Skoro od piątku w naszym systemie gości oparta dedykowany wysokoskutecznym kolumnom lampowiec, to i odpowiednich dla niego partnerek nie mogło zabraknąć. Dlatego też zaczynamy wygrzewać Triangle Esprit Australe EZ o skuteczności 92,5 dB.
cdn. …
Noce robią się coraz chłodniejsze, więc najwyższa pora rozejrzeć się za jakimś audiofilskim źródłem ciepła. A nic tak dobrze nie robi podczas wieczorów przy muzyce, jak lampka albo dwie, albo …cztery. Cztery? A czemu by nie. Weźmy na ten przykład rodzimą integrę Fezz Audio Lybra 300B, która, jak sama nazwa wskazuje może pochwalić się klasycznymi triodami 300B właśnie w ilości czterech sztuk i to pracujących w układzie PSE (parallel single ended).
cdn. …
Opinia 1
Nie bardzo wiem, czy tylko ja tak to postrzegam, ale opiniowana dzisiaj, produkująca rozpoznawalne nawet przez początkującego melomana kolumny, marka Vienna acoustics posługując się nomenklaturą małżeńską, obecnie przeżywa coś na kształt krótkotrwałych cichych dni. Jednak nie z racji słabych opinii o brzmieniu jej oferty, gdyż te cały czas ma znakomite. Chodzi mianowicie o to, że gdy jeszcze niedawno w mojej ocenie w rozmowach kuluarowych była jednym z brandów wymienianych jako must-have, obecnie, choć nadal jest mocno zakorzeniona w głowach audiofilów, podczas wyliczanki jako potencjalny zakup pojawia się w dalszej kolejności. A przecież to wciąż jest producent nie tylko solidnych konstrukcyjnie, ale również idących tą samą drogą w temacie brzmienia, zespołów głośnikowych. Dlatego też, gdy ze strony Sieci Salonów Top Hifi & Video Design padła propozycja przetestowania ciekawego produktu z portfolio tytułowego podmiotu gospodarczego, nie tylko bez najmniejszych oporów, ale również z wielką przyjemnością podjęliśmy temat. Takim to sposobem, dzięki wysiłkowi logistycznemu wspomnianego przed momentem dystrybutora w tym spotkaniu przyjrzymy się pochodzącym z Austrii kolumnom wolnostojącym Vienna Acoustics Beethoven Baby Grand Reference.
Rzeczone austriackie panny są średniej wielkości kolumnami podłogowymi. Jednak w tym przypadku ów rozmiar nie determinował oszczędności w zakresie technikaliów, Otóż mimo swoistej filigranowości testowany model Beetoven Baby Grand Reference jest rozwiązaniem trójdrożnym wspomaganym portem bass-reflex. Zestaw przetworników obsługujących konkretne pasma opiewa na usytuowane na froncie tuż nad podstawą dwa głośniki basowe, a także zorientowane w górnej części jeden średniak i chronioną metalową siatką wysokotonówkę. Skrzynki w celach przyjaznego odbioru wizualnego oklejono ciekawym fornirem, a narożniki przyjemnie zaoblono. Jeśli chodzi o panel przyłączeniowy, ten znajdziemy na tylnej ściance przy podstawie jako sporej wielkości czarna połać aluminium z pojedynczymi zaciskami kolumnowymi i mieniąca się ciemnym złotem tabliczką znamionową. Tak prezentujące się zespoły głośniowe stabilizują na podłożu zwiększające bezpieczeństwo, bo mocno odsadzające wkręcane kolce od samych skrzynek, poprzecznie przytwierdzane do podstawy aluminiowe łapy. Jednak same kolce w tym przypadku nie są zwykłym odhaczeniem tematu przez konstruktora w postaci symbolicznych „gwoździ”, tylko okazują się być fajnymi, bo kontrastującymi swoim sporym rozmiarem na tle niedużych kolumn niby pociskami. To jest ewidentne zagranie producenta na naszych zmysłach postrzegania produktu i trzeba powiedzieć, że mimo lekkiego pierwszego zaskoczenia, oprócz ułatwienia procesu aplikacji kolumny na podłodze, finalnie okazuje się to być dodatkowo znakomitym efektem wizualnym.
Omawiany w tym odcinku zestaw kolumn bez dwóch zdań jest orędownikiem muzykalności. To jest soczyste, przyjemnie ciemnawe, bardzo spójne granie. Spójne, gdyż w sukurs dobrze osadzonemu basowi idzie nasycona średnica i pełna informacji, ale bez wyskoków w bok, brylująca w domenie raczej złota, aniżeli srebra, góra pasma. Ale to nie wszystkie przemawiające za budowaniem muzykalnego napięcia atuty. Otóż do wspomnianej intymności przekazu należy dodać bardzo dobre budowanie wirtualnej sceny już od linii kolumn – to zwiększa poczucie namacalności odtwarzanych wydarzeń muzycznych, po może nie bezkresne, często powodujące rozmycie organiczności muzyki, ale odpowiednio dalekie dla danej realizacji jej połacie. Oczywiście budowanie wirtualnych bytów można nieco korygować dogięciem kolumn, jednak zdając sobie sprawę z ich walorów, ustawiłem je we wspomniany, oferujący pełen pakiet emocji sposób. Dlatego też pierwszym egzaminem Austriaczek nie mogło być nic innego, jak zderzenie z wokalizą, której przedstawicielką okazała się być pochodząca z Bałkanów Amira Medunjanin w projekcie „Silk & Stone”. To było ciekawe doświadczenie. Niby nieco ciemniej niż obcuję z tą płytą na co dzień, ale o dziwo przyjemniej w kwestii odbioru delikatnie niżej osadzonego głosu artystki. Ale nie to było największym zaskoczeniem, gdyż przy takim postawieniu sprawy dodatkowe nasycenie przekazu powinno negatywnie odbić się występującym w tym nagraniu instrumentarium. Tymczasem gitara grała pełniejszą struną, fortepian w dole był dostojniejszy, a kontrabas oferował nieco więcej pudła, jednakże nie odnotowałem poczucia przegrzania, ani szkodliwego spowolnienia przekazu. Po prostu muzyka ze swoim punktem ciężkości podryfowała o oczko w dół, ale ku mojemu zaskoczeniu bez najmniejszych problemów swobodnie wypełnienia mój pokój zapisanymi na płycie informacjami. Podobny wynik soniczny zaliczył jazz spod znaku Marcina Wasilewskiego Trio gościnnie z Joakimem Milderem w produkcji „Spark Of Life”. Teoretycznie instrumenty okazały się być tęższe, jednak bez mogącej sprawiać i problemy w utrzymaniu rytmu i lotności otyłości, a jedynym co w pierwszym momencie przykuło moją uwagę, a co po kilku frazach płynnie stało się naturalnym standardem, były bardziej złote, a przez to cieplejsze blachy perkusisty. Nadal dobrze rozbrzmiewały, ale nieco zmieniły swoją barwę. Czy to źle? Nie sądzę. Tym bardziej, że tę estetykę łatwo można było skorygować stosownym okablowaniem. Ja oczywiście świadomie tego nie zrobiłem z jednej przyczyny. To miała być ocena, jak coś gra, a nie, jak bardzo można coś skonfigurować na swoją modłę, gdyż nic by to nikomu nie dało.
Powoli zbliżając się ku końcowi testu przyszedł czas na materiał, który będąc do bólu szczery, jako jedyny mógłby być zaprezentowany bardziej wyraziście. Chodzi o muzykę elektroniczną – w czasie testu była nią twórczość zespołu Liminal „The Aicid”. Tak tylko elektroniczną, gdyż już rock – dla przykładu Deep Purple „Machine Head” – bez najmniejszych problemów się bronił, a jestem bliski oceny, że w większości przypadków czerpał z dobrodziejstwa inwentarza – czytaj sznytu grania Vienn – pełnymi garściami. Otóż jedynym na co w przypadku słuchania tworzonej przez sztuczną inteligencję muzyki należy zwrócić uwagę, to dozgonna posłuszność górnego zakresu częstotliwościowego reszcie pasma. Kolumny są na tyle fenomenalni zestrojone, że nawet najbardziej zniekształcony dźwięk był pokazany z odrobiną ciepła. Tak, był wyrazisty, donośny, ale raczej nigdy tak szkodliwy dla naszego ucha, jak zazwyczaj planuje to artysta. To oczywiście nie było żadną wadą, tylko pokłosiem konsekwentnie wprowadzanych w życie założeń konstrukcyjnych. Ale zapewniam, gdy z jakiś powodów – choćby przesyt bezpardonowego niszczenia drogich nam organów przyswajania dźwięku – owa organiczność nie będzie nam przeszkadzać, reszta pasma od basu przez średnicę bez problemu pokaże, jak mocne trzęsienia ziemi w naszym pokoju może wywoływać tego rodzaju twórczość. Tego jestem pewien.
Zbierając zawarte w tym teście opinie w jedną całość jedno jest pewne, Vienna acoustics Bethoven Baby Grand Reference są wręcz stworzone dla pełnokrwistego melomana. To jest na tyle zjawiskowe operowanie magią przez duże „M”, że po zatopieniu się w muzykę ciężko jest się od niej uwolnić. Oczywiście nie widzę najmniejszych przeciwwskazań, aby do owego modelu podszedł praktycznie każdy miłośnik dobrego dźwięku. Wystarczy odrobina otwartości potencjalnego nabywcy na dodatkową szczyptę emocji, a może okazać się, że o taką prezentację od dawna mu chodziło. Jeśli tak się wydarzy, generowany przez austriackie panny świat fonii praktycznie zawsze, nawet w najbardziej niespokojne emocjonalnie dni będzie koić jego zmysły. Zatem jeśli wyczuwacie u siebie choćby symboliczną nutę romantyka lub macie otwarte umysły na nową jakość brzmienia swojego systemu audio, w przypadku poszukiwań kolumn nie możecie zapomnieć o przybliżanych w tym teście konstrukcjach z Austrii.
Jacek Pazio
Opinia 2
Z pewnością nie raz i nie dwa spotkaliście się Państwo z maksymą, iż jeśli ktoś się nie rozwija, ten nawet nie stoi w miejscu, co się cofa. Jednak o ile sens owego twierdzenia jest niezaprzeczalny, to po dłuższym namyśle mogą pojawić się pewne i w dodatku całkiem uzasadnione wątpliwości natury nazwijmy to behawioralnej. Wystarczy bowiem skonfrontować wynikający z owego nieustającego rozwoju swoisty wyścig zbrojeń, czy wręcz obłąkańczy pęd technologiczny z ludzką naturą objawiającą się przyzwyczajaniem nie tylko do dobrego, co również tego co znane, oswojone. Przykład? Proszę bardzo. Wystarczy wspomnieć o wszechobecnych smartfonach, gdzie kolejne aktualizacje systemów operacyjnych zwiększają ich osiągi i funkcjonalność, lecz jednocześnie wywołują głęboką frustrację użytkowników wynikającą ze zmiany szaty graficznej, bądź rozmieszczenia poszczególnych funkcji. Podobne odczucia mam przy każdorazowej przesiadce na nowsze wersje ulubionych programów do obróbki zdjęć, gdzie niby wszystko powinno być po staremu a okazuje się że nie do końca, bo dany suwak ktoś „wiedzący lepiej” przeniósł z jednej zakładki do drugiej i przy okazji zmienił intensywność jego działania. Ot, klasyczna sytuacja, gdy lepsze staje się wrogiem dobrego. A co byście Państwo powiedzieli, gdyby ktoś Wam zaproponował swoisty constans kluczowych cech z jednoczesną ewolucją prowadzoną niemalże transparentnie, podskórnie? Zaintrygowani? Jeśli tak, w takim razie serdecznie zapraszam na spotkanie z najnowszą odsłoną kolumn, których producenta chyba nikomu choćby śladowo zainteresowanemu dobrym dźwiękiem przedstawiać nie trzeba. Panie i Panowie, oto Vienna acoustics Beethoven Baby Grand Reference.
Jak już zdążyliśmy w krótkiej sesji fotograficznej z unboxingu pokazać tytułowe Vienny są nader udanym połączeniem dość oczywistych, przynajmniej od strony wizualnej, zmian przetworników, jak i utożsamianej od lat w austriacką marką ponadczasowej elegancji i najwyższej klasy stolarki. Dość smukłe, zaskakująco filigranowe obudowy pokryto bowiem naturalnym wiśniowym fornirem i zamiast tak optycznie, jak i mechanicznie dociążać masywnym, poprawiającym stabilność cokołem, zaproponowano rozwiązanie tyleż skuteczne, co zdecydowanie bardziej eleganckie. Otóż od spodu należy przykręcić solidne, lakierowane na czarno, aluminiowe obejmy, które wystając poza obrys kolumny, uzbrojone w budzące respekt kolce, nie dość, że zapewniają odpowiednio szeroko rozstawione punkty podparcia, to jeszcze sprawiają wrażenie, że BBGR-y (Beethoven Baby Grand Reference) niemalże lewitują kilka centymetrów nad podłogą.
Jak przystało na konstrukcję trójdrożną oferującą nader rozsądną skuteczność 89 dB przy 4 Ω impedancji Wiedeńczycy nie poskąpili drajwerów. Górę pasma obsługuje klasyczna 1.1″ tekstylna, ręcznie powlekana kopułka, natomiast średnicę powierzono usytuowanemu tuż pod nią 6” (152 mm) przetwornikowi z futurystyczną – płaską membraną typu „spider”. Sekcja basowa, w skład której wchodzi para bliźniaczych 6” głośników, zgodnie z firmowymi dogmatami została przesunięta nieco w dół. Od razu przyznam się, że widok najnowszych średnio i niskotonówek, jakimi obdarzone zostały Vienny, był dla mnie pewnego rodzaju niespodziankę, gdyż cały czas z tyłu głowy kołatała mi świadomość, że co jak co, ale w Viennach od dawien dawna „siedziały” charakterystyczne – przezroczyste, wykonane z syntetycznego kompozytu XPP pochodzące od Seasa drajwery. Jak widać niepisane im było „dożywocie” a ich miejsce zajęły nowe konstrukcje, składające się z dwóch odrębnych kompozytowych membran X4P, które dzięki płaskiej powierzchni „spider” zapewniają dokładniejszy ruchu tłokowy.
