Monthly Archives: grudzień 2014


  1. Soundrebels.com
  2. >

AudioSolutions Rhapsody 80

Opinia 1

O tym, że dawny blok wschodniej Europy goni technologicznie resztę starego kontynentu nikogo śledzącego, nawet pobieżnie rynek audio (inne domeny leżą poza obszarem zainteresowań naszego portalu) przekonywać nie trzeba. I to wcale nie chodzi o czysto użytkową i ogólnodostępną elektronikę, ale o półkę Hi-Fi i High-End. Wystarczy wspomnieć o takich markach, jak bułgarskie Antelope Audio, Thrax Audio, estoński Estelon, serbski Auris Audio, litewskich LessLossie i AudioSolutions, czy naszych polskich Abyssound, Amare Musica, Ardento, Franc Audio Accessories, Gigawatt, R.C.M. Jest w czym wybierać i bez trudu można złożyć nawet nie jeden a kilka wysokiej klasy systemów. Skoro zatem wyleczyliśmy ewentualne kompleksy związane z naszą geopolityczną przeszłością możemy przejść do clue niniejszej recenzji, czyli zgrabnych litewskich podłogówek – AudioSolutions Rhapsody 80.

Na tegorocznym Audio Show w pokoju 708 można było zobaczyć i posłuchać 80-eki w dwóch konfiguracjach – z elektroniką Hegla/Lumina i z powoli, acz systematycznie przebijającą się do świadomości polskich miłośników wysokiej klasy dźwięku włoskim zestawem CD/AMP Audia Flight.  W obu przypadkach to, co docierało do naszych uszu było na tyle intrygujące, że korzystając z okazji uzgodniliśmy szczegóły natury logistycznej i … prawdę powiedziawszy trochę liczyliśmy, że dostaniemy na testy skromnie stojącą z boku parę wykończoną obłędnym fornirem oliwnym. Traf jednak chciał, że lepiej wygrzana, co akurat przy AudioSolutions ma znaczenie krytyczne, była parka w zdecydowanie bardziej lifestyle’owych – biało/czarnych barwach. Nie mówię, że wersja „monochromatyczna” prezentuje się źle, bo nawet w moim – mocno nastawionym na ciepło i przytulność pokoju wyglądały nad wyraz intrygująco, to jednak dokonując wyboru pod względem własnych preferencji estetycznych bez chwili wahania wyasygnowałbym dodatkowe 15% na wersję Olive. Ot, taki mało perwersyjny fetyszyzm. Ale dość tego marudzenia. Skoro opcje black&white i olive wymieniłem wypadałoby jeszcze wspomnieć o pozostałych wersjach wykończenia, do których należą naturalne forniry zebrano, sapeli, santos palisander i orzech.
W przeciwieństwie do wersji fornirowanych nasza – dostarczona do testu parka miała robocze płyty frontowe wykończone popielatą sztuczną skórą o zdecydowanie mniej widocznej fakturze, a wieńce górne, podstawy, dokręcane cokoły i tylne ścianki podobną, acz lekko połyskującą powłoką. Zbiegające się ku tyłowi ścianki boczne i obramowanie frontu pokryto za to satynowo białą warstwą lakieru. Maskownic nie ma i nie są dostępne nawet jako opcja, gdyż pomijając aspekt estetyczny zbyt drastycznie degradowały brzmienie kolumn podczas pomiarów wykonywanych w fazie testów przez producenta.
Na szczątkowej ściance tylnej umieszczono elegancką tabliczkę znamionową z finezyjną grawerką i pojedynczymi, solidnymi terminalami głośnikowymi oddalonymi od siebie na taką odległość, że ryzyko zwarcia nawet najszerszych wideł po prostu można uznać za zerowe.

Jak widać na załączonych zdjęciach Rhapsody oparto na parze 15 cm polipropylenowych mid – wooferów i 25 mm jedwabnym tweeterze. Wszystkie przetworniki pochodzą od Seasa a cały, dwudrożny układ, wspomagany sporym, umieszczonym na froncie bass refleksem, pracuje pod kontrolą zwrotnicy 3-rzędu. W celu wyrównania przesunięć fazowych skrzynie, dzięki odpowiednio dobranym, wkręcanym w dostarczane wraz z kolumnami ( w osobnym kartonie) eleganckimi plintami, kolcom odchylone są ku tyłowi o 8 stopni. Kolce są trzy – dwa potężne – dzielone z przodu i jeden zdecydowanie mniejszy z tyłu. Niestety adekwatnych klasą a przede wszystkim wytrzymałością podkładek pod nie w komplecie nie ma, a przynajmniej nie było w dostarczonej do nas przesyłce, więc lepiej zawczasu zadbać o nie we własnym zakresie, gdyż przednie pary w drewniane podłoże wchodzą niemalże jak w masło i żadne cyklinowanie tego później nie zniweluje. Zamiast więc narażać się na ciche dni w domu lepiej przygotować odpowiednie podkładki, bądź choćby komplet złotówek (50-cio groszówki wydają się zbyt miękkie). Sam, mając już na koncie bliższy kontakt ze 130-kami miałem naszykowane solidne mosiężne krążki podklejone filcem, które nie tylko odpowiednio zabezpieczyły mój jesionowy parkiet, ale i zapewniły wygodne przesuwanie ustawionych na nich kolumn.
Zgrabne, zwężające się ku tyłowi obudowy wykonano nad wyraz solidnie a przy tym dokładnie. Zewnętrzną warstwę stanowi 10 mm MDF a dwie kolejne to 5mm płaty sklejki. Jakby tego było mało dołożono jeszcze wewnętrzne ożebrowanie wykonane również ze sklejki i MDFu, przez co kolumny są całkowicie „głuche”, co zresztą potwierdziły organoleptyczne badania laboratoryjne, czyli tzw. opukiwanie.

W porównaniu z testowanymi przez nas ponad rok temu, większymi Rhapsody 130 80-ki okazały się zdecydowanie mniej absorbujące gabarytowo, co jest oczywiste, ale również mniej krytyczne, jeśli chodzi o precyzję, z jaką należało je ustawiać względem miejsca odsłuchowego. O ile starsze rodzeństwo nawet najmniejszej niedokładności nie wybaczało o tyle mniejsze modele zagrały już przy wstępnym, niemalże wyjściowym, lekkim dogięciu a co ważne nie trzeba było wprowadzać żadnych działań zaradczych związanych ze zbyt entuzjastyczną, bądź jak kto woli „wyczynową” górą. Czuć było, że choć 80-ki stoją niżej w firmowym rankingu są konstrukcjami dojrzalszymi, bardziej dopracowanymi a przede wszystkim nowszej generacji. Moje spostrzeżenia potwierdził polski dystrybutor – Premium Sound, który udzielił nam wyczerpujących informacji dotyczących poważnej modyfikacji zwrotnic, jakie miały miejsce na przestrzeni ostatniego roku. Generalnie rzecz ujmując nazwy modeli nie uległy zmianie, za to ich brzmienie tak i jest to zmiana ewidentnie korzystna. Szukając analogii do zdecydowanie bardziej znanych a przez to rozpoznawalnych marek można ze sporym marginesem błędu powiedzieć, ze wcześniejszym wersjom litewskich kolumn bliżej było do sonicznej sygnatury Triangli a obecnie ich tonalność przesunęła się dość zauważalnie w kierunku szkoły brzmienia utożsamianej z konstrukcjami Dynaudio. Powód jest dość oczywisty, bowiem pierwsze skrzypce grają średnica i jej przełom z wysokimi tonami. Ponadto całość opiera się na niezwykle solidnym basowym fundamencie, który nie tylko odpowiednio stabilizuje cały spektakl, ale sprawia, że scena kreowana przez bądź co bądź niewielkie podłogówki zaskakuje skalą i rozmachem godnym zdecydowanie większych konstrukcji. Niezależnie od tego czy na talerzu gramofonu gościła wielka symfonika („Il Trovatore” Verdiego), w odtwarzaczu kręciły się „Planety” Holsta, bądź nawet z plików swoimi zagmatwanymi liniami melodycznymi dzielili się panowie z Dream Theater, to nie czuć było, żeby kolumny miały zamiar skapitulować. Zerowa kompresja, czysty dźwięk i niezaprzeczalna frajda z odsłuchu. Co ważne nawet gorsze realizacje za przeproszeniem nie bolały. Oczywiście dramatycznie spadała rozdzielczość a głębokość sceny była mocno umowna, ale obywało się bez wytykania, czy też wyolbrzymiania ewidentnych ułomności materiału źródłowego. Zaobserwowane w porównaniu z moimi Gauderami lekkie przyciemnienie dźwięku i wycofanie najwyższych składowych (przy AMT większość tekstylnych tweeterów tak odbieram) w pewien sposób tonizowały ewentualne mankamenty odwracające uwagę słuchacza od warstwy muzycznej. Dodatkowo większe składy i to niezależnie od repertuaru, bo poczynając od wymienionego wcześniej „Il Trovatore” po „The Ballads IV” Axela Rudiego Pella i „Wagner Reloaded” Apocalypticy zyskiwały na spektakularności. Pojawiał się iście hollywoodzki rozmach a bas wraz kolejnymi uderzeniami fali dźwiękowej przyjemnie masował trzewia. Warto podkreślić, że nawet przy wysokich poziomach głośności umieszczone na frontach wyloty bass refleks zachowywały się nader kulturalnie i nie dodawały od siebie żadnych zauważalnych – słyszalnych anomalii związanych z ewentualnymi turbulencjami przetłaczanego przez nie powietrza. Generalnie cały układ zestrojono tak, by zachować jak największą spójność i zbytnio nie faworyzować żadnego z podzakresów, choć patrząc na Rhapsody całkiem obiektywnie średnica otrzymała jednak lekkie fory, co całości wyszło tylko na dobre, bo namacalność i sugestywność partii wokalnych można opisywać wyłącznie w samych superlatywach. Przykładowo pełen rozpaczy, ale i niesamowitej mocy utwór „I’d Rather Go Blind” ze ścieżki dźwiękowej z „Cadillac Records” w wykonaniu … Beyoncé zabrzmiał jeszcze intensywniej a głos tej niekoniecznie kojarzonej z bluesem i swingiem artystki potrafiłby zmiękczyć nawet głaz narzutowy pozostawiony wieki temu przez wędrujący lodowiec. Podobny efekt, lecz u płci pięknej wywoływał Nat King Cole wyśpiewujący swym niesamowicie aksamitnym głosem „When Your Lover Has Gone” z albumu „Just One Of Those Things” – już pod dwóch minutach najbardziej oziębła Królowa Śniegu zamieni się w rozmarzoną i romantyczną Pocahontas seksownie podrygującą w takt nadawany przez towarzyszący wokaliście big band. Muzyka łagodzi obyczaje? Z pewnością, ale z użyciem AudioSolutions Rhapsody 80 zmiękcza również serca.

Dostarczona do testów czarno-biała wersja Rhapsody może swoim wyglądem zmylić niejednego miłośnika gładkiego, umownie określanego mianem aksamitu grania, gdyż nie ma w sobie nic a nic z całej tej minimalistyczno – prosektoryjnej mody, w jaką usilnie starają się nas „ubrać” projektanci wnętrz. Jeśli zatem głównym kryterium dopuszczającym możliwość wstawienia kolumn do salonu staje się ich „współczesny” design nie zastanawiajcie się Państwo ani chwili, tylko umawiajcie się na odsłuch tych litewskich podłogówek. W normalnie – konwencjonalnie urządzonych pomieszczeniach polecam jednak wersje pokryte naturalnymi fornirami, jednak niezależnie od wykończenia kolumny staną się nie tylko ozdobą przestrzeni, w jakiej się znajdą, ale przede wszystkim zaoferują pełnokrwiste, rasowe granie sprawdzające się praktycznie z każdym repertuarem pod warunkiem zapewnienia odpowiednio wysokiej klasy amplifikacji. Akurat w tym przypadku nie miejmy złudzeń – w im lepszy tor Rhapsody 80 wepniemy, tym wyższej klasy dźwięk będziemy mieli na co dzień.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Premium Sound
Cena: 17 990 PLN*
* Do ceny kolumn w fornirze Olive należy doliczyć 15%, do forniru Santos Palisander 8%. Pozostałe forniry w regularnej cenie.

Dane techniczne:
Wymiary (WxSxG): 1000 mm x 212 mm x 380 mm
Wymiary z podstawą (WxSxG): 1068 mm x 340 mm x 483 mm
Waga: 25 kg szt
Skuteczność: 91 dB
Moc ciągła: 80 W RMS
Impedancja: minimalna 3.7Ω @ 190 Hz; maksymalna 16Ω @ 64 Hz;
Częstotliwość podziału: 2270 Hz
Pasmo przenoszenia (w typowym pokoju): 39 – 25000 Hz
Przetworniki: 25 mm jedwabna kopułka wysokotonowa, 2x 15cm polipropylenowe mid-bass

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D; Avid Acutus SP + SME IV + EMT Studiotechnik TSD 15N
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude; Avid Pulsare II Phono
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Trilogy 925
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Z dużą dozą pewności sądzę, że bardziej obeznana z nowościami rynkowymi brać audiofilska wie, iż od dłuższego już czasu na nasze podwórko trafiają High Endowe produkty sygnowane przez kraje dawnego bloku wschodniego. Oczywistą sprawą jest fakt występowania problemów związanych z ich postkomunistycznym postrzeganiem, ale jak to w życiu i biznesie bywa, dobry produkt prędzej czy później sam się obroni. I gdy pierwsze nieśmiałe wejścia na zachodnie rynki przynoszą pewien bagaż pochlebnych opinii, zapala się zielone światło do zwiększenia port folio danej marki i rozszerzenia obszaru ”rażenia” swoją ofertą. Taki scenariusz miała właśnie manufaktura, która zawojowawszy zgniły zachód, trafiła do Polski i aby zrobić pierwsze dobre wrażenie – które notabene można zrobić tylko raz – kilka miesięcy temu zaproponowała (w osobie dystrybutora) naszej redakcji, wydanie opinii na temat niemalże flagowego modelu Rhapsody 130. Nie brnąc dalej w łamigłówki, pragnę przedstawić wszystkim litewską markę AudioSolutions z modelem Rhapsody 8, której dystrybucji podjął się trójmiejski Premium Sound.

Bryła modelu Rhapsody jest wariacją a la „Sonus Faber”, czyli przy płaskiej przedniej ściance, boki płynnym łukiem schodzą się ku o połowę węższemu tyłowi. Tylny panel jest zamykającą całość konstrukcji nakładką, na której w dolnej części usytuowano tabliczkę znamionową z pojedynczymi terminalami przyłączeniowymi. Na froncie widzimy trzy głośniki osadzone na dodatkowym obłym o nieregularnych kształtach profilu, a pod nimi otwór bass-refleksu, by na samym dole znaleźć mieniące się złotem logo firmy. Całość posadowiona jest na nieco szerszej niż ogólny obrys konstrukcji podstawie, w którą wkręcamy trzy kolce – dwa wyższe z przodu i jeden niższy z tyłu, co daje nam wymuszone pochylenie ku tyłowi, kierując generowane fale nieco nad słuchacza i prawdopodobnie wyrównując tym moment dobiegania doń poszczególnych zakresów częstotliwościowych. Ogólna czarno-biała kolorystyka jak na dzisiejsze czasy jest często pożądana wśród klienteli i jeśli nawet do tej pory nie zastanawiałem się nad tym aspektem, to po dłuższym, bliższym kontakcie jestem mile zaskoczony wyważeniem tych dwóch skrajnie stojących w palecie barw kolorów. Nie mamy poczucia dominaty jednego nad drugim, co mogłoby burzyć spokój ducha naszych żon, tylko pełną synergię rodem z feng szui. Ale wystarczy tego zachwalania i przejdźmy do sprawy umiejętności synergicznego bytu konstrukcji z Litwy ze stacjonującym u mnie na co dzień setem Reimyo.

