprzesadzonym pogłosem, ale efekt jednoznacznie jest in plus. Nie zapomniano też o odpowiednim dociążeniu dołu pasma.

Jak sami Państwo widzicie od ostatniego spotkania w Sailing Poland Yacht Club zaszły dość radykalne zmiany, czyli de facto całkowita wymiana dotychczasowego systemu grającego, którego konfiguracją zajęła się ekipa stołeczno – krakowskiego Nautilusa. Pokrótce w skład prezentowanego w czwartkowy wieczór zestawu weszły – gramofon Transrotor Massimo z wkładką My Sonic Lab, przedwzmacniacz Octave Phono Module, monofonicznych końcówkach mocy Octave MRE-220 i zjawiskowych kolumn Dynaudio Confidence C4 a okablowanie pochodziło od Acrolinka, Siltecha i Vovoxa. Warto również wspomnieć, iż całość spoczęła na firmowym – rodzimej produkcji stoliku Base Audio.
O brzmieniu, jakie owa misterna układanka zaoferowała nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż zarówno klubowo-barowa przestrzeń, w jakiej przypadło jej występować, jak i dość „archiwalny” materiał nie pozwalają na formułowanie jakichkolwiek konstruktywnych wniosków. Mając jednak w pamięci wcześniejsze spotkania, przyznam się, iż osobiście jestem orędownikiem polityki trzymania sprzętu studyjnego w studiu a Hi-Fi i High-End „na salonach”, co obu ww. obszarom (o słuchaczach nie wspominając) w większości przypadków wychodzi na zdrowie. Oczywiście od powyższej definicji, jak to zwykle w życiu bywa, są odstępstwa, jednak w 99,9% przypadków o ile z elektroniką jeszcze można, i to z sukcesem, eksperymentować (daleko nie szukając Bryston 4B³), to już z kolumnami tak różowo nie jest.

Serdecznie dziękując na zaproszenie i patrząc na ewolucję, jaka ze spotkania na spotkanie dokonuje się w organizowanych w Sailing Poland Yacht Club spotkaniach, z nieukrywaną ekscytacją czekam na kolejne, które z tego, co mi wiadomo zaplanowano na 24/04 i 23/05. Do zobaczenia.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Transparent XL PowerIsolator

Link do zapowiedzi: Transparent XL PowerIsolator

Opinia 1

Bez względu na Wasze postrzeganie nieprzewidywalności codziennego życia, spieszę wszystkich poinformować, iż dzisiejszy punkt programu w dwóch aspektach będzie bardzo zbieżny z opublikowanym ostatnio testem uziemienia systemów audio Nordost QKORE6. Co mam na myśli? Przecież to proste. Po pierwsze obydwa brandy pochodzą zza wielkiej wody, czyli Stanów Zjednoczonych, a po drugie, każdy z nich działa na polu około-elektrycznym naszych układanek. Owszem, Nordost ze swoją srebrną kostką jedynie dodatkowo uziemiał poszczególne komponenty, a dzisiejszy gość – Transparent Audio wystawił do zaopiniowania mówiąc kolokwialnie czyściciela prądu, ale patrząc na obydwa recenzenckie starcia cały czas walczymy o jak najlepsze warunki pracy systemów audio w domenie życiodajnej energii elektrycznej i okiełznanie generowanych jej bytem problemów. Zatem gdy kości zostały rzucone, mam przyjemność poinformować wszystkich zainteresowanych, że na recenzencki tapet trafił mogący pochwalić się amerykańskim rodowodem poprawiacz zasilania Transparent XL PowerIsolator, którego wizytę w naszych progach zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi Hi-Fi Club.

Analiza fotografii jasno daje do zrozumienia, że bez względu na pracę do wykonania, coś aspirujące do obecności w najbardziej wysublimowanych systemach audio, musi wyglądać jak milion dolarów. I z takim przypadkiem mamy dzisiaj do czynienia. Nasz POWERISOLATOR nie jest prostą skrzynką, tylko obłym od góry, w zdecydowanej większości wykończonym w połyskującym lakierze sarkofagiem dla zaimplementowanych wewnątrz układów stabilizujących energię elektryczną. Front Amerykanina jest swoistą centralką informującą nas stosownymi diodami o prawidłowym podłączeniu fazy i wykonywanej przez urządzenie konkretnej pracy: Protection i Izolation. Natomiast plecy, trochę ograniczając ilość potencjalnych odbiorników, ale w pełni zaspokajając potrzeby niezbyt rozbudowanego konglomeratu, oferują jedynie trzy gniazda zasilające, jedno wejście zasilania ISOLATORA i główny włącznik. Miłym akcentem jest dostarczanie w standardzie do każdego poprawiacza prądu dedykowanego kabla zasilania Transparent XL. A już swoistą kropką nad „i” stanowi skrywający komplet opiniowanych komponentów, wyściełany profilowaną gąbką, rodem z serialu o agencie 007 gustowny czarny kuferek.

Gdybym miał w kilku zdaniach opisać sposób oddziaływania naszego bohatera, na mój zestaw, powiedziałbym iż konsekwentnie podążał drogą naznaczoną przez motto całej oferty tego brandu, czyli praca nad ucywilizowaniem przekazu z wyciśnięciem energii środka pasma w roli głównej. Co mam na myśli? Otóż jak ogólna wieść gminna niesie, od zarania dziejów konstrukcje tego producenta nadają zasilanym nimi systemom szczyptę gładkości, ale również sprawiają, że dzięki unikaniu tak zwanego zamulenia średnicy nasze ośrodki przyswajania fonii czerpią z muzyki wszystko co najlepsze. Naturalnie należy zdawać sobie sprawę, iż ortodoksyjni wielbiciele szybkości narastania dźwięku ponad wszystko z tego powodu mogą się lekko obruszać, gdyż według nich jest pewnego rodzaju uśredniająca sygnał manipulacja, ale nie oszukujmy się, odsetek zwolenników godzinnego strzelenia sobie w ucho jest znikomy i nikt nie każe im iść drogą Transparenta. Jednak jeśli nie należycie do wspomnianego obozu wątpliwych sonicznie przygód na własne życzenie, myślę, że dobro niesione przez główny temat naszego spotkania jest w stanie wpisać się w prawie każdą układankę. Dlaczego? Po pierwsze – eliminacja, lub choćby uspokojenie tętnień sieci sprawia, że oczyszczają nam się górne rejestry. A po drugie – wykorzystując do tych celów opisywaną amerykańską myśl techniczną zyskujemy na bardzo trywializowanej przez wielu wszechwiedzących audiofilów muzykalności. Mało? Według mnie całkowicie wystarczy, gdyż wdrażając obydwa tematy w życie w zdecydowanej większości słuchana przeze mnie muzyka aż kipiała z radości. Jaka i dlaczego tylko zdecydowana większość, a nie całość? W odpowiedzi na pierwsze pytanie padnie muzyka dawna, jazz i nawet wszelkie odmiany rocka, bowiem umiejętnie podany akcent wysycenia przekazu świetnie wspierał wokalizę i wszelkie naturalne instrumenty. Oczywiście, aby przekaz wypadł zjawiskowo, owo wypełnienie środka pasma nie mogło przybrać postaci otyłości. Ale spokojnie, miałem do czynienia z wieloletnim specjalistą w tej materii, dlatego też czy to twórczość Claudio Monteverdiego, popisy kwartetów niestety nieżyjącego już Tomasza Stańki, czy nawet folk-metalowy zespół Percival Schuttenbach były nad wyraz przyjemnie spędzonym czasem. Gdy wymagał tego materiał muzyczny, delektowałem się plastyką stroika saksofonu, czy eufonią popisów solowych violi di gamba. By natychmiast po tym, naturalnie na własne życzenie, zmieniając nurt muzyczny zaznać wulkanu energii spod znaku folk-metalowych buntowników z krążka „Svantevit”. To może wydawać się dziwne, ale Transparent XL POWERISOLATOR w jednej chwili pozwalał mojemu systemowi przywdziewać możliwości kameleona. A przecież raczej stawiał na dystynkcję, aniżeli wyrywność dźwięku. Jeśli chodzi zaś o pytanie numer dwa, również nie nazwałbym tego porażką, tylko mniej ofensywną wizją muzyki. Konkretnie? Z zaznaczeniem, że w moim, już samym w sobie bardzo gęstym zestawieniu, ale wszelkiego rodzaju produkcje elektroniczne sprawiały wrażenie delikatnie wstrzemięźliwych. Nie bez werwy do grania. Co to, to nie. Ale nie tak przenikliwe i konsekwentne w procesie niszczenia narządów słuchu, jak życzyliby sobie wielbiciele tego rodzaju zapisów nutowych. Powiem szczerze, że akurat mnie to nawet odpowiadało. Jednakże będąc konsekwentnym w rozgraniczeniu jak jest, a jak powinno być, musiałem o tym wspomnieć. Mimo to nie czepiałbym się tego podpunktu zbyt kurczowo, gdyż patrząc nań zdroworozsądkowo miałem do czynienia z typowym przykładem uzyskiwania jednego, owszem w tym przypadku małym, ale jednak kosztem drugiego. Takie jest życie i nic na to nie poradzimy.

Próbując skreślić jakąś konstruktywną puentę tego odcinka zasadniczym wydaje się być pytanie o kwestię ogólnego sensu aplikacji podobnych ustrojstw. I muszę Wam powiedzieć, że mimo dość bliskiego umiejscowienia od mojego domu stacji transformatorowej i doprowadzenia do budynku siły (400V), przez cały czas, nawet późną porą, słyszałem pożądaną przez melomanów eliminację pochodzących z sieci zakłóceń. Do końca nie wiem, czy Transparent XL PowerIsolator filtrował „piki” wprowadzane do sieci przez mój system, czy mimo bliskości rozdzielni prądu niesione z linii artefakty, ale fakt jest faktem, w okresie testu muzyka odznaczała się pożądanym przeze mnie spokojem. Jednak fraza „spokój” w tym przypadku nie jest synonimem stanu po spożyciu dawki pavulonu, tylko ogólnego porządku na wirtualnej scenie dźwiękowej, co wprost proporcjonalnie przekładało się na jej czytelność. Czegóż chcieć więcej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Niby od testu przewodów zasilających XL Power Cord minęły pond dwa lata, a w ofercie amerykańskiego Transparenta władzę nadal sprawuje „piąta generacja”. Czy to źle? Bynajmniej. Powiem nawet, że patrząc na taką stabilizacją okiem konsumenta, jest to wręcz niewątpliwy powód do pewnego zadowolenia, bo o ile w przypadku umownego segmentu „kinodomowego” fluktuacja modeli ma czysto sezonową częstotliwość, to już w High-Endzie jakiekolwiek nerwowe ruchy nie wywołują zbytniego entuzjazmu wśród odbiorców. Jeśli bowiem jakieś zmiany mają się pojawiać, to powinny być one nazwijmy to ogólnie „gruntowne i zasadne” a nie li tylko podyktowane chęcią kosmetycznego liftingu. Skoro zatem, przynajmniej na razie zmian nie ma a z Transparentami XL Power Cord, jak dosłownie przed chwilą zdążyłem nadmienić, już mieliśmy do czynienia, to czemu znów o nich piszę? Otóż piszę, gdyż tym razem z solowo występującej gwiazdy jego (znaczy się ich, ale potrzebować będziemy tylko jednej sztuki) rola została zredukowana do funkcji akcesorium dołączanego do głównego bohatera dzisiejszego spotkania, którym jest kondycjoner, lub stosując firmowa nomenklaturę „terminal zasilający” Transparent XL PowerIsolator.

