Opinia 1
O tym, że mam słabość do wszelakiej maści okablowania z co bardziej egzotycznych i odległych destynacji a przy tym niekoniecznie powszechnie znanych wytwórców nigdy nie ukrywałem. Ot, takie hobby, lub jak kto woli skrzywienie i czasem lubię sobie jakiś pozamainstreamowy wynalazek na własny użytek sprawić. Tym oto sposobem, pi razy drzwi niemalże piętnaście lat temu, z ogromu ówczesnego bogactwa dóbr wszelakich dostępnych na audiogonie udało mi się wyłowić wielce intrygujące z racji swej eterycznej aparycji przewody głośnikowe Slinkylinks S1, a następnie, zamiast od tegoż samego wytwórcy wyposażonych w eichmannowskie Bullet Plugi interkonektów, także pochodzące z Nowej Zelandii, również wykonane ze srebrnych przewodników i podobnie zakonfekcjonowane łączówki Antipodes Audio Katipo. Krótko mówiąc egzotyka pełną gębą i to egzotyka wagi muszej, gdyż w obu powyższych przypadkach waga opakowań przekraczała, bądź zbliżała się do ciężaru samego ich wsadu, między innymi z powodu używania wtyków które w dobie wyznawania zasady, iż „bez masy nie ma klasy” wydawały się wręcz (nie)poważnie anorektyczne. Jednak grały tak, że Antypody stały się niejako z automatu obszarem objętym moją wzmożoną atencją. Tym oto sposobem udało mi się doszperać, iż za popularnością rozwiązania Keitha Louisa Eichmanna stoi jego australijski dystrybutor Rob Woodland, który koniec końców kupił od ww. wynalazcy licencję na produkcję wtyków i innych akcesoriów. Lata mijały, pozyskaną wiedzę pokryła warstwa patyny oraz kolejne informacje i pewnie taki stan trwałby po dziś dzień, gdyby nie pojawienie się w naszej redakcji niewielkiego pudełka nadesłanego przez AVcorp Poland. I był to moment, w którym po raz kolejny, pomimo blisko półwiecznej egzystencji na tym ziemskim łez padole nie mogłem się zdecydować, czy życie to niekończący się ciąg zbiegów okoliczności, czy też nic nie dzieje się przez przypadek i samo z siebie, lecz jest konsekwencją czasem pozornie zupełnie niezwiązanych działań. Chodzi bowiem o fakt, iż choć bohater naszego dzisiejszego spotkania niejako debiutuje na łamach SoundRebels jako reprezentant nie tylko swojego (wy)twórcy, czyli manufaktury Curious Cables, co całego kontynentu, z którego pochodzi, to stoi za nim nie kto inny, tylko właśnie Rob Woodland. Jednym słowem świat naprawdę jest mały i nic w naturze nie ginie. Pytanie tylko jak moje doświadczenia z przeszłości przełożą się na współczesny przejaw aktywności twórczej Roba. Jeśli i Państwa nurtuje powyższy dylemat nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do dalszej lektury.