Gdy zacnie prezentujące się kolumny wylądowały na docelowym miejscu, z racji bardzo dobrego odzwierciedlenia sceny muzycznej przez ich najstarsze siostry, przystąpiłem do wnikliwego ustawienia paczek względem miejsca odsłuchowego. Nie chciałem zmarnować tak ważnej dla mnie sprawy jak głębia i szerokość bytu międzykolumnowego, dlatego ze sporą dawką oczekiwań sięgnąłem po majstersztyk takiego masteringu, jakim jest dla mnie płyta The Purcell Quartet zatytułowana „Membra Jesu nostri”, a wydana przez oficynę Chandos. Porozrzucane w wirtualnym spektaklu głosy solistów wręcz bezwiednie zmuszały mnie do śledzenia ich położenia, nie zaburzając przy tym pełnego zaangażowania w mające swoje pięć minut wydarzenie muzyczne. Los chciał, by to pierwsze dobre wrażenie zaprezentowane było późną nocą, gdy szum tła w podwarszawskiej miejscowości mocno zbliża się do absolutnego minimum, umożliwiając tym samym ukazanie pełni możliwości znikania litewskich komponentów z goszczącego je pomieszczenia. Po takim obrocie sprawy ze spokojem zwiększyłem dawkę decybeli generowanych przez przetworniki 80-tek i na napędzie analogowym wylądował czarny placek z krakowskich występów Kena Vandenmarka w klubie Alchemia zatytułowany „The Vandenmark 5 – Four Sides To The Story”. Przesłuchawszy tę kompilację kilku klubowych nasiadówek, skłaniam się do kolejnych szczerych pochwał dla konstruktorów kolumn, za dobre oddanie gabarytów goszczącej muzyków dość niskiej salki koncertowej i sądząc po zdjęciach w insercie, wierne usadowienie artystów pomiędzy litewskimi emiterami dźwięku. Przysłuchując się temu krążkowi, mogłem nakarmić swój narząd słuchu pięknie nasyconym kontrabasem front mena, jak również mocno osadzoną w basie perkusją czy kontrabasem. Analizując całościowo pasmo testowanych kolumn, odbieram je jako w miarę neutralne z nisko schodzącymi dolnymi rejestrami, trafioną w punkt bez próby zbytniego podgrzania średnicą i czytelnie, acz bez szaleństw rysowaną górą widma akustycznego. A to oznaczałoby, że z pierwszego naszego testu niemalże flagowych modeli, panowie z Litwy wyciągnęli pewne wnioski i nieco utemperowali nadaktywność wysokich tonów. Dzisiejsza propozycja jest tak zestrojona, aby gdy tego wymaga zarejestrowany na płycie repertuar, blachy mimo pewnej ogólnej ogłady bez ociągania zaznaczyły swoją obecność w realizacji, jednak partie wokalne nie rozjaśniając przy tym naturalnego wolumenu dźwięków gardłowych, zwiększały realizm dobiegających do naszych uszu informacji. Jak do tej pory podczas testu używałem sporo wokalizy i trochę free jazzu, a co z elektroniką? Aby to zweryfikować, wróciłem ponownie do zestawu zerojedynkowego i zapodałem nieśmiertelny MASSIVE ATTACK z materiałem „MEZZANINE”. Ten repertuar równie jak poprzedni wypadł znakomicie. Czy to niskie sztucznie generowane pomruki, nadbudowana nad nimi partia wokalna, jak i wszelkiego rodzaju niezidentyfikowane w kanonach instrumentów naturalnych przegłosy, przestery i modulacje były osadzone w tak pożądanej w muzyce synergii, nie dając możliwości żadnej z częstotliwości zawłaszczyć zbyt wielkiego kawałka tortu, jakim jest słyszalny przez człowieka wycinek pasma akustycznego. Oczywiście istotny dla tego typu muzyki pazur był obecny przez cały krążek, ale nawet ja, ostatnio raczej stroniący od podobnego repertuaru osobnik, pochłonąłem tę dawkę impulsów membran z dużymi znamionami przyjemności. Może ręki nie dałbym sobie odciąć, ale spotkanie od pierwszego do ostatniego klawisza syntezatora z takim materiałem i moim pełnym udziałem jest już dużym plusem dla odtwarzającego go sprzętu. Gdy tak przerzucałem poszczególne płyty, po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że dostarczone do oceny kolumny najlepiej wypadały w muzyce opartej o instrumenty naturalne. Z pewnością dlatego, że taką najbardziej lubię, ale istotnym elementem wydaje się być również fakt, bardzo dobrego oddania naturalnej (czytaj realnej) sceny muzycznej nagrywanego materiału, często oferującej sporo interakcyjnych z głosami artystów wykonujących muzykę dawną artefaktów. I tutaj muszę się przyznać, że taki wsad krążkowy podczas obcowania z Litwinami właśnie z tego powodu (umiejętne oddanie tego aspektu) był w dużym stopniu uprzywilejowany. Ktoś może mi zarzucić, że nie szukałem dziury w całym jakimiś masakrycznymi wydaniami masy około-muzycznej, ale jeśli wszelkie szczegółowe informacje miałem już wynotowane, to dlaczego miałem odmawiać sobie przyjemności czerpania pełnymi garściami z możliwości kolumn, o zadawanie których zadbali konstruktorzy.

Gdy miałem już zakończyć test, naszła mnie jeszcze jedna myśl i stawiającą na szybkość końcówkę Reimyo zastąpiła rodzima manufaktura ABYSSOUND z modelem ASX 1000. W tej konfiguracji dźwięk stał się zdecydowanie cięższy, zwiększając tym sposobem ilość dolnego zakresu, ale nadal oscylując w ramach dobrze kontrolowanego dźwięku. Czyli kolokwialnie mówiąc, mimo dodatkowego sporego zastrzyku niskich rejestrów, nie było efektu buły, a to jest kolejnym punktem dodatnim dla naszych bohaterek. Oczywiście spora ilość wcześniej odtwarzanych płyt teraz z wyrywkowymi utworami ponownie przemknęła przez oba napędy, ale pierwsze pozytywne aspekty nawet w najmniejszym stopniu nie ewaluowały w degradującą całość stronę, a niektóre słabiej zrealizowane kompilacje w zakresie basu nawet sporo zyskały. Cieszę się z takiego obrotu sprawy – zmiana wzmocnienia dająca nieco inne, ale nadal dobre efekty brzmieniowe, całkowicie potwierdzała zasłyszane podczas jesiennej warszawskiej wystawy pozytywne odczucia. Dlatego jeśli potencjalny bohater podczas testu wykazuje predyspozycje błyśnięcia w różnych konfiguracjach, z przyjemnością informuję o tym w swoim tekście.

Kolejne spotkanie z produktem ze zdawałoby się dalekich od High Endu landów, potwierdziło istnienie drzemiących w tych niedocenianych regionach Europy dużych pokładów wiedzy konstruktorskiej. Mam nadzieję, że to dopiero początek ich ekspansji na zgniły zachód i jeśli tylko nie obniżą lotów, wywalczony sukces z pewnością zachęci innych do podobnych prób zaistnienia w tym jednak trudnym, jakim jest ekstremum jakościowe wycinku audio. Po doświadczeniu z modelem Rhapsody 80 sądzę, że stałe miejsce marki AudioSolutions w super lidze jest tylko kwestią czasu i jeśli nawet pochłonie to nieco więcej niż zaplanował biznesplan energii, radzę nie zwalniać tempa i mocno trzymam kciuki za sukces.

Jacek Pazio

 System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation.              Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence +
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved-Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa): Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik pod urządzenia: SOLID BASE VI
Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU-505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
– napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
– ramię: SME V
– wkładka: Dynavector XX-2 MK II
– przedwzmacniacz gramofonowy THERIAA RCM
Druga końcówka mocy ABYSSOUND ASX-1000

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon Spheris Phonostage

Obecny, zwyżkowy trend zainteresowania winylem sprawił, że coraz więcej marek ma w swojej ofercie stosowny phonostage, a wielcy tego kawałka tortu, jakim jest szeroko rozumiane audio, zabezpieczając podaż w pełnej palecie cenowej nawet kilka modeli. Oczywiście pozycjonowanie w cenniku wymaga progresu jakościowego danego komponentu, gdzie będąc tym droższym, prostolinijnie rzecz ujmując, powinien być zdecydowanie bardziej zaawansowanym brzmieniowo od tańszego brata. W swoim portfolio doświadczeń mam już kilka poważnych podobnych konstrukcji i niestety muszę powiedzieć, że czasem jakość generowanego dźwięku nie koreluje z żądaną ilością banknotów Narodowego Banku Polskiego, a to na pułapie 50 tys. w górę nie powinno się zdarzyć (taki brak zależności w ogóle nie powinien występować), a jeśli już zaistnieje, śmiało można mówić o naciąganiu klienta. Oczywiście patrząc na mój wywód oczami zwykłego Kowalskiego, już wspomnienie dolnej granicy, będącej wartością średniej klasy samochodu jest zwykłym hochsztaplerstwem, ale jak to w życiu bywa, punkt widzenia jest bardzo zależny od punktu siedzenia i mając dość sporą walizkę środków płatniczych, nieco inaczej postrzegamy takie przyziemne sprawy jak życie codzienne. Kończąc ten dość drażliwy w dobie kryzysu wstęp zdradzę, że dzisiejszym tematem spotkania z cyklu „Gramofon jako motto życiowe”, będzie konfrontacja moich wzorców ze szczytem możliwości technicznych z działu obróbki sygnału analogowego austriackiej manufaktury Ayon Audio, czyli topowym modelem o dumnej nazwie Spheris, którego dystrybucją zajmuje się krakowski Nautilus (Eter Audio).

Gdy dotarła do mnie wiadomość, o możliwości zaistnienia sparingu na szczycie, jak to często podczas spotkania z górnymi stanami High Endu bywa, naszło mnie sporo kontrowersyjnych myśli od: a co będzie jak się wyłoży?, przez: przecież to twór lampowy i wielu znanych mi konstruktorów twierdzi, że ta technika w dzisiejszych czasach nie zawsze tutaj się sprawdza, po: o matko, 110 kawałków za przedwzmacniacz, który często jest tylko dodatkową płytką we wzmacniaczu średniej klasy. Jednak podchodząc do tematu z drugiej strony, wiedziałem również, że jeśli nie dałem się wykończyć podczas służby w armii za czasów komuny, to takie doświadczenie będzie tylko kolejnym bardzo miłym, lub mocno rozczarowującym wydarzeniem. Nie męcząc się zbyt długo utopijnymi myślami, udałem się po rzeczony sprzęt i po dotarciu do punktu odbioru natychmiast lekko przeraziłem, gdyż znając sporo produktów Ayona, do tej pory nie spotkałem tak nadmuchanych kartonów, które jak się później okazało, w stosunku do zawartości nie były przesadnie duże. Ot niezbędna ilość miejsca by zapobiec nonszalancji wszelkiego rodzaju kurierów, przekonanych, że wożą ziemniaki luzem. Oczywiście jak to zwykle na takich pułapach cenowych bywa, urządzenie jest dwupudełkowe – zasilacz i serce, czyli wrażliwa na szkodliwe prądy elektronika. Ale to jeszcze nic, gdyż po ustawieniu na stosownych podstawach okazało się, że dotąd będąca sporej wielkości końcówka Reimyo nagle stała się dziwnie mała. Co prawda wyższa, ale ogólnie zajmująca zdecydowanie mniej miejsca od bohaterów dzisiejszej rozprawy. Te dwie płaszczki Ayona są powiększeniem rozpoznawalnych przez wszystkich audiofilów kształtów do skali makro, czyli niskie skrzynki z drapanego aluminium z mocno zaokrąglonymi narożnikami. Idąc dalej śladem obudów widzimy, że z uwagi na użycie lamp elektronowych, górne panele są gospodarzami sześciu usytuowanych po bokach ażurowych wywietrzników grawitacyjnych. Przód obu komponentów jest wyposażony bardzo ascetycznie, dzierżąc w zasilaczu jedynie okienko wyświetlacza częstotliwości sieci i srebrny przycisk ON, a w phono przełącznik pomiędzy dwoma wejściami MC1 i MC2 i na bokach diody informacyjne – z lewej włączenia , a prawej używanego w danym momencie wejścia. Tylne ścianki z racji swoich funkcji zaopatrzono: – zasilacz w gniazdo IEC, włącznik główny, lampkę kontrolną fazy i wielopinowe gniazdo transmisji prądu, – a przedwzmacniacz w dwa zespoły wejść w standardzie RCA, wyjścia RCA i XLR, zacisk uziemienia, przełącznik masy i gniazdo połączeniowe z dawcą energii. Do regulacji obciążenia wkładki, konstruktor przewidział stosowne zwory, będące czymś w rodzaju wyposażonych w odpowiednie wartości oporników wtyków RCA, które implementujemy w gniazda usytuowane tuż obok właśnie wykorzystywanego. Nie deliberując zbytnio, jesteśmy zdani na cztery takie komplety, które według pomysłodawcy powinny obsłużyć zdecydowaną większość stosowanych na świecie rylców i dlatego tym optymistycznym akcentem przejdę do najważniejszego punktu programu, czyli weryfikacji czego można spodziewać się od urządzenia mającego jedynie wzmocnić słabiutki sygnał wkładki gramofonowej za cenę może maleńkiej, ale nadal będącej osobnym lokalem użytkowym kawalerki w Warszawie.