Nijakich niespodzianek nie przynosi za to widok ścianki tylnej. Pojedyncze ujście układu bas refleks, masywna, ozdobna płytka znamionowa i pojedyncze, biżuteryjne terminale głośnikowe to klasyka gatunku, przy której nie ma sensu majstrować.
Przechodząc do opisu wrażeń nausznych od razu pragnę uspokoić wszystkich tych z Państwa, którzy widząc nowe przetworniki zachodzili w głowę, czymże ta rewolucja zaowocuje. Otóż zaryzykuję tezę, że niczym … niepokojącym. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż przy założonych maskownicach prawdopodobnie nikt nie wpadłby nawet na to, że Austriacy dość gruntownie zmienili asortyment stosowanych przetworników. Powyższe obserwacje są bowiem nad wyraz namacalnym dowodem na to, że liczą się wiedza i umiejętności w aplikacji poszczególnych komponentów a same technikalia nie są celem samym w sobie a jedynie droga, sposobem do owych celów osiągnięcia. I w tym momencie pozwolę sobie na mała dygresję. Otóż nie dalej jak kilka dni temu brałem udział (oczywiście zdalnie) w konferencji prasowej pewnej znanej i szanowanej marki z obszaru naszych zainteresowań. Pochwalono się nowościami, pokazano, co kryją w środku i zaczęła się burza, bo wszystko, do czego byli przyzwyczajeni dystrybutorzy i przedstawiciele prasy, o klientach na razie nie wspominam, gdyż nawet nie przeczuwają co ich czeka, zostało zrobione nie tylko na nowo, co zupełnie inaczej. Na oczywisty grad pytań, wystawieni na pożarcie branżowców producenci mieli jednak zaskakująco rozsądną odpowiedź – „trzewia są nowe, ale brzmienie dalej jest zgodne z naszymi dogmatami dziedzictwem”. Dokładnie tak samo jest z tytułowymi Viennami – grają, tak jak Vienny zawsze grały, czyli z właściwym sobie spokojem, niezaprzeczalną elegancją, lecz zarazem nie stronią, oczywiście gdy wymaga tego potęgą i zaskakująco imponującym dołem pasma.
Co ciekawe, podczas testów, zamiast zgodnie z austriacką nomenklaturą predestynującą tytułowe podłogówki do reprodukcji klasyki i to z naciskiem na jej symfoniczną odmianę, zdecydowanie częściej sięgałem po zdecydowanie cięższe klimaty. O ile bowiem nie odmówiłem sobie odsłuchu dyżurnego wydania Reference Recordings „Holst: The Planets” w wykonaniu Kansas City Symphony, gdzie dość „zdystansowana” prezentacja nad wyraz przyjemnie zyskała na wypełnieniu i namacalności, to bardziej w ucho wpadały mi nieco cięższe klimaty. Wystarczyło bowiem sięgnąć po „Fractured” Lunatic Soul, by odetchnąć z ulgą i autorytatywnie stwierdzić, że pewne rzeczy na tym świecie zmieniać się nie tyle nie muszą, co wręcz nie powinny. Chodzi bowiem o zjawiskowe wręcz wysycenie i tym samym intensyfikację średnicy, która w Viennach gra pierwsze skrzypce i co najważniejsze wcale nie udaje, że jest inaczej. Zamiast silić się na pozbawioną emocji neutralność, bądź pokręcać motorykę spiesząc się nie wiadomo gdzie i po co BBGR-y świadomie kreują spektakl muzyczny po swojemu. Stawiają na czysto hedonistyczne podejście do percepcji, odbioru muzyki, który ma odbiorcy oczywiście dostarczać pełen, kompletny pakiet informacji, lecz w sposób sprawiający przyjemność, czy wręcz dziką rozkosz. I tak też się właśnie dzieje. Wokal Mariusza Dudy jest bliski, mocny ale i operujący z gracją i wyczuciem, by nie przedobrzyć i nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii za którą namacalność przeradza się w napastliwość i ofensywność.
Przejście w dolne rejony pasma odbywa się z zasługującą na komplementy gracją. Nie słychać „szycia” pomiędzy rezydującym pod tweeterem mid-wooferem a parą przesuniętych ku dołowi basowców. W dodatku ich praca nie polega na ciągłym „pompowaniu” i dudnieniu w tle, lecz możliwie sprężystym i zwartym, choć niepozbawionym mięsistej tkanki, odzywaniu się wyłącznie wtedy, gdy dedykowane im częstotliwości na nagraniach się pojawiają. Nawet przy gwałtownych skokach dynamiki, jakich nie brakuje w mrocznej i dusznej ścieżce do „Batman v Superman: Dawn of Justice” czuć ich pewność siebie, świadomość, że mogą jeszcze więcej, jeszcze mocniej a gdy tylko zapewnimy im odpowiednią „elektrownię” również i brutalniej docisnąć słuchacza do fotela. Robią to jednak z wrodzonym wdziękiem i czymś, co można byłoby określić mianem nonszalancji, lecz pozbawionej pejoratywnego kontekstu.
Jeśli zaś chodzi o górę to pozostając w klimatach „facetów w rajtuzach” śmiało można określić ją mianem mocnej i otwartej, choć z racji swojej jedwabistości i wyrafinowania pomimo usilnych prób ani razu nie udało mi się jej przyłapać na szklistości, bądź podkreślaniu sybilantów, co dla co poniektórych miłośników „golenia się” nie tyle przy, co samą muzyką, może oznaczać zbytnie jej ululturalnienie. Proszę mi jednak wierzyć n słowo a najlepiej przekonać się nausznie samemu, że Vienny ani niczego nie pomijają, ani nie zostawiaj dla siebie, lecz tak potrafią zaprezentować reprodukowany materiał, że nawet ewentualne bezpardonowe okładanie blach przez wydzierganych jegomości na najcięższych odmianach heavy metalu, bądź free jazzu potrafi unaocznić (unausznić?) bogactwo ich wybrzmień i prawdziwą feerię barw.
Śmiało możemy zatem uznać, iż ekipa Vienna acoustics wprowadzając na rynek model Beethoven Baby Grand Reference postawiła nie tylko na uniwersalność pod względem ich wielce akceptowalnych gabarytów, co przede wszystkim soniczne wyrafinowanie. BBGR-y mają bowiem szansę zagrać praktycznie wszędzie i ze wszystkim, o ile tylko nie spróbujemy z ich pomocą nagłaśniać hal targowych, bądź schowków na szczotki a do ich wysterowania nie użyjemy jakiejś koszmarnej hipermarketowej budżetówki chełpiącej się setkami Watów mocy przy zasilaczu wielkości pudełka zapałek i to w wersji slim. Jeśli bowiem miałbym cokolwiek ze swojej strony doradzić, to akurat na amplifikacji do Vienn lepiej nie oszczędzać i jeśli tylko jest ku temu okazja zafundować im kawał porządnego pieca.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 36 000 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 3-drożna, wentylowana
Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 40 – 300 W
Przetwornik niskotonowy / nisko/średniotonowy: 2 x 6″
Przetwornik średniotonowy: 6”
Przetwornik wysokotonowy: 1.1″
Pasmo przenoszenia: 33 – 23 000
Skuteczność: 89 dB
Impedancja: 4 Ω
Wymiary (S x W x G): 260 x 1095 x 330 mm
Waga: 52 kg (para)
Wersje wykończenia: Biały połysk, Czarny połysk, Wiśnia
Oto nad wyraz namacalny dowód na to, że nie zawsze to, co widzimy jest tym, czym sądzimy, że jest. Zagmatwane? No to już tłumaczymy – na pierwszy rzut oka każda ze smukłych podłogówek Neat Acoustics Ultimatum XL10 może pochwalić się pięcioma przetwornikami. Przy drugim rzucie gałką okazuje się, że na ściance górnej znajdziemy kolejne dwa super-tweetery, a po zapoznaniu się z instrukcją na jaw wychodzi, iż wewnątrz każdej z obudów ukryto kolejną parę, tym razem basowcow. I tym oto sposobem z pozornie klasycznych pięciogłośnikowych konstrukcji nasze bohaterki ewoluowały do ekskluzywnego grona dziewięciogłośnikowych ekstremów.
cdn. …
Opinia 1
Wydawać by się mogło, iż spór pomiędzy obozem preferującym we wszelakiej maści listwach zasilających filtrację a tym filtracji nieuznającym na stałe wrósł w naszą świadomość i nic w wiadomej kwestii się nie zmieni. Ot jedni będą wybierali takie a drudzy inne konstrukcje i każdy będzie szedł w własną drogą. Okazuje się jednak, że są na ziemskim łez padole producenci, którzy zamiast mniej bądź bardziej świadomie wkładać kij w mrowisko starają się dawać nie tylko wybór, co wręcz łączyć przysłowiowy ogień z wodą i godzić oba zantagonizowane frakcje. Weźmy na ten przykład japońskiego Furutecha, który w swym portfolio posiada zarówno modele pozbawione filtracji, jak daleko nie szukając topowy Pure Power 6, czy budżetowy e-TP60 ER, oraz w stosowne moduły filtrację EMI / RFI zapewniające, jednak nie w jakiejś mocno „inwazyjnej” / aktywnej postaci, a pasywnej – w formie własnego rozwiązana w stylu Formuły GC-303. Chociaż prawdę powiedziawszy trudno za ekipą z Tokyo nadążyć, gdyż według ich systematyki i firmowej strony w dziale dystrybutorów z filtracją znajdziemy TP615 a w filtracji pozbawionych np. e-TP80 z wyraźnie odseparowaną i oznaczoną kwadrą gniazd … filtrowanych. Pomijam już fakt, iż obecnością Formuły GC-303 mogą pochwalić się chyba wszystkie modele. Zamiast jednak czepiać się nomenklatury i kategoryzacji zdecydowanie sensowniej zająć się konkretami i wrażeniami natury empirycznej, dlatego też nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszam Państwa na spotkanie z najnowszą i zarazem najlepiej wyposażoną odsłoną ww. 80-ki, czyli listwą Furutech e-TP80ES NCF, której finalny prototyp dotarł do naszej redakcji dzięki uprzejmości zarówno samego producenta, jak i naszego rodzimego dystrybutora – katowickiego RCM-u.
Tytułowa listwa Furutecha, choć po prawdzie bardziej adekwatnym ze względu na pełnioną funkcję byłoby użycie określenia filtr, ma zbliżoną do spłaszczonego prostopadłościanu bryłę z wyobloną ścianką górną. Całość wykonano z aluminium, przy czym „wieko” składa się z dwóch, oddzielonych od siebie sekcji: głównej – roboczej, mieszczącej osiem bezbolcowych, rodowanych gniazd sieciowych typu Schuko FI-E30 NCF (R), z grubego, piaskowanego i anodowanego aluminium w naturalnym kolorze oraz czarnej pomocniczo – informacyjnej.
A teraz mała ciekawostka. Otóż poprzednia wersja, czyli e-TP80E – bez żadnych dopisków, oferowała cztery filtrowane (EMI / RFI) gniazda o maksymalnym obciążeniu 600W, dwa dedykowane przedwzmacniaczom, procesorom etc. zdolne podołać obciążeniu 1300W i parę przeznaczonych do wzmacniaczom i końcówkom mocy spokojnie radzące sobie z poborem mocy rzędu 1850W. Tymczasem w tytułowej odsłonie, choć układ gniazd i ich ilość są identyczne, to ze zdziwieniem odkryłem iż dość zauważalnie spadły limity obsługiwanych obciążeń wynoszące teraz odpowiednio 400, 850 i 1250W, co warto mieć na uwadze przy podejmowaniu decyzji odnośnie wyboru zwykłej i „poprawionej” wersji. Jakby tego było mało podczas dość spontanicznie przeprowadzonego przeze mnie śledztwa, natrafiłem na listwę w nieco bardziej egzotycznej wersji e-TP80S NCF o osiągach 500, 800 i 1000 W. Pozostałe zmiany, może poza dodaniem włącznika głównego, którego do tej pory nie było, śmiało można określić mianem kosmetycznych. Diody informujące o podłączeniu do sieci i zadziałaniu układów zabezpieczających (wcześniej poprawności polaryzacji) z orientacji pionowej przeszły w poziom. Dodatkowo komorę bezpiecznika z lewej ścianki, gdzie spokojnie sobie egzystował pomiędzy zaciskiem uziemienia a głównym gniazdem zasilającym FI-06 NCF (R) przeniesiono na ścianę tylną.
I jeszcze jedna uwaga natury użytkowej. Otóż przy wpinaniu poszczególnych urządzeń w 80-kę warto pamiętać o kolejności zapełniania poszczególnych gniazd, które powinniśmy wykorzystywać zgodnie z zaleceniami producenta. Czyli patrząc od frontu (gniazdo wejściowe znajduje się wtedy z prawej strony) gniazda niefiltrowane 1250W zapełniamy od dołu, niefiltrowane 850W od góry a filtrowane 400W od górnego wewnętrznego i tak samo schodzimy przy terminalach zewnętrznych.
Korpus wyposażono w niewysokie, wykonane z nano-ceramicznego kompozytu nóżki, które nader skutecznie zapobiegają przesuwaniu się listwy po gładkich powierzchniach a jednocześnie pełnią funkcję antywibracyjną. Niejako na deser zostawiłem wielce przyjemną niespodziankę. Okazuje się bowiem, że w zestawie z 80-ką otrzymujemy przewód zasilający Furutech FP-314Ag z wtykami FI-15G i FI-E 11GF o długości 1,8 m za który „luzem” trzeba wyasygnować blisko 1 kPLN. Mała rzecz a cieszy, tym bardziej, że tego typu dodatki nie trafiają się zbyt często.
Jeśli chodzi o trzewia to wnętrze korpusu wyłożono matą GC-303 a wszystkie elementy poddano firmowym „czarom”, czyli procesom kriogenizacji i demagnetyzacji, które Furutech stosuje z powodzeniem od lat.