Akapit związany z wrażeniami natury organoleptycznej, czyli aparycją i budową naszego dzisiejszego bohatera pozwolę sobie rozpocząć od krótkiego wstępu poświęconego możliwie skondensowanej genezie jego powstania. Jest to o tyle istotne, gdyż Curious Cables ujrzały światło dzienne w sposób zupełnie niewymuszony a zarazem wynikający z frustracji Roba Woodlanda płynącej z niezadowolenia ze status quo obecnego kilka lat temu na rynku przewodów USB. Skoro bowiem to właśnie pliki, abstrahuję w tym momencie od tego, czy mowa o zgromadzonych na domowych NAS-ach, czy też dostępnych w formie streamingu, miały być i poniekąd już są przyszłością audio, oferując parametry nieosiągalne dla cyfrowych nośników fizycznych, to czemuż ów drzemiący potencjał tak trudno uwolnić i usłyszeć. W wyniku krótkiego śledztwa wyszło wtenczas na jaw, że jednym z najsłabszych ogniw są przewody USB, które zaprojektowane li tylko do przesyłu danych dedykowaną im funkcję wykonuję zgodnie z założeniami, lecz już do muzyki nadają się najdelikatniej rzecz ujmując średnio. Krótko mówiąc, zgodnie z zasadą, że jak coś ma być zrobione porządnie, to trzeba zakasać rękawy i zrobić to samemu, Rob Woodland – właściciel i konstruktor Curious Cables na drodze prób i doświadczeń doszedł m.in. do wniosku, iż w przewodach USB ekranowanie ma sens o ile dotyczy … żył zasilających a nie sygnałowych. Czemu? Po pierwsze, gdyż to właśnie zasilanie „sieje” a po drugie w przewodach USB sygnał prowadzony jest w trybie zbalansowanym. Nie zaszkodzi również zapoznać się z umieszczoną wewnątrz pudełka krótką instrukcją zalecającą takie ułożenie przewodu, by zewnętrzna żyła (w tym wypadku zasilająca 5V) znajdowała się jak najdalej od wiązki głównej. I właśnie głównie owym rozwiązaniem Evolved różni się od swojego niższego stanem rodzeństwa. Poprawiono bowiem jego (uziemienia, nie rodzeństwa) skuteczność, zmniejszono rezystancję i obniżono przenoszenie szumów pomiędzy nim a żyłami sygnałowymi. Z kolei przewody sygnałowe to wyżarzone srebro w dielektryku powietrznym, w którym przewód nie styka się z izolacją, a więc rozwiązanie, jakie pamiętam z ww. Slinkylinks S1.
Przechodząc jednak od szczegółu do ogółu i skupiając się na aparycji tytułowej łączówki śmiało możemy uznać, iż już od progu widać, że mamy do czynienia z produktem wybitnie manufakturowym, czyli dalekim od masowego rozmachu, jaki reprezentował daleko nie szukając, recenzowany przez nas w zeszłym tygodniu Ricable Invictus USB. Skromny, czarno-biały, pleciony peszelek na obu krańcach zabezpieczono niebieską termokurczką z firmowymi nadrukami a sam przewód zakonfekcjonowano lekkimi wtykami. Generalnie CCE (Curious Cables Evolved) jest nad wyraz mało absorbujący tak pod względem wyglądu – przekroju, jak i masy, więc pomimo pewnej, wynikającej z jego budowy, sprężystości sama aplikacja nie powinna nastręczać najmniejszych trudności nawet przy chodzących w podobnej kategorii wagowej urządzeniach.
A jak nasz dzisiejszy gość prezentuje się pod względem brzmieniowym? Przewrotnie powiem, że diametralnie inaczej niż wspomniany przed chwilą Invictus. O ile bowiem włoski przewód w sposób całkowicie otwarty narzucał własną narrację Curious robi coś całkowicie odwrotnego, czyli usuwa się w cień znikając z toru wzorem ultra high-endowego Synergistic Research Galileo SX Ethernet i to właśnie w nim należałoby upatrywać podobieństw. Jeśli ktoś w tym momencie stwierdzi, że szaleństwem i totalnym nieporozumieniem jest chociażby sugestia, iż oba modele cokolwiek łączy – w tym obsługiwany typ transmisji, o wręcz kolosalnej różnicy w cenie nawet nie wspominając, więc jakikolwiek sparing jest wykluczony, spieszę z wyjaśnieniem, że z całym szacunkiem, ale rozmawiamy o dźwięku per se a ponadto, że przynajmniej teoretycznie „pieniądze nie grają”. Co prawda szalenie ułatwiają działania a jednocześnie otwierają drzwi do kosztownych technologii i materiałów, ale finalnie i tak i tak liczy się efekt końcowy i wybitnie subiektywna ocena odbiorcy. Nie twierdzę też, że CCE gra dokładnie tak samo i na tym samym poziomie co ww. amerykańska ethernetowa konkurencja, bo nie gra. Chodzi jednak o wspólny zbiór cech i założeń, które dla brzmienia obu łączówek są zbieżne i tożsame. A owym zbiorem jest w telegraficznym skrócie uwolnienie drzemiącej tak w nagraniach, jak i obecnych w naszych systemach źródłach dynamiki i możliwie bliskiej natywnej rozdzielczości materiału źródłowego. Dążymy bowiem do sytuacji idealnej, gdy zastosowane przez nas połączenia nie degradują transmitowanego sygnału w myśl zasady, że najlepszym połączeniem jest jego brak. Jednak wcale nie mam na myśli Wi-Fi a tym bardziej Bluetooth, lecz sytuację możliwie krótkiej drogi sygnału i możliwie daleko posuniętą redukcję elementów stojących na jego drodze, bądź, jak to ma miejsce w tym wypadku bliską ideałowi transparentność i bezstratność.