Z uwagi na szklane bańki w układzie naszego phono, każdorazowe podejście do słuchania okupione było co najmniej 30 minutową rozgrzewką i to nie z powodu bardzo słabego grania, tylko oddania szacunku owej konstrukcji. Poznawszy zalety i wady nie musimy tyle czekać, ale ja będąc w trakcie nawiązywania pierwszych kontaktów, wolałem rozprawiać z Ayonem o dźwięku przy pełni jego możliwości. Przyznam się szczerze, że do jakichś bardziej konstruktywnych wniosków dochodziłem kilka dni i to nie z racji słabych osiągów, tylko potwierdzenia przeczących oponentom takich konstrukcji bardzo pozytywnych jak na moje standardy wyników. Drugim wyznaniem niech będzie fakt, iż jak do tej pory dobre phonostage lampowe omijały mnie szerokim łukiem. Owszem kilka spotkań z podobnymi wynalazkami było, ale z niezbyt drogimi i nie do końca radzącymi sobie z moimi oczekiwaniami, co raczej zaliczam do doświadczeń z szarą masą życia codziennego, niż do wielkich wpadek. Ot grały sobie bez fajerwerków, a że były stosunkowo tanie, to zawsze znajdzie się ktoś wkraczający na ścieżkę zabawy w analog, kto zaliczy tamte produkty do ciekawych. Ale wracajmy do naszego Spherisa. Wpięcie go w tor, na szczęście nie oznaczało najmniejszych ograniczeń w oddechu muzyki. Powiem więcej, napowietrzenie sceny zaskoczyło nawet tak marudnego w tym temacie audiofila jak ja, a to jest pierwszy mocno determinujący me postrzeganie danego urządzenia aspekt brzmienia. Swoboda, nieskrępowane oderwanie dźwięków od kolumn i bez przeszkodowe docieranie ich do uszu słuchacza były pokłosiem zadziwiająco dobrej rozdzielczości. Oczywiście zmiana techniki tranzystorowej na lampową niosła znamiona innego ciężaru i barwy dźwięków, ale nie skutkowało to najmniejszym spowolnieniem ataku, tylko dawką homogeniczności przekazu, nieco zaokrąglając kontur źródeł pozornych. A chyba nie muszę nikogo przekonywać, że jeśli ktoś tak jak ja nastawia się raczej na stare wydania winylowe, podobne zabiegi przyjmie z wielką przyjemnością. Niestety dawne tłoczenia są nieco okrojone z masy i taka dawka „dobra” często jest lekiem na całe zło, mimo że w wartościach bezwzględnych bywa pewnym odstępstwem od neutralności, co z drugiej strony patrząc, z racji używania do tłoczenia w tamtych czasach różnych krzywych RIAA, jest trudne do weryfikacji. Niemniej jednak, nasycenie w wykonaniu marki Ayon odbieram jako dobre posunięcie, a że nie jest to zabieg czysto techniczny, tylko pochodna zastosowania lamp elektronowych, tym bardziej było miłe dla ucha. Korzystając z okazji możliwości zaznania nieco przesuniętego w barwie odtwarzania płyt, sięgnąłem na półkę z Janem Garbarkiem i z kilkunastu posiadanych kompilacji na talerzu wylądował projekt z Charlie Hadenem i Egbetro Gismonti zatytułowany „Magico”. Saksofon, gitara kontrabas i nieco niezobowiązującej wokalistyki okraszone możliwościami ekstremalnego austriackiego pomysłu na analog dały pokaz tak oczekiwanej od tej starej techniki odczytu homogeniczności granych fraz nutowych. Piękna barwa Instrumentów i bardzo czytelne rozlokowanie ich na wyśmienicie kreowanej w głąb scenie, bez najmniejszych problemów pozwalały identyfikować się z wyimaginowaną w naszym umyśle słuchaną sesją nagraniową. Ale nie samą barwą i gładkością dźwięku człowiek żyje, a już z pewnością nie ja i w dodatku na pułapie ponad 100 tysięcy złotych polskich. Nie wiecie o co chodzi? Wszystko co do tej pory napisałem, powinien spełniać już tylko dobrze skonstruowany projekt, a przecież na testy trafiła wisienka na torcie zwanym Ayon Audio, dlatego wspomniane aspekty są tylko minimalnym spełnieniem jego zadań. Nie będę już nikogo męczył i powiem, że jakiekolwiek urządzenie audio  na poziomie stratosfery cenowej, bez znaczenia w którym miejscu toru się znajduje, powinno umożliwić całej układance stworzenie wrażenia trójwymiarowości zawieszonych w eterze dźwięków. To jest dopiero stan, którego spełnienie pozwoli mi z całą stanowczością stwierdzić, że potencjalny kupiec nie zostanie nabity w przysłowiową butelkę. Oczywiście do spełnienia takich założeń potrzebny jest mogący wygenerować to zestaw i będący obeznany w takiej prezentacji słuchacz. Ja wiem, że większość czytelników wie kiedy coś takiego występuje, ba chwali się, że ma to podczas codziennego użytkowania, gdy tymczasem nie mając odpowiedniego punktu odniesienia, niestety często przeceniają możliwości swoich układanek. Czy ja wiem wszystko i jestem nieomylny? Oczywiście że nie, ale mając pewien bagaż osłuchania z nieprzyzwoicie drogimi zabawkami i zaistniałymi podczas takich spotkań wizualizacjami, mogę nieco przybliżyć się z oceną wystąpienia wspomnianych aspektów w testowanym produkcie. By tego dokonać, muszę zaprząc do pracy odpowiednio zrealizowany materiał, który dzięki mistrzowskiemu potraktowaniu przez realizatora, jest w stanie wygenerować zawieszenie dźwięku w przestrzeni kolumnowej, jako czegoś w rodzaju spektaklu 3D. Cóż, ten punkt programu zajął mi najwięcej czasu – oczywiście od momentu wyznaczenia sobie jego poszukiwania i z całym szacunkiem do konstruktora Spherisa nie z racji problemów w tej kwestii, tylko codziennej zbliżonej do poszukiwanej prezentacji. Dopiero wyjazdowy kontakt ze zdecydowanie niżej pozycjonowanym systemem uświadomił mi fakt częstego obracania się w takich wizualizacjach w zaciszu domowym, co będąc prawie standardem, nieświadomie utrudniało możliwość weryfikacji. I pewnie to ostatnie zdanie świadczyłoby o moim „narcyzmie”, ale kilka świadomych swoich kompetencji odbioru dźwięku konstruktorów różnego rodzaju komponentów generujących dźwięk, było zaskoczone takim odbiorem mojego dotkniętego ręką Japończyka seta. Dlatego nie wdając się w zbytnio rozległe peany, przywołam solową płytę Dino Saluzziego zatytułowaną „Andina”, dzięki której mogłem poczuć się jak na filmie „Avatar”. Zawieszona w wirtualnym bycie harmonia, za sprawą odpowiednio przygotowanego do masteringu płyt realizatorowi zdawała się przecinać tkankę powietrza od lewej do prawej kolumny, zmieniając przy tym głębokość jej pozycjonowania w stosunku do miejsca odsłuchowego. Doświadczenia ciekawe, ale czasem trudne do wyłapania, gdyż wciągnięty w wir toczących się na scenie zdarzeń meloman, najczęściej nie zwraca na takie sprawy uwagi, przyjmując to jako naturalny dodatek do wsadu merytorycznego płyty. Ten tytuł zbliża nas do zakończenia tego jakże owocnego w pozytywne doznania spotkania, ale nie z racji dalszych porażek z ze zdecydowanie ostrzejszym materiałem, ale dla uniknięcia zbędnego, nie wnoszącego nic poza to co miałem do powiedzenia słowotoku. Zaznaczę jedynie, że niezależnie od implementowanego materiału muzycznego (stary rock – Led Zeppelin, czy elektronika Masive Attack) nasz tytułowy Spheris nie zdradzał najmniejszych oznak zadyszki, fundując mi jedynie coś w rodzaju balsamu na uszy. Szczypta barwy pochodzącej ze szklanych baniek, zdawała się okraszać pierwiastkiem „X” te odarte z homogeniczności frazy muzyczne, dając efekt zbliżającego się do ludzkiej natury wypełnienia. Oczywiście to co dla nie jest ważnym aspektem w przyswajalności dźwięków, dla kogoś innego będzie zbytnim podkolorowaniem, ale analog jako taki teoretycznie z natury stara się obracać w takiej właśnie estetyce, co Ayon próbuje tylko kontynuować.

Z wielką ulgą pragnę pochwalić testowany produkt za udowodnienie niedowiarkom, iż da się zrobić dobry phonostage lampowy. Może w bardzo transparentnych, rozdzielających włos na czworo systemach jakieś minimalnie wynikające z użycia szklanych baniek artefakty można usłyszeć. Ja przy nieco nastawionym na barwę, ale nadal rozdzielczym systemie, nie zanotowałem podobnych degradujących brzmienie problemów. Fakt, balans tonalny w porównaniu do katowickiej THERII nieco się obniżył, ale widzę ten efekt jako w pełni akceptowalny i czasem dla mocno odchudzonego systemu nawet niezbędny. U mnie dodatkowa dawka barwy również zaliczana była do plusów, co tylko potwierdza sporą uniwersalność produktu. Nieco grubsza kreska źródeł pozornych, ich większy ciężar, muśnięte ciepłem wysokie tony i podgrzana średnica dają pełnię oczekiwanych od techniki analogowej zalet. A czy to jest bajka dla każdego, nie wiem, ale jedno wiem na pewno, jak nie spróbujecie, to się nie dowiecie. Wysoka cena jest lekką zaporą, ale jeśli ktoś jest w stanie wygenerować takie środki pieniężne, a tkwi w przekonaniu, że przedwzmacniacz gramofonowy jest najmniej istotnym i co za tym idzie nie wartym wydawania zbyt dużej kwoty pieniędzy elementem toru gramofonowego, po kontakcie nausznym może się bardzo zdziwić. Kontynuując listę zalet powiem szczerze, że wspomniane w opisie budowy dwa wejścia w jednym phono są podnoszącą walory użytkowe rzadkością, która w dobie sporej ilości wymagających takich dodatków „dwuramiennych audiofilów” (stereo, mono) jest bardzo mile widziana. Koloryt generowanego dźwięku bez najmniejszych oznak tłumienia czy ograniczenia rozdzielczości, według mnie jest tylko kolejnym atrybutem. Nie wiem jak Wy, ale po tej wyliczance jedynym drobnym problemem konstrukcji z Austrii wydaje się być żądana nieszczęsna cena, która będąc pokłosiem osiągniętej wyśmienitej jakości dźwięku, nieco ogranicza krąg zainteresowanych. Niestety nikt nie powiedział, że życie audiofila będzie usłane różami.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Eter Audio / ayonaudio.pl
Cena: 28 000 €

Dane techniczne:
Tryb pracy: Czysta klasa A, trioda
Lampy: 6H30, 6SL7
Maksymalne napięcie wyjściowe: (1 kHz ) 10 V rms
Stosunek sygnał/szum: > 96 dB
Impedancja wyjściowa: ~ 300 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 150 kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (1 kHz): < 0,1 %
Wejścia: 2 x RCA, 2 x RCA dla obciążenia
Wyjścia: 1x RCA, 1x XLR
AC-ReGenerator: max. 300 W
Frequency: 60Hz
Wymiary pre (WxDxH): 50x43x11 cm
Wymiary ReGenerator (WxDxH): 50x43x11 cm
Waga (pre & zasilacz): 38 kg

 Elektronika Reimyo: System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWE BASE HIGH END plus kabel sieciowy Acrolink 9500
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

AudioQuest NightHawk

Rynek audiofilskich słuchawek już niebawem czeka rewolucja. Amerykański producent kabli i przetworników C/A, firma AudioQuest, na początku 2015 r. zaprezentuje swoje pierwsze słuchawki – model NightHawk. Słuchawki łączą innowacyjne przetworniki z biocelulozowymi membranami z nowatorskimi muszlami wykonanymi z ciekłego drewna.

Wierne brzmienie, komfort użytkowania i najwyższa jakość wykonania podkreślona przez elegancką stylistykę – to elementy cenione przez wymagających użytkowników słuchawek. AudioQuest podjął wyzwanie i zaprojektował słuchawki, które mają sprostać oczekiwaniom melomanów i w każdym z wymienionych aspektów wyznaczają nowy, nieosiągalny dotychczas poziom.

Technologia wywodząca się z zaawansowanych przewodów

NightHawk to pierwsze słuchawki opracowane od podstaw przez inżynierów AudioQuest. Projektantem tej rewolucyjnej konstrukcji jest Skylar Gray. Przybliżając początki projektu Skylar Gray stwierdza: „Przystępując do prac nad słuchawkami zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że musimy stworzyć coś naprawdę wyjątkowego, ponieważ nikt nie szuka kolejnych „zwykłych” słuchawek. Dlatego pracowaliśmy od podstaw, analizując ponownie to, czym powinny być słuchawki, nie tracąc jednocześnie z oczu naszego głównego celu – cieszyć się prawdziwie unikatowym, poruszającym doświadczeniem muzycznym za pośrednictwem wysokiej jakości słuchawek”.

NightHawk czerpie z ponad 30-letniego doświadczenia AudioQuest w tworzeniu m.in. zaawansowanych kabli i przetworników C/A. W konstrukcji przewodu słuchawek NightHawk wykorzystano wiele elementów, stosowanych w kablach głośnikowych i interkonektach, wliczając wysokiej czystości lite przewodniki wykonane z miedzi+ o perfekcyjnie czystej powierzchni (PSC+), piankową izolację polietylenową, system rozpraszania szumu (NDS) i posrebrzane złącza.

Inspirowane skrzydłami motyla

AudioQuest NightHawk to wokółuszne słuchawki półotwarte. Każdy ich element został starannie zoptymalizowany pod kątem wysokiej jakości dźwięku, ergonomii i estetyki. NightHawk to pierwsze szeroko dostępne słuchawki wykorzystujące komponenty wydrukowane w technologii 3D – maskownicę, dla której inspiracją była struktura skrzydeł motyla. Skrzydła owada cechują się wysoką skutecznością w rozpraszaniu światła. Analogiczna konstrukcja zastosowana w słuchawkach NightHawk służy do rozpraszania dźwięku i ograniczania rezonansu.

Membrany przetworników wykonane z biocelulozy

W przeciwieństwie do większości słuchawek wykorzystujących membrany z Mylaru, model NightHawk został wyposażony w membrany z biocelulozy. Mylar jest z natury kruchy i łamliwy, a przede wszystkim zniekształca brzmienie wtedy, gdy sygnał dźwiękowy osiąga wysokie częstotliwości w zakresie od 6 do 10 kHz. Bioceluloza jest bardzo sztywna, a przy tym ma właściwości samotłumiące i cechuje się precyzyjną kontrolą wysokich częstotliwości. Pracujące tłokowo 50-mm przetworniki napędzane są przez opatentowany układ magnetyczny, który znacząco redukuje zniekształcenia intermodulacyjne, aby zapewnić szerokie pasmo przenoszenia oraz naturalnie detaliczną scenę dźwiękową.

Ciekłe drewno – doskonałe właściwości akustyczne

Wśród wielu inteligentnych innowacji, którymi może pochwalić się model NightHawk, znajduje się elastyczny pasek nagłowny, skutecznie rozkładający ciężar słuchawek. Pasek minimalizuje siłę nacisku i zwiększa do maksimum przyjemność korzystania ze słuchawek podczas długich sesji odsłuchowych. Muszle słuchawek wykonane są z rewolucyjnego materiału nazwanego ciekłym drewnem. Pod tym określeniem skrywa się mieszanka ligniny, substancji pozyskiwanej z drewna, z odzyskanymi włóknami roślinnymi. Całość zostaje podgrzana, doprowadzona do stanu płynnego i obrobiona w taki sposób, aby mogła być formowana wtryskowo. W przeciwieństwie do typowego plastiku, ciekłe drewno ma doskonałe właściwości akustyczne i jest przyjazne dla środowiska. Komfort użytkowania słuchawek zwiększa także system zawieszenia, będący w trakcie procesu patentowego. Zawieszenie umożliwia dowolny ruch nauszników, co pozwala dopasować je do dowolnego kształtu i wielkości głowy.

Najwyższa jakość dźwięku

Analogicznie do usztywnionych obudów kolumn głośnikowych, wyrafinowane muszle słuchawek wykorzystują belki, które wzmacniają strukturalną integralność oraz minimalizują niepożądany rezonans. Wewnętrzna powierzchnia obudowy pokryta jest elastomerową powłoką, aby jeszcze bardziej zredukować szkodliwe wibracje, podczas gdy materiał tłumiący składający się z mieszaniny wełny i poliestru zapewnia niezwykle płynne, naturalne pasmo przenoszenia, maksymalizując fascynujące doświadczenia akustyczne.  
Potwierdzeniem najwyższej jakości słuchawek NightHawk jest również niebanalne opakowanie. Słuchawki umieszczane są w futerale ochronnym ze sztucznej skóry, wzbogaconym o oryginalną szatę graficzną, stworzoną przez cenionego grafika Justina Mollera, a obrazującą niebieskiego jastrzębia.

Słuchawki AudioQuest NightHawk zostaną oficjalnie zaprezentowane podczas zbliżających się targów elektroniki użytkowej CES w Las Vegas, które odbędą się na początku stycznia 2015 r. Także wtedy Amerykanie podadzą cenę swojej najnowszej konstrukcji. Co ciekawe, chociaż słuchawki jeszcze nie trafiły do sprzedaży, to już zdobyły tytuł 2015 CES Innovation Awards Honoree w kategorii słuchawek oraz 2015 Best of Innovation Winner za eko-konstrukcję i technologię nienaruszającą równowagi ekologicznej.


Dystrybucja: Audio Klan

  1. Soundrebels.com
  2. >

Nordost QBase 8, QK1, Qv2, Frey 2, Heimdall 2, Sort Kone BC

Patrząc na listę naszych recenzji z pewnym zdziwieniem odkryłem, iż od ponad czterech miesięcy nie skalaliśmy się testem niczego, co mogłoby zasługiwać na miano audio voo-doo. O platformach antywibracyjnych z premedytacja nie wspominam, bo o ich mniej lub bardziej zbawiennym wpływie zdają sobie sprawę, a co ważne przechodzą nad tym do porządku dziennego, nawet najzatwardzialsi akcesoriosceptycy. Uznałem zatem, że swoista kulminacja, apogeum przedświątecznej gorączki nada się wprost idealnie na, może nie tyle prezentację, co próbę analizy wpływu najprzeróżniejszych akcesoriów prądowo – antywibracyjnych, jakich całkiem sporo można znaleźć w ofercie specjalisty zarówno od okablowania, jak i właśnie tego typu przydatnych „dupereli” za jakiego z całą pewnością uchodzi amerykański Nordost.
Mój kurtuazyjny i w zamyśle zupełnie niezobowiązujący telefon do polskiego dystrybutora marki – Audio Klanu najwidoczniej trafił na podatny grunt, gdyż po mocno lakonicznym „postaramy się coś podesłać” w ciągu raptem kilkunastu godzin otrzymaliśmy taką ilość zabawek, że spokojnie można byłoby nimi obłożyć nasze plany wydawnicze na co najmniej miesiąc. Zamiast jednak „cykać” co kilka tygodni elaborat z każdym akcesorium w roli głównej doszedłem do wniosku, że bożonarodzeniowy szał zakupów rządzi się własnymi prawami a tego typu „drobnica” właśnie w takim okresie cieszy się największa popularnością i nie ma sensu bunkrować po szufladach własnych refleksji, tylko zebrać je w miarę kompaktowa formę i ułatwić wybór, czy też dać alternatywę dla nieśmiertelnych krawatów, portfeli i rękawiczek.