Jak na audiofilskie standardy bryła Transparenta XL PowerIsolator jest nad wyraz estetyczna i kompaktowa, choć jak to w życiu bywa pozory mylą, gdyż w kontakcie bezpośrednim okazuje się zaskakująco ciężka i mówiąc najoględniej „głucha”. Hybrydowy korpus wykonano bowiem z aluminium i termoformowanych polimerów, od środka wzmocniono dodatkowymi wieńcami a całość suto podlano własnej receptury żywicą epoksydową. Dzięki temu uzyskano bardzo nisko umieszczony środek ciężkości i idealne tłumienie wszelakiej maści rezonansów i wibracji.
Masywny, aluminiowy front wydaje się być idealnym połączeniem minimalizmu i komunikatywności. Bowiem, choć ilość znajdujących się na nim elementów ograniczono do minimum, to jednocześnie nie upośledzono jego funkcji informacyjnej. Dlatego też oprócz centralnie umieszczonych logotypu producenta i nazwy modelu znajdziemy na nim trzy niewielkie i całe szczęście mało jaskrawe diody informujące o aktywacji sekcji ochronnej, izolującej (dwie skrajne), oraz o ewentualnej błędnej polaryzacji przewodu zasilającego (środkowa). Ściana tylna to już zupełnie inna para kaloszy, gdyż ze względu na niezbyt dużą powierzchnię użytkową udało się tam ulokować jedynie trzy wyjściowe gniazda zasilające Schuko ze złoconymi pinami i nad wyraz czytelnie oznaczoną – czerwona kropką – polaryzacją, główne gniazdo zasilające IEC i włącznik. Czemu napisałem „jedynie trzy gniazda zasilające”? Odpowiedź jest banalnie prosta, gdyż w wersji amerykańskiej gniazda są cztery a ponadto konstruktorom udało się jeszcze wcisnąć wejście i wyjście Gigabit Ethernet. Żeby nie było nam jednak zbyt smutno, to na pocieszenie nadmienię iż mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa mają jeszcze gorzej, bo dla nich Transparent przewidział wersje jedynie z dwoma gniazdami.
Od strony technicznej warto zauważyć, iż w XL PowerIsolatorze zastosowano znaną do tej pory jedynie z topowego OPUS-a technologię Power Conditioning Filter zapewniającą, zgodnie z deklaracjami producenta, usuwanie zakłóceń z sieci zasilającej bez jakiejkolwiek limitacji mocy i przesunięć fazowych.

O ile podczas poprzedniego testu samych przewodów zasilających XL dane mi było załapać się na wynikającą z ich ewidentnego niewygrzania chimeryczność, to tym razem już takich niespodzianek nie było. Po pierwsze całość musiała swoje pograć u dystrybutora a po drugie z pole position startował Jacek i to jemu przypadł zaszczyt ewentualnej akomodacji i doprowadzenia dzisiejszych bohaterów do stanu używalności. Dlatego też po przejęciu PowerIsolatora dałem mu dwie doby na zadomowienie się w moim systemie i nie odnotowując żadnych niepokojących anomalii, ani też ewidentnych zmian w „jego brzmieniu” ze spokojnym sumieniem przystąpiłem do niezobowiązującej analizy jego wpływu na to, co w tzw. międzyczasie dobiegało z moich dyżurnych Contourów. A wpływ ów okazał się tyleż zauważalny, co nieco uprzedzając bieg wydarzeń … nader miły. W dodatku chcąc organoleptycznie zweryfikować zapewnienia producenta o podobnież całkowitym braku limitacji mocy pozwoliłem sobie wpiąć oprócz Lumina i Ayona również najdelikatniej mówiąc nieprzepadającą za jakąkolwiek filtracją końcówkę Brystona. Jakby tego było mało zamiast jakiegoś „bezpiecznego” plumkania od razu sięgnąłem po „Wasteland” Riverside i … już otwierająca „The Day After” wokaliza sprawiła, że wiedziałem, iż przynajmniej do końca ww. albumu nie ruszę się z kanapy. A potem było tylko lepiej, przynajmniej do czasu, ale o tym za dłuższą chwilę. Po pierwsze miłemu dosaturowaniu poddana została średnica, przez co głosy wokalistów stały się nieco bliższe a tym samym bardziej namacalne. Po drugie delikatnemu podbiciu uległ przełom średnicy i wyższego basu, co automatycznie podkręciło motorykę nagrań a jakby tego było mało, to po trzecie krawędzie najniższych składowych pociągnięte zostały grubszą niżeli zazwyczaj kreską. Domyślają się Państwo w jakim kierunku powyższa charakterystyka zmierza? Dokładnie, to niemalże ideał dla większości miłośników cięższego rocka, tym bardziej, że i góra nader zgrabnie wpisuje się w ową misterną układankę, gdyż zamiast irytująco cykać i wyciągać na pierwszy plan wszelkie sybilanty stawia na pyszniącą się w złotych promieniach zachodzącego słońca słodycz. Co istotne odfiltrowaniu, czy też wyciszeniu nie ulegają elementy odpowiedzialne za kreację przestrzeni i tzw. oddech, więc pomimo wyraźnego dociążenia i przesunięcia równowagi tonalnej ku dołowi całości nie brakuje swobody i trójwymiarowości a gitarowym riffom zadziorności. Przesiadka na jeszcze nieco cięższy repertuar, czyli dość intensywnie ostatnimi czasy eksploatowane przeze mnie wydawnictwo „Distance Over Time” Dream Theater, tylko potwierdziła moje wcześniejsze obserwacje. Im bowiem bardziej brutalny, spektakularny i zarazem gęsty materiał lądował w plikograju, odtwarzaczu, czy na talerzu gramofonu, tym żwawiej Transparent uwalniał kolejne pokłady iście hollywoodzko – bizantyjskiego przepychu.
Jednak ów oszałamiający wulkan ciekłego metalu miał też i swoje drugie, już nie tak jednoznacznie zachwycające oblicze. Chodzi bowiem o momenty, gdy zamiast ściany dźwięku i monumentalnych partii czy to wokalnych, czy instrumentalnych, trzeba było zagrać ciszą, lub skupić się na szeleście miotełki „głaszczącej” werbel. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. XL PowerIsolator wszystko co miał do zrobienia, czyli stworzenie nieprzeniknionego atłasowo-czarnego tła, absolutnie cichego „podkładu”, czy też likwidację ewentualnego, pasożytniczego rozedrgania źródeł pozornych, to robił i robił to bardzo sumiennie. Problem jednak w tym, że akurat w tym przypadku dobrze, czy sumiennie pozostawia, przynajmniej u mnie, pewien niedosyt. Zarówno na niezwykle skupionej i klimatycznej „Tribute to Tomasz Stańko” Piotr Schmidt Quartet, jak i pełnej sakralnego oddechu „Canticum Canticorum” Les Voix Baroques odczuwałem pewną, może nie tyle nerwowość, co przyczajenie i prężenie muskułów. To taka permanentna gotowość do ataku, który z oczywistych względów w wyżej wymienionym repertuarze po prostu nie występuje. Jednak to też nie była sytuacja bez wyjścia, gdyż wypięcie z Transparenta końcówki mocy w pewnym sensie zmniejszyło poziom adrenaliny i stonizowało intensywność jego sygnatury, co jednocześnie sprawiło, iż owa jazzowo-klasyczna intymność ponownie zaczęła dochodzić do głosu. Jest to moim zdaniem dość jednoznaczny przykład, iż mając XL PowerIsolatora we własnym systemie, decyzję o tym, co i przy jakim repertuarze powinno być w niego wpięte podejmować powinniśmy tyleż spontanicznie, co indywidualnie.

Wpięty w tor audio Transparent XL PowerIsolator, a tak po prawdzie tor audio wpięty w Transparenta, bez ogródek pokazuje, że nawet z pozornie kakofonicznych prog-metalowych albumów można uzyskać nie tylko bogactwo barw i soczystą średnicę, lecz również niezaprzeczalne wyrafinowanie, idealnie splecone z iście hollywoodzkim rozmachem. Jeśli tylko ktoś lubi taką manierę na śniadanie, obiad i kolację, to i w nieco mniej patetycznych klimatach osiągnie audiofilską nirwanę. Pozostałej części potencjalnych odbiorców sugerowałbym osobistą weryfikację co i kiedy warto w amerykański kondycjoner wpiąć.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201 & Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 32 500 PLN

  1. Soundrebels.com
  2. >

McIntosh 70th Anniversary

Firma McIntosh celebruje 70 rocznicę swojego powstania wprowadzeniem na rynek specjalnej Limitowanej Edycji Systemu Rocznicowego. Powstanie zaledwie 70 takich systemów, a zakup każdego z nich wesprze działalność międzynarodowej organizacji charytatywnej Save the Children.
Firma McIntosh, globalny lider w zakresie produkcji najwyższej jakości sprzętu audio już od momentu swojego założenia w 1949 roku przez Franka McIntosha „Mr. Maca”, będzie świętować 70 rocznicę swojego powstania w 2019 roku.

Aby odpowiednio uczcić to wyjątkowe wydarzenie, McIntosh z przyjemnością ogłasza wprowadzenie na rynek specjalnej Limitowanej Edycji Systemu Rocznicowego, na który składają się dwa nowe lampowe urządzenia: przedwzmacniacz C70 i końcówka mocy MC2152. Każde z nich posiada specjalne oznaczenie rocznicowe, a numery seryjne obu komponentów są ze sobą zgodne. Zestawy są też numerowane od 1 do 70. Do pakietu dodawany jest album „…for the love of music…” opisujący historię firmy McIntosh. Zawiera on również certyfikat autentyczności całego zestawu rocznicowego.
Powstanie zaledwie 70 takich zestawów, co czyni z nich prawdziwą gratkę dla kolekcjonerów. Z każdego sprzedanego zestawu firma McIntosh przekaże 1000$ na rzecz międzynarodowej organizacji humanitarnej Save the Children, która w 2019 roku obchodzi swoje 100-lecie. Jej celem jest m.in. poprawa poziomu życia dzieci, ułatwienie im dostępu do edukacji i ochrona przed przemocą.

„W 70 rocznicę naszego powstania jesteśmy zaszczyceni mogąc realizować wizję Mr. Maca, który pragnął zaoferować najwyższej klasy urządzenia audio wszystkim miłośnikom muzyki na całym świecie.” – powiedział Charlie Randall – prezes McIntosha. „Jesteśmy szczęśliwi, mogąc robić to co kochamy od tak dawna. Nie udałoby nam się to, gdyby nie wsparcie wszystkich naszych klientów, dilerów i dystrybutorów, i dlatego chciałbym podziękować każdemu z nich.” – dodał Randall. „Będąc szczęśliwymi ludźmi, jesteśmy zaszczyceni mogąc wesprzeć tych, którzy są w potrzebie, przekazując finansowe wsparcie Save the Children, prawdziwie wartościowej organizacji charytatywnej oddanej idei pomagania dzieciom z wszystkich zakątków świata”.
„Jesteśmy wdzięczni firmie McIntosh za uczynienie nas częścią obchodów 70-lecia jej istnienia.” powiedział Carlos Carrazana – wiceprezes Save the Children. „Ten rok jest również ważny dla Save the Children, gdyż będziemy celebrować nasze 100-lecie – kamień milowy w naszej historii, który nie zaistniałby gdyby nie wsparcie partnerów takich jak McIntosh”.