Co ciekawe wszystkie powyższe superlatywy zaczęły lęgnąć się w mej mózgownicy na jakże dalekim od audiofilskiej perfekcji repertuarze, jak „Under the Sun” Blacktop Mojo, gdzie zahaczający o heavy metal hard rock szalenie udanie podlano pikantnym bluesowym sosem. Było ciężko, zadziornie, ale melodyjnie i przede wszystkim niezwykle bezpośrednio, jednak bezpośredniością oznaczającą namacalność a nie ofensywność. Różnica może niewielka w teorii, acz szalenie istotna podczas wielogodzinnych sesji odsłuchowych, gdyż nie chodzi o sztuczne wyeksponowanie skrajów pasma, czy poszczególnych instrumentów zawieszając je w sterylnej próżni, lecz o zachowanie nie tylko homogeniczności przekazu, co przede wszystkim obecnych podczas sesji energii i flow między muzykami. Proszę tylko zwrócić na partie blach i gitar elektrycznych, gdzie jakiekolwiek „autorskie” wyostrzenie niebezpiecznie zbliżałoby przekaz do granicy komfortu a nic takiego miejsca nie miało. Zamiast tego poprawie uległa komunikatywność ww. problematycznego instrumentarium, czyli było słychać nie dość, że więcej, to przede wszystkim lepiej. Miłośnikom lżejszych i nieco bardziej kojących brzmień polecę fenomenalny dwupłytowy krążek „Rhythm & Blues” Buddy Guy’a, gdzie typowo klubowe (chodzi o klub bluesowy a nie dzikie pląsy przy dudniącej „muzyce technicznej”) klimaty przeplatają się z misternie dopracowanymi mini orkiestracjami z partiami dęciaków (kolejna okazja do docenienia walorów Curiousa), bądź smyczków. A CCE tylko czekał na takie smaczki i nader umiejętnie znikając z toru pozwalał czerpać z ich obecności samą przyjemność. I tutaj drobna uwaga, o ile bowiem wspominany Invictus serwował przekaz firmowo dopalony i dosaturowany, to przy Curiousie twardo stąpamy po ziemi i trzymamy się faktów, więc jeśli ktoś liczy na krainę łagodności i gładkość nawet tam, gdzie jej nie ma, to tu jej nie znajdzie. Znajdzie za to prawdę zarówno o nagraniu, jak i posiadanym źródle. Prawdę nagą i zarazem ze względu na ową nagość niezwykle piękną i autentyczną – bez retuszu, filtrów i upiększaczy. Generalnie chodzi mi o to, co doskonale znają, pamiętają a czasem głównie w tym celu do Monachium przyjeżdżają bywalcy majowego High Endu – o efekt live, jaki jest w stanie zapewnić elektronika Silbatone z blisko stuletnimi kinowymi tubami. Ci co byli i słyszeli doskonale wiedzą o co chodzi a tym z Państwa, którym nie dane było owego absolutu doświadczyć gorąco polecam nadrobienie zaległości.