Na wstępie chciałbym tylko uczciwie zaznaczyć, że będąc osobnikiem dość zmanierowanym i mającym swoje własne, nie zawsze zbieżne z aktualnie obowiązującymi trendami, czy tez szeroko rozumianą modą a nawet poprawnością polityczną zdanie o brzmieniu, firmowej sygnaturze wyrobów Nordosta od dłuższego czasu również takowe posiadałem. Generalnie rzecz ujmując amerykańskich wyrobów wielokrotnie słuchałem z zainteresowaniem i bez najmniejszych oznak irytacji, lecz na dłuższą metę za każdym razem wybierałem do swojego systemu coś z oferty konkurencji … z jednym małym wyjątkiem. Owym odstępstwem od powyższej reguły był mój pierwszy świadomy audiofilski zakup, którego dokonałem cirka about jakieś dwadzieścia lat temu – interkonekt Nordost Flatline Magic One. Przez kilka lat ta niepozorna łączówka świetnie sprawdzała się w czasem mocno egzotycznych konfiguracjach, by koniec końców powędrować dalej w świat pozostawiając po sobie miłe wspomnienia. Czas jednak wrócić do teraźniejszości, która zapowiada się nie tylko zdecydowanie bardziej wyczynowo, ale i w sposób niemalże kompletny może dać odpowiedź czy i jak bardzo można wpłynąć na brzmienie systemu audio bez bezpośredniej ingerencji w sam sygnał. Herezja? Niekoniecznie, choć akurat w tym przypadku stwierdzenie „usłyszeć znaczy uwierzyć” zdecydowanie nabiera intensywności.

Listwa QBase 8, zgodnie z zapewnieniami producenta, dzięki wyeliminowaniu filtrowania i aktywnych obwodów zapewnia minimalną oporność objawiającą się czystszym i pełniejszym dźwiękiem podłączonych do niej urządzeń. Elegancki, wykonany ze szczotkowanych aluminiowych profili korpus wyposażono w niewielkie, zapobiegające przesuwaniu gumowe nóżki i osiem solidnych gniazd Schuko. W przeciwieństwie do znanej mi konkurencji najlepszą jakość prądu oferuje nie pierwsze od gniazda głównego a dopiero piąte przyłącze tuż za określanym jako „Primary Earth” – uziemiającym cały system. Warto o tym szczególe pamiętać, bo podłączając końcówkę mocy, albo prądożerną integrę na tzw. pałę w pierwsze gniazdko niejako na własne życzenie robimy sobie „kuku”. Warto zatem schować choćby na chwilę dumę samca alfa do kieszeni i zerknąć do materiałów instruktarzowych, których instrukcją nie nazwę, gdyż jak wiadomo żaden facet lekturą czegoś takiego (przynajmniej na forum publicum) się nie zhańbi. Mniejsza z resztą o drobiazgi. Rysunki udostępnione przez producenta i dystrybutora powinny być całkowicie zrozumiałe nawet dla żyjącego w równoległej czasoprzestrzeni zakręconego jak domek ślimaka gimnazjalisty, więc wystarczy popatrzeć i podłączyć tak jak na obrazku. Po ww. czynnościach wymagających IQ na poziomie głazu narzutowego i uruchomieniu całego systemu warto dać całości dzień-dwa na ułożenie, wygrzanie i wyrównanie potencjałów. Całe szczęście dostarczone do testów akcesoria dystrybutor był miły odpowiednio długo eksploatować w warunkach salonowych, więc i sama procedura akomodacyjna przebiegła w tempie godnym Pendolino.
Początkowo osłuchy prowadziłem ze swoim dyżurnym Furutechem FP-3TS762 zakonfekcjonowanym wtykami FI-28R / FI-E38R, potem w roli głównej tętnicy wykorzystałem Acoustic Zen Gargantua II, by potem już dość swobodnie do listwy wpinać również dostarczone wraz z nią wydawałoby się dedykowane przewody Heimdall 2 i Frey 2. W obu pierwszych przypadkach zastąpienie rodzimego GigaWatta PF-2 amerykańską konkurencją poskutkowało delikatnym osuszeniem najniższych składowych przez co bas zyskał na konturowości i rzekłbym nawet chrupkości. Obecne do tej pory kontury zaczęły zdecydowanie intensywniej przykuwać uwagę słuchaczy. Całość z jednej strony uległa przybliżeniu i sprawiała wrażenie czystszej, bardziej klarownej, lecz jednocześnie lżejszej – bardziej eterycznej. Pewne utwardzenie pozostałych podzakresów przez miłośników tego typu zabiegów z pewnością mogło być uznane za niewątpliwy progres i krok w kierunku transparentności, jednak przy tego typu zmianach odsłuch w docelowym systemie jest nie tyle wskazany, co konieczny a i nie powinien ograniczyć się li tylko do kilkugodzinnej prezentacji, lecz potrwać co najmniej weekend. Powód jest prozaiczny i oczywisty. Zmiany mające charakter chwilowy mogą nas zwieść, oczarować, ba czasem nawet oszołomić pewnymi aspektami i niesieni falami emocji bez głębszej refleksji sięgamy po kartę kredytową. Niestety po kilku – kilkunastu dniach, gdy emocje zdążą opaść może się okazać, że to co w pierwszej chwili nas urzekło na dłuższa metę irytuje, bądź zawłaszcza pełną uwagę nie pozwalając skupić się na innych aspektach dźwięku. Nie mówię w tym momencie, że Nordost robi coś śle, bądź jest na tyle kontrowersyjny, że należy go traktować w kategoriach „kochaj, albo rzuć”, lecz wpływ, piętno jakie wywiera, a przynajmniej wywierał na mój system spokojnie można było określić mianem oczywistych. System brzmiał czyściej, klarowniej i bardziej rześko, lecz jednocześnie stał się bardziej bezwzględny na gorzej zrealizowanych nagrań. Niby było w nim więcej prawdomówności i neutralnego – analitycznego podejścia do tematu, lecz gdzieś po drodze utracił część romantyczności i spontaniczności, którą po prostu w nim lubię. Zdaję sobie za to doskonale sprawę, że w sytuacji problemów z kontrolą najniższych składowych a nawet zbytnią zwalistością – misiowatością systemu wpięcie elektroniki w QBase 8 powinno jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pozwolić zrzucić zbędne, krępujące dotychczas ruchy kilogramy. Ot audiofilska odmiana stosowanej przez grafików modowo-glamourowych cyfrowej liposukcji.

Heimdall 2 to najtańszy z drugiej generacji przewodów zaliczanych do serii Norse. Trzy pokryte srebrem lite miedziane przewodniki (OFC) o średnicy 16 AWG i czystości 7N otula izolacja FEP a nad rozpraszaniem energii prądu zmiennego czuwa złożona topologia przewodników MMF (Micro Mono-Filament). Zastąpienie nim Furutecha a później Acoustic Zena okazało się niezbyt sensownym, przynajmniej w moich warunkach posunięciem. Każdorazowe pojawienie się Heimdalla w roli głównego przewodu zasilającego objawiało się spadkiem motoryki, jakby zamiast spodziewanej dawki kofeiny ktoś podał nam pawulon. Z integrami, z którymi podczas testów dysponowałem tez nie było zbyt różowo. Zarówno rasowy tranzystor (ECI 5), hybryda (Trilogy 925), jak i lampowiec (Copland CTA 405-A) stawały się dziwnie nerwowe i kanciaste. Niby do głosu dochodziła u nich zrywność i szybkość – natychmiastowość, lecz po rozpoczęciu ataku następowało dziwne zduszenie i strata mocy. Startowały niczym rasowe pitbulle, lecz równie szybko hamowała je zbyt krótka smycz. Za to ze zdecydowanie mniej energochłonnymi źródłami sytuacja normalizowała się a sieciówka rozwijała skrzydła. Po wcześniejszej limitacji nie pozostał nawet ślad a srebrzone przewodniki zdecydowanie podeszły lampowym Ayonom. Sugestywnie doświetlony przełom średnicy i wysokich tonów nadawał całości witalności nie tracąc nic na aspekcie barwowym, czy emocjonalnym. Poprawie uległa też szeroko rozumiana rozdzielczość. Niby to tylko kabel zasilający, ale potrafił ze zwykłych nagrań wycisnąć więcej informacji niż niejeden spec od masteringu.

Jak sama nazwa wskazuje przewód Frey 2 również jest przedstawicielem drugiej generacji kabli zasilających z serii Norse charakteryzujących się technologią konstrukcji przewodów Micro Mono-Filament i litymi przewodnikami OFC pokrytymi srebrem oraz izolacją FEP. Konstrukcja oparta o pięć przewodników o średnicy 16 AWG i czystości 7N. Zwiększenie liczby przewodników najogólniej rzecz ujmując słychać i to dobrze. Ba, nie tylko dobrze słychać, ale i pojawienie się kolejnych dwóch żył robi dźwiękowi dobrze. Dociążeniu ulega średnica i bas, który oprócz konturów może pochwalić się odpowiednim wypełnieniem. Do mojej dyżurnej parki (Furutech/Acoustic Zen) jeszcze „trochę” mu brakowało, ale kierunek w jakim podążały zmiany w porównaniu z Heimdallem odebrałem jednoznacznie pozytywnie. Amplifikacja odzyskała wigor w całym zakresie dynamiki i tylko wpięcie w ścienne gniazdko i próby zmuszenia do pracy w roli głównej magistrali dostarczającej energię do listwy w kulminacyjnych tutti orkiestry, czy zagmatwanych kakofonicznych death-metalowych porykiwaniach przypominało mi, że jednak można trochę lepiej, z większą swobodą podejść do tematu.

Pozostając przy zabawach z prądem do puli dorzuciłem QVIBE Qv2 będący w telegraficznym skrócie reduktorem wszelakiej maści fal radiowych, akustycznych i elektrycznych mogących wpłynąć, a więc zniekształcić wierność odtwarzania naszej ulubionej muzyki a nawet obraz w TV. Ten niepozorny „antyzakłucacz” sam generując szereg precyzyjnie skalibrowanych impulsów chroni nasze drogocenne zabawki przed ewentualnym „zaszumieniem”. O aktywności akcesorium na pierwszy rzut oka informuje krwistoczerwona i całe szczęście niewielka a przede wszystkim głęboko osadzona czerwona dioda. Jednak Qv2 pomimo nader eleganckiego wyglądu nie służy do kiziania narządem wzroku (chyba, że mówimy o zmianach w obrazie wyświetlanym na TV) a wpływowi na dźwięk. A wpływ niewątpliwie jest, gdyż praktycznie w chwile po umieszczeniu „carbonowego naboju” w wolnej uzie QBase 8 brzmienie uległo bezdyskusyjnej transformacji. Ostre jak brzytwa kontury stały się bardziej realne, mniej pocztówkowe, za to tkanka je wypełniająca znacząco zwiększyła swoją objętość a przede wszystkim masę. Patrząc na zaobserwowane zjawisko Qv2 wydaje się oczywistą, wręcz obowiązkową opcją firmowych listew jakichkolwiek układów poprawiająco/filtrująco/uzdatniających.
W przeciwieństwie do ww. Qv2 niemalże bliźniaczy QK1 jest konstrukcją pasywną tworzącą pasywne elektrycznego wykorzystującą technologie LRC (Load Resonating Coil), oraz Micro Mono-Filament. Czyli mamy do czynienia z cewką oddającą energię pod wpływem obciążenia a z drugiej zapobiegamy powstawaniu opóźnień i zakłóceń w przekazywanych sygnałach. Jego obecność objawia się dalszym uspokojeniem, tonizacją dźwięku i zaczernieniem tła, dzięki temu nawet dalsze plany cały czas pozostają czytelne i jeśli tylko ktoś podczas post procesu nie spaprał sprawy to wieloplanowość i gradacja poszczególnych rzędów będzie elementami stale obecnymi podczas odsłuchów.

Na deser zostawiłem stożki Sort Kone, które występują w czterech wersjach różniących się nie tylko ceną, ale przede wszystkim materiałami, z jakich zostały wykonane. Do wyboru mamy konstrukcje aluminiowe ze stalową kulką – AS (330 PLN/szt.), aluminiowe z ceramiczną kulką – AC (390 PLN/szt.), brązowe z ceramiczną kulką – BC (670 PLN/szt.) i tytanowe z ceramiczną kulką – TC (1 720 PLN/szt.). Nam trafiła się okazja zabawy sześcioma sztukami niejako środkowych wersji – BC. Umieszczenie ich pod dowolnym komponentem toru nie powinno nastręczać najmniejszych trudności, lecz warto mieć na uwadze, że urządzenia będą opierać się bezpośrednio na metalowych trzpieniach ściętych stożków i ewentualne, nawet delikatne przesunięcia mogą skończyć się porysowaniem płyt spodnich. Dla tego lepiej na początku końcową konfigurację na spokojnie przemyśleć, zastanowić się gdzie najlepiej Sort Kone’y ustawić, jak je rozstawić a niejako przy okazji sprawdzić poziom powierzchni na jakiej będą stały, gdyż na późniejsze wypoziomowanie raczej nie ma co liczyć. Tyle marudzenia o ergonomii, pytanie jak z wpływem na brzmienie. Prawdę powiedziawszy obecność amerykańskich stożków wspominam najcieplej, bo to, co robiły z dźwiękiem Ayonów i wzmacniaczy idealnie wpisywało się w me gusta. Nie dotykając tego co dobre usuwały większość interferencji i artefaktów odpowiedzialnych za sztuczną chropawość, granulację i kanciastość. Ciekawe efekty przyniosły też eksperymenty z umieszczaniem ich pod listwą, z którą okazało się, że stanowią tak synergiczny układ, że przez kilka dni jeden z kompletów spod wzmacniacza powędrował pod QBase 8. Podniesienie listwy umożliwiło również takie poprowadzenie wszystkich przewodów zasilających, że żaden z nich nie dotykał podłogi, co również nie było obojętne dla efektu finalnego. Obniżenie tzw. szumu tła poprawiło też czytelność prezentacji, co nie tylko podnosiło komfort odsłuchu, ale i minimalizowało zmęczenie nawet podczas wielogodzinnych sesji.

Generalnie akcesoria audio to z jednej strony temat budzący sporo niezdrowych emocji a z drugiej bardzo wdzięczy obszar poszerzania własnej wiedzy o tym co, jak i czy w ogóle działa. Dodatkowo ich używanie w 99,9% jest całkowicie bezinwazyjne dla posiadanych już systemów. Ot wystarczy coś odpiąć, podpiąć, czy też podłożyć, postawić i słuchać, słuchać, słuchać. Czy zaobserwowane zmiany wpasują się w nasze indywidualne oczekiwania i gusta jeden Bóg raczy wiedzieć, lecz zabawa przy tym z pewnością będzie przednia. O aspekcie pozamerytorycznym, czyli możliwości dość bezbolesnego dla domowego budżetu ugaszenia palącego ataku audiophilii nervosy nawet nie wspomnę. Dla tego też gorąco Państwa zachęcam do wypożyczania, testowania i używania, gdyż wcześniej, czy później trafi w Państwa ręce coś, co z pewnością zagości na dłużej.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
QBase 8 – 5 150 PLN
QK1 – 1 049 PLN
Qv2 – 1 399 PLN
Frey 2 – 6 099 PLN/1m, 7 199 PLN/ 2m
Heimdall 2 – 2 279 PLN/1m, 2 999 PLN/2m7
Sort Kone BC – 670 PLN

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Copland CTA 405-A; Trilogy 925
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audio Solution Rhapsody 80
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Avid Acutus SP

Opinia 1

Po twardych i ciężkich jak wyrzut sumienia Nerona klasycznych mass loaderach przyszła pora na konstrukcję może nie do końca miękką i eteryczną, ale niezaprzeczalnie miękko zawieszoną i stanowiącą swoisty łącznik pomiędzy dwoma, pozornie odległymi rozwiązaniami. Oczywiście na rynku bez trudu można odnaleźć urządzenia oparte o podobne założenia – np. modele 20 i 30 S.M.E, lecz patrząc na bohatera niniejszej recenzji nie sposób odmówić mu wdzięku i wrodzonej elegancji. Nad stonowaną i ponadczasową czernią dominują podkreślające ekskluzywność chromy a ciężki talerz niemalże lewituje pomiędzy masywnymi filarami. Jeśli powyższy opis jeszcze nie naprowadził Państwa na stosowne tory nie będę dłużej nikogo trzymał w niepewności i oficjalnie podam do publicznej wiadomości, że obiektem, nad którym będziemy się wraz Jackiem pastwili w czasie wymyślnych eksperymentów będzie (niemalże) topowy gramofon marki Avid – model Acutus SP dostarczony przez poznańska Intradę. Mając w pamięci synergię, jaką zaoferował firmowy phonostage tym razem już zawczasu poprosiliśmy o dołączenie ciepło wspominanego Pulsare II i niejako przy okazji postanowiliśmy poznać smak, a raczej brzmienie jeszcze niezbyt u nas popularnych wkładek EMT. Tym oto sposobem w naszych systemach zagościł praktycznie kompletny tor analogowy z górnej a co z tego wynikło przeczytają Państwo poniżej.