Uaktualnienie. Już wszystkie 70 zestawów Limitowanej Edycji Systemu Rocznicowego zostało sprzedanych. W związku z tym firma McIntosh oferuje swoim klientom standardową wersję końcówki mocy MC2152 70th Anniversary i przedwzmacniacza C70 70th Anniversary. Można je zamawiać w komplecie lub oddzielnie. Każde z tych urządzeń będzie posiadało napisy rocznicowe identyczne z tymi z zestawów limitowanych. Co więc rożni je od powyższych? Numery seryjne nie będą zgodne w obu urządzeniach oraz nie będzie specjalnej numeracji zestawów limitowanych od 1 do 70.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio-Technica ATH-ADX5000
artykuł opublikowany / article published in Polish

Nie ma co ukrywać, że uwielbiamy uczestniczyć, oczywiście w roli obserwatorów, we wszelkiej maści audiofilskich wyścigach zbrojeń. Kiedy bowiem poszczególne firmy prężą muskuły, co i rusz wypuszczając na rynek kolejne, coraz to lepsze produkty, zyskują na tym przede wszystkim konsumenci, a i nam – „bajkopisarzom” wpada małe co nieco.  Nie wierzycie? A co powiecie Państwo na fakt, iż ledwo zdążył opaść kurz po testach Denonów AH-D9200 a do naszej redakcji zawitały konkurencyjne flagowce? Jednak zamiast proekologicznej otoczki Audio-Technica w modelu ATH-ADX5000 stawia na iście kosmiczne technologie – do budowy komór słuchawek wykorzystano niezwykle sztywny polimer PPS (Polisulfid fenylu) i włókno szklane, membrany 58-milimetrowych przetworników pokryto wolframem, a układy magnetyczne wykonano z permenduru.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Nordost QKORE6 & QRT QB8 Mark II & TYR 2

Link do zapowiedzi: Nordost QKORE 6

Opinia 1

W dobie niemalże wszechobecnego zasięgu 3, 4 a nawet czającego się w przedsionku 5G, prawdziwej plagi zasilaczy impulsowych, nieodzownych w naszych czasach łączności Wi-Fi i Bluetooth, wszelakiej maści urządzenia elektryczne i łączące je przewody śmiało można uznać za swoistą, misterną sieć kumulująco – wzmacniającą. W telegraficznym skrócie i możliwie lapidarnie powyższe „plagi egipskie” indukując się w naszych drogocennych audiofilskich „ołtarzykach” trafiają finalnie wraz sygnałami użytecznymi do głośników „ubogacając” swoją obecnością dobiegające naszych uszu dźwięki. Nie muszę chyba nikogo uświadamiać, iż tego typu artefakty dobrze byłoby jednak w możliwie skuteczny a zarazem bezinwazyjny sposób z toru audio wyeliminować. I nie mówię w tym momencie o tak radykalnych rozwiązaniach, jak pierwsza z brzegu, nomen omen całkiem skuteczna, klatka Faradaya, lecz o najprzeróżniejszych filtrach i kondycjonerach mających zapewnić jak najczystszy strumień elektronów, a tym samym nieskalany sygnał od źródła po kolumny. Śmiało można powiedzieć, że co producent, to inny patent na walkę z ww. anomaliami, więc mający świadomość istnienia problemu nabywca może przebierać w nich jak nie przymierzając w ulęgałkach. Jednym z ciekawszych rozwiązań, z jakimi w ostatnim czasie się spotkaliśmy, zaproponował Audiovector implementując w modelu R8 Arettè system uziemiający Freedom® mający na celu „wyeksportowanie” poza kolumny (a dokładniej do listwy zasilającej) zniekształceń indukujących się w trakcie pracy przetworników. Skoro ów patent sprawdził się w powyższym przypadku i powiem szczerze nie udało nam się odnotować nijakich jego wad, którymi obarczona jest większość wyposażonych w najróżniejsze układy filtrujące listew i kondycjonerów, zaczęliśmy uważniej przyglądać się podobnym – w założeniu nieingerującym tak w układ zasilający, jak i sygnałowy rozwiązaniom. Tym oto sposobem w nasze ręce trafił amerykański kondycjoner masy Nordost QKORE6, a tak po prawdzie, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – krakowskiego Audio Center Poland, kompletny system uziemienia w skład którego, oprócz wspomnianego dosłownie przed chwilą ustrojstwa, weszły znana naszym Czytelnikom z solowych występów listwa QRT QB8 Mark II (w 2014 r. testowaliśmy poprzednią wersję) i wysokiej klasy przewód zasilający TYR 2, co zgodnie z zaleceniami samego producenta miało zapewnić najbardziej efektywne działanie układu.

Tytułowy QKORE6 to dość kompaktowe (27 x 8 x 22,5 cm (S x W x G)), lecz zaskakująco ciężkie (7,8 kg) jak na swoje gabaryty, wykonane ze szczotkowanego aluminium akcesorium, o mało absorbującej aparycji. Ot lekko zaokrąglone krawędzie, brak jakichkolwiek pokręteł, wyświetlaczy i diod, bo niby i jak, skoro mamy do czynienia z konstrukcją na wskroś pasywną, pozbawioną nawet śladowego zasilania. Za jedyny element dekoracyjny można uznać centralnie umieszczony na froncie stonowany szary logotyp. Zdecydowanie więcej dzieje się na ścianie tylnej dysponującej sześcioma terminalami głośnikowymi WBT. Patrząc od lewej, pierwsza trójka dedykowana jest (kolejno) przedwzmacniaczowi, źródłu i innym urządzeniom a wydzielona, kolejna para monoblokom, natomiast ostatnie przydzielono listwie zasilającej (w domyśle QBASE). Wszystkich połączeń dokonujemy z użyciem firmowych, wykonanych ze srebrzonej miedzi OFC (o czystości 99,9999%) w jasnozielonej izolacji FEP przewodami solid core o średnicy 16 AWG. W komplecie z 6-ką znajdziemy dwa takie 2 m „druciki” – jeden z obu stron zakończony wtykami bananowymi (dokładnie BFA) – przewidziany do połączenia z QBASE i drugi, w wersji RCA – BFA do wpięcia w przedwzmacniacz. Pozostałe opcje terminacji (otrzymaliśmy chyba wszystkie – widełki, XLR, USB, BNC, Ethernet,etc.) dostępne są za dodatkową opłatą. Firmowe okablowanie ma zapewnić połączenie o możliwie niskiej rezystancji względem gruntu a tym samym wyłapywanie wszelkich mikro-potencjałów (napięć) degradujących finalne brzmienie naszych systemów, a co za tym idzie kompletną redukcję pasożytniczych szumów. Ów transfer ładunków dokonuje się dzięki unikalnej konstrukcji wewnętrznej QKORE, której sercem są wykonane ze specjalnego stopu metalowe płyty (Low Voltage Attractor Plates) a samo akcesorium od strony elektrycznej staje się sztucznym punktem uziemienia.
Czym różni się druga, stanowiąca obiekt niniejszego testu, wersja QBASE od recenzowanej blisko pięć lat temu poprzedniej inkarnacji, mówiąc zupełnie szczerze nie mam bladego pojęcia, gdyż patrząc na bliźniaczo podobne aluminiowe korpusy o wymiarach 460 x 67 x 120 mm (D x W x S) i ten sam układ gniazd próżno doszukiwać się rzucających się w oczy zmian. Zgodnie z materiałami firmowymi topologię wewnętrzną też ominęła jakakolwiek rewolucja – nadal projekt oparty jest na wyeliminowaniu filtrowania i aktywnych obwodów, uziemienie ma układ gwiazdy a piąte, licząc od doprowadzenia zasilania, oznaczone napisem „Primary Earth” gniazdo uziemia cały system kierując sygnał do wyjścia uziemienia będąc jednocześnie „początkiem” listwy. Dlatego też właśnie do niego należy wpiąć przedwzmacniacz a pozostałe urządzenia zgodnie z diagramem umieszczonym w materiałach producenta.
Debiutujący w 2014 r., podczas monachijskiego High Endu, przewód zasilający Tyr 2 jest topowym (poniżej są recenzowane już przez nas Frey2 i Heimdall 2) modelem środkowej linii Norse 2, nad którą jest będąca przedsionkiem do audiofilskiego raju Valhalla 2 i niepodzielnie panujący Odin (z modelami Odin i Odin 2), a poniżej Leif (Purple Flare, Blue Heaven i Red Dawn). Pomimo niewielkiej średnicy Tyr jest dość sprężysty, choć nie przewiduję większych problemów z układaniem go nawet za mocno przysuniętymi do ściany szafkami a stonowana szata wzornicza oparta na odcieniach szarości i czerni poprzetykanych delikatnymi złotymi akcentami (oznaczenie modelu i producenta) sprawi, że po aplikacji raczej nie będzie rzucał się w oczy. Składa się z 7 srebrzonych przewodów solid core z miedzi OFC o 16 AWG a jego izolację wykonano z FEP (fluorowanego etylenopropylenu) a producent z dumą informuje o zastosowaniu technologii Dual Mono-Filament.

Po rzucającym nieco światła na problematykę zagadnień związanych z ochroną przeciwzakłóceniową naszych drogocennych systemów wstępie i krótkiej charakterystyce dzisiejszych bohaterów możemy wreszcie spiąć wszystko w jedną całość i wziąć się za odsłuchy. Kilka minut audiofilskiej yogi (wbrew pozorom dostęp do ścianek tylnych nie zawsze jest zgodny z naszymi oczekiwaniami), weryfikacja poprawności podłączenia – warto pamiętać, że zielone druciki są kierunkowe i … start. W pierwszej chwili nie kryłem sporego zaskoczenia faktem, że wpływ systemu Nordosta ma się nijak do tego, co dane mi było słyszeć podczas kontaktów tak z samą listwą QBASE, jak i niższymi, aniżeli Tyr 2, przewodami zasilającymi. Tzn. pewne, natywne cechy brzmieniowe, jak m.in. precyzja ogniskowania źródeł pozornych, czy idealna ostrość ich krawędzi, były zauważalne, lecz podane zostały w diametralnie innym kontekście. To nie było stawianie wszystkich kart na swoistą „chrupkość” i nieraz laboratoryjną wręcz sterylność, lecz tym razem ponadprzeciętna rozdzielczość szła w parze z równie spektakularną dynamiką i wysyceniem dźwięków. Śmiem twierdzić, iż efekt ten swą intensywnością dorównywał zmianom, jakich swojego czasu dane mi było doświadczyć podczas kilkutygodniowych testów Furutech Pure Power 6. Wszystkiego nagle stało się więcej, wszystko przedstawiało się wyraźniej a jedyny ubytek, jaki można było zauważyć, to brak, do tej pory stanowiącego nieodzowną stałą składową … szumu. Tak, tak drodzy Państwo – szumu, do którego po prostu się przyzwyczailiśmy. Jednak o ile w epoce królowania magnetofonów i po części gramofonów ów szum stanowił nieodzowny element codziennych prezentacji, o tyle przy źródłach cyfrowych jego obecność wydawać by się mogła całkowicie zbędna. I tak też jest w istocie. Jego wyeliminowanie działa niczym umycie okien po deszczowej jesieni i zimie. Wreszcie cisza obecna w nagraniach pokroju „Tribute to Tomasz Stańko” formacji Piotr Schmidt Quartet, staje się ciszą faktyczną i namacalną a nie li tylko z nazwy. Proszę mi uwierzyć na słowo a najlepiej przetestować na spokojnie we własnym systemie, ale efekt jest na tyle intensywny, że w pierwszej chwili, gdy pomiędzy poszczególnymi frazami trąbki frontmana a perlistymi pasażami fortepianu Wojciecha Niedzieli następuje pauza, to automatycznie słuchacze też wstrzymują oddech, by owej ciszy niczym niestosownym nie zakłócić. Po prostu odlot. Kolejnym następstwem obecności QKORE6 z resztą amerykańskiego towarzystwa jest pozorny, lecz zarazem świetnie zauważalny wzrost głośności. Od razu zaznaczam, że w celu empirycznego wyeliminowania przypadku, bądź niewytłumaczalnego zbiegu okoliczności, porównań z i bez Nordostów dokonywałem kilkukrotnie i za każdym razem ów wzrost występował. Tzn. był słyszalny, lecz … niemierzalny (m.in. z pomocą stosownych aplikacji na smartfony). Chodziło bowiem o to, że pozbawione obecnego do tej pory pasożytniczego lepiszcza dźwięki miały więcej swobody i rozmachu a co ważne zwiększył się ich odstęp od szumu tła i stąd właśnie powyższe wrażenie. Z cienia wyszły wszelakiej maści szelesty i inne mikrodetale, przez co pozornie nieistotne szczegóły jak praca ręki Macieja Grabowskiego na gryfie kontrabasu, czy też zaledwie muskanie blach przez Krzysztofa Gradziuka były oczywiste. Lecz oczywistość ta nie polegała na sztucznym wysunięciu ich na pierwszy plan, lecz na unaocznieniu ich obecności, ich roli w sesji nagraniowej, przy jednoczesnym zachowaniu właściwego da nich miejsca na scenie.
Wspominana poprawa dynamiki i rozdzielczości świetnie sprawdzała się jednak nie tylko w kameralnych, skupionych na cyzelowaniu najdelikatniejszych dźwięków nagraniach, lecz również na typowo hollywoodzkich superprodukcjach. Obfitująca we wgniatające w fotel orkiestrowe tutti i iście post – apokaliptyczne partie chóralne ścieżka dźwiękowa „Batman v Superman: Dawn Of Justice” autorstwa Hansa Zimmera i Junkie XL (aka Toma Holkenborga) z typowej monolitycznej ściany dźwięku ewoluowała do stadium potężnego aparatu orkiestrowego będącego zarówno nierozerwalną jednością, jak i zbiorem poszczególnych sekcji instrumentów, w których skład wchodzili określeni muzycy. Krótko mówiąc można było delektować się całością jako taką, lecz w dowolnym momencie można też było dokonywać swobodnego wyodrębnienia poszczególnych partii i praktycznie schodzić do poziomu jednostki. Dopiero przy tak licznym składzie efekt trójwymiarowości i ogromu sceny robił wrażenie. Można bowiem mieć jakieś tam wyobrażenie o tym jak np. dana sala koncertowa wygląda, jednak z Nordostem w torze nie tylko mamy pojęcie, lecz jesteśmy w stanie doświadczyć ich rzeczywistej kubatury. I wcale nie trzeba wybierać się za ocean udowadniając, że nie mamy złych intencji, ani tym bardziej ochoty na pracę, ubiegając się o wizę turystyczna do USA, gdyż podobne doznania są w stanie zapewnić rodzime produkcje w stylu „MIUOSH | SMOLIK | NOSPR”. Ustawcie tylko odpowiednią głośność i gwarantuję, że poczujecie się Państwo jakbyście byli w Katowicach.
A niejako na deser zostawiłem pewną ciekawostkę. Otóż o ile kluczowe znaczenie i największy przyrost jakości oferowało podpięcie pod QKORE przedwzmacniacza (w moim przypadku rolę tę pełni Ayon CD-35 (Preamp + Signature)) , to dalsze uziemianie lepsze efekty przynosiło w przypadku przedwzmacniaczy gramofonowych (Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp, Gold Note PH-10 & PSU-10), jak i transportu plików (Lumin U1 Mini) aniżeli końcówki mocy (Bryston 4B³). Najwidoczniej w moim systemie właśnie przy najsłabszych sygnałach było najwięcej do zrobienia, co wcale nie oznacza, iż u Państwa będzie podobnie. Wracając jednak do mojego prywatnego ołtarzyka i do twórczości Hansa Zimmera, tym razem kooperującego z Jamesem Newtonem Howardem, kiedy już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy włączyłem sobie „The Dark Knight” i na otwierającym album „Why so Serious?” bas najpierw było czuć jako ciśnienie przytykające uszy a dopiero potem pojawiły się częstotliwości słyszalne. Cuda? Niekoniecznie. Po prostu został uwolniony potencjał cały czas tak w nagraniu, jak i systemie obecny, lecz jednocześnie limitowany przez również obecne tamże pasożytnicze artefakty. Ich wyeliminowanie pozwoliło zatem nie tylko na zejście w niższe, sporadycznie eksplorowane rejony, co przede wszystkim pełniejsze spectrum doznań i pełne oddanie wolumenu informacji zapisanych w materiale źródłowym.