Równie pozytywne adnotacje poczyniłem przy pełnym skupienia i zadumy „Tribute to Tomasz Stańko” formacji Piotr Schmidt Quartet wspomaganej przez Wojciecha Niedzielę. Jest to o tyle nieoczywiste, gdyż o ile w dynamicznych klimatach timing, drive i bezpośredniość bezsprzecznie procentują, to przy tzw. grze ciszą potrafią nieraz wywoływać podskórną nerwowość i chęć usilnego szukania emocji tam, gdzie raczej akcent stawiany powinien być na kontemplację. Całe szczęście tytułowa łączówka doskonale się i w takich połamanych rytmicznie niespiesznych dźwiękach odnalazła perfekcyjnie oddając zamysł twórców budujących misterne muzyczne instalacje z jednej strony pieczołowicie, z iście aptekarską dokładnością, oddając każdy szmer, przedęcie i muśnięcie blach a z drugiej dbając, by ta układanka była spójna i koherentna. Jeśli dodamy do tego mikrodynamikę zdolną z owych szmerów i muśnięć zbudować pełnoprawną sekcję rytmiczną trzymającą w karbach pozostałe instrumentarium a każdorazowe przepięcie na konkurencyjne okablowanie zdawało się nieco spowalniać, spłycać i ujednolicać do tej pory żywy i holograficznie trójwymiarowy przekaz. Dopiero wtedy można było docenić z jaką swobodą i brakiem jakichkolwiek limitacji australijski przewód kreował trójwymiarową scenę dźwiękową. W dodatku scenę nie w sztuczny sposób „rozdmuchaną”, lecz w pełni zgodną tak z realiami w jakich konkretnych nagrań dokonano, jak i zamysłem ich realizatorów. Proszę tylko z użyciem tytułowego przewodu porównać dwa fenomenalne i zrealizowane w sakralnych wnętrzach albumy „Tartini Secondo Natura” tria Tormod Dalen, Hans Knut Sveen, Sigurd Imsen i „Antiphone Blues” Arne Domnérusa a następnie skonfrontować z możliwościami dostępnej na rynku konkurencji. Nie chcę uprzedzać w tym momencie faktów, ale jestem jakoś dziwnie spokojny o wynik takiego sparringu.
Patrząc zarówno na aparycję, jak i cenę Evolved USB można byłoby topową łączówkę Curious Cables uznać za idealną propozycję dla wszystkich zafiksowanych na źródłach cyfrowych i poszukujących, czasem li tylko dla sportu, niszowych produktów pasjonatach. Tymczasem nasz dzisiejszy bohater lekkim, niewymuszonym truchtem i bez najmniejszej tremy, o zadyszce nawet nie wspominając, wbiega na audiofilski Olimp. Jest bowiem niesamowicie rozdzielczy, transparentny i … chciałem napisać dynamiczny, ale to nie on sam dynamikę podkręca, czy też kreuje, lecz uwalnia i pozwala płynąć jej wartkim strumieniem. Jest zatem przewodem szalenie uniwersalnym i zdolnym pokazać niemalże (pozostawiam sobie pewien margines bezpieczeństwa na konstrukcje, które potrafią jeszcze więcej) wszystko, o ile tylko owo wszystko jest tego warte. Jest zarazem studyjnie prawdomówny i audiofilsko wyrafinowany i tylko od nas i naszego systemu zależeć będzie, czy będziemy w stanie go i jego prawdomówność docenić.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Musical Fidelity M8xi
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak ujawnia tytuł naszego spotkania, z małą, dokładnie tygodniową przerwą, po raz kolejny będziemy mierzyć się z okablowaniem przesyłu sygnału cyfrowego w standardzie USB. Być może kilku z Was taka częstotliwość zabawy tego typu produktami nieco zaskoczy, jednak zapewniam, to nie jest nasze widzi mi się, tylko odpowiedź na potrzeby coraz bardziej okupowanego przez różnego rodzaju konstrukcje streamujące muzykę, rynku audio. Od jakiegoś czasu posiadanie tego typu źródła dla wielu melomanów stało się czymś na kształt must have, dlatego nie zasypiając gruszek w popiele, gdy tylko nadarzy się okazja, bierzemy na tapet różne kable pozwalające przesłać uporządkowane pakiety zer i jedynek. Takim to sposobem dzisiaj padło na australijskiego Curious Cables, który za sprawą stacjonującego w Jaworze dystrybutora AVcorp wystawił do boju model Evolved USB.