Od strony konstrukcyjnej Acutus jest żartobliwie podchodząc do tematu „powtórką z rozrywki” a całkiem na serio zaawansowaną kontynuacją idei i rozwiązań znanych z Sequela SP. Masa „opakowania zbiorczego”, czyli wielopiętrowo, nader pomysłowo zagospodarowanego, solidnego kartonu, wzrasta o 50% – z 20 do 30kg. Jednak zdecydowanie bardziej istotne różnice tkwią w poszczególnych składowych – w masie talerza (6,7 vs. 10 kg) i samego gramofonu (12,6 vs 19 kg) przy dość zbliżonych gabarytach daje pewność, że dopłacamy nie tylko za ekskluzywne, łapiące za oko chromowania. Oczywiście nadal mamy do czynienia z konstrukcja masową o odprzęgniętym, zintegrowanym z armbordem subchassis zawieszonym na metalowych trzpieniach amortyzowanych sprężynami dodatkowo stabilizowanych w płaszczyźnie poziomej solidnymi, gumowymi oringami. Również zewnętrzny, synchroniczny silnik przymocowujemy do korpusu za pomocą budzącego zaufanie gumowego naciągu. O regulację obrotów (33/45) dba solidny, idealnie dopasowany pod względem wzorniczym do gramofonu zasilacz.
Szafirowe łożysko umieszczono w ciężkim, metalowym stożku z przykręconym trzpieniem do mocowania docisku płyty. Talerz, po uprzednim – wstępnym założeniu dwóch pasków napędowych nakłada się na ten stożek. I właśnie. O ile Avidy podczas codziennego użytkowania spokojnie można uznać za urządzenia praktycznie bezobsługowe i nieabsorbujące niepotrzebnie uwagi, to samo zakładanie pasków (na wewnętrzne podfrezowanie talerza) do najłatwiejszych nie należy. Całe szczęście ile w Sequelu musieliśmy radzić sobie metodą po tzw. palcu, to już w Acutusie producent postanowił trochę ułatwić nabywcom życie i dołączył w komplecie niezwykle pomocną rolkę, którą montuje się od spodu talerza i dzięki temu można wstępnie napiąć i porządnie ułożyć dwa okrągłe paski. Potem wystarczy tylko umiejętne założyć talerz i usuwając rolkę przełożyć paski na rolkę napędową silnika.
Dokładne wypoziomowanie korpusu zapewniają masywne wkręcane stopy a weryfikację ułatwia zamontowana na froncie niewielka poziomica. Ustawienie subchassis regulujemy za to skręcając/rozkręcając dołączonym w komplecie długim imbusem sprężyny tkwiące wewnątrz chromowanych filarów.

Pewnym wyznacznikiem, elementem dominującym i przewodnim w brzmieniu tak skonfigurowanego Acutusa staje się zwartość i spójność, homogeniczność dźwięku. Ma w sobie zdecydowanie więcej ze stalowych mięśni wyczynowego gimnastyka aniżeli napompowanego „witaminami” kulturysty. Czy taka estetyka wpasowuje się, mieści w ramach stereotypowego, lekko rozmarzonego brzmienia utożsamianego z czarną płytą? I tak i nie. Za „tak” przemawia na pewno ponadprzeciętna monolityczność, gładkość reprodukowanej muzyki a za „nie” niezaprzeczalna „wyczynowość” recenzowanego seta, bo proszę pamiętać, że mówimy cały czas nie o „gołym” gramofonie per se a kompletnej propozycji, w której każdy komponent wpływa na efekt finalny. Owa wyczynowość to przede wszystkim podkreślenie energii skrajów pasma najogólniej mówiąc ustawiające cały przekaz. Co istotne średnica nie pozostaje w cieniu i nie chowa się w głębi sceny, lecz sugestywnie przybliżona do słuchacza sprawia, że staje się on uczestnikiem spektaklu „tu i teraz”. Do tej pory lekko zawoalowane, trochę przytłumione realizacje zyskują drugą młodość a współczesne tłoczenia / reedycje w stylu „Hatari”, czy jubileuszowego – wściekle różowego wydania „The Pink Panther” Henry’ego Manciniego nieśmiało, bo nieśmiało, ale sukcesywnie pną się ku pułapowi wyznaczanemu przez referencyjne nagrania firmowane np. przez Sheltera („Standards in Grey” Kellye Gray), czy też wydanego w ramach Audiophile Legends „Moonlight Serenade” duetu Ray Brown & L.Almeida. Przez analogowych ortodoksów takie podrasowanie może w pierwszej chwili nosić znamiona pewnej zdrady „wiary przodków”, lecz przez osoby dopiero wkraczające do królestwa czarnej płyty i chcące dokonać jednego, acz definitywnego zakupu, będzie niewątpliwą oznaką od pierwszych taktów słyszanej referencji znanej ze srebrnych krążków najprzeróżniejszych odmian XRCD, MFSL czy nawet mającego swoje wierne grono fanów Stockfisha. Myliłby się jednak ten, kto próbowałby zarzucić powyższemu setowi zbytnią analityczność, czy postsamplerową bezduszność, gdyż nawet nie do końca wyrafinowane rockowe realizacje (ostatnie remastery Led Zeppelin, składanka „Nothing Has Changed” Davida Bowie) nie tylko przykuwały uwagę nowymi smaczkami, ale i nakłaniały do rytmicznego podrygiwania podczas odsłuchu. Oczywiście zbytnia suchość, czy nawet lekka nonszalancja, z jaką podczas procesu nagrywania/masteringu traktowane były wysokie tony EMT obnażała w sposób bezdyskusyjny, lecz czyniła to bez zbytnich emocji i przesadnej histerii ograniczając się do wskazywania a nie krytykowania, czy też piętnowania zauważonych błędów.
Przesiadka z testowanego równolegle Transrotora La Roccia na Avida pokazała całkowicie odmienne oblicze analogu. Niemiecka konstrukcja uzbrojona w fenomenalną, acz uczciwie trzeba przyznać, że czterokrotnie droższą od EMT wkładkę Zyx 4D grała urzekająco, gęsto i bezsprzecznie bliżej powszechnym okołoanalogowym wyobrażeniom, za to Acutus stawiał na atak, kontur. Co ciekawe, w porównaniu do testowanego przez nas, usytuowanego oczko niżej w cenniku Sequela zauważalny wzrost cen dotyczy głównie drajwu i ramienia, gdyż zamontowana na będącym przedmiotem niniejszej recenzji Acutusie wkładka EMT jest raptem o 500 zł droższa od założonego wcześniej Goldringa Legacy (GL0007M). Zwracam na ten „drobiazg” uwagę z premedytacją, gdyż pozostając na praktycznie stałym pułapie cenowym mamy do czynienia z diametralnie różnymi wizjami, przepisami na dźwięk. Goldring budował klimat na barwie, nasyceniu a w zależności od wykorzystanej amplifikacji (phonostage’a) bądź to opatulał słuchacza reprodukowaną muzyką, bądź wciskał w fotel niczym nabierająca prędkości potężna limuzyna. EMT jest inna, zdecydowanie bardziej analityczna, spokojnie można w tym momencie użyć określenia „twardsza”. Zupełni inaczej miała się za to sprawa podczas odsłuchów Sequela uzbrojonego we wkładkę Lyra Titan i. Z kosztownym, zdecydowanie bardziej rozdzielczym cartridgem tańszy Avid zbliżał, powtarzam, zbliżał się do tego, co Acutus oferował niejako na starcie występując w pozornie toksycznym związku spokojnie mogącym stanowić wzorcowy przykład mezaliansu. Jest to dość wyraźny i mam nadzieję dla wszystkich czytelny sygnał, że Avidy, choć same w sobie dysponują niezwykłym potencjałem potrafią też być wdzięcznymi „nosicielami” wysokiej klasy wkładek i zakładając przetwornik nie do końca adekwatny do klasy samego napędu musimy godzić się na pewne, zupełnie oczywiste kompromisy.

Przygoda z Acutusem SP potwierdziła, przynajmniej w moim przypadku, że inwestycja w możliwie najwyższych lotów transport/napęd ma jak najbardziej sensowne uzasadnienie. Mając solidne, czasem nawet zakupione na wyrost podstawy zyskuje się rzecz praktycznie bezcenną – spokój ducha a zarazem pewność dalszych upgradów czynionych sukcesywnie i już bez pośpiechu. Dobór ramienia, poszukiwania wkładki staną się rozrywką a nie przekleństwem i potwierdzą zasadność wcześniejszych zakupów.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Intrada
Cena:
– gramofon Avid Acutus SP: 50 000 PLN
– ramię SME IV: 10 600 PLN
– wkładka EMT Studiotechnik TSD 15N: 3 900 PLN
– przedwzmacniacz gramofonowy Pulsare II Phono: 21 500 PLN

Dane techniczne:

Avid Acutus SP
Napęd: podwójny pasek
Prędkości: 33,3 i 45 RPM
Masa talerza: 10kg
Łożysko: węglik spiekany/ szafir
Zawieszenie: 3-punktowe, sprężyny do tłumienia drgań pionowych, o-ringi – poziomych
Tłumienie pionowe 2,5Hz, poziome 4,5Hz
Ramiona: przygotowane do SME, możliwość użycia adapterów do wielu innych
Silnik: 24V 140 mNm asynchroniczny
Zasilanie: zewnętrzne, DSP
Napięcie wejściowe: 100-240V, 50/60Hz, 20W maks. (w zależności od kraju przeznaczenia)
Wymiary: gramofon 460mm x 400mm x 210mm
Zasilacz: 158mm x 283mm x 60mm
Waga netto: 19kg sam gramofon; 3,5kg zasilacz
Waga wysyłkowa: 30kg
Wymiary opakowania: 550mm x 500mm x 550mm

Przedwzmacniacz gramofonowy Avid Pulsare II:
Sygnał/ szum: < -81dB MM; <-67dB MC
Zniekształcenia: < 0.001%
Krzywa RIAA: 5Hz – 70kHz +/-0.5dB
Wzmocnienie: 40dB – 50dB – 60dB – 70dB
Wybór rezystancji: 10R – 30R – 100R – 300R – 500R – 1k – 5k – 10k – 47k – własna
Wybór pojemności: 100pf – 200pf – 500pf – 1.5nf – 10nf – 20nf
Zasilacz: podwójnie stabilizowany transformator 300VA
Zasilanie: 100-240V AC, 50/60Hz (zależnie od regionu); pobór prądu maks. 10W
Wymiary: 290 x 240 x 100mm (szer. x głęb. x wys.)
Waga netto: Przedwzmacniacz – 3,8 kg; zasilacz – 6,4 kg
Wymiary opakowania: 360 x 310 x 290mm (szer. x głęb. x wys.)
Waga brutto: 12 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5;Trilogy 925
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audio Solution Rhapsody 80
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Analogowy tor audio oparty o gramofon (przypomnę, że nieśmiało powraca również trend na magnetofony) ostatnimi czasy stał się nieodzownym bytem sporej grupy miłośników muzyki i to bez względu na przedział wiekowy. Czy to moda, czy nieco inna jakość generowanego dźwięku – nie twierdzę stanowczo, że lepsza, choć mocno za tym optuję – skierowała ich w stronę drapaka, prawdę mówiąc jest nieistotne, gdyż najważniejszym zdaje się być fakt czerpania przyjemności podczas obcowania z tym stareńkim formatem odczytu danych. Ja jestem przedstawicielem grupy przywiązującej dużą wagę do brzmienia i niestety jak w całej naszej zabawie w żonglerkę urządzeniami, tak i w tym przypadku im wyżej w cenniku z reguły jest lepiej. Oczywiście zdarzają się przypadki rozbieżności tych zdawałoby się tych współzależnych od siebie elementów, dlatego by wyłapać czyhających na biednego, czasem nie do końca wyedukowanego klienta, produkujących drogie i ładnie wyglądające, a nie specjalnie dobrze grające urządzenia hochsztaplerów, staramy się brać pod ocenę różne propozycje z szerokiej oferty rynkowej. Dzisiejszym naszym zadaniem będzie próba usprawiedliwienia żądanej ceny za topowy, uzbrojony w ramię i wkładkę gramofon angielskiej marki AVID, wespół z firmowym zajmującym szczyt w cenniku phonostagem, czego dystrybucji w naszym kraju podjęła się poznańska Intrada. Testowany zestaw składał się z: napędu ACUTUS, ramienia SME IV, wkładki EMT TSD 15N, dzielonego phono PULSAR II i przewodu sygnałowego zakończonego wtykami XLR firmy Cardas. Jak widać z wyliczanki, pułap cenowy powinien pozostawić w mej pamięci same superlatywy, a jak to się ma do bezpośredniej nausznej konfrontacji w boju?

Napęd ACUTUSA składa się z dwóch platform nośnych, z których główna jest czymś w rodzaju trójramiennego osadzonego na sporej średnicy pilarach pająka. Każdy ze wspomnianych cylindrów nośnych ma możliwość płynnej regulacji, wykorzystując stopy jako nagwintowane pokrętła. Wewnątrz tych podpór znajdują się łożyska sprężynowe, w które przy pomocy specjalnie opracowanych szpilek centrujemy bardzo podobną, tylko nieco mniejszą sub-podstawę gramofonu z platformą nośną ramienia i łożyskiem talerza. Owe amortyzatory sprężynowe działają tylko w pionie, dlatego w celu stabilizacji poziomej konstruktorzy zastosowali naciągi gumowe pomiędzy specjalnymi uchwytami subchassis i słupami głównej podstawy. Z lewej strony gumowym ringiem mocujemy do tej konstrukcji będący osobnym bytem silnik, który za pomocą stosownego przewodu łączy się z oddzielnie zrealizowanym zasilaniem. Całość zwieńcza ciężki z przyklejoną na wierzchu grubą matą talerz i przytwierdzający do niego płytę nakręcany docisk. Idąc tropem obecnie panujących trendów kolorystycznych i dzięki temu wpisując się w większość pomieszczeń potencjalnych klientów, przybyły na testy „adapter” jest wariacją czerni i błyszczącego srebra. Powiedzieć szczerze? Wygląda jak milion dolców. Jako uzupełnienie konstrukcji testowej, jak już zdążyłem zaznaczyć, zastosowano wpisujące się wizualnie srebrne ramię SME IV i stosunkowo niedrogą wkładkę EMT i firmowy również jak sam napęd topowy przedwzmacniacz gramofonowy.