Skoro kwestie wrażeń natury estetyczno – użytkowej mamy za sobą, śmiało możemy przystąpić do części właściwej, czyli odsłuchów. W tym momencie należy się Państwu krótkie wyjaśnienie odnośnie blisko dwumiesięcznego odstępu pomiędzy unboxingiem a niniejszą publikacją. Chodzi bowiem o to, iż jak już zdążyliśmy nadmienić, na testy otrzymaliśmy fabrycznie nowy egzemplarz prototypowy, więc po prostu musiał on swoje w naszych systemach „pograć”. Ponadto z racji okresu urlopowego, przez niektórych określanym mianem ogórkowego, choć nam osobiście nie brakowało zajęć i tematów, i braku presji czasu, wyszliśmy z założenia, że lepiej dać i mu, i nam samym na tyle dużo czasu, by po pierwsze zdążył się w pełni u nas zadomowić, a po drugie minęła nam pierwsza ekscytacja.
Krótko mówiąc i parafrazując „Niepokonanych” Perfectu „gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz” wziąłem się odsłuchy przez kilka tygodni „bawiąc się” i przepinając znajdujące się w moim systemie urządzenia pomiędzy dostępnymi w 80-ce gniazdami, by koniec końców skończyć na finalnej – najbardziej mi pasującej konfiguracji. W dodatku konfiguracji zgodnej z sugestiami Japończyków, czyli Brystonem 4B³ w sekcji 1250W, Ayonem CD-35 w gnieździe 850W a całą resztą w module z filtracją. Efekt? Zaskakująco pozytywny, szczególnie biorąc pod uwagę nader rozsądną, jak na audiofilskie realia, cenę. W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję i zwrócę Państwa uwagę na pewną, wydawać by się mogło oczywistą, wynikającą z założeń konstrukcyjnych cechę tytułowego Furutecha. Otóż największy progres\regres jakości dźwięku otrzymywałem wcale nie poprzez żonglowanie Brystonem i Ayonem pomiędzy sekcjami 850 i 1250W, których cechą wspólną jest to, że nie „mulą” – nie limitują dynamiki, a na drodze wpinania oprócz obu ww. komponentów w powyższe sekcje zasilaczy impulsowych należących do Ideon Audio 3R USB Renaissance mk2 Blackstar edition i switcha Silent Angel Bonn N8. Nie ma się bowiem co oszukiwać, pseudo ekologia a tak naprawdę „optymalizacja kosztów” powoduje iż do sieci elektrycznej wszelakiej maści impulsówki ładują taką ilość najdelikatniej mówiąc zakłóceń, czyli tzw. syfu, że cała reszta wyposażonych w konwencjonalne zasilanie urządzeń chciał, nie chciał obrywa takim rykoszetem radząc sobie lepiej, bądź gorzej z jego skutkami. Dlatego też sekcja filtrowana w e-TP80ES NCF okazała się nie tylko miłym dodatkiem a swoistym panaceum na bolączki współczesnego świata. To taki audiofilski „oddział zakaźny” dedykowany „toksycznym” pacjentom, bez którego trudno sobie wyobrazić poprawne egzystowanie większości nowoczesnych systemów.
Opierając się na konkretnych przykładach płytowych ponownie odwołam się do „Perfect Symfonicznie – Platinum”, czyli swoistej „sklejki” symfonicznego podkładu z rockowym instrumentarium Perfectu i wokalem Grzegorza Markowskiego, gdzie teoretycznie wszystko jest ok i składa się w logiczną całość, lecz na rozdzielczym systemie jasnym staje się, że większość składowych egzystuje nie wespół a raczej obok siebie. I ową alienację z udziałem Furutecha słychać wprost idealnie. W dodatku wpięcie w sekcję niefiltrowaną którejś z impulsówek powoduje wprowadzenie do przekazu swojego rodzaju mory, która na pierwszy rzut ucha uplastycznia i spaja całość, lecz na dłuższą metę ogranicza wspomnianą rozdzielczość i uśrednia, limituje wrażenia przestrzenne, oraz nie tylko „przycina”, co wręcz powoduje granulację góry pasma.
Skoro na drodze empirycznych doświadczeń ustaliliśmy, iż toksyczne impulsówki wypada trzymać w dedykowanej im izolatce, możemy już na spokojnie wrócić do pozostałych, dwóch niefiltrowanych sekcji. I tu od razu warto wspomnieć, iż dedykowane końcówkom mocy gniazda o łącznym obciążeniu 1250W śmiało można uznać za logiczny odpowiednik tego, co oferuje moja dyżurna 60-ka, czyli gwarant nieskrępowanej dynamiki, uosobienie transparentności i dyskrecji przejawiające się brakiem jakichkolwiek prób ingerowania, czy wręcz majstrowania w reprodukowanym przez system sygnale. Jest szybko, ze świetną kontrolą w dole pasma i otwartą górą. Wystarczy bowiem odpowiednio przekręcić w prawo „gałkę głośności” (zwrot czysto metaforyczny, gdyż od lat takowej w swoim systemie nie posiadam) na symfoniczno – metalowym „Chapter I – Monarchy” Ad Infinitum, gdzie na wokalu nie tylko zachwyca, lecz i potrafi przerazić iście zwierzęcym growlem zjawiskowa Melissa Bonny, by na własne uszy przekonać się, że nawet z mocną, co prawda nie tak zachłanną na energię jak Jacka Mephisto (niezmostkowany Bryston zadowala się „zaledwie” max. 1000 W) , końcówką nie ma co się obawiać nijakich limitacji i anomaliów.
Z kolei 850W sekcja wielce do gustu przypadła mojemu lampowemu źródłu/przedwzmacniaczowi, czyli Ayonowi CD-35 i phonostage’owi Tellurium Q, które odwdzięczyły się fenomenalnym wysyceniem średnicy przy jednoczesnym zachowaniu iście zjawiskowej rozdzielczości. Przykładowo dość „chłodno” nagrany, minimalistyczny album „Llyrìa” Nik Bärtsch’s Ronin nic a nic nie stracił z wyrafinowania blach i swobody w górze pasma, by jednocześnie nieco dociążyć, otulić bardziej soczystą tkanką środek pasma fortepianu lidera. Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchów dyżurnego i wielokrotnie pojawiającego się na naszych łamach „Vägen” Tingvall Trio. Przekaz stał się czystszy, nie mylić ze sterylnością, a jednocześnie bardziej „organiczny” – łatwiej przyswajalny. Można było słuchać dłużej, głośniej – o ile ktoś miał na to ochotę i co najważniejsze z większą przyjemnością.
I jeszcze na koniec dosłownie kilka słów o dołączonym do listwy przewodzie zasilającym Furutech FP-314Ag, który przy swojej cenie sprawdza się naprawdę świetnie. Uplastyczniając i nieco ocieplając przekaz śmiało można uznać, że może pomóc zbyt chłodnym i analitycznym systemom. Warto jednak mieć świadomość, że z e-TP80ES NCF można wycisnąć znacznie więcej, co wcale nie oznacza dewastacji domowego budżetu, gdyż nader rozsądną alternatywą okazał się FP-3TS762 a im wyższej klasy konfekcję mu zafundujemy, tym większą frajdę z odsłuchów będziemy mieli.
Mam cichą nadzieję, iż z powyższych, moich wybitnie subiektywnych wynurzeń, nader jasno wynika, że Furutech e-TP80ES NCF wydaje się być świadomą i gruntownie przemyślaną propozycją japońskiego producenta dla wszystkich odbiorców, w których systemach przez ostatnie lata namnożyło się urządzeń z zasilaniem impulsowym. Oczywiście nie jest to główne, czy wręcz pryncypialne kryterium doboru tej, bądź innej listwy/filtra zasilającego, lecz akurat w Furutechu nad wyraz starannie zadbano o to, by tego typu „zakłócacze” miały jak najmniejszy, czy wręcz pomijalny, wpływ na pracę towarzyszącej im elektroniki.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity M6 Vinyl; RCM Audio Sensor 2 Mk II
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Chyba zgodzicie się ze mną, że w życiu każdego audiofila prędzej czy później przychodzi moment, w którym czy tego chce, czy nie, musi zmierzyć się z wyborem zasilania swojego systemu prosto ze ściany, lub znacznie ułatwiającej rozwiązanie tematu, bo wymagającej pojedynczego gniazda, listwy zasilającej. To jest standard, którego nawet ja, mogący pozwolić sobie na dowolną ilość gniazd w ścianie za sprzętem, nie omieszkałem zaliczyć. Niestety z racji konieczności posiadania dziewięciu źródeł życiodajnej energii dla mojej układanki i zdroworozsądkowego podejścia do zastanej sytuacji wynik był z góry przesądzony, czego owocem było nabycie przysłowiowego rozgałęziacza. Dlatego też, gdy nadarza się ku temu okazja, nie odmawiamy dystrybutorom możliwości dostarczenia do naszej redakcji owych dystrybutorów prądu, które potem skrupulatnie opisujemy. Gdy sięgniecie pamięcią, okaże się, że przez nasze ręce zdążyły się już przewinąć konstrukcje Nordosta, Audioquesta, Cardasa, czy tytułowego Furutecha w dwóch odsłonach – E-TP60 ER i Pure Power 6. Dlatego też trzymając rękęna pulsie, w tym podejściu testowym, co istotne, jako jedni z pierwszych na świecie, mamy dla Was kilka informacji o swoistej nowości w postaci listwy Furutech E-TP80 ES teraz w specyfikacji NCF, której dystrybucją na naszym rynku zajmuje się katowicki RCM.
Rzeczona listwa na tle konkurencji jest stosunkowo sporą konstrukcją. Jej dolna część jest prostokątną, w tym przypadku aluminiową kuwetą, na którą nałożono opadającą z jednego dłuższego boku na drugi, również aluminiową, jednak nie płaską, tylko łukowatą powierzchnię nośną. Ta została podzielona na dwie części. Srebrną jako platformę dla ośmiu gniazd i nieco mniejszą czarną, pod którą konstruktorzy ukryli oferowaną w tej listwie filtrację. Ale spokojnie. Filtrowane są jedynie cztery gniazda dedykowane niedużym obciążeniom do 400 W dla całej czwórki. Zaś tuż obok w pionowo zorientowanych parach otrzymujemy dwa terminale dla urządzeń wysokoprądowych o sumarycznym poborze 1250 W (końcówki mocy itp.) i średnioprądowych typu przedwzmacniacz liniowy dla łącznego obciążenia 850W. Temat czarnej części 80-ki w kwestii oferty dla potencjalnego klienta oprócz skrytych w trzewiach listwy układów czyszczących prąd przed dostarczeniem do urządzenia audio, opiewa jedynie na dwie diody informujące o podłączeniu zasilania i zadziałaniu układu zabezpieczającego. Miłym dodatkiem do opisywanego dystrybutora prądowego jest dostarczanie w standardzie – co nie oszukujmy się, jest rzadkością, dobrej klasy, a nie zwykłej komputerówki, firmowego kabla zasilającego. Całość konstrukcji w celach dobrej stabilizacji na podłożu posadowiono na czterech, lekko odsadzonych na srebrnych wypustach stopkach.
Nie wiem, co na to Wy, ale dla mnie bezwzględnie najlepszym rozwiązaniem zasilania systemu audio jest podłączenie go prosto do ściany. Niestety, listwa nie zawsze, choć nader często mniej lub bardziej coś ogranicza. Dlatego też głównym zdaniem podczas poszukiwań tego typu akcesoriów powinno być znalezienie takiego, które tak jak w przypadku tytułowego Furutecha E-TP80EC NCF oferując sporą uniwersalność na ile to możliwe, stara się symbolicznie ingerować w dźwięk. Mając na uwadze jej uniwersalność mówię oczywiście o zastosowanych w tym modelu, dedykowanych dla urządzeń cyfrowych gniazdach filtrowanych, o czym w poniższym teście nie omieszkam wspomnieć. Jeśli zaś chodzi o wynik soniczny gniazd niefiltrowanych, sprawa wygląda następująco. Niestety nie udało mi się testowo podłączyć końcówki mocy, gdyż obciążalność na poziomie 1250 W jest zbyt niska, aby próbować podłączać Mephisto, w trybie gotowości do grania, ale jeszcze bez sygnału ze źródła, pobierającego z sieci prawie półtora kW. Nie chciałem doprowadzić do pożaru lub uszkodzenia listwy. Dlatego też test ograniczyłem do sprawdzenia działania 80-ki w obecnej specyfikacji NCF jedynie podczas zasilania źródła w postaci dzielonego CDka wspieranego zewnętrznymi zegarami Mutec-a. Efekt? Powiem szczerze. Brzmienie systemu mówiąc kolokwialnie nie „umarło”, co ni mniej ni więcej oznacza, iż nie zaliczyło stanu jak po zażyciu Pavulonu – czytaj spowolnienia i ogólnego ograniczenia transparentności. Przekaz nadal był szybki, zwarty, może nieco twardszy i chłodniejszy, ale co istotne, na dobrym poziomie dźwięczny i pełen powierza. To były na tyle drobne zmiany, że musiałem posiłkować się co najmniej przyzwoicie zrealizowanymi płytami, aby dokładnie zweryfikować owe zjawisko. Na tle używanej przeze mnie, kilkukrotnie droższej listwy muzyka nieco się utwardziła i ochłodziła, przez co minimalnie skróciły się wybrzmienia. Jednak co ważne, nie ucierpiała przy tym średnica nadal oferując dobre nasycenie. Może już nie takie organiczne, ale konsekwentnie wielobarwne. Za to bas nabrał takiego wigoru, że nie straszne były mu nawet najsłabiej zremasterowane w kwestii jego kontroli realizacje płytowe. Jednym słowem przekaz podryfował w kierunku zebrania się w sobie z delikatną konsekwencją utraty zarezerwowanych dla wyższych modeli listew sieciowych – nawet tego producenta, niuansów brzmieniowych, w postaci oddającego prawdę o muzyce rozwibrowania dźwięku. Ale przypominam, porównuję dwa cenowe, a co za tym idzie jakościowe światy. I nie celem grzebania, tylko pokazania drzemiących w bohaterze testu walorów.