Czy da się zatem jeszcze bardziej poprawić brzmienie z użyciem amerykańskich akcesoriów? Ekipa Nordosta twierdzi, że jak najbardziej a do finalnego tuningu poleca dobór „na ucho”, czyli według własnych preferencji, podstawek antywibracyjnych Sort Kones, na których należy ustawić zarówno QKORE6, jak i QBASE. Jak sami Państwo widzicie droga do audiofilskiej nirwany bywa nieraz na tyle zagmatwana, że czasem warto wejść pozornie do tej samej rzeki, by okazało się, że przy sprzyjających okolicznościach przyrody – vide odpowiedniej konfiguracji poszczególnych elementów, nagle doznajemy swoistego olśnienia i wreszcie zaczynamy czuć o co producentowi tak naprawdę chodzi. O ile bowiem moje poprzednie kontakty z wyrobami Nordosta każdorazowo reasumowałem kurtuazyjnym „rozumiem, szanuję, ale … szukam dalej”, to tym razem, po zaimplementowaniu w swój system QKORE-6 z wyposażoną w przewód zasilający Tyr 2 listwą QRT QB8 Mark II śmiem twierdzić, iż to nie tylko przysłowiowy strzał w dziesiątkę i zdecydowanie „mój dźwięk”, co zaproponowane przez amerykańskiego producenta rozwiązanie nie ma absolutnie żadnych wad. No może poza ceną, lecz jak wiadomo „gentelmani o pieniądzach nie rozmawiają.”

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201; Dr.Feickert Volare + SME M2 + DV KARAT 17DX
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasiilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

Chyba zgodzicie się ze mną, że bardzo często już samo wspomnienie o wpływie okablowania na końcowy efekt soniczny danego systemu audio u wielu zbyt technicznie podchodzących do tematu audiofilów wywołuje delikatnie mówiąc palpitację serca. Naturalnie tłumaczenia braku wiary w podobne cuda są bardzo róże. Jakie? Pierwszym i zazwyczaj eliminującym poszukiwania ewentualnych kolejnych jest prośba o pokazanie wiarygodnych pomiarów. I wszystko byłoby ok., gdyby nie drobny, znany mi z autopsji fakt. O co chodzi? Otóż kilka razy udało mi się podobnemu niedowiarkowi pokazać palcem, czyli najnormalniej w świecie przełączając druty podczas koleżeńskiej wizyty, o co my – przykładający bardzo dużą uwagę do doboru okablowania, cały czas walczymy. Niestety mimo potwierdzenia ewidentnej słyszalności zmian w fonii stwierdzał, że to jest niemożliwe, faktycznie trochę zaburza jego światopogląd, jednak z racji dużego prawdopodobieństwa, iż coś jest źle skonstruowane, nadal pozostaje przy swoim stanowisku. Przyznacie, że twarda z niego sztuka. Ponadto wiem, że takowych gagatków jest cała masa. Jednak na szczęście żyjemy w wolnym kraju i każdy wierzy w co chce, dlatego też mimo odmiennych poglądów nadal wpadamy do siebie na niezobowiązujące mitingi muzyczne. Po co ten cały wywód? Cóż. Pisząc to, podobnych do mojego znajomego melomanów lojalnie ostrzegam, kable przy punkcie zapalnym dzisiejszego testu to mały pikuś. Otóż mówiąc kolokwialnie w tym recenzenckim odcinku zmierzymy się z pokojową wersją uziemienia wykorzystującego energię elektryczną systemu audio, czyli stosunkowo nowym w ofercie amerykańskiej marki Nordost kondycjonerem masy QRT QKORE6, który w celach zapewnienia podczas testu jak najlepszej kompatybilności z resztą współpracujących z nim akcesoriów wspomagały firmowa listwa zasilająca QRT QB8 MKII i dedykowany do niej kabel zasilający TYR 2. Ważną, zamykającą ten akapit informacją, jest wzmianka, iż dystrybucją bohaterskiej trójki na naszym rynku zajmuje się krakowski Audio Center Poland.

Biorąc pod uwagę fakt solowych występów listwy zasilającej QRT QB8 na naszych łamach i tylko epizodycznym bycie kabla zasilającego TYR 2 w tej części tekstu przyjrzymy się bliżej głównie kondycjonerowi uziemienia QKORE6. Jednak nie liczcie na jakieś szczególnie dogłębne informacje, gdyż dokładne dane na temat mającego właściwości uziemiające wsadu są mocno strzeżone. Co zatem wiadomo? Przeglądając internet może nie do końca na temat konstrukcji Nordosta, ale z pewnością jego konkurencji coś da się wyczytać i jak wiadomo materiały są różne. Dlatego też może trochę dowcipnie, ale idąc za danymi producenta naszego punktu zainteresowań mogę zdradzić, iż w trzewiach tytułowej szóstki nie znajdziemy przysłowiowego „kociego żwirku”, tylko będące stopem specjalnych metali płyty zwane LVAP (Low-Voltage Attractor Plate). To ustrojstwo tworzy czysty potencjał masy, co pozwala skutecznie zniwelować powstające w urządzeniach zakłócenia elektryczne, a to ma przełożyć się na krystaliczny sound tak zabezpieczonej układanki generującej uwodzący nas dźwięk. Jeśli chodzi o inne dane na temat QKORE6, w kwestii obudowy mamy do czynienia z bardzo elegancko prezentującą się, całkowicie izolującą masę czynną kondycjonera od wpływu bodźców zewnętrznych, wielkością oscylującą w rozmiarze dawnych wież midi, wykonaną w technice szczotkowanego aluminium, o słusznej wadze srebrną skrzynką. Front unikając zbędnego blichtru może pochwalić się jedynie nadrukowanym logo marki i nazwą produktu. Zaś tył idąc za nazwą oferuje sześć dedykowanych dla konkretnych urządzeń terminali przyłączeniowych WBT. Patrząc od lewej podłączamy przedwzmacniacz, potem źródło, następnie inny komponent (np. stereofoniczną końcówkę mocy, czy phonostage), później lewą i prawą monofoniczną końcówkę mocy, by z prawej strony spiąć kondycjoner ze współpracującą z nim listwę zasilającą. Przyznacie, że konstruktorzy pomyśleli o wszystkim. Ale, ale. Przecież proces umasowienia systemu nie odbywa się bezprzewodowo. Dlatego ten problem rozwiązujemy ofertą stosownego dla każdego komponentu audio kabli QRT QKORE WIRE, w skład których wchodzą: banan, RCA, XLR, różne typy USB, widełki, Ethernet, BNC. Do wyboru, do koloru.

Ok. Może będę mało subtelny, ale nie mam zamiaru owijać w bawełnę. Dlatego też bez względu na fakt, że mamy do czynienia z bardzo kontrowersyjną zabawką, już na początku akapitu merytorycznego stanowczo powiem, że takich pozytywnych zmian w brzmieniu mojego systemu się nie spodziewałem. Owszem, może w wartościach bezwzględnych to, co posiadam nie jest wyznacznikiem drogi dla wszystkich audiofilów tego świata, ale przez lata udało mi się osiągnąć bardzo satysfakcjonujący mnie dźwięk. I gdy myślałem, że kiedyś uda mi się wygenerować w jego brzmieniu jakiekolwiek poprawy, dopuszczałem je jedynie w sferze drobnych aspektów. Tymczasem po aplikacji QKORE6 okazało się, iż dotychczas odbierana jako fenomenalna wirtualna scena została dodatkowo poukładana. QKORE6 oczyścił poszczególne byty ze szkodliwego nalotu. Jednak nie w sposób powodujący ich sterylne wynaturzenie, tylko jakby zebrał je w sobie, co spowodowało natychmiastowe zwiększenie energii ich wybrzmiewania. Muzyka jakby przyspieszyła i nabrała gdzieś w podświadomości od zawsze poszukiwanego dodatkowego drive’u, a przy tym zjawiskowego blasku. Jednym słowem każda dotychczas odbierana jako bardzo swobodna, pełna witalności opowieść muzyczna, teraz została dotknięta dodatkowym pakietem czystości pozwalającego zapisać się każdej nowej twórczości sonicznej wszechobecnego czarnego tła. Nie będę siłowo rozpisywał się na temat różnorodnych pozycji płytowych, gdyż za każdym razem musiałbym kończyć wywód laurką. Powiem tylko tyle, iż bez względu na nurt muzyczny od mocnego rocka, przez elektronikę, po jazz z muzyką dawną włącznie, wszystkie zagrały w dobrym tego słowa znaczeniu całkowicie inaczej niż dotychczas. Jednakże nie rozpatrywałem owych zmian w kwestii więcej lub mniej czegokolwiek, tylko innej bazy dla realizujących się w przestrzeni międzykolumnowej wydarzeń płytowych, zwanej pośród podobnych mi osobników, pozwalającym lepiej wybrzmieć muzyce w specyfice 3D, fenomenalnie czystym tłem. Ale zastrzegam. To nie jest jakiekolwiek rozjaśnienie przekazu, tylko jego oczyszczenie z efektem zastrzyku energii, czyli coś na kształt większej ilości skądinąd kultowego cukru w cukrze. A chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że gdy zmniejszymy szkodliwe dla ogólnej prezentacji zniekształcenia, natychmiast zyskujemy na rozmachu we wszelkich wektorach tak ważnej dla przyjemności odbioru okalającej nas sceny dźwiękowej. Niemożliwe? Ja też tak myślałem. Z tą tylko drobnostką, że przed przygodą z tytułowym kondycjonerem masy zza wielkiej wody, co teraz z pokorą odszczekuję.