Po drobnych ruchach w zakresie sprawdzenia kalibracji wkładki i ramienia, ze sporym bagażem oczekiwań przystąpiłem do procesu oceny. Oczywiście należne każdej nowej pozycji testowej przysłowiowe „pięć minut” na oswojenie się z nowym sposobem prezentacji dźwięku nieco wcześniej stało się faktem i mogłem w spokojności ducha przysłuchać się, co ma do powiedzenia najwyższy model tej wyspiarskiej produkującej gramofony marki. Jak widać ze zgrubnego opisu budowy, dostarczony do testu drapak jest miękko zawieszonym massloaderem, co sugerowałoby emitowanie dźwięku pomiędzy dość ostrymi rysami konturów źródeł pozornych i sporą dawką homogeniczności. Takie właśnie są jednostkowe zalety gramofonów wykorzystujących pojedyncze sposoby walki ze szkodliwymi wibracjami, które w tym przypadku zostały skumulowane w jeden konstrukcyjny tandem. I gdy położyłem pierwszy będący punktem doniesienia najnowszy koncertowy asfaltowy krążek Manu Katche w kwartecie, od początku wiedziałem, że spora waga produktu ma swój udział w emitowaniu fal dźwiękowych. Chodzi mianowicie o mocno dociążony i dość ostro rysowany obraz muzyczny, tak w dole jak i w górze pasma akustycznego. Słuchając tego materiału kilka dni wcześniej na innym gramiaku, miałem minimalne zastrzeżenia do lekko zmiękczonej i nieco zduszonej w oddechu realizacji płyty, co po wylądowaniu na ACUTUS-ie, zostało mi z nawiązką przywrócone do oczekiwanego poziomu. Z uwagi na osadzenie całości koncertu w manierze dużej gęstości środka, to odtworzenie zostało idealnie zbilansowane, dając duże pokłady przyjemności ze słuchania. I tak naprawdę tylko tego powinienem się spodziewać, gdyż jakiekolwiek niedomagania byłyby oznaką niespełnienia obietnic producenta, że wyższy model zagra lepiej od testowanego już kiedyś na naszych łamach modelu SEQUEL. Ale w tym miejscu muszę jeszcze przypomnieć, że tamto i obecne spotkania nie są całkowicie miarodajne w zakresie wpływu samego „werku” na brzmienie, gdyż w obu konfiguracjach występują inne wkładki, a to niestety determinuje nieco inne efekty końcowe. Niemniej jednak, każdy powinien na swój sposób pokazać klasę dla segmentu cenowego, w jakim został wstawiony do walki o klienta. I gdy pierwsze starcie z marką AVID stawiało na nieco uśrednioną (w porównaniu do obecnego) energetykę grania, tak w tym przypadku dostajemy rysowaną cienkim rysikiem scenę muzyczną, ze sporą dawką informacji. Ten idący nieco inną niż większość źródeł analogowych ścieżką sznyt grania jest z pewnością pokłosiem cartridge’a EMT, który stawia na oczywistość prezentowanych informacji, a nie przymusowe umilanie słuchania, lekko pogrubionymi artefaktami. Ten rys bardzo dobrze słychać było na idealnie zrealizowanych płytach, czym przy zachowaniu może nie rasowej (czytaj bardzo gęstej) estetyki dźwięku, raczej wpisywał się trend podawania pełnej gamy zawartych na krążku danych masteringowych. Wiem, że niektórzy mogą kręcić nosem na taki obrót sprawy, ale jak wspominałem, sprawę w najprostszy sposób załatwi zmiana wkładki. Tymczasem nie rozprawiając co byłoby gdyby, dzielę się usłyszanymi spostrzeżeniami w dostarczonej konfiguracji. Tak jak zdążyłem zaznaczyć, dobrze nagrane płyty swą manierą mnogości informacji mocno zbliżały się do estetyki kompaktu, na szczęście nadal podając wszystko w zarezerwowany dla analogu sposób. A z uwagi na fakt, iż 90% posiadanej płytoteki mam jako stare tłoczenia, taka nieco ostrzej cięta przestrzeń międzykolumnowa dla większości asfaltowych krążków była pozytywnym dodatkiem do efektu końcowego. Kończąc pogadankę o samym brzmieniu przejdę do spraw związanych z budowaniem i wielkością wirtualnej sceny. Do tego celu posłużyłem się koncertowym wydaniem materiału Antonio Forcione w kwartecie i od pierwszych taktów muzyki słychać było spore przybliżenie muzyków do miejsca odsłuchowego, jednak nadal dając im duże połacie powierzchni pomiędzy stojącymi formacjami. Szerokość stosowna dla tej klasy urządzeń rozciągała się w pełnym spektrum pomiędzy kolumnami, dając przy tym wrażenie idealnego pozycjonowania artystów. Co ciekawe w tym podejściu płytowym podobnie jak na krążku Manu Katche dało się usłyszeć znaczne dociążenie dolnych rejestrów dźwięku, co powodowało umocnienie się bębniarza w bycie tej kompilacji, chłodząc nieco tonację całości. Nie było to degradujące, ale lekkie wypełnienie pudła rezonansowego gitary front mena według mnie byłoby wskazane. Tymczasem testowany set stawiał na czytelność, a nie słodzenie dobiegających do mych uszu fal dźwiękowych. Znając pewne zalety tak zestawionego gramofonu, sięgnąłem po niedawno zakupioną przez Marcina i pożyczoną mi płytę elektro-jazzu Chada Wackermana zatytułowaną „Dreams Nightmares And Improvisations”. Ta lekko naszpikowana elektroniką propozycja wydawała się być tym, co najlepiej oddaje motto dzisiejszego zestawienia. Pełna paleta sztucznie generowanych dźwięków była wodą na młyn cieszącego się z podobnego materiału wsadowego gramofonu, a raczej skłaniałbym się do stwierdzenia, że raczej samej wkładki. Tam gdzie było to niezbędne, produkt EMT przyłożył ostrzejszym basem, by w innym przypadku pokazać nawet najdrobniejsze informacje występujących również obficie jak syntezatory instrumentów naturalnych. Przyznam szczerze, że taki sposób grania może nie każdemu przypaść do gustu, ale wydaje mi się, że systemy cierpiące na nadmierną dawkę miodu w brzmieniu, raczej podziękują potencjalnemu nabywcy za zbawienny w skutkach powiew zaaplikowanej konturowości. Przecież nikt nie powiedział, że analog ma smagać nas gąszczem homogeniczności i przygniatać ciężarem środka pasma. W miarę zrównoważone zestawy analogowe są pewną alternatywą dla cierpiących nadwagę barwową naszych układanek, a czy akurat nasza potrzebuje takiego zastrzyku, musimy ocenić sami, czy to wstępnie po przeczytaniu recenzji, czy doświadczeniach na własnym żywym organizmie. Zalecam spróbować. Zbliżając się do końca tego spotkania, pragnę wyraźnie zaznaczyć, że przedstawione powyżej oznaki sporej czytelności dźwięków przez cały okres testowy były podawane w należnej dla analogu dawce gładkości i homogeniczności. Z racji obcowania z urządzeniem wyrafinowanym wydawało mi się być oczywistym, dlatego nie skupiałem się zbytnio na tym w mych wynurzeniach tekstowych, jednak dla pełnego zobrazowania jakości produktu na koniec musiałem o tym wspomnieć. Jeśli słucham czegoś w danej lidze cenowej i nie znajduję degradujących urządzenie potknięć konstrukcyjnych czy brzmieniowych, mając na uwadze pokłady pewnego obycia czytelników, nie powielam wyświechtanych formułek typu: „to fantastycznie czarujący słuchacza gramofon, zbliżający nas do żywego spotkania z artystą”, tylko wtrącam owe będące naturalnym elementem dobrze skonstruowanego urządzenia informacje w formie zagadnień. I tak właśnie należy odczytać me nieco powierzchowne traktowanie niektórych aspektów brzmienia gramofonu AVID ACUSTUS.

Ta przygoda pokazała mi po raz kolejny, że utarte dawno temu stereotypy (cieknący miodem i nieco zawoalowany w górnych rejestrach analog) można włożyć między bajki. Jeśli tylko będziemy chcieli, celując w pewien nalot prezentacji dźwięku, jesteśmy w stanie nawet z miękko zawieszonego napędu zrobić demona szybkości, a z ciężkiego werku potocznie zwanego misia,  gdyż wiele zależy od pełnego, synergicznego, podyktowanego pewnym nadrzędnym celem dobrania poszczególnych komponentów. Tutaj niema drogi na skróty, tylko mozolna układanka, która bez odpowiedniego przygotowania i doświadczenia może być pierwszorzędną katastrofą. W dzisiejszym spotkaniu zaznałem nieco innego wcielenia analogowej szkoły grania, które oscylując w granicach neutralności, dawało sporą dawkę twardej energetyki brzmienia, ale z dość oszczędnym potraktowaniem środkowej części widma akustycznego. Czy dźwięk był na miarę żądanej ceny? W pewnych aspektach tak, ale sądzę, że zastosowana niezbyt droga, a co za tym idzie nieco ograniczająca możliwości samego napędu i ramienia wkładka miała swój spory wkład w lekkim trzymaniu na wodzy testowanego Anglika, a że nawet w tak ciężkim boju się obronił, świadczy tylko o zaawansowaniu technicznym konstrukcji. To było dobre w pewnej specyfice granie, ale pułap cenowy rylca adekwatny do ceny gramofonu z pewnością wzniósłby ten zestaw na zdecydowanie wyższy poziom wyrafinowania. Tym niemniej, cieszę się, że dostarczony na występy komplet analogowy już przy tanie wkładce pokazał co potrafi. Jeśli tylko nadarzy się okazja posłuchania owego seta z topową propozycją marki EMT, nie omieszkam zaprosić markę AVID na ponowne miłe spotkanie przy muzyce.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
CD: Accuphase DP-900 i DC-901
Przedwzmacniacz Accuphase: C-3800
Końcówki mocy: M-6000
Korektor graficzny: DG-58
Kolumny: DYNAUDIO EVIDENCE PLATINUM
Okablowanie: SILTECH I ACROLINK
Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Stolik pod sprzęt: SOLID BASE VI
Podkładki pod kable i kolumny ACUSTIC REVIVE     

II System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation.
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence +
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved-Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa): Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
 IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU-505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:                                
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
 ramię: SME V  
wkładka: Dynavector XX-2 MK II
– przedwzmacniacz RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Idealny pomysł na prezent świąteczny …

W okresie przedświątecznym serwis streamingowy WiMP zaplanował promocję kart upominkowych  dla tych, którzy szukają niestandardowego pomysłu na prezent pod choinkę dla swoich bliskich. Teraz są one dostępne w sprzedaży ze specjalnym świątecznym rabatem.

Co kupić mężowi, który całą sypialnię zastawił sprzętem do odtwarzania muzyki w wysokiej jakości? Lub nastoletniemu dziecku, które już „wszystko ma”? WiMP proponuje rozwiązanie proste, nowoczesne i nie wymagające dodatkowego miejsca, gdzie obdarowany będzie przechowywał nasz prezent. Od dzisiaj do 31 grudnia br. na https://wimp.pl/upominek kupić można bardzo korzystne cenowo karty upominkowe, które mogą posłużyć jako idealny prezent dla najbliższej osoby:

Konto WiMP HiFi na 6 miesięcy = 195,99 zł (zamiast 239,94 zł)
Konto WiMP Premium na 6 miesięcy = 95,99 zł (zamiast 119,94 zł)
Konto WiMP Premium na 3 miesiące = 49,99 zł (zamiast 59,97 zł)

Użytkownicy wykupujący kartę podarunkową HiFi mają zapewnioną także bezstratną jakość dźwięku (w pliku FLAC/ALAC) zarówno na urządzeniach stacjonarnych, jak i mobilnych.

Karty upominkowe dostępne są pod linkiem: https://wimp.pl/upominek

  1. Soundrebels.com
  2. >

3 Wieczór z Czarną płytą w Studio U22

W ostatni czwartek odbyło się trzecie spotkanie z cyklu „Wieczór z Czarną Płytą” w warszawskim Studiu U22. Po rozmarzonym „epitafium” Pink Floyd („The Endless River”) i nad wyraz eklektycznej składance Davida Bowie („Nothing Has Changed”) przyszła pora na kolejną legendę – Led Zeppelin i ich czwarty, na nowo zremasterowany przez Roberta Planta album o wszystko mówiącym tytule „IV”.

Zauważalnie ostrzejszy, bardziej zadziorny repertuar idealnie wpasował się w planowe, oraz zupełnie spontaniczne – wymuszone względami technicznymi (o czym za chwilę) zmiany w systemie. Do tych pierwszych – planowych, z pewnością można zaliczyć zmianę gramofonu i phonostage’a na duet Transrotor Fat Bob S z ramieniem Jelco (TR 800-S) uzbrojonym we wkładkę ZYX R50 Bloom, oraz phonostage Phasemation EA-200. Natomiast tych drugich – nieprzewidzianych, jak to zwykle bywa nikt przewidzieć nie zdołał. Wstępnie zrekonfigurowany system grał w celu osiągnięcia oczekiwanej synergii praktycznie od wczesnych godzin popołudniowych, jednak pech chciał, że dosłownie na kilkanaście minut przed rozpoczęciem finalnego – oficjalnego odsłuchu zaczęły nękać go nad wyraz zaskakujące a przede wszystkim niepokojące objawy. W tempie wręcz lawinowym zaczęła spadać kontrola basu a ze wstęg do dźwięków zarejestrowanych na płycie dołączyło spektakularne „smażenie”. Szybka weryfikacja poprawności kabelkologii wykluczyła poluzowanie, bądź uszkodzenie przewodów. Podobne rezultaty przyniosła żonglerka źródłami i suma summarum cień podejrzenia padł na lampową amplifikację. Co prawda wstępnie pomierzone „prądy” nie odbiegały od normy, lecz pomiary pomiarami a całkowicie nieakceptowalne dźwięki dobiegające z głośników mówiły same za siebie. Chwila konsternacji, marsowe miny organizatorów, czoła zroszone kroplami potu i …  chwila, chwila. Z pewną, wcale niemałą, dozą niepewności i zwątpienia w tor został wpięty wzmacniacz A/V Denona (AVR-X1000) i voilà! Altery zagrały wreszcie czystą, pozbawioną wcześniejszych anomalii i artefaktów muzykę. Pomimo wcześniejszych, całkiem uzasadnionych obaw, że taki downgrade, ba przez samych zainteresowanych jednoznacznie rozpatrywany w kategoriach łapania się brzytwy przez tonącego, dla zgromadzonej nad wyraz licznie publiczności wcale nie nosił znamion profanacji a wręcz przeciwnie – przybliżał, uczłowieczał i w pozytywnym znaczeniu tegoż słowa odzierał z high-endowego zadęcia system mający być jedynie sposobem na obcowanie z muzyką a nie sensem samym w sobie. Dość baśni z mchu i paproci, opowieści o dwukrotnym przeczytaniu całego internetu, audiomistycyzmu i całych tych szamańskich wygibasów. Muzyka ma grać i już, a w czwartek zagrała, oj zagrała.

Hardrockowe, otwierające album „Black Dog” i „Rock and Roll” od razu ustawiły odpowiedni poziom energetyczności. Drajw, rytm i ta młodzieńcza – tak, tak trudno może w to uwierzyć, ale w 1971 r. panowie Page, Jones, Bonham i Plant byli na prawdę młodzi, spontaniczność udzieliły się również słuchaczom i już po chwili cała zgromadzona w Alejach Ujazdowskich publiczność mniej, lub bardziej żywiołowo podrygiwała niesiona na falach muzyki. Kulminacją był oczywiście ponadczasowy „Stairway to Heaven” a euforyczną atmosferę skutecznie podtrzymało losowanie ufundowanych przez Warner Music Poland nagród, którymi były płyty LP i CD. Co ciekawe a zarazem warte podkreślenia grono słuchaczy uczestniczących w czwartkowych spotkaniach stale się powiększa i to nie tylko poprzez nader sprawnie działającą pocztę pantoflową, lecz również dzięki odradzającej się wśród miłośników muzyki chęci zarażenia własną pasją bliższych i dalszych znajomych, a także i swoje małoletnie, bądź już wkraczające w dorosłe życie latorośle. Z jednej strony trudno się temu dziwić, bo czymże byłoby nasze życie bez muzyki, lecz patrząc na niezwykle konsumpcyjne podejście i upodobania do stratnych formatów dzisiejszej młodzieży nie jest to wcale ani tak oczywiste, ani tym bardziej powszechne. A tu proszę – możliwość nie tylko pooglądania i dotknięcia, lecz przede wszystkim posłuchania muzyki swoich rodziców z czarnej płyty, lamp (niestety nie tym razem) może w przyszłości zaprocentować powrotem do korzeni Hi-Fi, bądź przynajmniej ustawieniem progu jakościowego, przysłowiowego punktu odniesienia na właściwym poziomie. Podobnie mają się sprawy z częścią (jeszcze) nie „uanalogowionej” widowni. Na pytanie organizatora – Piotra Welca, czy w pierwszej kolejności mają być losowane płyty CD, czy LP wszyscy jednym głosem zażyczyli sobie LP a Ci, co wylosowali czarne krążki, lecz stosownego oprzyrządowania we własnych systemach jeszcze nie mieli naprędce zasięgali informacji od lepiej zorientowanych o koszt i sensowność nabycia jakiejś, nawet ekstremalnie budżetowej konstrukcji, żeby choćby namiastkę obecnego w U22 „klimatu” usłyszeć u siebie. Dyskusje prowadzone były w tzw. przerwach technologicznych – związanych z oczywistą koniecznością zmiany strony/płyty a po zakończonej prezentacji również w kuluarach przy lampce wybornego wina i przekąskach do późnych godzin nocnych. Nie zapomniano również o wciąż nienasyconych wyznawcach czarnej płyty i w czasie, gdy oficjalna część spotkania dobiegła końca na talerzu Fat Boba położono „Lullaby And… The Ceaseless Roar” Roberta Planta. Czyż można sobie wymarzyć lepsze zakończenie czwartkowego wieczoru będącego niejako preludium do nadchodzącego weekendu?