Powyższe spostrzeżenia były wynikiem podłączenia systemu po Bożemu, czyli przy wykorzystaniu filtracji prądu tylko dla wykorzystujących zasilacze impulsowe zewnętrznych zegarów niemieckiego Mutec-a. Kolejna faza, czyli wpięcie do pozostałych dwóch filtrowanych gniazd transportu i przetwornika cyfrowo-analogowego, jako pełne zabezpieczenie systemu przed drzemiącym w sieci potencjalnym „złem”, miała na celu sprawdzenie, na ile owa dodatkowa dbałość o jakość prądu determinuje wysublimowanie generowanego przez system dźwięku. I wiecie co? Choć wirtualna scena nabrała dystansu w domenie bezpośredniości, oprócz tego lekkiej krągłości i pasteli w górze pasma, ale odbierałem to w estetyce raczej symbolu, aniżeli zabijającego radość do grania mroku. To zaś pozwala domniemać, iż w systemach docelowych, czyli ze średniej półki cenowej, temat może oscylować na poziomie pomijalności.
Podobnie, choć minimalnie mniej wyraziście, sprawa miała się w przypadku wpięcia całości – oczywiście razem z zegarami – w gniazda bez filtracji. Po tej zmianie za sprawą wprowadzania do zasilania całego zestawu śmieci z impulsówek świat dźwięku trącał lekkim uśrednieniem. Ale też nie bolesną przyduchą, czy brutalnym przygaszeniem światła na scenie, tylko lekką utratą dotychczas fenomenalnej transparentności. Jednakże zaznaczam, to są oczywiście bardzo ważne dla nas, ale raczej niuanse, niż bolączki, dlatego też zalecam osobistą weryfikację, czy owe aspekty w docelowej konfiguracji w ogóle będą miały rację bytu.
Na tym zakończę ten bogaty w konkrety test. Być może z racji jego zwięzłości ktoś będzie nieukontentowany. Jednak przypominam, iż rozprawiamy o pospolitej złodziejce, co w moim odczuciu usprawiedliwia tak oszczędną w kwieciste opisy formę. Jak wynika z powyższej przygody, w przypadku mojego zestawu na bazie tylko źródła dźwięku otrzymałem trzy różne wyniki soniczne. Dla mnie wbrew pozorom najlepiej spisała się pierwsza, wykorzystująca filtrację tylko dla zegarów konfiguracja, gdyż przy wyraźniejszej zwartości, ale bez szkodliwego odchudzenia przekazu, nie utraciłem swobody w górze pasma. Co będzie najlepsze dla Was, może pokazać tylko osobista weryfikacja. Ja ze swojej strony mogę powiedzieć tylko jedno. Ta, nie oszukujmy się, stosunkowo tania listwa sieciowa, swoim bytem wprowadzała do dźwięku zestawu naprawdę niewiele. Nie „muliła”, nie wywoływała poczucia nadnaturalnej szybkości i ostrości muzyki, co na tym pułapie cenowym naprawdę jest bardzo ciekawą propozycją. Czy dla wszystkich? To niestety zależy od bolączek zasilanego systemu i oczekiwań jego właściciela.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Ceny
Furutech e-TP80ES NCF: 3 595 PLN
Furutech e-TP80ES: 2850 PLN
Dane techniczne:
Wymiary (D x W x S): 400 x 60 x 130 mm
Waga: 1.9 kg
Zgodnie z tytułem pochodzącego z Kabaretu Starszych Panów i zaśpiewanego przez Barbarę Kraftównę przeboju „W czasie deszczu dzieci się nudzą”. Jednak prawdopodobnie na skutek globalnego ocieplenia plucha na razie nam nie grozi, za to problemem staje się kwestia co z mniej, bądź bardziej wyrośniętą dziatwa, bądź nawet z nami samymi począć, gdy z nieba leje się żar a temperatury w cieniu grubo przed południem przekraczają 30 stopni? Odpowiedź okazuje się całkiem oczywista – jeśli tylko nie mamy szansy uciec na łono natury, oczywiście nad wodę, po opuszczeniu klimatyzowanych biur najlepiej schronić się w … możliwie grubych murach przybytków kultury, które w przeciwieństwie do wielkopowierzchniowych galerii handlowych w tzw. tygodniu roboczym z reguły nie przeżywają oblężenia. Wystarczy tyko przejrzeć ofertę takowych instytucji, wybrać coś wpasowującego się w nasze gusta i tym oto sposobem tak zagospodarować czas, by po „mieście” przemieszczać się już po zachodzie słońca. A co by Państwo powiedzieli na połączenie przyjemnego z pożytecznym, czyli mariaż doznań natury wizualnej – vide obcowanie z szeroko rozumianym rodzimym rzeźbiarstwem współczesnym i tego, co poniekąd stanowi główną tematykę naszego magazynu, czyli rasowym High-Endem?
Niemożliwe? Cóż, najwidoczniej nikt o owej niemożliwości ekipy krakowsko-stołecznego Nautilusa nie poinformował, gdyż w ramach zorganizowanej przez Galerię ToTuart w Centrum Praskim Koneser wystawy „Laboratorium Rzeźby”, panowie postanowili przemycić idealnie pasujący tak do artystycznego entourage’u, jak i industrialnych wnętrz Konesera całkiem konkretny zestaw w skład którego weszły pięknie prezentujące się na firmowym stoliku Base Audio: wyposażony w ramię SME5012 i wkładkę ZYX Utimate Omega gramofon Transrotor Alto wspomagany Octave Phono Module MM/MC, streamer Plato Lite 2 TB i Avantgarde Integrated XA usadowiony na platformie powietrzna Acoustic Revive RAF-48H. Na końcu toru pyszniły się ustawione na platformach kwarcowych Avantgarde Trio XD z parą subwooferów SUB231. Nie zapomniano również o odpowiednim okablowaniu, które tym razem pochodziło od Siltecha i Acrolinka.
Nie ukrywam, iż pierwszy rzut oka na ten zazwyczaj nad wyraz absorbujący gabarytowo set, który ewidentnie znikał w blisko 1 400 m² sali wywołał moją lekką konsternację połączoną z wyrzutami sumienia. Trzeba było podczas testów Avantgarde’ow ugryźć się w język i nie wspominać dystrybutorowi, że 38 m² OPOSa, to było dla nich nieco za mało. A tak proszę – ze skrajności w skrajność. Jednak żarty na bok, gdyż tym razem chodziło li tylko o stworzenie odpowiedniego klimatu, nastroju, niezobowiązującego tła muzycznego do kontemplacji prac śmietanki polskiego rzeźbiarstwa, z którego to zadania ww. set wywiązał się wprost idealnie. W całej sali słychać było chilloutowe „plumkanie” a jednocześnie nie było konieczności przekrzykiwania muzyki podczas wymiany uwag o konkretnych efektach pracy twórczej poszczególnych artystów.
A było na czy oko zawiesić, bowiem Galerii ToTuart udało się zgromadzić w Koneserze ponad 150 rzeźb i instalacji takich autorów jak: Adam Bakalarz, Bartosz Banasik, Zbigniew Blajerski, Mikołaj Ciszewski, Mariusz Dydo, Dominika Donde, Marika Nowak, Kinga Nowak, MEDRALA, Martha Mulawa, Jan Musiałowski, Krzysztof Renes, Marek Sułek, Artur Szołdra, Anna Wysocka, VOZNY i Oskar Zięta. Jak sami Państwo widzicie rozstrzał tak gabarytowy, jak i tematyczny jest na tyle szeroki, że każdy ma szanse znaleźć coś dla siebie i nie wspominam o tym jedynie z czysto kronikarskiego obowiązku, lecz ze względu na możliwość nabycia tego, co akurat w owe oko nam wpadnie. Proszę się jednak nie obawiać o własne finanse, gdyż ceny zaczynają się już od kilkuset PLN-ów a i miłośnicy ekstremalnych form znajdą coś z tzw. górnej półki (granica z tego co pamiętam oscyluje gdzieś w okolicach 170 kPLN).
Nie ukrywam, iż niniejsza notka ma charakter czysto zajawkowy i ma na celu skłonienie Państwa do wybrania się do Konesera w celu osobistej oceny pokrótce opisanego mariażu sztuki i High-Endu. Proszę tylko mieć na uwadze, iż „Laboratorium Rzeźby” trwa do 23 sierpnia, choć podczas ostatniej rozmowy Robert Szklarz z Nautilusa stwierdził tajemniczo, że to nie jest jego ostatnie słowo, jeśli chodzi o tego typu aktywności. Z naszej strony trzymamy zatem kciuki za powodzenie Jego planów, gdyż w dobie bezwystawowej posuchy (monachijski High End i stołeczne Audio Video Show odwołane) każde tego typu przedsięwzięcie jest świetna okazję do spotkań i to nawet uwzględniając konieczność maskowania i utrzymywania dystansowania społecznego.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Nie oszukujmy się, każda odnosząca sukcesy z racji pewnego fenomenu głównego projektanta własnego portfolio, marka, prawdziwy test na swój byt na rynku zalicza dopiero po rozstaniu ze wspomnianym wizjonerem. Oczywiście pełna weryfikacja jej kondycji wymaga czasu, jednak faktem jest, iż rozprawiamy o pewnego rodzaju aksjomacie. I nie chodzi w tym momencie o bezmyślne podążanie akolitów danego brandu za wielbionym mentorem, tylko po pierwsze – powodującą zwyczajowe reperkusje w odbiorze nowości, zmianę firmowego sznytu brzmienia oferty, a po drugie – w kwestii jakości dźwięku dotrzymanie kroku starym przez nowe konstrukcje. To jest abecadło interesującego nas wycinka gospodarki i bez względu na ramy czasowe każdy producent prędzej czy później musi się z tym zmierzyć. Identyczny splot wydarzeń zaliczyła będąca bohaterem dzisiejszego spotkania włoska marka Sonus faber, która jak dotąd mimo bezwarunkowej rozpoznawalności przez nawet początkującego miłośnika muzyki, z wiadomych li tylko sobie przyczyn jako obiekt testowy na łamach naszego magazynu jest swoistym debiutantem. Co jest tego powodem, wie jedynie chadzający swoimi drogami los. My jedynie możemy zdać relację, co w aspekcie brzmienia dzieje się w obecnych, wychodzących spod innej, aniżeli Franco Serblina ręki, produktach włoskiego specjalisty od zespołów głośnikowych. Dlatego mając nadzieję, iż to początek znacznie częstszych recenzenckich kontaktów, nie pozostaje mi nic innego, jak zdradzić obiekt naszego spotkania w postaci kolumn podłogowych Sonus faber Olympica Nova V, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się stacjonujący w Warszawie Horn.
Jak obrazują fotografie, Olympici V są kolumnami podłogowymi, co dla wielu potencjalnych klientów może stanowić drobny problem natury akomodacji wizualnej. Jednak pragnę takowych uspokoić, gdyż dzięki stosunkowo smukłemu korpusowi, jego obłym, schodzącym się płynnym łukiem ku tyłowi ściankom i włoskiemu rodowodowi są na tyle nietuzinkowe, żeby nie napisać bajecznie piękne, że mimo swoich gabarytów praktycznie znikają z pokoju. Co mam na myśli przywołując pochodzenie opisywanych panien? Otóż jak to u Włochów bywa, z pozoru nic nieznaczące akcenty lub rozwiązania sprawiają, że ich konstrukcje wyglądają jak żadne inne, czym w momencie choćby minimalnych pokładów romantyzmu w naszym wnętrzu wręcz nas zniewalają. Weźmy na przykład rozwiązanie portu bass-reflex, który zamiast brutalnej dziury upust wydmuchiwanego podczas pracy głośników powietrza realizuje przy pomocy zorientowanych pionowo przez całą wysokość kolumny, aluminiowych żeber tworząc tym sposobem jakby ażurową tylną ściankę. Jednak de facto prawdziwą tylną ścianką jest przedłużenie jednego z boków wymuszając tym sposobem nieregularny przekrój poprzeczny skrzynki, gdzie tuż nad podstawą umieszczono aluminiowy terminal z podwójnymi zaciskami kabli głośnikowych. Ale to nie wszystkie ciekawostki. Otóż oprócz zjawiskowego, bo imitującego poziomo ułożone klepki drewna, forniru na obudowach, bardzo ważnym elementem konstrukcyjnym i designerskim prezentowanych kolumn jest wspomniana już, często wykorzystywana inkarnacja glinu. Oprócz wspomnianego regulatora ciśnienia wewnętrznego względem atmosferycznego (bass-reflex) i platformy dla zacisków głośnikowych, jest również budulcem dla solidnej podstawy z szeroko rozstawionymi łapami uzbrojonymi we wkręcane kolce, a także kilku wizualnych akcentów typu: obramowanie sekcji średnio-wysokotonowej i ramka górnej płaszczyzny z wygrawerowanym na niedużej płaskiej połaci logo marki. Przechodząc do tematu technikaliów jestem zobligowany poinformować, iż Olympica V może pochwalić się zaaplikowanymi na froncie pięcioma przetwornikami – po jednym wysokotowym i średniotonowym wspieranych trzema basowcami, co jako kolumny trójdrożne przy 4 Ω i skuteczności 90 dB pozwala jej zaoferować przenoszenie sygnału w zakresie 32 Hz – 35 kHz.
Wpinając rzeczone kolumny, naturalnie mając w pamięci ich poprzednie wcielania, niespecjalnie wiedziałem, czego się spodziewać. Oczywiście kilka razy słyszałem nowe modele Sonusa na wystawach i prezentacjach, ale jak wiadomo, czym innym jest pokaz zrealizowany na bazie oferty danego dystrybutora, a czym innym ocena brzmienia konkretnej konstrukcji po dopieszczeniu systemu w znanych warunkach lokalowych z pozoru drobnymi, jednak w finalnym rozrachunku dającymi ciekawy wynik soniczny roszadami z elektroniką włącznie. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy okazało się, że Olympica V bez najmniejszych problemów zaoferowała mi dobre zejście muzyki w dolne partie częstotliwościowe, przy jednoczesnej energii i szybkości prezentacji tego zakresu. Co bardzo istotne, nie zanotowałem najmniejszych oznak nadinterpretacji tego pasma w postaci braku panowania nad nim, czy jego dominaty – tak zwanej buły – nawet podczas słuchania muzyki elektronicznej z jej sejsmicznymi pomrukami – Acid „Liminal”, czy folk-metalowych wariacji zespołu Percival Schuttenbach „Svantevit”. Za każdym razem było to mocne, zwarte, ale z odpowiednią dawką wypełnienia uderzenie, tudzież podbudowanie grających w wyższej części tego pasma instrumentów. Ale to nie jedyny ciekawy aspekt projektu spod znaku Olympica V, gdyż takiemu postawieniu sprawy szła w sukurs również średnica. Może nie tak zaczarowana jak we wspominanym przez miłośników tej marki projekcie typu Extrema, ale równie dobrze wyważona, a przez to bez najmniejszych problemów podążająca za współczesnymi oczekiwaniami melomanów, jakimi jest unikanie oczywiście fajnie odbieranych, jednak oddalających nas od prawdy podkolorowań. Ale żeby nie było, nie jest sucha, ani rozjaśniona, tylko hołubiąca nielubianej przez wielu melomanów bezwzględnej neutralności. A gdy do tego dodamy transparentną, jednakże daleką od przejaskrawienia górę, okaże się, iż Włosi „olimpijską piątką” prawie gwarantują, że jeśli swoim postrzeganiem muzyki nie zapuszczacie się zbytnio muzykalności ponad wszystko, nie powinniście mieć problemów by zaprząc je do pracy w praktycznie każdym środowisku sprzętowym i co ważne, do każdego rodzaju muzyki.
Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy. O zakończonej sukcesem walce z ciężkimi nurtami już wspominałem, dlatego też jako przysłowiową pieczęć firmującą bardzo dobrą jakość oferowanej przez nie fonii przywołam materiał z mojego podwórka w postaci jazzu i muzyki dawnej. Jednak w tym momencie nie będę rozprawiał o basie, środku i górze pasma, bo ten temat już znacie, tylko innych, również bardzo ważnych aspektach budowania realiów sesji nagraniowych. Chodzi mianowicie umiejętne wykreowanie głębokiej i szerokiej wirtualnej sceny, przy jednoczesnym zachowaniu proporcji wolumenu źródła dźwięku do jego oddalenia od linii kolumn. Często dzieje się tak, że kolumny owszem, budują zjawiskowe hektary sceny, tylko nie do końca potrafią zapanować nad zbyt dosadnym udziałem tylnych planów w całości przedsięwzięcia. Naturalnie konstruktor lub potencjalny posiadacz takowych powiedzą, że to ich zaleta, bo słychać dosłownie wszystko, tylko co to ma wspólnego z naturalnym oddaniem takich wydarzeń. A to w mojej muzyce, szczególnie barokowej, gdzie znaczącą ilość płyt nagrywa się w kubaturach kościelnych, jest dosłownie abecadłem, co na szczęście nowy model kolumn Sonus faber Olympica V realizował znakomicie. Przykładowo, gdy podczas inscenizacji „Pieśni do Sybilli” z udziałem niestety nieżyjącej już żony Jordi Savalla – Monseat Figueras – owa diva podczas nagrania stała jak gdyby w centrum wydarzeń – nieco z przodu, a wieloosobowy chór męski szerokim łukiem okupował posadzkę sporo za nią, jakby pod ścianą goszczącego muzyków klasztoru, w wydaniu smukłych Włoszek wyraźnie słuchać było bezpośredniość głosu artystki i lekko przygaszoną, oczywiście nieco wzmocnioną echem pomieszczenia, co ważne, oddaloną od frontmanki taflę mocnego basowo-tenorowego wielogłosu. To wydaje się być prostym do oddania, ale zapewniam Was, nie zawsze udaje się to odtworzyć. Podobnie sprawa miała się w temacie jazzu. Owszem, tutaj podczas testu najczęściej opierałem się o sesje studyjne. Ale przecież owe sztucznie wygenerowane na stole mikserskim realia zawieszenia muzyków w eterze również natężeniem dźwięku powinny pokazywać gradację ich lokalizacji w wektorze głębokości. Inaczej mamy pewnie fajny, bo czytelny na każdym metrze sceny, jednak niemający nic wspólnego z naśladowaniem prawdy popis braku elementarnych umiejętności zaprezentowania świata muzyki. Niestety tak bywa. Co daje nam okiełznanie tego tematu? W moim odczuciu naśladując wydarzenia na żywo zwiększamy ich namacalność, co mniemam, że nie tylko dla mnie, ale również dla wielu z Was jest wręcz podstawową składową wysokiej jakości dźwięku, a za taki uważam generowany przez opisywany dzisiaj zestaw kolumn.
Nie wiem, czy nie za bardzo popłynąłem z pochwałami. Ale zapewniam, to wynik całkowitego zaskoczenia, że nawet po zmianie warty w dziale konstruktorskim Włosi potrafili utrzymać wysoką jakość oferowanego dźwięku. Nie szukali siłowego naśladownictwa starych wcieleń, tylko odważnie poszli swoją drogą, co odnosząc się do wstępniaka pozwala domniemać, iż obecnie Sonus faber nadal ma się dobrze. Czy to jest oferta dla każdego? Wyjaśnienie padło już w poprzednim akapicie, dlatego tylko przypomnę, iż jedynymi zagrożonymi ewentualną porażką na własną prośbę osobnikami będą wielbiciele dużej ilości cukru w cukrze, czyli przekładając na nasze, romantycy lubiący rozpływać się w solidnym nasyceniu i krągłościach dźwięku. Wszyscy inni raczej docenią starania apenińskich inżynierów. I co jest istotne, bez znaczenia jakiego rodzaju muzyki słuchają.
Jacek Pazio
Opinia 2
Nie wiedzieć czemu dopiero teraz udało nam się przyjąć pod swój dach parę, znaczy się dwie sztuki, kolumn sygnowanych przez markę, która dla lwiej części audiofilskiej braci nierozerwalnie kojarzy się klasyką High-Endu. Oczywiście Sonus fabery, bo to o nich mowa, cały czas gdzieś krążyły na bliższych, bądź dalszych orbitach, lecz kontakt z nimi mieliśmy, nazwijmy to oględnie niezobowiązujący. A to na spotkaniu z Maestro Pendereckim system Audio Researcha napędzał przepiękne Lilium, a to w Studiu U22 przemknęły smukłe Olympici II, bądź Michałowi Urbaniakowi towarzystwa dotrzymywały Elipsy, a Annie Marii Jopek i przedpremierowemu odsłuchowi Depeche Mode „Spirit” Homage Tradition. Najśmieszniejszy jednak w całej tej sytuacji pozostaje fakt, iż w momencie, gdy przyszło co do czego i Sonusy do nas trafiły, to zamiast kolumn dostaliśmy … słuchawki Pryma Carbon. Najwidoczniej jednak dystrybutor legendarnej włoskiej marki – stołeczny Horn, doszedł do wniosku, że nawet nasze pokłady cierpliwości kiedyś się skończą i nie chcąc dłużej przeciągać struny tuż na początku wakacji zjawił się w naszych skromnych progach z wielce urodziwymi podłogówkami – Sonus faber Olympica Nova V.
Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z wyjątkowo dopracowanym projektem plastycznym. Stanowiące zwieńczenie serii Olympica Nova V-ki prezentują się bowiem obłędnie i to zarówno w dostarczonym przez Horna orzechowym, jak i stanowiącym jego alternatywę, zdecydowanie ciemniejszym fornirze wenge. Uwagę zwracają nie tylko masywne – aluminiowe, uzbrojone w szeroko rozstawione stalowe kolce, cokoły lecz również zamykające swoistą klamrą bryłę kolumn również aluminiowe ranty wieńców górnych. Jeśli dodamy do tego sekcję wysoko-średniotonową osadzoną w szalenie eleganckim aluminiowo skórzanym (naturalna, pochodząca z okolic Vincenzy skóra a nie jakieś zmielone z klejem skóropodobne odpady) szyldzie i imponującą baterię trzech wooferów jasnym stanie się, że Włosi nie pozwolą nikomu na chłodną obojętność. Tytułowe Sonusy są ponadto wyjątkiem potwierdzającym regułę odnośnie moich osobistych, czysto subiektywnych, fobii uaktywniających się na widok tak maskownic, jak i dedykowanych im otworów montażowych, które de facto w Olympicach występują. Powodem mojej pobłażliwości jest w tym przypadku transparentność i perfekcja wykonania strunowych osłon, które pełnią głównie rolę dopełniającego całości ozdobnika a nie standardowej ochrony i zamaskowania (jak sama ich nawa wskazuje) przetworników.
Nie mniej elegancko prezentuje się będąca w zaniku ściana tylna, która akurat w tej odsłonie przybrała postać odziedziczonego po serii Homage Tradition aluminiowego, szynopodobnego systemu Stealth Ultraflex™ ze zgrabnie „przytulonymi” tuż przy podstawie zdublowanymi terminalami głośnikowymi.
Zagłębiając się nieco bardziej w technikalia nie sposób nie wspomnieć o wielkiej dbałości o zapewnienie bądź co bądź całkiem okazałym kolumnom odpowiedniej sztywności i odporności na powstające podczas pracy rezonanse. Dlatego też obudowy wykonano z ośmiu warstw giętego drewna a wewnątrz nich umieszczono system ożebrowań. Sporo know-how siedzi też w samych przetwornikach. Za górę pasma odpowiada 28 mm jedwabna kopułka o membranie DAD™ (Damped Apex Dome™) z neodymowym napędem Neodymium Cap Design wkomponowana w pierścień i łuk ochronny stanowiący solidny odlew. Z kolei wyposażone w celulozowe – suszone na powietrzu, nieprasowane i wzbogacone innymi naturalnymi włóknami 150 mm średniotonowce są zmodernizowanymi konstrukcjami znanymi w linii Homage Tradition. O ich sztywność dbają aluminiowe kosze, cewki wykonano ze specjalnego stopu miedzi i aluminium CCAW (Copper Clad Aluminium Winding) a ozdobny korektor fazy składa się z aluminium i miedzianego pierścienia.
Nieco inaczej zbudowane są 180 mm basowce o membranach typu „sandwich”, w których pomiędzy dwiema warstwami pulpy celulozowej znajdziemy zaawansowaną technologicznie piankę syntaktyczną.
No dobrze, skoro obcmokałem aparycję Sonusów najwyższy czas pochylić się nad ich walorami sonicznymi. I tu mała niespodzianka, bowiem V-ki zamiast asekuracyjnie stawiać na delikatne i dystyngowane tonowanie emocji podkreślające i świetnie korespondujące z ich elegancką szatą wzorniczą, poszły po przysłowiowej bandzie i zaproponowały nad wyraz żywiołowe brzmienie. Góra była odważna i mocna, jednak ze względu na jej niezwykłą gładkość i wzorową rozdzielczość nie sposób było określić jej mianem ofensywnej, czy fatygującej. Po prostu nic nie temperowało jej dynamiki i komunikatywności, przez co dostawaliśmy potężną dawkę informacji wystrzeliwanych z szybkością Uzi. Średnica również nie dawała obie w kaszę dmuchać, lecz nie sposób było odmówić jej soczystości i witalności uatrakcyjniających przekaz. To taka dziewczęca zmysłowość, która po prostu jest, niby mimochodem, niby nieświadomie a tak naprawdę perfidnie przykuwająca uwagę i niezaprzeczalnie uzależniająca. Nieco faworyzowana „dopala” emocjonalnie reprodukowany materiał starając się zintensyfikować realizm i namacalność nader sugestywnie kreowanych źródeł pozornych. A właśnie, skoro zahaczyliśmy o kreację, to nie wypada pominąć generowanych przez włoskie kolumny hektarów przestrzeni, gdzie owe byty mogą nader swobodnie pląsać i decybelować, bez obaw, że jeden wpadnie na drugi, bądź będą zmuszone siedzieć sobie na kolanach. O nie, wystarczy bowiem tylko zostawić Sonusom jakiś metr – półtora po bokach i z tyłu a praktycznie bez zbędnych kombinacji i zegarmistrzowskiej precyzji powinniśmy otrzymać obszerną scenę ze świetnym ogniskowaniem egzystujących na niej muzycznych bytów nie tylko pod względem szerokości i głębokości, lecz również wysokości. Jeśli więc tylko sięgniemy po nagrania, gdzie ów parametr ma znaczenie, vide „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy, to z pewnością ów drobiazg docenimy. Kolejne rzędy chórzystów będą powoli wnosiły się za solistką a ona sama czarować będzie głębokim i dostojnym głosem.
I w tym momencie wchodzi bas – majestatycznie odzywa się gran cassa (bęben wielki) i już wiadomo, że pyszniące się na froncie trzy basowce nie są tam tylko dla ozdoby. Dół pasma jest zarazem świetnie kontrolowany, jak i „dobrze zbudowany” – mięsisty. Jego zaraźliwa motoryka nie powoduje zbytniej chrupkości, więc nawet z nieco osuszonymi nagraniami nie będziemy odczuwali jego braku, a tam gdzie jest go po prostu dużo („Thunderbird” Cassandry Wilson) nie narazimy się na jego potocznie mówiąc „przewalenie”, czyli dudniącą pulpę, z którą za bardzo nie wiadomo co zrobić. O „Thunderbird” wspomniałem z resztą nie tylko ze względu na bas, gdyż jest to wydawnictwo, które w nie do końca przemyślanym systemie potrafi nader często zaszeleścić i zakłuć w uszy sybilantami, których Panna Cassandra nie szczędzi. Zasadną zatem wydawała się weryfikacja, jak tytułowe, dość żywiołowe w górze pasma Olympici poradzą sobie z takim wyzwaniem. I? I poradziły sobie śpiewająco, gdyż podpięte pod Mephisto osiągnęły na tyle wysoki stopień realizmu, że sesja odsłuchowa niebezpiecznie zaczęła przypominać uczestnictwo w nagraniu, gdzie zamiast bezosobowej reprodukcji mamy do czynienia z bezpośrednim kontaktem z ludźmi z krwi i kości a ich ewentualne przypadłości natury logopedycznej przyjmujemy jako cechy indywidualne a nie anomalie mogące zepsuć przyjemność obcowania z ich twórczością.