Niestety z uwagi na lakoniczność producenta w domenie chwalenia się firmowymi rozwiązaniami technicznymi tytułowego kabla, tak prawdę mówiąc nie wiemy prawie nic. A pawie dlatego, że po pierwsze – z doświadczenia organoleptycznego mogę powiedzieć, iż kabel może nie wije się bezwiednie jak wąż, jednak nie jest bardzo sztywny, co w miarę łatwo pozwala uformować go w przestrzeni zaszafkowej. Po drugie – od strony wizerunkowej ubrano go czarno-srebrną plecionkę. Po trzecie – dalekie od jakiegoś szaleństwa wizualnego wtyki USB obciągnięto błękitną termokurczką z nadrukowanymi logo marki i nazwą modelu. A po czwarte łączący oba wtyki, ekranowany kabelek z napięciem 5V wydzielono jako osobny przebieg poza główną wiązkę kabli sygnałowych we wspomnianej plecionce. Tak prezentujący się produkt spakowano w estetyczne kartonowe pudełko z dołączoną do kompletu odezwą od jego pomysłodawcy.
Rozpoczynając opis oferty brzmieniowej Curiousa przyznam się bez bicia, że w wyłapaniu wszystkich wprowadzanych w moim systemie zmian bardzo przydatny był test ostatnio recenzowanego kabla z włoskiej stajni Ricable Invictus USB. Powodem takiego stanu rzeczy okazała się być diametralnie inna specyfika prezentacji tego samego materiału. Mianowicie, gdy mieszkaniec półwyspu w kształcie buta stawiał na przekaz nasycony i gęsty, co z automatu przekładało się na co prawda przyjemne w odbiorze, bo esencjonalne, jednak lekkie uśrednianie około-muzycznych zagadnień, to Australijczyk celował w ich transparentność, szybkość i oddech. Nie muszę chyba nikogo uświadamiać, że przy okazji zebrał się w sobie najniższy rejestr, w stronę neutralności podryfowała średnica, a góra nabrała większego blasku, co w konsekwencji mogło okazać groźne dla uzyskania odpowiedniego bilansu pomiędzy jego lotnością i wagą. Na szczęście robił to na tyle umiejętnie, że nie zaliczyłem efektownie latających w eterze żyletek, tylko doświadczyłem wdrożonej w życie wiedzy, jak pokazać muzykę z jej zadziornością, ale przy tym daleką od napastliwości. Naturalnie jej ogólny ciężar w stosunku do Włocha skoczył o oczko w górę, jednak w najmniejszym stopniu nie zbliżył się do stanu przed-anorektycznego. Była za to z drivem, dobrym atakiem i świetnym napowietrzeniem wirtualnej sceny. Oczywiście takie działanie naturalną koleją rzeczy preferowało nurty nastawione na rockowy bunt i mocne elektroniczne uderzenie – to był niekwestionowany konik testowej konfiguracji, jednak w moim, zaznaczam, że w standardzie dość ciemno grającym systemie, temat dużej przyjemności z obcowania z muzyką przybierał pozytywny wydźwięk również podczas napawania się stawiającym na granie ciszą jazzem oraz znaczną większością muzyki dawnej. Jaki był powód takiego obrotu sprawy? Już zdradziłem, czyli startowe nasycenie posiadanego systemu, który po zastrzyku oddechu i szybkości narastania sygnału bez popadania w oschłość i szkodliwe odchudzenie, pokazał fajny timing i radość odtwarzanych wydarzeń scenicznych. To zaś sprawiało, że w jazzie świetnie wypadały wszelkiego typu zawieszone w eterze, dzięki transparentności kabla, trwające w nieskończoność pojedyncze dźwięki, a w muzyce dawnej dla przykładu spod znaku interpretacji Jordi Savalla pieśni do Sybilli, bez oznak zbytniej lekkości głosów artystów znakomicie wypadała obecność muzyków w wielkiej kubaturze goszczącego ich klasztoru. Oczywiście za każdym razem było coś za coś, jednak zawsze odbierałem to jako czerpanie przyjemności z innego spojrzenia na ten sam materiał muzyczny, a nie niebezpieczne zbliżanie się do potencjalnego problemu. Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy. Przecież każdy z Was niejednokrotnie spotkał się z podobnym wynikiem wpięcia czegoś nowego w swój tor. A czy to bywa docelowa konfiguracja, to już zależy od potrzeb i oczekiwań zainteresowanego. Ja opisuję osiągnięty wynik, który notabene na etapie poszukiwań okablowania do streamera, z pewnością wpisałby Australijczyka na zwyczajową listę odsłuchową.