Serdecznie dziękując ekipie U22 za zaproszenie z niecierpliwością czekamy na przyszłoroczne spotkania. Do zobaczenia.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Trenner&Friedl ISIS

Każdy nieco wyedukowany i kochający dobrej jakości dźwięk słuchacz, poszukując swojego Świętego Graala, oprócz spełnienia przez niego podstawowej wartości, jaką jest w miarę najwierniejsze naturalnemu odtworzenie materiału muzycznego, zakłada pewne, mające go do tego zbliżyć rozwiązania konstrukcyjne. Podczas dzisiejszego spotkania zajmiemy się ostatnim elementem toru, czyli kolumnami i nie ukrywam, że również ja w swych audiofilskich wojażach miałem podobny tok myślenia. Konkretnie mówiąc, chodziło mi o bardzo ważny komponent zespołów głośnikowych, a mianowicie przetwarzający najniższe składowe woofer. Niby prosty w założeniach punkt do spełnienia – co najmniej 30 cm na basie, ale niestety już nie taki łatwy w realizacji, ponieważ wymagający miłośnik dobrego brzmienia nie oczekuje rasowego subwooferowego rodem ze starych „beemek” zatykającego bębenki uszu bagażnikowego bum,bum,bum, tylko niosącego mnogość informacji zakresu nisko-tonowego. Jakich? O nie, za wcześnie na wnioski. Zapraszam wszystkich do przeżycia ze mną tego jakże zaskakującego spotkania z kolumnami, które swoimi zaletami, mocno poruszyły kamienne, jak dotąd wydawałby się nienaruszalne podwalimy bytu referencyjnych Bravo Consequence+ w moim codziennym systemie. A mowa będzie o starszych braciach testowanych stosunkowo niedawno na naszych łamach, wyśmienicie wyglądających i równie dobrze grających gabinetowych monitorów – ART, kolumnach zajmujących drugie miejsce od góry w portfolio austriackiej marki Trenner&Friedl model ISIS, dystrybuowanych przez wrocławskie Moje Audio.

Idąc tropem pierwszego akapitu, konstrukcja ISIS-ów jest mocno determinowana zastosowaniem dość powszechnie pożądanych dużych głośników nisko-tonowych, co niestety bywa zmorą dla naszych niewielkich, z trudem wynegocjowanych z żonami docelowych pomieszczeń odsłuchowych. Chodzi o to, że z jednej strony wiemy gdzie tkwi clou całej zabawy w audio, a z drugiej nasze oczekiwania legną w gruzach w starciu z szarą rzeczywistością. Myślicie, że przesadzam? Proszę bardzo. Dostarczony do testów model jest bardzo szeroką kolumną (50 cm) i to nie z racji nadmuchania jej w poszukiwaniu litrażu niezbędnego do wygenerowania sporej ilości basu kilkoma małymi membrankami, tylko wielkości zaaplikowanego pojedynczego przetwornika dolnych rejestrów, który w tych konstrukcjach osiąga 15 cali. Sam ledwo mieszcząc się na przedniej ściance, musi jeszcze zostawić kilka centymetrów na mocowanie maskownicy i nagle okazuje się, że minimalna szerokość jaką da się osiągnąć to wspomniane pół metra. Niestety biorąc ten aspekt konstrukcyjny pod uwagę, śmiem twierdzić, że piękny i realistyczny dźwięk z dużych membran szerokim łukiem ominie większość rzeszy audiofilskiej, Ale wracajmy do budowy naszych bohaterek. Obudowa mimo braku większych fajerwerków jest majstersztykiem stolarskim używającym do jej produkcji grubej sklejki . Oczywiście jak to w życiu bywa, są dwie szkoły wiedzy na temat materiału na skrzynki kolumnowe: Falenicka i Otwocka (MDF i szeroko rozumiane drewno), ale nie roztrząsając tego tematu szybko wtrącę, że jakby nie walczyli ze sobą poszczególni oponenci, to z reguły  ostatnią warstwą jest naturalny, nadający dostojności konstrukcji fornir, powleczony bardziej lub mniej połyskującą powłoką  lakierniczą. Po tych kilku tygodniach obcowania z testowanymi konstrukcjami śmiem twierdzić, że wysoki połysk byłby tylko kłującym w oczy blichtrem, a nie podniesieniem walorów wizualnych i mimo że lubię bogato, ale ze smakiem wykończone wysokiej jakości produkty, to dziękuję panom z Austrii za zastosowaną naturalną okleinę z drzewa egzotycznego. Oprócz rzeczonego papierowego basowca, przednia ścianka proponuje nam usytuowany tuż nad nim 22 centymetrowy, również celulozowy przetwornik średnio-tonowy, by na szczycie zaprezentować tytanowy driver w tubie. Wokół takiej baterii głośników wyfrezowano sporej szerokości kanał, będący gniazdem ramki maskownicy, a fantastycznie jakościowo ofornirowane skrzynie kolumn posadowiono na odcinającym się od nich i nadającym lekkiej zwiewności – jeśli o czymś takim można w tym wypadku mówić, licującymi ze ściankami ciemno brązowymi cokołami. Obserwując plecy kolumn, widzimy prostokątnego kształtu blok otworów umożliwiających oddychanie przetwornikowi średnio-tonowemu, a pod nim zagłębiony aluminiowy panel z podwójnymi przyłączami Cardasa. W celach informacyjnych wtrącę jeszcze, że całe wewnętrzne okablowanie również dostarczył Cardas. Jako uzupełnienie pakietu stabilizacji, a po własnych doświadczeniach dodam, że również jako możliwość lekkiej modyfikacji dźwięku, otrzymujemy zestaw regulowanych, wkręcanych we wspomniany cokół kolców ze stosownymi ograniczającymi uszkodzenie podłogi podkładkami i jeśli ktoś nie posiada okablowania biwiringowego rozwiązujące problem zwory do terminali głośnikowych. Jako przejaw dbałości o klienta, te co by nie mówić wielkie skrzynie spakowano w jeszcze większe, monstrualnie wyglądające i specjalnie skonstruowane, pozwalające przetrwać nawet tropikalny tajfun trumny – taka austriacka solidność w każdym calu.

Gdy otrzymałem telefon od dystrybutora z informacją, że w mojej skromnej osobie widzi drugiego i może ostatniego osobnika w naszym światku audio – oczywiście nie zapominajmy o Marcinie, ale chciałem nadać chwili nieco dramatyzmu – jaki dostąpi przyjemności oceny tychże konstrukcji, miałem lekkie obawy natury wpisania się ich w moje oczekiwania i stacjonujący na co dzień system. Zawarte w pierwszej części tekstu i całkowicie spełnione w dostarczonym produkcie wymogi konstrukcyjne były raczej podnoszącą ciśnienie niewiadomą, jak to się ma do oferowanego dźwięku, niż zapewniającym spokój ducha pewnikiem. Często wyimaginowane w naszych umysłach wzorce mają się nijak do realnego życia, raz za sprawą niedopasowania konstrukcji pod względem elektrycznym, a dwa, reakcji naszego pomieszczenia na takie monstra. I niestety ze smutkiem muszę przywołać jeden epizod, w którym ten drugi aspekt był winny lekkiej porażki w mojej próbie ze znanymi chyba wszystkim, a uwielbianymi przez kochających naturalnie brzmiące wokale wyspiarskimi Harbeth’ami 40.1. Przy mej bezkresnej miłości do tej firmy zbyt małe pomieszczenie fundowało lekkie dudnienie podczas gry kontrabasu, co skutecznie zacierało ilość generowanych prze ten instrument informacji, a to niestety w procesie decyzyjnym stawiało barierę nie do przejścia. Jednak wszyscy zapewne wiemy, że los jak kot chodzi własnymi drogami i gdy okazało się, że w Wiśle upłynęło już odpowiednio dużo wody, dostałem drugą szansę zmierzenia się z podobnym układem i wielkością przetworników (teraz nawet większych) w nieco większej kubaturze (ponad 120 metrów sześciennych) i z całkowicie inną elektroniką, na co od dawna gdzieś w duchu czekałem. To miało być owocne w miłe doznania zwieńczenie oczekiwań ostatnich kilku lat i mimo, że byłem zadowolony z oferowanego przez mój system dźwięku, bałem się efektu ponownego powrotu do gonienia króliczka, co niestety mogło generować nieprzewidziane w najbliższych planach życiowych koszty. Ale do rzeczy.

Dla pełnego ukazania moich wielkich oczekiwań od ISIS-ów zdradzę fakt, że miałem okazję posłuchać ich kilka tygodni wcześniej. Co prawda tamten epizod był w zdecydowanie większej od mojego pokoju hotelowej sali konferencyjnej i całkowicie nieznanym mi zestawem audio, ale już wtedy usłyszałem próbki oczekiwanych doznań w zakresie prawdy o pracy kontrabasu, z jego najdrobniejszymi mikro-informacjami o strunach, smyczku i pudle. Po ustawieniu kolumn u siebie, z racji zmiany pomieszczenia odsłuchowego, przez pierwszych kilka dni powstrzymywałem się od jakichkolwiek ocen dobiegających do mych uszu dźwięków. Oczywiście zauważałem nieco inny sposób prezentacji, ale już kilkukrotnie miałem okazję oswajać swoje narządy percepcji do nowych warunków lokalowych i wiedziałem, że pośpiech nie jest wskazany. Jak się w dalszej części tekstu okaże, miałem rację, gdyż każde następne podejście przynosiło całkowicie inne postrzeganie dotychczas prezentowanych niuansów. Nie było gorzej, tylko inaczej, a celem była przecież odpowiedź na pytanie czy lepiej, a to wymagało dobrego zapoznania z produktem, na co miałem wystarczająco dużo czasu. Okres pojednawczy wykorzystałem dodatkowo na odpowiednie ustawienie kolumn, co przy sporej szerokości skrzyń wymagało nieco korekt. Tak minął tydzień i nadszedł czas pewniaków płytowych. Chcąc zaznać maksimum jakości, nie wiedząc jak się myliłem – o tym później, zacząłem od źródła cyfrowego i …. Bas, bas, bas!!! To był nokaut. Słyszałem wiele dobrze grających ten zakres kolumn, ba miałem nawet kilka w tym pomieszczeniu, ale nigdy nie zagrały z takim wyrafinowaniem. Znana chyba wszystkim bywalcom z warszawskiej jesiennej wystawy Audio Show płyta Isao Suzuki w trio zatytułowana „Blow Up” jest idealną pozycją do testowania takich dźwięków. Do momentu gdy w pierwszym utworze kompilacji wchodzi tak często wspominany dzisiaj przeze mnie kontrabas, większa niż dotychczas miałem okazję usłyszeć ilość artefaktów generowanych przez powolnie smaganą smykiem naciągniętą na wielkie pudło rezonansowe z gryfem strunę, wydawała się niemożliwa do wydobycia, a jednak bez większego napinania się dało. Najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że moje pomieszczenie ma drobny problem na 69 -70 Hz (kto nie ma problemów), a mimo to kolumny austriackiej manufaktury Trenner&Friedl zdawały się kpić z tej częstotliwości, całkowicie to ignorując i dając poczucie pełnej kontroli nad wydobywającymi się z nich dźwiękami w całym paśmie. Na pewno duże znaczenie miała pełna synergia z napędzającym je setem audio, ale sądzę, iż te kolumny są na tyle uniwersalne, że większość prezentujących wysoki poziom zestawów audio znakomicie sprawdzi się z nimi w tandemie, co jak wspominałem, miałem już okazję usłyszeć nieco wcześniej. Jednakże gruntowną weryfikację synergii z innymi systemami pozostawiam już potencjalnym klientom. Skupiając się jeszcze na basie tych konstrukcji, spieszę dodać, iż nie jest to chwilowa próba zauroczenia nas pewnymi wyśrubowanymi wynikami, tylko swobodne, bez zbędnego napinania, pokazanie jak robią to najlepsi. Pełna kontrola, czytelność, rozdzielczość, szybkość,  hadesowy poziom jego generowania i delikatny nalot użytego do konstrukcji membran papieru zniewalają od pierwszych nut. Jestem mocno wyczulony na sztucznie podbijane bass-refleksem niskie tony, które niestety nie dają pełnej wizualizacji pracy czy to pudła, czy strun tych największych skrzypiec. Tutaj by uprzedzić wszelkie przytyki do moich opartych o dziurę wzmacniającą to pasmo Brav’o dodam, że ich przeciwsobna aplikacja na przedniej i tylnej ściance daje efekt grania linii transmisyjnej, całkowicie odżegnując się tym sposobem od bułowatości basu. Wracając ponownie do propozycji Austriaków, zdradzę, że podczas słuchania małych składów, słychać nawet – jak to powiedział jeden z odwiedzających moje progi kolegów – wyginanie się ciągniętych smykiem drutów potocznie zwanych strunami. To trzeba usłyszeć, inaczej rozmawiamy od gwiazdach na niebie, a nie doświadczeniach życiowych. Ale idźmy dalej i przyjrzyjmy się środkowi pasma, które kontynuując drogę obraną przez pomysłodawców, również opiera się o przetwornik na bazie celulozy. Taka konsekwencja jest mile widziana, gdyż zbytnie mieszanie materiałem membran głośników może wprowadzać niepotrzebne zróżnicowanie estetyki grania poszczególnych zakresów, ale należy również uważać, by dźwięk nie przybrał zbyt dosłownego nosowego nalotu, który co prawda ma swoich dozgonnych zwolenników, ale niestety jest mocno wymagający wyedukowania w tym temacie. Na szczęście panowie producenci tylko musnęli – w dobrym tego słowa znaczeniu – tę manierę, bez najmniejszej próby dominacji barwy. Dzięki takiej spójności dostajemy płynnie przechodzące od basu w górę pięknie rysowane, z wieloma informacjami – czytaj rozdzielcze i ciekawą barwą średnie tony, które bez popadania w zbytnie podkolorowanie nadal są bardzo gęste i gładkie. Pochodną wymienionych właściwości wokalistyka jak i nisko grające instrumenty są dającymi niezapomniane przeżycia przygodami, w zaznaniu których pomogła mi muzyka dawna. Bez względu na fakt czy solowe treści generował Philippe Jaroussky – „VIA CRUCIS” Christiny Pluhar , na przemian damsko męskie frazy proponował The Purcel Quartet z płyty „Membra Jesu nostri”, czy chóralne popisy serwował zespół Jordi Savalla z krążka „El Cant De La Sibil-la”,jako miłośnik tego typu dzieł i dzięki bogatemu w informacje, osadzonemu w bogatej barwie materiałowi na długie godziny zostałem dosłownie przykuty do fotela. A jeszcze do niedawna myślałem, że tylko moje kolumny są w stanie wprowadzić mnie w taki stan. Tymczasem to spotkanie potwierdziło mądrą myśl, że człowiek cały czas się uczy i nigdy nie należy mówić nigdy. Zbliżając się powoli do końca tej opowieści, pozostały nam najwyższe rejestry, które w tych konstrukcjach realizowane są przez tytanowe drivery zagłębione w tubce. Nie powiem, ale bardzo obawiałem się tej aplikacji, gdyż często są bardzo krzykliwe, czego w tym wcieleniu fantastycznie udało się uniknąć. Co więcej, wydaje mi się, że mogłoby ich być nieco więcej, ale wszyscy goście słuchający tego zestawienia twierdzili, że się czepiam. Oczywiście sama lejkowa budowa przetwornika nadaje pewien sznyt temu zakresowi, mocno ograniczając szerokość miejsca odsłuchowego, ale jeśli tylko nie zamierzamy słuchać muzyki spacerując po salonie, spokojnie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. Ważnym aspektem tak kulturalnego emitowania wysokich dźwięków przez testowane produkty z Austrii jest ilość i czystość dobiegających informacji, co przy braku umiaru i umiejętności w studzeniu tendencji do szaleństwa tych następców megafonów, czasem kończy się matowością. I muszę przyznać szczerze, że to był jedyny punkt programu pod tytułem ISIS, na który poświeciłem najwięcej uwagi akomodacyjnej, gdyż ściganie się z generującym punktowe źródło dźwięku głośnikiem koncentrycznym japońskich Brav’o, było dość karkołomnym wyczynem. Ale nie była to walka typu: to źle gra, tylko to gra całkowicie inaczej i dlaczego akurat tak. Pierwsze odczucia po przesiadce z referencyjnych Consequence+ dawały oznaki jakby mniejszego napowietrzenia sceny – nazwałbym to oddechem, ale każdy następny dzień słuchania pozwalał mi patrzeć na te różnice nieco bardziej całościowo, gdyż wysokich tonów nie było mniej, tylko inna była ich propagacja w kierunku słuchacza.  W konsekwencji ponad miesięcznego obcowania z bohaterkami spotkania, wyklarowałem sobie obraz kolumn, które w swym pomyśle proponują determinowane zastosowanymi głośnikami – delikatną estetyką papieru i fantastycznie kulturalną odmianą tuby – brzmienie. Potencjalny klient bierze zestaw z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo szuka innej szkoły projektowania. Należy również, a raczej jestem wręcz pozytywnie przymuszony wspomnieć, że mimo dużych rozmiarów opisywanych zestawów głośnikowych, te bez większych problemów znikają z wirtualnej sceny, co przy takich gabarytach jest bardzo trudne do osiągnięcia. O dziwo budowanie wirtualnych bytów w głąb może nieco bliżej niż z moich monitorów bliskiego pola, ale nadal było niedostępne dla wielu zdecydowanie mniejszych konstrukcji – kilka w swym życiu przesłuchałem, to niestety wiem. Trochę podejrzanie brzmią same superlatywy w moich ustach, ale co poradzę na fakt co najmniej wyrównania, a może nawet przeskoczenia poziomu japońskiej poprzeczki przez austriackich pretendentów do oceny. Na koniec zmagań z materiałem cyfrowym w napędzie dość niezobowiązująco – rzekłbym nawet, że lekko złośliwie – wylądowała płyta grupy Coldplay zatytułowana „A RUSH OF BLOOD TO THE HEAD”. Zawsze słucham tego krążka tylko z pobudek wsadu emocjonalnego – mastering nieco kuleje, gdy tymczasem ta fajna materiałowo, a kiepska realizacyjnie kompilacja dostała tak oczekiwaną dawkę rozdzielczości na basie i średnicy, że pierwszy raz usłyszałem tyle dotychczas wydawałoby się nieistniejących cichych riffów gitarowych, a to była ostatnia rzecz jakiej bym się w tym odtworzeniu spodziewał, gdyż stawiałem raczej na większy udział stopy perkusji, niż zwiększanie informacji powyżej bębnów. Po takiej dawce przyjemności zero-jedynkowej zmieniłem źródło na gramofon i wtedy dopiero się zaczęło.