Skoro już kilkukrotnie przez moją epistołę zdążyła przewinąć się kwestia żywiołowości i dynamiki niejako na niezwykle wysokokaloryczny deser i bez większych obaw zaserwowałem sobie blisko dwugodzinną porcję iście piekielnych porykiwań z wybitnie wakacyjnej destynacji, czyli odsłuch albumów „Rituals” i „The Heretics” greckiej formacji Rotting Christ. Od razu uprzedzam, że nie jest to muzyka ani lekka, ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna w odbiorze dla postronnego słuchacza, lecz miłośnicy ciężkich brzmień powinni docenić tę charakterystyczną melodykę black metalu, gdzie podniosłe i patetyczne partie chóralne, przeplatane gdzieniegdzie damskimi wokalizami stanowią nieliczne chwile wytchnienia od zwierzęcego growlu i przysłowiowej ściany gitarowych riffów, perkusyjnych blastów okraszonych agonalnymi jękami opętanych i tematyki, z którą lepiej nie wyjeżdżać podczas kolędy. Zapowiada się ciekawie, bądź w zależności od osłuchania przerażająco? I tak też jest w istocie, lecz po pierwsze warto na powyższe wydawnictwa zwrócić uwagę ze względu na jakość realizacji, co przynajmniej jeśli chodzi o najcięższe odmiany metalu należy do rzadkości, a po drugie na wypracowaną przez Ateńczyków estetykę trudno pomylić z czymkolwiek innym, no może z czerpiącymi z jej dorobku naśladowcami w stylu Batushki, ale to też przez chwilę i to tylko przez niezorientowanych w temacie. A tak już na serio to chłopaki się nie oszczędzają grając ile tylko fabryka dała, dzięki czemu nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. Przy okazji odsłuchu ww. albumów okazało się, że Sonusy równie dobrze radzą sobie przy cichych, jak i wkraczających w iście koncertowe dawki decybeli poziomach głośności, czyli po cichu nie tracą rozdzielczości a głośno, nawet bardzo głośno, grają bez kompresji i faworyzowania któregoś z podzakresów. Są przy tym piekielnie szybkie i potrafią zdrowo przyłożyć, by po chwili koić nasze skołatane nerwy delikatnym szeptem.
Powoli kończąc te wybitnie subiektywne wynurzenia „z przykrością” muszę stwierdzić, iż pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się przyłapać Sonus faberów Olympica Nova V na jakimkolwiek potknięciu, uproszczeniu, czy graniu pod publiczkę. Są to bowiem niezwykle żywiołowe a zarazem wyrafinowane podłogówki, które z odpowiednio wydajną amplifikacją zagrają dokładnie tak, jak realizatorzy sobie zaplanowali. W dodatku nie sposób nie docenić ich walorów natury czysto estetycznej, czyli mówiąc wprost mają zazwyczaj kluczowy podczas audiofilskich zakupów współczynnik WAF (Wife acceptance factor) na niezwykle wysokim poziomie, co dobrze rokuje przy ewentualnych negocjacjach. Dlatego też jeśli szukacie Państwo wysokiej klasy (w domyśle pełnokrwiście high-endowych) kolumn, które oprócz pieszczenia zmysłu słuchu stanowić będą ozdobę Waszego salonu zwróćcie proszę uwagę na tytułowe V-ki, gdyż stanowią one wielce interesującą propozycję. Jakby bowiem nie patrzeć, to klasyczna, ręczna „włoska robota”.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Horn
Cena: 69 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: podłogowa,3 drożna, wentylowana “Stealth Ultraflex”
Wykorzystane przetworniki:
Tweeter: H28 XTR3. tekstylny 28 mm z ruchomą cewką w systemie DADTM.
Średniotonowy: M15 XTR2-04, 150 mm CCAW
Niskotonowe: 3 x W18XTR2-12 180 mm przetwornik o niskiej masie membrany dzięki zastosowaniu unikatowej konstrukcji kompozytowej.
Zwrotnica: anty-rezonująca konstrukcja o zoptymalizowanej amplitudzie. Architektura “Paracross topology” zapewniająca redukcję zakłóceń. Wysokiej jakości komponenty w tym wykonane na zamówienie kondensatory Clarity Cap.
Częstotliwości podziału: 250 Hz, 2.500 Hz
Pasmo przenoszenia: 32 – 35,000 Hz
Skuteczność: 90 dB SPL (2.83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4 Ω
Zalecana moc wzmacniacza: 60W – 400W
Wymiary (S x W x G): 424 x 1175 x 530 mm
Waga: 44 kg/szt.
Dostępne warianty wykończenia: Orzech, wenge
Opinion 1
It would seem, that in the age of common wideband internet access, worldwide streaming services (wake up Qobuz) playing from files is easy as pie and does not pose any issues. But in reality, the more we dig in the topic, and the more we know about it, the more variables come into play. However this is hardly surprising, as we already know, that once ignored jitter can have a deteriorating influence, “analog” vibration or “dirty” power can have a deteriorating influence. This is the reason, that after some eye-opening, or ear-opening if you wish, experiences with the Melco S100, SOtM sNH-10G + sCLK-EX & SPS-500 switches, or with the true “giant killer” Silent Angel Bonn N8, we decided to go for it, and test the most expensive, and at the same time best combination switch + power supply, the Telegärtner M12 Switch Gold and the power supply JCAT OPTIMO 3 DUO, provided to us by the distributor in Poland, the company JPLAY from Wroclaw.
All signs on heaven and earth show, that the guys from Telegärtner Japan Limited not only know, but also are able to perfectly apply the rule, that you can only make first impression once. Taking into account the fierce competition in this market area, such approach has a lot of impact. The M12 is offered in a seemingly modest, black cardboard box, but the inside is far from modest – the innards are covered with a golden, shiny fabric, while the device itself is made from cast aluminum and weighs 1.5 kg. Thankfully only the top cover was made in this bombastic design, as the rest is painted black. There is also a surprise, as instead of the expected standard sockets accepting RJ45 plugs, industry standard, shielded and bolted M12 (IEC 61076-2-109 Ed.1.0) were utilized. This makes it impossible to use any other cables than those included in the set. However I need to confess, that the proprietary Telegärtner cables are not run of the mill patch cords for a few cents a mile, but solid, “high-end” cables, with Telegärtner M12X-coded plugs on one end, which are compatible with the device, and gold plated Telegärtner MFP8 RJ45 on the other.
Together with the switch we received also the line power supply unit OPTIMO 3 DUO, which replaces the standard, low-noise switching PSU. The device is built around a 100 VA magnetically and electrically shielded toroidal transformer, covered with epoxy resin, and has two 5V/3A outputs. On demand (and with 4 weeks delivery time) you can order also 9V and 12V outputs to be fitted, you can also have each of the galvanically separated outputs deliver a different voltage, so you can power two devices with different PSU requirements at the same time, using the Optimo. The PSU noise floor measures below the measurement level (<2 μV), what should not come as a surprise, as in the rectifier bridges Shottky diodes and LT3045 voltage stabilizers were used. Six capacitors from the “Fine Gold” line of the Japanese manufacturer Nichicon, 3 300 μF each, also cannot be missed. Together with the PSU the manufacturer supplies two PC-OCC power cables, 120 cm length each, with double shielding and 54 conductors per wire, with a diameter of 0.12 mm each. Teflon is used as dielectric. The plug on the receiver end is dedicated for the device, that needs to be powered, while on the PSU end SpeakON plugs from Neutrik were utilized. The external design is also solid, quite some DAC or phonostage could be envious. The front is made from a thick slab of black anodized aluminum, and the rest of the chassis from thick sheets of non-magnetic steel. The power socket is also not the last, as it comes from Furutech, has rhodium plated connectors and an integrated fuse.
Regarding connections – almost everything remained the same as with our previous tests of such equipment. Almost, as the switch was plugged into the router with a dozen meters long cable (the router is outside of the listening room) not directly, due to the different sockets, but using a NET Isolator as a link and then a JCAT Reference LAN Cable GOLD. However to minimize the chances of bias, the same interlink was used for the Silent Angel Bonn N8, which became our kind of reference point, which also worked with Audiomica Laboratory Anort Consequence and Artoc Ultra Reference cables. The rest remained same – we connected the Lumin U1 mini as transport, and the files were provided either by the WD My Book Live 2TB or I-O Data Soundgenic HDL-RAS2T.
Now it is time to move to the main aspect of the test, does the substantial investment of around 6 500 Euro bring anything with it, or does it just drain our bank account. So a small confession first. When I was discussing the logistics with Marcin Ostapowicz, the owner of JPLAY, I hoped that if an improvement is to be expected after plugging this device into my system, it will maybe be noticeable, but will be symbolic, or cosmetic, at best, compared to the changes introduced by the Silent Angel. Maybe a different esthetics and a step sideways. And I am not talking about progress compared to the “bare” patch cord from the router, as this seems obvious enough. And my hopes went out the door, because moving to the Telegärtner M12 Switch Gold you can easily see as a jump into a more realistic world of music. And it was not like moving from SD to Full HD, but more in the likes of jumping from VHS to 4K or even 8K. The created stage became deeper, and I say deeper, not pushed back. Its beginning was at the same place as before, but the multiple layers of the 24k Gold Japanese Remaster of the “Gladiator” https://tidal.com/browse/album/4683997 (ripped using the Melco D100) did not end with the second or third row of musicians, but seemingly reached easily beyond our perception, as well as beyond the capabilities of our system. Music had more resolution and was richer in all kinds of nuances, while at the same time without that certain blur, which would mask such details. Without an artificial boost of contrast and sharpness, we got a phenomenal insight into the recording, but also an impression of a certain amplification of perception – better palpability and the mentioned realism.
As an example, on the jazz-rock “Blow by Blow” by Jeff Beck, some information about the definition of the instruments appeared, which should have been obvious all the time, but weren’t. This was especially clear with the guest performing on the disc, like Stevie Wonder behind the Clavinet on “Thelonius”. Why am I mentioning this? Well, I like to catch some “tastes” and on this disc, the appearance of the competitor to the Hammond organ produced by the German company Horner, was not so obvious. In short – a Clavinet is an electrified clavichord, a keyed string instrument, where the vibration of the strings is transmitted to transducers, and the harder the keys were pressed, the louder and more vibrating sound was emitted. And I am talking about this vibration and the unique “black”, motoric, funky timbre. The Telegärtner was able to reproduce that with full intensity and an almost analog palpability, while the Silent Angel only hinted at that, while without any switch, it was not present at all.
I made similar observations during listening to an album, which is a very frequent guest on my playlists, the “Sound of Mirrors” by Dhafer Youssef, which is able to enchant, in a musical and emotional way, even played from a smartphone paired with the Denon Bluetooth New Envaya speaker. Yet the full richness of the nuances present in that recording, we can only admire on much higher class, refined configurations. A truly transcendent mood, piercing, high pitched vocalizes of the front man, supported by the sound of the oud and truly magical table and percussions played by Zakir Hussain invite to this oriental puzzle. With the Telegärtner we get everything served on a silver plate, but without a trace of glaring with their richness and without any cheap tricks designed to call our attention. Of course this attention draw comes, you cannot go along such perfection without noticing it, but it happens in a totally natural way, and is not induced by, for example, a hyper resolution of a sampler, which violates our senses.
It is enough to reach for the cult “We Get Requests” from The Oscar Peterson Trio, where seemingly the dense dusk is making the climate of the piece, but it also masks all the microdetails quite well. Yet the M12 acted like a night vision, but with keeping full palette of timbres, extracting a surprising amount of information from that dusk, not only about the leader’s piano, but also about the virtuoso bass player Ray Brown and Ed Thigpen, mastering drums and percussion. And it is not about brightening of that darkness, or upping the tonal balance. Not at all. We just get better palpability and definition of the sounds, what results in improvement of the resolution.
So much about the assets, but are there any shortcomings? Well, here is one big thing, as the presence of the Telegärtner unit in the system makes the misery of the signal provided by various music streaming services. Comparing 1:1 the same album played from a NAS to the Hi-Fi/Master from Tidal, the second option should be regarded as last resort, a tool only to learn about some music, but not as a valid sound source when listening. So we could say, that when purchasing the M12 we also need to loosen up a few hundred Euro to broaden our home library.
So in a short summary I can only say, that the switch Telegärtner M12 Switch Gold with the dedicated Optimo 3 Duo power supply and appropriate accessories is a reference for what you can get from your home Ethernet network. Of course you have to bear in mind, that to achieve full happiness, you also need a server of similar capabilities, or using the Melco terminology, the music library and transport/streamer; still having those accessories you can say, that you finalized the cabling and signal distribution path in your file system.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity Nu-Vista Vinyl; Musical Fidelity M6 Vinyl, RCM Audio Sensor 2 Mk II
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Ethernet cables: Neyton CAT7+, Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence
– Table: Rogoz Audio 4SM
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
Regardless of our personal approach to listening to music from files, the case is clear – besides the turntable and the CD player, this is a fully fledged sound source. But you would be mistaken thinking, that purchasing any file player will finalize everything. Let us not deceive ourselves, we deal here with a system, much more complicated, than the previously mentioned sound sources. What do I mean here? I will not repeat the known axioms, about the completely different sound output of an audio system depending on the components and cables used, as this is a kind of basic abc for an advance music lover. I am now talking more about an item intriguing streamed music eulogists, the switches designed to remove deteriorating interference between the devices interconnected with the Ethernet network at your home. Anyone surprised, or thinking I am trying to trick him or her? If yes, then that means, that you are not keeping up with changes in the way you listen to streamed music. So if you are interested in that way of providing sound to your ears, then the following test is for you. What are we testing? A switch, branded by Telegärtner Japan Limited, called M12 Switch Gold, with a dedicated power supply, JCAT Optimo 3 Duo, received in our listening room from the Wroclaw based company JPLAY.
Let us not fool ourselves, the tested switch does not have any special visual effects. Even more – looking at it without any emotion we see something very similar to a power strip, we use to provide electricity to our system. It is of course smaller, but once you see the similarity, you tend to not forget it. In a way it is also fitting – the M12 is a splitter of sorts. It divides the Ethernet network, and not the power, but still. Thus it does not really matter how it looks – you just put it behind the rack and forget about. But how does it look? Like I already mentioned. This is a simple rectangular chassis, with six ports on top and one power socket. Interestingly, the signal sockets are not the usually seen, consumer market flimsy ones, but very solid, bolted military grade terminals. Also the chassis itself has two “ears”, which can be used to fasten it to a wall or similar plane. What is the purpose of such things? When you try to use the nicely looking, but very delicate, switches coming from the competition, then after a few tries of placing it and juggling around with cabling, you will realize, what the manufacturer had in mind. This device does not have to be good looking, but it has to provide the user the highest possible quality of connection between the cable and the unit, as it will transfer the precious audio signal, and it also should not move, when a few cables are connected to it. If you do not believe me, then unfortunately, the only thing that allows you to realize the truth of what I am talking about is if you try it for yourself. So I will just add, that with the device we get also two LAN cables fitting the Telegärtner M12 ports. If you need more, there is no going around the distributor to get any additional ones.