Jestem bardzo ciekawy, jak odbierzecie moją wersję opisu dostarczonego do zaopiniowania poprawiacza uziemienia systemów audio, ale zapewniam, że jeśli jesteście zaskoczeni aż taką ilością pozytywów, podobny stan podczas odsłuchów zanotowałem również ja. To w pozytywnym wydźwięku zdziwienie powodowała każda położona na transport CEC-a płyta. Co ciekawe, od pierwszego kontaktu z gościem z Ameryki miałem do czynienia z pewnego rodzaju efektem „łał”, a mimo tego ani przez moment odbiór takiego sznytu grania nie przerodził się w coś na kształt zmęczenia organizmu. Niestety jak to zazwyczaj bywa, coś zjawiskowego często ma drugie dno, którym w tym przypadku jest spora cena QKORE6. Mimo to, nie kruszyłbym o to kopii, gdyż nikt nie obiecywał, że pogoń za króliczkiem będzie drogą usłaną różami. Dla mnie ważne jest ewidentne podążanie umówmy się sporej kwoty za ilością pozytywnych zmian w dźwięku. Dlatego też jeśli jesteście w stanie wygospodarować uwzględnioną pod testem wartość środków płatniczych, powinniście zmierzyć się z opisanym dzisiaj przenośnym gruntem dla urządzeń elektrycznych. Jak to się skończy, nie podejmuję się zgadywać, ale ze swej strony zapewniam, że będzie się działo.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement, CHORD Signature XL
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audio Center Poland
Ceny:
Nordost QKORE-6: 22 249 PLN
Nordost QRT QB8 Mark II: 7 119 PLN
Nordost Tyr 2: 12 459 PLN/1m, 15 129 PLN/2m
QRT Qkore WIRE: 1 599 – 1 779 PLN / szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gold Note PH-10 & PSU-10

Link do zapowiedzi: Gold Note PH-10 & PSU-10

Opinia 1

W audiofilskim kręgu, do grona oczywistych beneficjentów dodatkowego zasilania zaliczyć można w pierwszej kolejności akolitów dość konserwatywnego w swym podejściu i do niedawna, ze względu na preferowane typy gniazd przyłączeniowych, wręcz nieco hermetycznego Naima (dleko nie szukając ND5 XS + XPS DR). Jednak patrząc na powyższe zagadnienie nieco szerzej i mając świadomość istnienia niekoniecznie mainstreamowych, goszczących na pierwszych stronach branżowych periodyków, marek dość szybko powinniśmy natrafić na równie oczywiste przypadki. Weźmy na ten przykład ASR-a, goszczące na naszych łamach topowe przedwzmacniacze gramofonowe Phasemation EA-100 z dedykowanym pojedynczym i zdublowanym zasilaczem PS-1000, czy nawet Octave V 110 SE z Super Black box-em. Dodając nad wyraz szeroki wachlarz opcjonalnych zasilaczy liniowych oferowanych jako wielce sensowna alternatywa dla wtyczkowych impulsówek okazuje się, iż świadomość istotności możliwie wydajnego i „czystego” zasilania cały czas rośnie i coraz rzadziej można natrafić na jednostki uparcie twierdzące, że dodatkowych kilka (dziesiąt) tysięcy μF i solidne trafo nijakiej poprawy nie wnoszą. Z resztą musu przecież nie ma a po dodatkowe zaplecze energetyczne w większości przypadków sięgają Ci, którzy ową poprawę słyszą a co najważniejsze uważają ją za wartą ponoszonych wydatków. I właśnie w tym momencie dochodzimy do clue dzisiejszych rozważań, czyli zasadności dodatkowych inwestycji w sytuacji, gdy dane urządzenie nawet bez wspomagania gra na wielce satysfakcjonującym poziomie. Weźmy na ten przykład bądź co bądź bezdyskusyjnie świetny przedwzmacniacz gramofonowy Gold Note PH-10, który wydawać by się mogło, że i serwowany sauté jest bezkonkurencyjnym spełnieniem marzeń większości melomanów i miłośników czarnej płyty. Skoro jednak już w trakcie naszego ostatniego spotkania z włoskim phonostagem dochodziły nas słuchy, że Maurizio Aterini znając, drzemiący w swoim produkcie potencjał pragnie go z pomocą opcjonalnego, dedykowanego, zewnętrznego zasilacza uwolnić, to cierpliwie czekaliśmy na jego oficjalną premierę. Kiedy jednak owa premiera nastąpiła wpadliśmy z Jackiem na przyprawiający ekipę krajowego dystrybutora – częstochowskiej Delty Audio, szatański pomysł, że skoro Włosi chwalą się dość niebanalną kolorystyką, to warto byłoby co nieco z niej pokazać i jasno daliśmy do zrozumienia, że skoro czarną wersję już mieliśmy a srebrna wydaje się zbyt asekuracyjna, to warto byłoby się pochylić nad złotym, lub czerwonym malowaniem. Tym oto sposobem możemy Państwu z niekłamaną dumą zaprezentować pyszniący się kolorem szlachetnego kruszcu włoski duet Gold Note PH-10 & PSU-10.

O aparycji jednostki głównej, czyli PH-10 nie będę zbytnio się rozwodził, gdyż od lipca 2017 r, gdy testowaliśmy tytułowe phono, nic a nic nie uległo w nim zmianie. Pomijając oczywiste różnice kolorystyczne. Ot szalenie intuicyjna, za sprawą 2,8″ kolorowego wyświetlacza TFT i pokrętło – guzika SKC (Single Knob Control), obsługa, układające się w jodełkę nacięcia wentylacyjne korpusu i prawdziwe bogactwo interfejsów (dwie pary niezależnych wejść RCA, oraz wyjścia RCA i XLR) sprawiają, że zarówno inauguracyjna konfiguracja, jak i codzienne użytkowanie staje się czystą przyjemnością. Nadal mamy dostęp do 3 krzywych korekcji (RIAA, Decca-London, American-Columbia z rozszerzoną opcją dla każdego wyboru) z czego z pewnością ucieszą się posiadacze starych, pochodzących sprzed unifikacji tłoczeń, oraz możliwość regulacji wzmocnienia w zakresie od – 3dB do + 6dB, co zapewnia mniejsze różnice w głośności w stosunku do współczesnych – cyfrowych źródeł.
Front dedykowanego przedwzmacniaczowi zasilacza PSU-10 z oczywistych względów prezentuje się nieco skromniej. Brak wyświetlacza jednak nie dziwi, gdyż informacje o ilości zniekształceń, bądź chwilowym napięciu w sieci podczas odsłuchu spokojnie można uznać nie tylko za niezbyt przydatne co wręcz odwracające uwagę od samego odsłuchu. Mamy zatem tylko umieszczony w lewym górnym rogu złoty medalion z dmącym w róg buccina rzymskim legionistą i nazwy firmy wraz z symbolem modelu w prawym. Ściana tylna może za to pochwalić się gniazdem zasilającym IEC, włącznikiem głównym i wielopinowym, zakręcanym terminalem PSU Out. To właśnie z niego, stosownym przewodem dostarczana jest życiodajna energia do jednostki sygnałowej.
Zasilacz oparto m.in. na systemie dwóch dławików „Dual Chokes Design”, oraz aż czterech transformatorach, z których trzy dostarczają prąd do odbiornika a czwarty, odseparowany, obsługuje filtr indukcyjny i ww. dwa dławiki.

Skoro niniejszy test miał być z założenia swoistą weryfikacją, czy wydatek ponad 4 kPLN na dodatkowy zasilacz jest zasadny od strony logiki, ekonomii a przede wszystkim przyrostu finalnej jakości dźwięku uznałem, że warto odsłuchy rozpocząć od materiału na jakim podczas ostatniego spotkania raczyłem występującego solo PH-10. Dlatego też najpierw ponownie przesłuchałem bez PSU-10 całą poprzednią tracklistę począwszy od hardrockowego „Extreme II – Pornograffitti” Extreme po referencyjny „Moonlight Serenade” Raya Browna i Laurindo Almeidy a następnie powyższy repertuar po raz kolejny przepuściłem przez już kompletny, tytułowy duet. I …, i powiem szczerze, że efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. O ile bowiem sam phonostage nadal wydawał się bezkonkurencyjny w swojej cenie i posiadanie go w swoim systemie uznałbym za prawdziwy łut szczęścia, to po jego „uturbieniu” z użyciem PSU-10 przez pierwszych kilka dni usilnie starałem się po pierwsze zbytnio nie ekscytować, po drugie logicznie sobie wytłumaczyć, jakim cudem nawet na pułapie 10 kPLN, na jakim włoski duet zaczął egzystować nie sposób znaleźć dla niego godnego sparring partnera, a po trzecie, że warto byłoby wytknąć mu jakieś wady. Kwestii ekscytacji nie ma co się zbytnio roztrząsać, bo sprawa wydaję się być jasna – nowe urządzenia w torze zawsze nieco podnoszą ciśnienie i nawet mimochodem, podświadomie zaczynamy uważniej im się przysłuchiwać, przez co wyłuskujemy z nawet pozornie znanych na pamięć utworów nowe smaczki i niuanse. Dlatego tak istotny w procesie testowym jest aspekt czasu a dokładnie braku jego presji. Im dłużej bowiem czegoś słuchamy, tym mniejszą ekscytację z nim związaną czujemy a tym samym, przynajmniej teoretycznie, powinniśmy dostrzegać nie tyko jego zalety, lecz i ewentualne (oczywiste?) wady.
Zanim jednak do nich przejdziemy chronologia nakazuje zająć się kwestią drugą, czyli konkurencją, z którą w szranki nasi bohaterowie mogliby stawać. I tutaj pojawia się solidna nutka konsternacji, gdyż pod względem dynamiki, szerokości i rozmachu generowanej sceny muzycznej, jak i niezaprzeczalnego wyrafinowania Gold Note’y operują na orbicie takich krążowników jak Audia Flight FL Phono, czy … McIntosh MP1100. Tzn. starając się możliwie najdokładniej oddać walory brzmieniowe obiektu dzisiejszej wiwisekcji najbezpieczniej byłoby powiedzieć, iż z obu konkurencyjnych konstrukcji czerpie to co najlepsze i tka z nich swoją własną, misterną sygnaturę. Mamy zatem świetną rozdzielczość, oraz „odwagę” skrajów pasma znaną z Audii, a wysycenie średnicy, urzekającą homogeniczność i iście hollywoodzką spektakularność z McIntosha. W efekcie zachwycająco wypada zarówno nieco szkliste „Vägen” Tingvall Trio (tutaj wielkie brawa należą się za czarną otchłań za muzykami), jak i gęste, prog-rockowe (wg. samego Mariusza Dudy melancholijnie rockowe) „Wasteland” Riverside , czy nawet wirtuozersko zagmatwane w swym metalowym bogactwie „Distance Over Time” Dream Theater. Każdy instrument ma swoje ściśle określone na przestronnej scenie miejsce, nikt nikomu nie wchodzi na głowę a widz, znaczy się słuchacz, może rozkoszować się wrażeniem jakby muzycy grali tylko dla niego. Jednak w tym momencie warto podkreślić, że ów efekt dotyczy sytuacji, gdy zajmujemy miejsca gdzieś mniej więcej po środku widowni zarezerwowanego wyłącznie na nasze potrzeby teatru, bądź sali koncertowej a o przeniesieniu reprodukowanego dzieła do naszej audiofilskiej samotni nie ma mowy. Jest za to oddech, przestrzeń i wielce realistyczne odwzorowanie tak gabarytów poszczególnych instrumentów, jak i odległości dzielących poszczególnych muzyków od siebie. Gold Note’y bowiem czego jak czego, ale reskalowania prezentowanych źródeł pozornych unikają jak diabeł wody święconej.
A teraz, niejako na deser, kwestia trzecia, czyli ewentualne mankamenty. Niestety muszę się przyznać, iż niniejszy akapit powstał praktycznie z musu, by zamiast subiektywnej, lecz możliwie głęboko osadzonej w faktach recenzji, nie wyszła ociekająca lukrem laurka. Dlatego też jedyne, co mógłbym zarzucić duetowi Gold Note’a to pewne może nie tyle uśrednienie, czy też osłabienie różnicowania nagrań, co ewidentne wyciąganie za uszy słabszych realizacji. Oznacza to ni mniej ni więcej, że świetnie nagrane i zrealizowane płyty wprawiają w istny niemy zachwyt, za to te, których od zawsze słuchaliśmy głównie z sentymentu i przez wzgląd wyłącznie na warstwę muzyczną nagle dostają od losu, a tak po prawdzie od Włochów, drugie życie i brakujące elementy misternej układanki noszącej znamiona wyrafinowania. Tak, tak – wyrafinowania, gdyż o ile PH-10 solo traktował je dość pobłażliwie skupiając się na uwypukleniu ich melodyki i poprawieniu w ten sposób „strawności” o tyle pojawienie się PSU-10 można w pewnym sensie porównać do efektu jaki oferowały w latach 80-ych i 90-ych bufory lampowe aplikowane za szeleszczącymi i cykającymi odtwarzaczami CD. Mamy więc do czynienia z oczywistym odstępstwem od ortodoksyjnej transparentności a więc teoretycznie wadą, tylko wadą będącą zarazem przekłamaniem sprawiającym, że gorsze staje się nieco lepsze i przyjemniejsze w odbiorze. Ot jeden z audiofilskich dylematów, czy lepiej słuchać gorszego, lecz prawdziwszego – zgodnego ze stanem faktycznym dźwięku, czy też mając świadomość „małego oszustwa” cieszyć się każdą dobiegającą naszych uszu nutą. Ocenę takiego stanu rzeczy pozostawiam w Państwa gestii.