Czy ja pisałem coś, że podobał mi się set kompaktowy? Jeśli tak, to zapomnijcie o tym, gdyż teraz wiem już na pewno, dlaczego kocham winyl ze wszystkimi jego niedoskonałościami. Zaznaczam jednak na wstępie, że próby udowadniania komukolwiek czegoś na siłę, nie są w moim stylu. Mogę o czymś wspomnieć, zaprezentować na żywej tkance, ale wszelkie oceny za i przeciw pozostawiam wyedukowanemu słuchaczowi. Wracając jednak do analogu w wydaniu z ISIS-ami, oświadczam z pełną odpowiedzialnością, że łączenie tych kolumn ze starą techniką odtwarzania, jest czymś najwspanialszym, co może spotkać nas w ciężkim życiu audiofila i melomana. Specjalnie połączyłem te dwa stany (audiofil i meloman), gdyż oferta marki Trenner&Friedl z powodzeniem zdaje się je łączyć. Gładkość, zdecydowanie większe nasycenie i kolorystyka płyty winylowej, czerpie z możliwości przetworników pełnymi garściami, w mojej ocenie kładąc na łopatki nawet najlepiej zrealizowane płyty CD, a jak wiadomo, mój set audio w swej barwie i prezentacji dąży właśnie do estetyki winylu. Ja wiem, że słychać skrobanie igły w rowku, czasem pyknięcia, czy pojedyncze trzaski – uporczywe smażenie jest oznaką zniszczenia płyty przez nieumiejętne użytkowanie lub złą kalibrację wkładki, a nie wadą samą w sobie formatu analogowego, ale ta najprzyjemniej przyswajana przez człowieka homogeniczność dźwięku daje poczucie naszej pełnej kompatybilności z dobiegającymi informacjami muzycznymi. Nie będę zbytnio rozwodził się nad udowadnianiem wszystkim wyższości poszczególnych Świąt nad sobą, tylko po raz kolejny posłużę przykładem dość wydawałoby się nudnej, bo oferującej tylko dwa instrumenty płyty. Chodzi mianowicie o duet Ray Brown & Laurindo Almeida w kompilacji „Moonlight Serenade”, który na talerzu będącego przyzwoitym początkiem zabawy dla wtajemniczonych w analog gramofonu Feickerta ze stosunkowo tanią wkładką Dynavectora, bezgranicznie wciąga nas w wir toczącej się w utworze konwersacji. Tylko kontrabas i gitara na dłuższą metę teoretycznie zapowiadają same nudy, gdy tymczasem wspomniany drapak pokazał całkowicie inne pochłaniające słuchacza od pierwszego do ostatniego dołka w rowku płyty wcielenie tego projektu. Oba instrumenty wykorzystują podobne, ale inaczej używane atrybuty strunowe i znając je wydawałoby się znakomicie, dopiero teraz za sprawą austriackich paczek udało mi się wycisnąć pełnię ich możliwości barwowych – w szczególności materiału pudła rezonansowego – uzupełnionych o dotąd ulatniającą się gdzieś w niebyt dawkę mikro-informacji o ich pracy. Dalsze dywagacje na temat jakości grania zestawu testowego moim daniem są zbędne, gdyż pisane na siłę, na dłuższą metę z pewnością byłyby męczące, dlatego pozostawiając wszystkich w mym uniesieniu emocjonalnym, pozwolę sobie zakończyć proces przelewania doznań właśnie w tym fantastycznym momencie.

Nie wiem jak długo w mej pamięci pozostaną kolumny z Austrii, ale dla dobra budżetu domowego oby jak najkrócej – chyba, że los (czytaj małżonka) postanowi inaczej. To pierwszy raz jak moje mocno ugruntowane myśli na temat posiadanego zestawu audio przeszył promyk chęci zmiany ostatniej części układanki. Mocnym argumentem przeciw jest fakt zbyt małego dotychczasowego stałego pomieszczenia odsłuchowego i dla spokoju ducha nie targałem tych ponad sześćdziesięcio kilogramowych kloców na drugie piętro. A co jeśliby ze swoimi umiejętnościami trzymania basu na wodzy zmieściłyby się w mojej ośmiobocznej wieży – co po postawieniu na podłodze bez kolców niezobowiązująco sugerował, zajmujący się prezentacjami pracownik dystrybutora. Nie wiem i na razie nie będę tego sprawdzał, gdyż nazywając to imieniu – po prostu się boję. Pewnie będę żałował, ponieważ bogactwo informacji, szybkość reakcji na impuls, mocne osadzenie w dolnych rejestrach bez nawet najmniejszych oznak zlewania się dźwięku są tym, czego oczekuję od dobrze skonstruowanych, idealnie zestrojonych i wpisujących się w moją estetykę brzmienia kolumn. Jeśli komukolwiek w myśli choćby iskrzył pomysł zakosztowania podobnych posiadających na swoim pokładzie 15-to calowe głośniki konstrukcji, nawet przez moment nie powinien odkładać tej przygody na nigdy nienadchodzące później. Jeśli zestaw, z którym mają zagrać nosi znamiona wyrafinowania, może okazać się to strzałem w dożywotnią dziesiątkę. Wszelkie próby natury „posłucham i oddam”, naprawdę będą groźnie w skutkach, fundując nam bagaż niespełnionych marzeń. Ja właśnie zacząłem dźwigać owo brzemię.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 95 000 PLN

Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 28 Hz (-6 dB) – 40 kHz (-3 dB)
Skuteczność: 91 dB (2,83 V/1 m)
Impedancja nominalna: 8 Ω
Wymiary (WxSxG): 1200 mm x 500 mm x 350 mm
Waga: 65 kg/sztuka

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert WOODPECKER
ramię: SME M29R
wkładka: Dynavector DV-20X2
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Meridian Audio prezentuje MQA

Londyn, 4 grudnia – Bob Stuart, założyciel Meridian Audio zaprezentował MQA (Master Quality Authenticated – potwierdzona jakość studyjna), rewolucyjną brytyjską technologię, stworzoną w celu zmiany sposobu w jaki ludzie na całym świecie słuchają muzyki.

MQA opracowany przez Meridian Audio to przełomowa technologia, która odwraca trend, według którego jakość dźwięku jest poświęcana na rzecz wygody słuchania. Istotne dla muzyki elementy zostawały odrzucane, aby można było korzystać z tysięcy utworów na przenośnych urządzeniach lub z milionów w chmurze. Z MQA nie ma już mowy o stracie jakości; następuje powrót do urzekającego dźwięku muzyki. MQA oddaje i zachowuje wszystkie niuanse i ważne informacje, których brakuje w dzisiejszych formatach muzycznych ale w plikach, które są niewielkie i wygodne do pobrania lub streamingu.

MQA pozwala słuchaczom na doświadczenie wszystkich misternych szczegółów, które nagrały mikrofony, oferując najczystszy dźwięk. Opiera się ściśle na osiągnięciach naukowych. Po raz pierwszy w historii fani muzyki będą mogli w domu usłyszeć to, co artysta stworzył w studiu nagraniowym. MQA gwarantuje, że dźwięk będzie dokładnie taki sam.

Bob Stuart, który stoi za technologią MQA powiedział: “Miłośnicy muzyki nie muszą już dłużej iść na kompromisy; w końcu możemy usłyszeć dokładnie to, co muzycy nagrali. MQA to czysta, dokładna i autentyczna droga od studia nagraniowego aż do miejsca, w którym słuchacz cieszy się muzyką, niezależnie czy chodzi o dom, samochód czy gdy jest w drodze. Do tego nie tracimy niczego na wygodzie.” Stuart podkreślił także, że „zapowiedź MQA to tak naprawdę przyszłość muzyki. Muzyka jest ważna dla nas wszystkich. Kiedy dźwięk jest autentyczny bardziej angażuje, lepiej go rozumiemy i cieszymy się nim dłużej. MQA już w tym momencie cieszy się wsparciem branży muzycznej, artystów, inżynierów dźwięki i wytwórni”

MQA będzie dostępne na początku 2015

  1. Soundrebels.com
  2. >

Accuphase DC-37

Accuphase to firma z długoletnim doświadczeniem w budowaniu cyfrowych źródeł sygnału: odtwarzaczy CD oraz Super Audio CD. Jest jednym z kilku producentów na świecie mających swoje własne napędy płyt oraz autorskie rozwiązania w dziedzinie transportu sygnału cyfrowego oraz jego dekodowania. Od lat na szczycie oferty znajdują się systemy dzielone, złożone z transportu SACD i przetwornika cyfrowo-analogowego. Obecnie najlepszym źródłem sygnału jest system DP-900 / DC-901, przygotowany na 40-lecie istnienia firmy.

DC-37 natomiast to pierwszy w historii Accuphase samodzielny przetwornik cyfrowo-analogowy. Sami twórcy natomiast mówią o nim: „procesor cyfrowy”. Wyposażony jest on bowiem w wiele wejść i wyjść, umożliwia przyjęcie sygnałów wysokiej rozdzielczości: 32 bit / 384 kHz (PCM) oraz 1 bit  / 5.6 MHz (DSD). Konfiguracja oraz struktura DAC-a jest taka sama jak flagowego odtwarzacza zintegrowanego DP-720, a mierzalne osiągi niemal identyczne z tymi, jakimi dysponuje flagowy DAC DC-901. Jedno z wielu podobieństw dotyczy zasilania. Sekcje: cyfrowa oraz analogowa mają osobne, odseparowane od siebie układy zasilające z osobnymi transformatorami.

Wejścia
DC-37 wyposażono w sześć wejść czterech rodzajów: USB akceptuje sygnał do 32 bit / 384 kHz (PCM) oraz 1 bit / 5.6 MHz (DSD). Sygnał DSD można przesłać zarówno w formie DoP (DSD over PCM), jak i ASIO2.1.
Firmowe łącze HS-LINK zostało poprawione, otrzymując status Ver.2. Starszy HS-LINK pozwalał na przesył sygnału „tylko” do poziomu 24 bit / 192 kHz dla PCM lub 2.8224 MHz dla DSD. Nowa wersja pozwala przesłać PCM w postaci 32 bit / 384 kHz oraz sygnał DSD 5.6 MHz. Kształt wtyczek oraz kable łączące pozostają dokładnie takie same. Przetwornik z wejściem HS-LINK Ver.2 akceptuje również sygnał HS-LINK.

8 przetworników d/a
W każdym kanale sekcji DACa zastosowano 8 przetworników cyfrowo-analogowych pracujących równolegle. Stanowią one podstawę układu MDS++ dla sygnałów PCM oraz tworzą oryginalny układ MDSD dla sygnału DSD. Aby wykorzystać te zalety, układy filtrów analogowych są w pełni zbalansowane.

MDS++
MDS++ to technika polegająca na równoległym prowadzeniu tego samego sygnału w wielu torach. Ten sam sygnał doprowadzany jest najpierw do ośmiu (na kanał) przetworników D/A. Sygnał wyjściowy wszystkich przetworników jest następnie sumowany. Sygnał ten jest następnie rozdzielany na składowe: prądową i napięciową po to, aby zmniejszyć obciążenie konwertera I-U. Na końcu sygnały są ponownie dodawane –eliminowane są dzięki temu błędy konwersji oraz szumy. W rezultacie działanie całego układu zostaje znacząco poprawione. Stopień tej poprawy to kwadrat z liczby przetworników.
Na wyjściu zastosowano precyzyjne źródło prądowe, optymalizujące punkt pracy konwertera I-U. Dzięki tym działaniom w DC-37 ogólną jakość przetwarzania sygnału poprawiono o współczynnik 2.8.

MDSD
MDSD to skrót od Multiple Double Speed DSD. Ponieważ sygnał DSD charakteryzuje się bardzo wysokimi szumami dla bardzo wysokich częstotliwości, które należy z niego odfiltrować, MDSD działa jak filtr dolnoprzepustowy, tłumiący szum wysokoczęstotliwościowy i działa jednocześnie jako układ MDS++, poprawiający sygnał dla częstotliwości niższych. Podstawą działania jest tu sposób przesyłu sygnału przez poszczególne przetworniki D/A. Do każdego z nich sygnał jest opóźniany o pół cyklu częstotliwości próbkowania, a ich wyjście jest sumowane. Ponieważ analogowy układ wyjściowy ma wówczas rozdzielczość połowy sygnału taktującego, umożliwia to pracę z podwójną prędkością. Układ ten działa jak filtr typu „moving-average”. Pracuje przy kompletnie liniowej fazie LPF, całkowicie odfiltrowując szum wysokiej częstotliwości z sygnału DSD.

Układ wyjściowy
Na wyjściu zastosowano układ w pełni zbalansowany. Zaprojektowano i wykonano również osobne filtry analogowe dla obydwu typów wyjść – zbalansowanych i niezbalansowanych. Można ich więc używać równocześnie, bez obaw o pogorszenie dźwięku. Wyjścia zbalansowane wyposażono w przełącznik zmieniający fazę absolutną.

Na wyświetlaczu urządzenia odczytamy częstotliwość próbkowania sygnału wejściowego oraz ilość bitów.

ETER Audio / Accuphase.pl