Like I mentioned in the introduction, the tested “signal cleaner” arrived with a dedicated power supply. Not a wall-wart type switching piece of … trying to get away with the name, but a professionally designed line PSU designed by the Polish brand JCAT. The reason for this? This is something I could write a complete text around, so let us skip it for now, and I will just say, that such an approach by the distributor does make sense. So how does this power supply look like? Please look at the pictures for that. Due to the uncompromised approach to power supply issues, the Optimo 3 is much larger than the switch itself. Its chassis is a nicely looking aluminum box. The front is made from a thick slab of aluminum, milled oblique at the edges. On 2/3 height it has a thin groove with a power LED and company logo below. As the device uses a solid transformer inside, the top and side covers have a few venting holes cut. On the back there are two power outputs and an IEC power socket.
So what does the implementation of the tested component do? You can find detailed information about how to implement it in the internet, so I will not waste time on that and move to the description of what I heard with the Telegärtner M12 in my system, and that with full pleasure. So what did I hear when the Telegärtner was added to my, updated through the years, system, enriched with a file player? Frankly speaking I thought, that there could be some changes to the sound, but not to such extent. This was like getting a hammer blow to the head. The music gained energy, swing and resolution. But this happened not by shortening and thinning of the sounds, what improves contouring of the virtual sources, no, it was done by flawlessly cleaning the sound background from any digital noise. This resulted in bringing the music out from the distortion abyss, what translated into a serious improvement of the propagation of its energy, extension of the reverberation of the most delicate aliquots and brilliant readability. Impossible? Well – absolutely possible. This case was much more spectacular than a similar test with a cheaper switch, what absolutely confirms, that here, like in High End electronics, the same quality aspects are at work. Any disc examples? One, but a good one will suffice. Let us take the very best jazz recorded by EST, which does not leave any quality desires unfilled from the start, the “Viaticum”. In the tested approach it showed itself in an even more emotional, as it was without any digital background noise, way. And I am not only talking about cleaning the air around the artists, but also the improvement of timing of the phrases reaching my ears. And the improvement of the suspension of the whole event in the ether. You need to listen to that, as before I put the switch in my system, everything seemingly was drawn fully, but afterwards, some information appeared in the music, which was not clearly read before, as they were distorted during playback. I think that I witnessed a clear improvement of the sound to background noise distance, something only a select group of manufacturers can achieve in their audio components, and what was now presented by the tested unit and its manufacturer – Telegärtner. Similar improvements of the sound happened with each material played. It did not matter if I listened to female or male voices, old, and not very well recorded rock, or electronics employing artificial sounds, the symptoms of bringing music to life were every time the same. But what was equally important, never, really never, even with the best recordings, the sound did not get over-excited. It was just the removal of a kind of veil, obscuring and averaging every sound tale, something, that when you own a resolving system – and I think I managed to get such a system – cannot result, and did not result in any overdraw of the presentation and thus any fatigue in the listener. Do you think you get such things only in an advertising brochure? Not at all, you just need to plug into your system the set tested today, the Telegärtner M12 Switch Gold with the dedicated power supply JCAT Optimo 3 Duo and the world of music from files will be completely different than before.
Finalizing this review I would like to turn your attention to one small fact. It is known, that currently listening to music from files is not my karma. But listening to what this Japanese signal cleaner can do in Marcin’s system, there was no option, I had to put a similar setup at home. I could not lose an opportunity with another positive step towards equaling the sound from files and silver discs. Does this mean, that after this experience I will enter the world of hard discs? It may sound like turning the question around, but I will not answer it, as in my opinion, the main aspect lies elsewhere: “Is the tested accessory for everyone?” And here, with one warning, of course based on the test conducted, I can only recommend everyone to try it out on their own system. And what did I mean with the warning? Well, based on my own experience – it is as follows: “Be warned, once you test it out, there is a big chance it will not go back to the distributor”. Except for that, I have nothing else to add.
Jacek Pazio
System used in this test:
– CD transport” CEC TL 0 3.0
– Network player/NAS: I-O Data Soudgenic HDL-RAS2T
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Reference clock: Mutec REF 10
– Reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Dynaudio Consequence
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi; Vermouth Audio Reference Power Cord
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Step-up: Thrax Trajan
Distributor: JPLAY
Prices
M12 SWITCH GOLD: 4 185 €
OPTIMO 3 DUO: 1 500 €
NET Isolator: 190 €
JCAT Reference LAN Cable GOLD: 600 €
Technical details
M12 SWITCH GOLD
Interface: 5 x M12
Input voltage: DC 10 V — 60 V
Power consumption: 6 W max
Dimentions (W x L x H): 70 x 200 x 50 mm
Weight: 1,5 kg
OPTIMO 3 DUO
Output voltage: specified in a purchase note – 5V, 9V, 12V / 3A
Dimentions (W x H x D): 195 x 85 x 395 mm
Nie licząc wkładek gramofonowych i akcesoriów w stylu żelowej „poduszki” DS Audio ST-50, dzisiejszy gość swymi gabarytami wręcz idealnie wpisuje się w ideę dalece posuniętej miniaturyzacji. W dodatku pracuje w domenie cyfrowej i na swój sposób uzupełnia ofertę wszelakiej maści uzdatniaczy i poprawiaczy tego, co nasze plikowe źródła mają do zaoferowania, lecz w przeciwieństwie do budzących niezrozumiałą ekscytację, czy też święte oburzenie u niezorientowanych w temacie kablo-, stoliko-, akcesorio-, i powoli dochodzę do wniosku, że chyba wszystko-sceptyków (taki audiofilski odpowiednik antyszczepionkowców i płaskoziemców) ostatnio goszczących na naszych łamach switchy ethernetowych (Telegärtner, SOtM, Silent Angel) zamiast transmisją po popularnej „skrętce” zajmuje się komunikacją z wykorzystaniem złącz USB. Mowa bowiem o regeneratorze sygnału 3R USB Renaissance mk2 Blackstar edition autorstwa greckiej, w końcu mamy wakacje i taka typowo letnia destynacja wydaje się jak najbardziej na miejscu, firmy Ideon Audio, którego to pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy wrocławskiemu Audio Atelier.
Jeśli chodzi o walory estetyczne naszego dzisiejszego gościa, to śmiało możemy uznać, iż prezentuje się on całkiem schludnie, acz bez zbytniego szaleństwa. Ot klasyczny spłaszczony aluminiowy profil korpusu zamknięty u swych krańców stosownymi zaślepkami. Z jednej strony mamy zatem wejście USB i gniazdo zasilacza a z drugiej wyjście USB i dwie diody – czerwoną informującą o doprowadzeniu sygnału audio i zieloną zasilania. A właśnie – zasilacz. To wybitnie budżetowa, OEM-owa, wtyczkowa impulsówka dostarczająca greckiemu maluchowi napięcie 7,5 V, do której nie miałbym większych uwag, gdyby nie fakt orientacji jej bolców zasilających. Otóż ustawione są one równolegle, a nie prostopadle do jej osi, przez co i ile tylko nie chcemy, by zajmowała nam dwa gniazda w listwie (de facto jedno tylko „zasłaniała”) konieczne jest wpięcie jej w skrajną miejscówkę. Nie ma jednak co drzeć szat, tylko zamiast lamentować nad problemem po prostu go rozwiązać i w dodatku poprawić osiągi zestawu, czyli rozejrzeć się za jakimś sensownym zasilaczem liniowym. I jeszcze jedno. Otóż przy wadze 62 g Ideon 3R podłączony do nawet dość wiotkich przewodów wykazuje tendencje nie tyle do przesuwania co wręcz lewitacji.
Dokonując wirtualnej wiwisekcji i śledząc ścieżkę sygnału jest on na wejściu regenerowany, synchronizowany z wbudowanym zegarem (oscylatorem kwarcowym) i poprawiane jest też sterowanie urządzenia odbiorczego. Na wyjście USB jest podawane niezależne od urządzenia źródłowego, generowane samodzielnie przez 3R USB Renaissance mk2 napięcie zasilające 5V o maksymalnym prądzie 600mA.
Urządzenie ma osobne zasilanie dla rdzenia cyfrowego, femto oscylator o bardzo wysokiej precyzji. Producent chwali się zarówno stosowaniem nowoczesnych, programowalnych układów, jak i firmwarem będącym własnym opracowaniem Ideon Audio. I w tym momencie dochodzimy do sedna, czyli do różnic pomiędzy aktualną a poprzednimi inkarnacjami. Otóż wcześniej Grecy korzystali z kości Texas Instruments – interfejsu wejściowego TUSB211 USB 2.0 High Speed i huba TUSB4020 na wyjściu z zasilaniem opartym na stabilizatorze TPS7A4701. Tymczasem w będącej obiektem niniejszej epistoły wersji w roli odbiornika pojawia się programowalny układ VariSense a na wyjściu, również oferująca możliwość programowania, kość PHYBoost. Dodatkowo postawiono na nowe oscylatory kwarcowe ASIC i ultra-precyzyjne modulatory Delta Sigma trzeciego rzędu redukujące szum do pomijalnych wartości. Wykorzystywane są kondensatory os-con o bardzo małym współczynniku ESR (Conductive Polymer Aluminium Solid Capacitors) a także stabilizatory o bardzo niskim poziomie szumów.
Zanim przystąpię do wybitnie subiektywnych wynurzeń poświęconym wpływowi na brzmienie mojego systemu tytułowego akcesorium pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż już podczas będącej zaczynem do niniejszej epistoły rozmowy z dystrybutorem najdelikatniej rzecz ujmując niespecjalnie paliłem się do przetestowania greckiego regenerator sygnału. Niby idea reclokingu i wszelakiej maści konwersji nie jest mi obca i z autopsji wiem, że potrafi, oczywiście umiejętnie zaimplementowana, zdziałać wiele dobrego, o tyle akurat w tym wypadku właśnie o samą implementację chodziło. Bowiem o ile jest to mniej bądź bardziej zintegrowana z przetwornikiem / transportem sekcja / płytka, to o ile interfejs na to pozwala można korzystać, bądź też nie z jej uroków całkowicie bezinwazyjnie – z reguły przełączając coś w menu / na pilocie. Tymczasem 3R nie dość, że jest dodatkowym elementem w torze, to jeszcze wymaga zdublowania okablowania USB. Zamiast bowiem na podobieństwo „przelotek” ifi (iPurifier3, iDefender+, iSilencer+) mieć postać wtyczkowej „przedłużki” trzeba go wpiąć pomiędzy dwa przewody. Niesie to ze sobą oczywiste wątpliwości wynikające z multiplikowania połączeń a jednocześnie znacząco komplikuje metodologię testu. Czemu? Cóż, w idealnych warunkach aby nikt nie miał się do czego przyczepić, wypadałoby dysponować przynajmniej jednym, dajmy na to dwumetrowym, przewodem USB, dwoma takimi samymi modelami, lecz już metrowymi i jakąś możliwie transparentną „przelotką”. Skoro jednak wrocławski dystrybutor nic z powyższego pakietu do ww. regeneratora nie dołączył uznałem, że posłużę się tym, czego używam na co dzień, czyli dyżurnym przewodem Fidata HFU2 i topowym Vermöuth Audio Reference USB.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem i uzbrojony w wydawać by się mogło nieskończone pokłady sceptycyzmu zabrałem się za odsłuchy. Wpięta w tor, podłączona do prądu 3R-ka łypnęła na mnie złowieszczo swymi heterochromicznymi (różnobarwnymi) ślepiami i … się zaczęło. Niczym w edytowanym przez Gideona (fenomenalny Roy Scheider) w „All That Jazz” stand-upie Lenny’ego Bruceesque (Cliff Gorman) przerobiłem klasyczne pięć etapów (według Kübler-Ross) godzenia się „ze śmiercią” – śmiercią mojego ww. sceptycyzmu i uprzedzeń. Gniew – nawet się tego porządnie ustawić nie da. Zaprzeczenie – nie, to nie ma prawa aż w takim stopniu wpływać na brzmienie, na 100% to autosugestia. Negocjacje – może jak zamienię miejscami przewody, to nie będzie tego ustrojstwa aż tak słychać. Depresja – cholera, kolejne audio voo-doo i kolejny raz padło na mnie, co ja ludziom powiem. Akceptacja – skoro „bez 3R” jest gorzej niż „z 3R” to przecież nie będę sam sobie wmawiał, że jest inaczej.
Skoro wspomniałem „Cały ten zgiełk”, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po pojawiający się tam „Concerto for Strings and Continuo in G, R.151 Concerto alla Rustica” Vivaldiego (akurat w tym wykonaniu Trevor Pinnock z The English Concert gnają niemalże na złamanie karku, więc dla porównania polecam nieco „dostojniejszą”, wersję Naxosa – w wykonaniu Takako Nishizaki z Capella Istropolitana i Stephenem Gunzenhauserem). Niby to tylko barokowe evergreeny, ale nie dość, że po mistrzowsku zagrane, to w dodatku pełne urokliwych niuansów, które przy pobieżnym odsłuchu mogą po prostu umknąć. Tymczasem 3R właśnie owe drugo i trzecioplanowe perełki „odkurza” i wyciąga na światło dzienne. Weźmy na ten przykład nieszczęsny klawesyn, który w większości przypadków po prostu smętnie gdzieś pobrzękuje. Tymczasem z wpiętym greckim uzdatniaczem nabiera on przyjemnego body i dostojności, dzięki czemu nadal zajmując swoje dotychczasowe miejsce nie jest „przykrywany” przez pozostałe instrumentarium. Generalnie dźwięk jest bardziej namacalny, wysycony, organiczny a prezentacja zyskuje na trójwymiarowości, przez co wieloplanowość staje się faktem a nie domysłem. Świetnie to słychać na niewielkich, kameralnych składach w stylu „Jazz Sahara” Ahmeda Abdula Malika, gdzie każdy mikro-detal jest na wagę złota, gdyż ma swoje jasno określone czas i miejsce, więc bez niego cała misterna układanka wydawać się może niekompletna. Co ciekawe ww. ekshumacja wcale nie oznacza i nie ma na celu zaburzenia perspektywy, czy też sztucznego wypychania przed szereg nieistotnych artefaktów a jedynie przywrócenie możliwości percepcji pełni zawartych w materiale źródłowym informacji, a nie li tylko ich części. Zamiast bowiem bezrefleksyjnie ślizgać się jedynie po powierzchni, bez najmniejszego trudu zyskujemy dostęp do ich najgłębszych pokładów. Mocno orientalne instrumentarium świetnie to pokazuje, gdyż jego nieco chropawa, pobudzająca uśpione do tej pory synapsy barwa intrygująco kontrastuje z gładkością i kremowością saksofonu Johnny’ego Griffina a jednocześnie mamy do czynienia z niezaprzeczalną homogenicznością monolitycznego spektaklu.