Reasumując powyższy, nieco przydługi wywód i wracając do sformułowanego we wstępie pytania, czy warto inwestować w dodatkowe zasilanie, śmiem twierdzić że w przypadku Gold Note PH-10 takowy krok, czyli zakup PSU-10 jest w 100% uzasadniony. Warto bowiem mieć świadomość, iż choć summa summarum przekroczymy magiczny próg 10 000 PLN, to jednocześnie pod względem jakości dźwięku wzbijemy się na pułap usytuowany co najmniej na dwukrotności ww. kwoty. Owa operacja wydaje się też wyjątkowo kusząca dla wszystkich obecnych posiadaczy PH-10 , dla których upgrade – nabycie samego zasilacza będzie nieco mniejszym obciążeniem.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201; Dr.Feickert Volare + SME M2 + DV KARAT 17DX
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

Szczerze powiedziawszy, bardzo zdziwiłbym się, gdyby ktoś z Was – tutaj mam na myśli stałych czytelników naszej testowej przygody spod znaku SoundRebels – choćby minimalnie nie kojarzył opisywanego w dzisiejszym odcinku analogowego konglomeratu. Dlaczego z premedytacją pozwalam na częściową znajomość tematu? Otóż sprawa jest banalnie prosta. Mianowicie dzisiejsze opiniotwórcze podejście jest perfidnie zaplanowanym potwierdzeniem, lub zaprzeczeniem – wynik pozostawmy na koniec zabawy – pozytywnego wpływu dodatkowego firmowego zasilania na znakomicie sprawujące się podstawowo skonfigurowane, czyli bazujące na wewnętrznym zasilaczu urządzenie audio. Jak wieść gminna niesie, to zazwyczaj co najmniej nie szkodzi, a często pomaga. Ale nie oszukujmy się, jeśli jedynie nie szkodzi, to po co wydawać dodatkową kasę w momencie braku pozytywnego wpływu? Po co ten cały wywód? Otóż po wstępnych rozmowach z dystrybutorem testowanego niegdyś włoskiego phonostage’a marki Gold Note PH-10 na temat podniesienia przezeń poprzeczki jakości dźwięku po zasileniu go dedykowanym zasilaczem PSU-10, mając w pamięci bardzo dobry wynik dziesiątki już w wersji saute jednogłośnie postanowiliśmy sprawdzić, czy euforia opiekuna marki na naszym rynku jest li tylko pobożnym życzeniem, czy ma potwierdzenie w realnym teście. Dlatego też, jeśli chcecie dowiedzieć się, czy i jakie zmiany wprowadza dodatkowa dawka energii w znanym z dobrych występów urządzeniu obrabiającym bardzo delikatny sygnał z wkładki gramofonowej, zapraszam do lektury poniższego testu.

Akapit przybliżający naszych bohaterów z tytułu pewnego rodzaju powtórki z rozrywki nie będzie zbyt długi. Obydwa produkty, czyli phpnostage PH-10 i zasilacz PSU-10 wykorzystują identyczne, w tym rozdaniu testowym mieniące się pięknym złotem szczotkowanego aluminium, stosunkowo niewielkie skrzynki. Na ich dachach, znajdziemy przechodzące na ścianki boczne ukośne nacięcia dla wentylacji układów wewnętrznych, a pomiędzy nimi okalane okręgiem logo marki. Jedynymi różnicami pomiędzy obydwoma partnerami testowymi (PH-10, PSU-10) są ich fronty i plecy, które wyposażono w akcesoria związane z pełnioną funkcją. Zasilacz z przodu oferuje jedynie nadrukowaną nazwę, małe logo marki i niebieską diodę sygnalizującą pracę urządzenia. A jego tył gniazdo zasilające, włącznik główny i wielopinowy terminal dla kabla łączącego PSU z phonostagem. Jeśli chodzi o głównego rozgrywającego, ten na awersie oprócz trzech identycznych stygmatów jak na wspomnianym zasilaczu jest w stanie pochwalić się dodatkowo kolorowym, wielofunkcyjnym wyświetlaczem i sporą gałką wywołująco-zatwierdzającą odpowiednie komendy na wspomnianym ekranie. Natomiast temat rewersu ogarniają wejścia dla dwóch wkładek gramofonowych, wyjścia analogowe RCA i XLR, gniazdo zasilania, włącznik główny i okrągłe wejście dla dodatkowego źródła zasilania. Wieńcząc ten akapit nie mogę zapomnieć o dla wielu miłośników starych wydań płyt winylowych ważnej informacji, jaką jest możliwość wyboru korekcji słuchanej płyty w zależności do sposobu jej zapisu, czyli Decca London, America/ Columbia i RIAA. Jak widać, mamy do czynienia z maleństwem, ale za to uzbrojonym po przysłowiowe zęby.

Delikatnie przypominając sposób prezentacji muzyki przez pozbawiony wsparcia phonostage z przyjemnością oznajmiam, iż zabawa z tytułowym PH-10 jawi się jako obcowanie z soczystym, ale pełnym dobrego konturu każdej nuty dźwiękiem. Nie ma miejsca na jakiekolwiek spowolnienie, czy szkodliwą nadwagę przekazu, tylko jesteśmy karmieni solidną dawką energii przy fajnym oddechu i znakomitym, bo bardzo czytelnym lokowaniu muzyków na wirtualnej scenie. Co zatem wnosi PSU? Przyznam szczerze, że bazując na dotychczasowych doświadczeniach dopuszczałem lekką poprawę wyżej wymienionych aspektów, ale nie spodziewałam się tak drastycznie pozytywnego odebrania ich nowego wcielenia. Wszystko, dosłownie wszystko zostało zjawiskowo zaakcentowane. Czy to krawędzie wirtualnych bytów, fantastycznie czarne tło, czytelność sceny w wektorach szerokości i głębokości, czy bardzo ważna szybkość narastania dźwięku, po zastosowaniu firmowego zasilania nabrało jeszcze bardziej, w dobrym tego słowa znaczeniu, wyczynowego wymiaru. Przesadzam? Otóż nie, bowiem po usłyszeniu pierwszych symptomów podniesienia poprzeczki, aby uniknąć błędnej diagnozy, na talerzu gramofonu lądowały tylko bardzo wymagające wspomnianych aspektów sonicznych płyty typu hard rock – AC/DC, lekka elektronika – Depeche Mode i wycyzelowany realizacyjnie jazz spod znaku ECM. Każdy nurt czerpał z nowego testowego mariażu co najlepsze. Zazwyczaj niezbyt dobrze nagrany rock za sprawą wpisanych w kod DNA Gold Note’a oczyszczania tła i dbania o czytelność krawędzi dźwięków tym razem wręcz idealnie pokazywał pracę bardzo wyrazistych gitarzystów tej formacji. Oczywiście szedł również w sukurs perkusiście i wokaliście odszumiając wykrzyczane przez frontmana frazy gardłowe. W podobnym, to znaczy pozytywnym, tonie wypadała każda elektronika. Ale ta pokazywała inne środki wyrazu włoskich konstrukcji. Jakie? Proszę bardzo. Jak nigdy wcześniej mój pokój trząsł się przy każdym sejsmicznym pomruku i jak rzadko kiedy ciął powietrze feerią syntetycznych przesterów i różnego rodzaju świstów. A co z przecież raczej stawiającym na odbieraną przez niektórych melomanów jako nudę jazzem? Jak to co. Przecież to jest muzyka ciszy, której największym atutem jest wykreowanie nieskazitelnego, zbliżonego do efektu wizyty w komorze bezechowej skupienia słuchacza, a to jest jedną z fantastycznych umiejętności tytułowych dziesiątek. System buduje odpowiednie napięcie, by w odpowiednim momencie realizując zamierzenia artystów nagle przeciąć owy stan bezwładności piekielną iskrą blach bębniarza. Ale nie jakąś wynaturzoną wersją przerysowanych wybrzmień kilku talerzy, tylko bogatą w miliony iskierek realizacją zapisanych na pięciolinii nut. Przyznam szczerze, że tę umiejętność bez naciągania faktów jestem w stanie nazwać od zawsze poszukiwanym przeze mnie, niestety zazwyczaj na zdecydowanie wyższej półce cenowej zjawiskiem, a tutaj zderzam się z tym na poziomie cenowym dla zwykłego Kowalskiego. Cuda panie, cuda. I tym pozytywnym akcentem pozwolę sobie zakończyć ten tekst. Jednak zapewniam, iż nie chodzi mi w tym momencie o fakt braku kolejnych przykładów muzycznych, tylko w przypadku kolejnych pozytywnych opinii mógłbym zostać posądzony o drukowanie meczu, czego najzwyczajniej w świecie zestaw Gold Note PH-10, PSU-10 nie potrzebuje. Nie wierzycie? Wypożyczcie, posłuchajcie i dajcie znać, czy naciągałem fakty.

Sądząc po wypisanych powyżej zaletach wspomaganego dodatkowym zasilaczem phonostage’a mamy do czynienia z rasowym fighterem. Jest wyrazisty, ale nie przekracza zdrowego rozsądku, co w zdecydowanej większości zestawów audio ma duże szanse zakończyć się eliminacją dotychczasowego phono z wydawałoby się skończonej układanki. Czy tak się stanie naturalnie zależeć będzie od Waszych oczekiwań. Ale ze swojej strony mogę powiedzieć jedno: jeśli szukacie wyraźniej kreski źródeł pozornych, fajnej masy dźwięku, a przy tym dobrego ataku, tytułowy zestaw Gold Note ma szansę być lekiem na doskwierające Wam z racji konfiguracyjnych błędów zło.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement, CHORD Signature XL
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Delta Audio / Gold Note
Ceny
GoldNote PH-10: 6 119 PLN
GoldNote PSU-10: 4 180 PLN

Dane techniczne
GoldNote PH-10
Korekcja wzmacniacza: 3 wybrane krzywe [RIAA – Decca-London – American-Columbia] z rozszerzoną opcją dla każdego wyboru
Filtr subsoniczny: 10Hz / 36dB na oktawę
Pasmo przenoszenia: 15Hz – 100kHz +/- 0.3dB
THD (całkowite zniekształcenie harmoniczne): <0,002%
Stosunek sygnału do szumu: -102dB
Zakres dynamiki: 122dB
Impedancja wyjściowa: 50Ω
Charakterystyka fazowa: liniowa
Wejścia analogowe: 2 niezależne pary RCA
Czułość wejściowa: 0,1 mV MC do 7,0 mV MM
Impedancja wejściowa: 9 opcji wyboru [10Ω, 22Ω, 47Ω, 100Ω, 220Ω, 470Ω, 1000Ω, 22KΩ, 47KΩ]
Wzmocnienie: 65dB MC – 45dB MM z 4 opcjami [-3dB 0dB + 3dB + 6dB]
Poziom wyjściowy (stały): 2V RCA, 4V XLR
Zużycie energii: 30 W
Wymiary (S x W x G): 220 x 80 x 260 mm
Waga: 4 kg

Gold Note PSU-10
4 niezależne tory zasilania
4 niskoszumowe regulatory napięcia
+12V zasilanie, +5V zasilanie sterowania
+/- 14V zasilanie filtra
Odchylenie napięcia: 0,05 %/V
Regulacja obciążenia dla wszystkich torów: 0,05 %Vu
Liniowa redukcja szumu: >80dB
Całkowita redukcja szumu: >80dB
Czas uzyskania pełnej mocy: < 2,5 μs
Moc nominalna: 25W
Moc w szczycie: 50W
Pobór mocy w trybie standby: <1W
Wymiary (S x W x G): 220 x 80 x 260 mm
Waga: 5kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vermöuth Audio Reference RCA & XLR English ver.

Link do zapowiedzi (en): Vermouth Audio Reference RCA + XLR

Opinion 1

When we look at the white and red flag, or the eagle in the emblem, then we know, tersely speaking, that we are home. But, if we remember anything from primary school, or if we have travelled a bit around the world, or even if we are interested in vexillology, then we should know that similar feelings are shared by … yes, the Indonesians, who live on a large number of their 17,000 islands. True, true! Although the distance of over ten thousand kilometres from Warsaw to Djakarta, so, more than 15 hours, and, in reality even more than 20 hours flying (there are no direct flights), would imply completely different parts of the globe, but for the sake of this story, I will try to show you that Poland and Indonesia do have much more in common than just the colours of their flags and a bird in the emblem. Because from our – audiophile – point of view, for most of the population, Hi-Fi or High-End gear, from Poland or Indonesia, is something exotic. Based on stereotypes, Indonesia is a dream vacation destination – diving into one of the most beautiful coral reefs, Komodo Dragons, dolphins from Lovina Beach or Sekumpul Waterfalls, whereas Poland means Walesa, vodka and Chopin. Maybe this is too simplified, but please believe me, this is the reality! And we should not be angry at anybody about this, nor should we wonder how this could be, we should just roll up our sleeves and start changing it. In Poland, this kind of educational work was started, amongst others, by Łukasz Fikus, who introduced the gear named Lampizator. And the same year, on … Bali, Hendri Ramli created the brand Vermöuth Audio. Is this a coincidence? A pure coincidence? Well, conspiracy theory lovers can go full throttle on this one. However, I would like to let your imagination wander! From my end, I can only add that knowledge of the similar dates surfaced after the test, after all the listening was completed, and while it unwittingly confirms the theory that both countries are similar, I am happy to bring this introduction to a close in a logical way. However, to uphold our tradition, and to maintain some semblance of order, I would like to mention the tested products, namely the RCA and XLR interconnects from the top series Reference, which arrived directly from the Indonesian manufacturer as, at the time of the review, Vermöuth Audio did not have a Polish distributor.

The genesis of Vermöuth Audio also seems strangely familiar as, in the beginning, Hendri Ramli ran an audio shop, and only after some persuasion from his clients did he start to devote himself completely to his current business. So, it’s an identical scenario to the one described by the Canadian guys behind the Luna Cables Rouge USB we tested. But let’s return to Bali. The current offering from Vermöuth Audio covers five, or six (depending on how we divide it), lines of company confectioned and bulk audio cables, three models of stand mount speakers, a minimalistic integrated amplifier, a full palette of proprietary plugs and even anti-vibration feet and a … driver, a true midwoofer. I must confess, this is really quite a lot for a one-man band! It’s also worth mentioning that the price of the basic loudspeaker cables, the Serenade model, starts from $64 for a 1.8 metre set and goes up to $1520 for the Reference XLR we are testing today. So, there should be something in the company catalogue for the beginner as well as for the more mature lover of good sound.

Although, in the case of the Reference, we are still on very acceptable, for audiophile standards, price levels, yet on the way up to them we are very pleasantly surprised by the absolutely thoroughbred High-End products on offer, and the perceived value of the tested cables surpasses anything offered at a similar price by the competition by far. Proprietary, phenomenal carbon plug carcasses, seemingly modest and non-invasive white sheets with additional black braids on them, result in splendid looks. No blatancy, no attempt to catch a potential buyer’s attention – just modest, classy looks.
Making a purely virtual vivisection of the Indonesian cable, we find bundles of conductors inside made from UPOCC copper with differentiated diameters and cross-sections in Teflon isolation, onto which layers of PVC are placed. As an example, there are two wires in the RCA interconnect – one with a 0.405 mm2 cross-section, consisting of one 0.28 mm2 wire, eight 0.165 mm2 strands and twenty 0.10 mm2 strands and the second wire with a rectangular cross-section (0.332 mm2). Additional isolation consists of PE tubes filled with air, which separate the wires. The whole is then wound with PTFE tape, an aluminum-mylar-copper shield, a braid OCC copper shield, PTFE tape and finally a PVC mantle and this is then inserted in the external sheath.
The plugs, made on CNC machines, are somewhat extraordinary. As an example, the XLRs have pins made from tellurium copper covered directly with rhodium, and the locking RCA plugs are made in a similar way. Yes, you are right – this is the same level of quality as the top Furutech or Oyaide, so just basing on the know-how and components alone, I had very high expectations from the listening sessions.

Now that I have raised the issue of expectations, I think it would be worth mentioning what constitutes the reference point, so please have a look at the recent test of the Siltech Crown Princess & Prince 35th Anniversary, and everything should be clear. Briefly, the circumstances not only made life difficult for the Vermöuth, but even required more from them, asking them to perform at maximum capacity from the very beginning. Of course, we did allow the cables to accommodate and settle-in during the first week, but even taken straight out of their boxes, being only briefly burned-in by the manufacturer, the Indonesian cables jumped to work with joy from the first notes, giving us a clear signal that they are absolutely aware of the severity of the situation.
To begin with, I would like to mention that, as I had the tested cables in both RCA and XLR versions and my system is equipped with both kinds of connectors, I discerned immediately at the beginning of the test that both cables have exactly the same sound, and the differences only come from the fact that the Ayon CD-35 and the Bryston 4B³ sound better with a balanced connection. So this made me decide to make all subsequent changes only to the analog connection, where the Vermöuth RCA was compared with the Tellurium Q Silver Diamond.
Now it’s time to report how the Reference really sounded, and they did sound really enticing at first. We plug them in, we play our beloved music, we start to wonder … why did we not come across the Vermöuth earlier, and when was the last time we came across such a phenomenal price to performance ratio! Switching over from the much more expensive competition does not hurt at all … we do not hear any need for compromise, or trading one aspect at the expense of another. Here everything is in its place and with splendid quality: starting with the ethereal cold wave album “Migawka” by Mela Koteluk, where natural instruments blend very successfully with the electronic shapes woven on a console, while the vocals of the singer freely move around the virtual stage, and ending with another album that utilizes the full extent of the abilities of an orchestra, “Symphonica” by George Michael. Two completely different worlds, two completely different aesthetics; one is quite focussed on the centre of the picture and the other has a typical symphonic swing, large, theatrical spaces, the need to reproduce acoustics, and the physical presence of George Michael on stage, not to mention the audience. Surprisingly, the Vermöuth were easily able to bind in a natural way all of the elements of this musical conundrum together into one coherent whole and, at the same time, they did not block the insight into the piece and the ability to follow individual parts. According to the words of Hendri himself, the Reference was designed in such a way to reproduce what was recorded in the studio with the highest fidelity and to be as neutral as possible. Interestingly enough, nobody at the company thinks that they have exclusivity for the one and only truth, so this neutrality is just a subjective assessment, and, for this reason, they immediately add that for them this means … musicality. And this is most probably the most accurate definition of the top Vermöuth. Because we have the juiciness of the timbres, absolutely unconstrained dynamics built on springy low reaching bass, and an appropriate energy of the midrange, yet without the artificial pumping of the sound by upping the midrange-bass. At the same time, they are more saturated than the Tellurium Q Statement and less “Hollywood” spectacular than the Cardas Clear Reflection XLR. It is similar with the upper part of the reproduced spectrum – an intensive pulsating with life midrange crossing over to an equally spectacular treble. But if anybody thinks that this means problems, then I would like to immediately counter this, problems will only appear if … the system is wrongly configured and has lots of sibilance by itself. In other situations, it will be as I described, the treble will be intensive, bright but refined, crystal clear, and so the rustling Carla Bruni on “Little French Songs” or the screaming Heidi Shepherd and Carla Harvey on “Lilith” Butcher Babies will sound … natural. Their voices will be reproduced close to the listener, they will materialize in our listening space, and finally, we will experience the feeling of having the artist within arm’s reach.

So, we have here a very original and, at the same time, organic combination of power and refinement. We can say that the Vermöuth Audio Reference interconnects are to audiophile metallurgy as Kopi Luwak is to coffee, music to the taste buds of coffee lovers, both coming from Indonesia by the way (and I’m not referring to the very important aspect of the Asian palm civet, Paradoxurus Hermaphroditus, for its creation), with the difference that they come at a much less prohibitive cost and instead of being softer than other coffee beans, I mean other cables, they are alluringly musical, intensive and at the same time resolving. But as the Vermöuth Audio is so extraordinary in terms of sound and you don’t need to dig deep into your pocket, then maybe it is not the equivalent of Kopi Luwak, but slots into the specialty segment, more like Geisha coffee, coming from the best Panama plantations, with the fruity taste of peach. But this is no time for culinary digressions, and since those days when my consumption of coffee dropped suddenly on doctor’s orders from eight doppio espresso a day to one a week, and thus goodbye to my hypertension, I love this kind of exploration – and the contact with the Vermöuth Audio cables was not only very positive, but as I experienced no adverse side effects, I can enjoy “ear consumption” in a practically unlimited way.
To bring this matter to an end, this is my warmest recommendation and a small indication for all those who associate High-End with the highest possible sound and build quality and not artificially pumped-up prices. If you have not yet had the pleasure of encountering the specialties of Hendri Ramli, then you should quickly make amends, because I feel in my bones that there will be a lot of noise about them in the not too distant future.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Network player: Lumin U1 Mini
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Speaker cables: Signal Projects Hydra
– Power cablese: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Table: Rogoz Audio 4SM3

Opinion 2

Today, it really is a no-brainer that using the Internet properly is one of the more important elements of doing business. Everybody, even the most ignorant, knows that with the internet the whole wide world is just one click away, theoretically. Unfortunately, as I mentioned, this is just a general theory, because it seems to be very easy to find potential customers using the net, but often the expected results don’t materialise, regardless of the time and effort spent. Time passes, nothing happens! Of course, some small steps are noticeable, but you need to wait a long time for the breakthrough. But why do I bring this up? The answer is simple. From the early days of our portal about audio, we have been fighting to become visible in the audiophile world. And now, we are happy to report that we have a loyal group of dedicated readers, and we are starting to make better contact with manufacturers who do not have any distribution in Poland (at least up to the time of this review). So, which brands am I referring to? The first one was VIABLUE, and the next brand is the product currently being tested. What product, I hear you ask? Well, I am happy to announce that we have managed to arrange a test with the Indonesian cable manufacturer Vermöuth Audio and, for the first test, the company sent us two interconnects from the top Reference line, and not just the XLR version but the RCA one too!

According to the data obtained from the manufacturer, the material used, in this case UPOCC copper, was implemented according to the manufacturer’s proprietary specs. We are talking about braided thin wires with different cross-sections and diameters. Those wires were then enclosed in layers of Teflon and then, on the outside, with a very nice looking white sheath with black stripes. But this is just the beginning. Our eyes are drawn to the RCA and XLR plugs, which use carbon fibre in their outer layer. If you are putting the Reference cable behind a rack or audio gear, then I have some good news for you. The cables may not resemble well-cooked spaghetti, but they are not very stiff so they should not pose any application problems, even in the tightest conditions. I will finish this paragraph with one more piece of important information. I am not sure if you will be surprised or not, but being aware of the large market of counterfeit products, the manufacturer supplies the cables with a certificate of authenticity. And finally, after feasting your eyes to the full, each channel cable is placed in a separate linen pouch and then the complete caboodle is packed into cardboard boxes.

All right. So, now you know the history of how the Vermöuth Audio cables appeared in our test room. And you are also now somewhat acquainted with their looks and build. The time has come to write about their sonic abilities. And I assure you, after taking into account their price, they are very interesting, I would even dare to say, that they are phenomenal. Why? In a sense, they combine fire with water. Usually, when we add some juiciness to the music, then the treble suffers. Of course, this gets less and less noticeable when we go up the quality ladder of a given brand, but usually a balance is reached at price levels much above those acceptable for the average Joe. Yet, in the case of the tested Vermöuth Audio, we are dealing with cables which are really not very expensive when compared to the best wires on the market. Interestingly, increasing the sound mass does not make us feel that the music would be losing any breadth. Saturation appears, appropriate to the position of the sound with relevant juiciness on the break of midrange and bass, while the treble is still absolutely exuberant. The presentation gains a general energy of reverberation, losing nothing from the very important lightness of its presentation for each and every musical genre. The whole sound is drenched with sonorous aliquotes – something only the best can do. Every single disc, from seventies heavy rock up to soulful Baroque, had a very airy presentation, which made us listen to the very end. And it did not matter, whether I played recent folk metal from Svansevit Schuttenbach or I listened to the professor of ancient music, Jordi Savall, playing audio through the tested wires from the source to the power amplifier, the music could be described as soothing to my bruised audiophile ego. The instruments played in the low and midrange with appropriate grandeur, but with packets of information being very readable. And everything that happened in the upper range, despite the brightness of the sound, never resulted in burnout. Everything was surprisingly to the point. Am I too positive? No, not at all. Well, for speed lovers, putting on extra weight may cause some slowing down of the speed of signal increase, but please remember, that in the beginning I have good saturation, and even with that, nothing bad happened. The music just got some extra, often expected, noblesse. And that is it.