Jeśli zaś chodzi o coś cięższego pozwoliłem sobie sięgnąć po twórczość dość „tajemniczego” … boysbandu WarKings, czyli najnowszy krążek „Revenge”. O co chodzi z tą tajemniczością? O to, że początkowo z zamaskowanego składu ujawniono personalia jedynie wokalisty – rzymskiego Trybuna, czyli Georga Neuhausera (Serenity) a reszta muzyków ukrywała się pod mocno teatralną charakteryzacją i adekwatnymi pseudonimami. Całe szczęście zarówno fani power metalowego łojenia jak i sam wydawca – Napalm Records nie są w ciemię bici i o ile przy debiucie jeszcze zabawa w ciuciubabkę miała jakiś sens (głównie o podłożu marketingowym), to już przy drugim krążku nie było sensu odgrzewać tego samego kotleta. I tak na gitarze ogniste riffy wycina Krzyżowiec (Markus Pohl – Mystic Prophecy i ex Symphorce), basem szarpie Wiking (Christian Rodens – Souldrinker i Watch Me Bleed) a za perkusją zasiadł Spartanin (Steffen Theurer – ex Chinchilla i Symphorce), strasznie brzmi to spolszczenie epickiego Spartan. Jakby tego było mało w dwóch utworach – „Odin’s Sons” oraz „Sparta” pojawia się zjawiskowa Queen of the Damned, czyli Melissa Bonny. Mamy zatem istną lawinę szaleńczo gnających i zajadle kąsających nasze zmysły riffów, perkusyjnych blastów i sięgających death-metalu porykiwań, gdzie bezpardonowa nawałnica decybeli przy upośledzonej rozdzielczości będzie odbierana jako przysłowiowa ściana dźwięku, natomiast z Ideonem ilość informacji idzie w parze z ich jakością i zróżnicowaniem. Warto też zwrócić uwagę na fenomenalną „materializację” wokalistów, którzy wśród tej kakofonicznej, przynajmniej dla postronnych obserwatorów, zawieruchy są w stanie zapewnić pełną komunikatywność i zrozumienie warstwy tekstowej, włączając w to fragmenty iście pierwotnego growlu jakim słuchaczy raczy Melissa Bonny.
I jeszcze jedno. Skoro 3R czyni takie „cuda” wydawać by się mogło, że jego obecność w torze powinna rekompensować oszczędności poczynione na samym okablowaniu. Niestety praktyka pokazuje, że o ile Ideon wpięty pomiędzy budżetowe Wireworldy (Ultraviolet / Starlight) przynosi znaczącą poprawę – ponownie „z” gra lepiej niż „bez”, to niestety owemu „lepiej”, sporo brakuje do tego, co udaje się wycisnąć z wyższej klasy przewodami (Fidata/ Vermöuth). Spada zarówno rozdzielczość, jak i uzależniająca namacalność, przez co nie sposób już mówić o „byciu” i „uczestnictwie” w konkretnym nagraniu/koncercie a jedynie o zajmowaniu miejsc na widowni, co w obecnych – pandemicznych realiach i tak należy rozpatrywać w kategorii wygranej na loterii. Jeśli jednak nie są Państwo do końca przekonani o sensowności ponoszenia dodatkowych wydatków, to mam tylko jedną, sprawdzoną w bojach radę – lepszy przewód dajcie za a nie przed Ideonem.
No i się porobiło. Miała wyjść krótka notka o charakterze czysto zajawkowym, ot kilka uwag o pojawiającej się na rodzimym rynku swoistej „ciekawostce przyrodniczej”, a zanim się spostrzegłem wyszedł pełnowymiarowy test. Wniosek? Jest ich kilka. Po pierwsze pozory mylą, gdyż chyba nikt, włącznie ze mną, nie spodziewał się, że niepozorny audio bibelot potrafi aż tak namieszać. Po drugie fakt, iż z transmisją po USB mamy do czynienia od lat a nadal można z niej „wycisnąć” kolejne pokłady wyrafinowania. I po trzecie – dzięki Ideon Audio 3R USB Renaissance mk2 Blackstar edition za naprawdę niewielką kwotę mamy szanse wprowadzić nasz system, a dokładnie jego „plikową” część, na zdecydowanie wyższy poziom. Chyba trudno o lepszą rekomendację.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity M6 Vinyl; RCM Audio Sensor 2 Mk II
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 1 599 PLN
Dane techniczne
Sygnał wyjściowy: 600 mA / 5 V
Wymiary (W x S x G): 17 x 75 x 57 mm
Waga: 62 g + zasilacz
Bez względu na obecną, śmiało można powiedzieć perfidną zabawę w podchody Ministerstwa Edukacji Narodowej z samorządowcami realizującymi ich postanowienia, jedno jest pewne, jesteśmy tuż po półmetku sezonu wakacyjnego. To zaś w moim, lekko skażonym syndromem kontrolowanego ADHD przypadku oznacza, iż bez względu na notoryczny brak czasu w celach psychicznego resetu co parę tygodni ląduję w innym zakątku Polski. Oczywiście zawsze zabieram ze sobą zestaw młodego fotografa, by w przypadku zaliczenia jakiejś ciekawej, naturalnie zgodnej z profilem naszego portalu prezentacji, móc to udokumentować i w kilku zdaniach zrelacjonować. Taki też zaczyn miała dzisiejsza relacja z niezobowiązującej wizyty w grodzie króla Kraka, u stacjonującego tam doskonale nam znanego Nautilusa.
Jaki był cel tej wizytacji? Nic specjalnego, ot raczej luźne, aniżeli dogłębne rzucenie uchem na zestawione w dwóch pokojach odsłuchowych konfiguracje sprzętowe. Jednak jak się potem okazało i od czego rozpocznę mój tekst, nie był to jedyny ciekawy punkt programu, gdyż w jednej z sal – dokładnie mówiąc ulokowanej na parterze, profesjonalnie zaadaptowanej mekki audio-maniaka – w stosunku do zeszłorocznej wyprawy na prezentację nowo zremasterowanej płyty Marka Bilińskiego zaszły znacznie zmiany w kwestii akustyki. Mianowicie boczne ściany zostały poddane mocno wpływającej na propagację fal dźwiękowych korekcie. Jednak nie były to drobne, zazwyczaj niewiele dające w ostatecznym rozrachunki ruchy typu tu i ówdzie dorzucenie jakiegoś dodatkowego ustroju akustycznego, tylko nadanie im całkowicie innego wymiaru jakości. Co więcej, jakości sonicznej i co ważne wizualnej. Przybliżając nieco owe zmiany, obecnie mamy do czynienia z czymś w rodzaju imitacji morskich fal. Łatwizna? Z pozoru wydaje się taką być, jednak jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Otóż z rozmowy z właścicielem wiem, iż była to droga przez mękę z w pewnym momencie wiszącą w powietrzu decyzją porzucenia projektu przez wykonawcę włącznie. Chodzi o to, że nie jest to li tylko poste odwzorowanie kilku płynnych, ustawionych wertykalnie łuków patrząc na nie en face, tylko powielenie tego motywu zerkając na całość lekko z boku, determinując tym sposobem różną, trzeba przy tym pamiętać, że różną wysokość każdej łukowato uformowanej sklejki w zależności od wysokości imitowanej w danym momencie fali, co wymagało od wykonawcy nie tylko wiedzy w danym temacie, niewątpliwych umiejętności realizacyjnych takiego przedsięwzięcia, ale również dużej determinacji. Jednak to nie koniec zabawy w sferze tego zadania, gdyż aby tego było mało, projekt opisywanych paneli w celach wzmocnienia ich wpływu na akustykę sali optował za specjalną, niestety dostępną jedynie za granicą, strukturalną farbą, co w konsekwencji oprócz dodatkowego korygowania szkodliwych odbić, podniosło również bardzo ważny dla wielu z nas aspekt odbioru wizualnego. Jakie są tego efekty? Co do realnego wpływu na dźwięk ze swojej strony mogę powiedzieć, że jest znacznie, znacznie lepiej, gdyż pomieszczenie nie jest już przetłumione, co pozwala muzyce znacznie łatwiej zbudować fajny efekt 3D, a o to przecież finalnie nam chodzi. Niestety jedynym sposobem na weryfikację, czy opisana metamorfoza spełnia obecnie również Wasze oczekiwania, jest osobista wizyta w salonie, do czego oczywiście zachęcam.
Jak można było się spodziewać, po opisanych przez właściciela salonu perypetiach nie mogłem zrobić nic innego, jak zasiąść w opisanym przed momentem, oferującym znacznie wyższą od ostatniej wizyty jakość kreowania świata muzyki, salonie na parterze i spontanicznie zainicjować sesję odsłuchową. Ku mojej uciesze zastałem tamże system oparty o już nieprodukowane, co nie zmienia faktu, że nadal świetnie grające kolumny Dynaudio Evidence Temptation, napędzane elektroniką Accuphase. Nie będę przelewał na klawiaturę minuty po minucie przeżytych z tą konfiguracją doznań, tylko zdradzę, że słuchając ich, w oku kręciła mi się przysłowiowa łezka. To było swobodne, zarezerwowane dla tego typu kolumn, czyli wysokich, opartych o wiele przetworników konstrukcji, granie. Bez najmniejszego poczucia siłowej prezentacji, tylko pełny oddechu wespół ze znakomitym wyważeniem nasycenia i rozdzielczości przekaz i to niezależnie od zadanego poziomu głośności. Zaprzęgnięta do tego pokazu elektronika Accuphase wydawała się być dla tych kolumn wręcz stworzona. Czy można lepiej? Jak zwykle w zależności od preferencji potencjalnego słuchacza pewnie tak i to ograniczając się nawet wyłącznie do oferty samego Nautilusa. Jednak należy pamiętać, że nawet to fantastyczne zestawienie przy ogromie portfolio japońskiej marki było przecież zasługą odpowiedniej konfiguracji, co udowadnia, iż panowie z Nautilusa doskonale wiedzą, co mają w ofercie i jak wycisnąć z tego maksimum możliwości.
Drugim muzycznym sanktuarium był nieco mniejszy, jednak równie dobrze zaadaptowany akustycznie pokój na piętrze. Tam jakby w zaplanowanej kontrze stał zestaw wykorzystujący drugą pozycję od góry najnowszej serii marki Dynaudio model Confidence 50. Temat elektroniki nie był już tak purystycznym, czyli wychodzącym spod przysłowiowej jednej ręki konglomeratem, tylko podobnie do pierwszego pokazu umiejętnie zestawionym, jednak tym razem, co znakomicie obrazują fotografie, miksem kilu firm z gramofonem w roli źródła. Efekt? Nieco inny. Równie ciekawy, by powtarzając się nie powiedzieć znakomity, ale inny. Powód? Owszem, trochę za sprawą konstrukcji formujących sygnał dla kolumn, jednakże dzięki osłuchaniu się z flagowymi produktami duńskiego specjalisty od zespołów głośnikowych typu Evidence Master i Confidence 60 wiem, iż w głównej mierze to efekt zaprzęgnięcia do pracy innego pomysłu na dźwięk. Chodzi mi o nowy sposób Dynaudio na wizualizację świata muzyki. Obecnie wyedukowani najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie konstruowania kolumn słuchacze oczekują delikatnego, jednak co ważne, zrównoważonego akcentowania jej każdej składowej w celu wykonania kolejnego kroku ku zbliżeniu się do tętniącej energią, a przez to realnej prezentacji. To oczywiście podczas opisywanego odsłuchu znakomicie realizowała wspomniana seria Confidence, gdyż już od najcichszych poziomów głośności przekaz emanował fantastycznym timingiem i wigorem. Nic się nie narzucało, ani nie forsowało siłowego przyciągania słuchacza do kreowanych sesji nagraniowych, ale w stosunku do poprzedniego zestawu czuć było powiew zwiększenia pulsacyjności muzyki. To nie oznacza, że stare konstrukcje były beznamiętnymi, tylko w czasach ich świetności świat oczekiwał czego innego, co oczywiście obecnie dzięki umiejętnemu dobraniu systemu bez problemu z bliskim wynikiem do nowych serii, da się przearanżować. Chodzi jedynie o fakt, że w najnowszych odsłonach skandynawskich kolumn już w pakiecie startowym otrzymujemy zmniejszający nas dystans do prawdy o muzyce czynnik „X”, który jak artykułowałem, podczas mojej wizyty powodował mimowolne zafascynowanie żywiołowością odtwarzanej, dodam, że tym razem analogowej płytoteki.
Tak pokrótce wyglądała moja wizyta w krakowskim salonie Nautilusa. Jak wynika z powyższego słowotoku, przy początkowych planach dwóch, miała trzy odsłony. Pierwszą, okazała się być pełna pozytywnego zaskoczenia, najnowsza adaptacja akustyczna głównego pomieszczenia odsłuchowego. Drugą ciekawe spotkanie z dawnym brzmieniem marki Dynaudio. Zaś ostatnią pouczające zderzenie z nowym pomysłem Duńczyków na świat muzyki. Co odcisnęło na mnie największe piętno? Niestety z racji w moim odczuciu znaku równości pomiędzy miejscem odsłuchu i sposobu prezentacji starej i nowej szkoły grania potocznie zwanych „Dynek”, nie czuję się na siłach pozycjonowania wspomnianych tematów. Dlatego też wieńcząc nasze spotkanie nie pozostaje mi nic innego, jak spróbować zachęcić Was do odwiedzenia tytułowego salonu i wyrobienia sobie własnej opinii.
Jacek Pazio
Najnowsze komentarze