I would like to be well understood. The tested cables are not the eighth wonder of the world, but they are a surprisingly interesting offering at their price level, a bargain compared with the offered sonic value. But whether it fits in your setup depends on many aspects. Which aspects? It depends. One thing I can tell you for sure. In my case, in a very saturated system, I did not have the smallest problem keeping the sound on a phenomenal dense level, but at the same time freely creating a wide and deep virtual sound stage. This suggests that potential failure is only possible in the case of previously complete ignorance of the saturation level in your system. If you did not pass beyond the “G” point of musicality of your setup, then the Reference series of the Vermöuth Audio cables has a good chance of replacing the other cables you are using today. There is only one barrier. Which one? You need to try them out for yourselves. I have just described their strengths, and you have to confirm this for yourselves.

Jacek Pazio

System used in this test:
Our reference system
– CD: CEC TL 0 3.0 + Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: Trenner & Friedl “ISIS”
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
– IC RCA: Hijri „Million”
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA

Manufacturer: Vermöuth Audio
Prices
Vermöuth Reference RCA: 850$ /1m pair + 160$ additional 0,25m (pair)
Vermöuth Reference XLR: 1 520$ /1m pair + 275$ additional 0,25m (pair)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Whisky & Friends 2019

Patrząc na dość konsekwentną cykliczność moich wizyt na wszelkiego rodzaju festiwalach spod znaku salonów Alkohole i Wina Świata M&P trudno jest mi usprawiedliwić pierwszą wizytę na przecież już czwartej odsłonie imprezy zatytułowanej Whisky & Friends. Owszem, pamiętam, iż kilka spotkań przy dobrym alkoholu z niezależnych ode mnie przyczyn opuściłem. ale nie sądziłem, że umiejętnie zgubiłem pierwsze trzy odsłony festiwalu organizowanego w bardzo reprezentacyjnym dla tego typu wydarzeń miejscu, jakim jest Renaissance Warsaw Airport Hotel. Dlaczego nad tym stanem rzeczy tak ubolewam? Otóż ten cykl w stosunku do prezentacji jesiennych ma nieco inną formułę. Mianowicie oprócz podniesienia prestiżu wydarzenia z racji zjawiskowej lokalizacji, swoją ofertę poza organizatorem – Salony M&P – prezentują również inny dystrybutorzy tej najbardziej wykwintnej wody ognistej. Jacy? Nie będę robił wyliczanki, ale z pewnością zainteresowani czytelnicy po analizie obejmującej zdecydowaną większość stoisk serii fotografii, szybko zorientują się, kto z dotychczas nieobecnych w moich relacjach tym razem się pojawił. Zainteresowani? Jeśli tak, nie pozostaje nic innego, jak po raz kolejny zapoznać się z bardzo osobistym odbiorem tego typu festiwalu. A żeby było atrakcyjniej, podobnie do poprzedniego odcinka – wówczas pisałem o wódce z czystym destylatem Burbona Buffalo Trace „White Dog” w jednej z ról, tym razem po przekroczeniu progu hotelu jako główny temat obrałem sobie inny, ciekawy dla mnie nie tylko ze względów smakowych, ale również z racji możności pofolgowania sobie w temacie cisnącego się na usta luźniejszego słownictwa cel. Jaki? O nie. Tak łatwo nie będzie. Zapraszam do lektury.

Jak obrazują zdjęcia, całość imprezy w odniesieniu do jesiennej odbywa się w zdecydowanie mniejszej kubaturze tym razem sali konferencyjnej i w poprzedzającym wejście do niej korytarzu zlokalizowanego tuż przy Lotnisku im. Fryderyka Chopina hotelu Marriott, co zmusiło organizatora do limitacji ilości wejściówek. Jednak czasu do nabycia stosownego zaproszenia było wystarczająco dużo, dlatego też, komu przez pozostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę nie udało się zdążyć zabukować glejtu uprawniającego do przekroczenia progu tej swoistej alkoholowej świątyni, sam jest sobie winien. Jednakże, jeśli udało się już komuś dotrzeć, a zapewniam, już po godzinie od oficjalnego otwarcia zaczynało robić się gęsto, jako jedne z pierwszych tuż przy szatni okazały się być stoiska z wyszukanymi jakościowo – to jak zwykle pozycjonowane jest cenami nawet 70-80 zł za sztukę – cygarami. Niestety nie wiem, czy jest to zmorą, czy szczęściem mojego życia na tym padole ziemskim, ale nigdy nie zapaliłem nawet jednego papierosa, dlatego też zgłębianie tego typu stanowisk zawsze kończy się zapewniającym mnie, że nie wpadnę w nałóg, a jedynie wzmocnię doznania procesu spożywania Whisky, naturalnym zaproszeniem do nabycia mogących pochwalić się ostatnio zdobytymi nagrodami zwiniętych w rulon tytoniowych nowości. Tak jest za każdym razem, ale niestety trochę szkoda jest mi poświęcić tylu lat pielęgnowanego w trosce o zdrowie tytoniowego celibatu i zawsze dziękuję za miłą rozmowę. I co ciekawe, nie ma znaczenia, że jakiś czas temu dostałem w prezencie od córci zestaw startowy dla potencjalnego palacza cygar – na szczęście jeszcze bez szkatułki utrzymującej odpowiednią wilgotność brązowych pocisków, gdyż na chwilę obecną dane sobie dawno temu słowo nadal jest dla mnie wiążące. Ale pooglądać i pewnie Was zaskoczę, powąchać zawsze lubię.

Główna część ekspozycji wyśmienitych trunków swoje podboje otworzyła w sporej sali konferencyjnej. Stoiska, idąc tropem wykwintności wydarzenia, bardzo często okazywały się być pieczołowicie przygotowywanymi swoistymi straganami. Każdy z takich punktów zawsze w swojej ofercie miał kilka darmowych, czyli wliczonych w cenę wejściówki, stojących na początku jakościowej hierarchii destylarni alkoholowych pozycji i dla celów poznawczych przez potencjalnego zainteresowanego kilka kolejnych, tym razem odpłatnych, bo zdecydowanie dłużej leżakowanych i z większym pietyzmem finiszowanych smakowych rodzynków. Myślicie, że biorąc pod uwagę przymus wykupienia wejściówki to rozbój w biały dzień? Ze swej strony zapewniam, że nie, gdyż nawet jeśli taki stan rzeczy, czyli dodatkowa odpłatność przy wstępnym wykupie wejściówki, nie mieści się w Waszej życiowej karmie, przygotowana jako standardowa oferta była całkowicie reprezentatywna dla każdego brandu, a ewentualne dodatkowe koszty pozwalały li tylko dogłębniej przekonać się, czy cena na wyższych poziomach portfolio jest wprost proporcjonalna do przyrostu jakości trunku, czy jednak mówiąc kolokwialnie wyskakuje z kapelusza. Jakie są moje doświadczenia? Otóż bez naciągania faktów mogę powiedzieć, iż każdorazowy wzrost ceny miał bezpośrednie odniesienie do kwestii nosa, koloru i finiszu degustowanego trunku. A czy akurat dany produkt wpisywał się w nasze oczekiwania cena/jakość, to już inna para kaloszy.

Na koniec skrobnę kilka niezobowiązujących zdań o wspomnianym we wstępniaku głównym temacie mojej wizyty na lotniskowej prezentacji. Co takiego tym razem mnie poruszyło? Otóż może nie poruszyło w stylu niezapomniane przeżycie na lata, ale muszę przyznać, iż to podejście do napitków spod znaku Calvadosa bardzo zbliżyło mnie do decyzji zakupu na początek co najmniej jednej butelki tego nie przebierając w słowach bimbru z jabłek i gruszek. Dlaczego wymieniłem te dwa będące największym skarbem rodzimego sadownictwa owoce? Otóż podstawowym wsadem do produkcji przywołanego destylatu są jabłka. Oczywiście w kilku ogólnie określonych przypadkach dopuszczalne są kilkunastoprocentowe zawartości gruszek. Ale fakt jest faktem, że podstawowy Calvados, to wyniesione na degustatorskie świeczniki sfermentowane jabłka. Tymczasem świat byłby nudny, gdyby w swej różnorodności nie postanowił trochę pomieszać i zachęcił niektórych producentów do odwrócenia zawartości procentowej wyartykułowanych owoców. I takim to sposobem dzięki zaprzyjaźnionemu pracownikowi z salonu M&P w Starej Miłosnej zaliczyłem swoisty sparing pomiędzy dystrybuowanym już od dość dawna przez ten trunkowy przybytek Calvadosem w zdecydowanej większości opartym o gruszki (65-70 %) LOUIS DE LAURISTON i zasilającym półki organizującej całość imprezy sieci dopiero od zeszłego roku Calvadosem DROUIN – naturalnie obydwa pochodzą z Francji. Oczywistym jest, że aby walka była równa, obydwa podejścia opierały się o te same specyfikacje, czyli wydania RESERVE i VSOP. Efekt? Przyznam szczerze, iż wodę ognistą na basie gruszek (LOUIS ….) kosztowałem już kilkukrotnie i mimo każdorazowego pozytywnego wyniku nakarmienia nią kubków smakowych, nigdy nie zdecydowałem się na zakup tego produktu. I nie chodziło mi o fakt barku czegokolwiek w nosie, czy finiszu, tylko na tle możności kupna czegoś już przeze mnie sprawdzonego, zawsze wygrywała typowa ruda na myszach. Co zatem wydarzyło się tym razem? Otóż potrzebowałem swoistej kropki nad „i”, którą postawiło starcie łeb w łeb można by powiedzieć rzeczonego „gruszkowca” z typowym „jabcokiem”. Nie, żeby DROUIN (same jabłka) był gorszy, ale na tle LUIS DE LAURISTON (baza gruszkowa) w smaku niósł ze sobą nutę kwasowości. Ale nie jakoś szczególnie odrzucającej. Przecież to był wynik procesu produkcyjnego  zazwyczaj kwaśniejszych od gruszek jabłek, co przekuwało się w naturalną akceptowalność, a nawet niezbędność. Jednak po natychmiastowym przejściu na produkt na bazie owoców trącających erotyką (poczciwe gruszki) okazywało się, że nawet sfermentowana, ale jednak słodycz daje większe poczucie gładkości i wyrazistości trunku. Owszem, finisz jawił się jako nieco cięższy, ale za to o większym bukiecie doznań smakowych. Naturalnie z góry zaznaczam, iż to są moje, a przez to obciążone dużą dozą preferencji wnioski. Dlatego też, jeśli ktoś czuje się obrażony, powinien wziąć pod uwagę, że w każdej dziedzinie życia punkt widzenia danego osobnika zależy od punktu siedzenia i pisząc swoje prywatne odczucia nie miałem na celu nikogo obrażać, tylko sprowokować niezdecydowanych do podobnych prób. Nie wiem, jak podobne potencjalne zabawy się skończą, ale zapewniam, wszyscy z producentami włącznie, raczej na rym zyskają niż stracą. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.

I tym optymistycznym akcentem chciałbym podziękować organizatorowi M&P Pavlina za zaproszenie na opisaną przeze mnie z przymrużeniem oka imprezę. Jak wynika z analizy tekstu, podczas tego alkoholowego mitingu zaliczyłem już trzecie, bardzo poważne podejście do Calvadosa. Do niedawna wydawało i się to niemożliwe, ale teraz muszę się przyznać, że chyba tym razem dam się ponieść nosowemu i smakowemu czarowi sfermentowanego miksu gruszek z jabłkami. Czy na długo, w tym momencie nie jestem w stanie się określić. Jednak na zakończenie powyższego słowotoku bez naciągania faktów mogę powiedzieć jedno: „Dobry Calvados nie jest zły”.

Jacek Pazio