Czy tytułowy kabel jest uniwersalny? Myślę, że jeśli docelowy system nie jest nazbyt odchudzony, to nawet neutralne układanki bez najmniejszych problemów mogą się z nim dogadać. Dlaczego tak sądzę? To proste. Jak wynika z powyższego tekstu, z jednej strony powodował w dobrym tego słowa znaczeniu, za sprawą zastrzyku drive’u pozytywne przyspieszenie bicia serca, ale za to z drugiej wiedział, gdzie przebiega linia dobrego smaku. Dlatego też, jeśli chcecie tchnąć w swoje zestawy nutkę radości i swobody w prezentacji, w moim odczuciu czeka Was starcie z Curious Cables Evolved USB na ubitej ziemi. Nie widzę innej opcji.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: AVcorp Poland
Ceny: 2 649 PLN/ 0,8m; 2 849 PLN / 1m; 3049 PLN / 1,2m; 3 349 PLN / 1,5m; 3 799 PLN / 2m
Wakacje to czas odpoczynku i relaksu, więc jeśli można zrezygnować z nadwyrężania kręgosłupa a jednocześnie posłuchać czegoś nad wyraz intrygującego i nieoczywistego, to tym bardziej jesteśmy na tak. Tym oto sposobem trafiły do nas przeurocze kolumny podstawkowe Fink Team KIM, które podobno potrafią zawstydzić bardziej okazałą konkurencję.
cdn. …
Opinia 1
Z naszym dzisiejszym gościem co prawda przelotnie, ale już mieliśmy okazję się spotkać i to dwukrotnie – podczas nomen omen ostatnich edycji monachijskiego High Endu i stołecznego Audio Video Show, czyli pi razy drzwi … dwa lata temu – w 2019r. A skoro z dumą pozował przy nim sam Heinz Lichtenegger – nowy właściciel marki, oczywistym było, że jeśli tylko owa nowość dotrze do Polski z chęcią się nad nią pochylimy. I tak też, dzięki uprzejmości białostockiego Rafko, się stało a super-integra Musical Fidelity M8xi koniec końców zawitała w naszych skromnych progach. Jednak zanim przejdziemy do jej redakcyjnej wiwisekcji warto wspomnieć, iż M8xi to konstrukcja stanowiąca pomost pomiędzy erą Antony’ego Michaelsona i ww. Heinza Lichteneggera, gdyż jej projekt powstał jeszcze w okresie „panowania” poprzedniego właściciela a swój finał miał już za nowego. Całe szczęście Heinz Lichtenegger nie zastosował metody grubej kreski i zamiast rewolucji postawił na ewolucję, więc prowadzący od samego początku prace nad naszym dzisiejszym gościem Simon Querry mógł ją nie tylko spokojnie kontynuować, lecz i sfinalizować. A co do zaoferowania ma symbol dokonanej w Musical Fidelity transformacji dowiecie się Państwo z poniższej epistoły.
Najogólniej rzecz ujmując aparycję naszego dzisiejszego bohatera śmiało możemy określić mianem firmowej. Po pierwsze mamy do czynienia z nader pokaźnych rozmiarów bryłą a po drugie jej kolorystykę ograniczono do bezpiecznej czerni dyskretnie ożywionej satynowym srebrem dodatków. Do wyboru jest również wersja jednolicie srebrna. W centrum masywnego, wykonanego z grubego płata aluminium frontu umieszczono czarno-błękitny wyświetlacz a pod nim okienko czujnika IR i niewielką diodę informującą o stanie pracy urządzenia. Z kolei wzrok i tak samoistnie podąża ku dwóm potężnym gałkom, lewej pełniącej rolę selektora źródeł, pod którą przycupnął zaskakująco niepozorny włącznik i prawej – odpowiedzialnej za regulację głośności z ulokowanym w jej pobliżu przyciskiem przyciemniana wyświetlacza. I tu drobna uwaga natury użytkowej. Otóż o ile brak oporu w przypadku selektora wejść nie niesie ze sobą większych zagrożeń, to już taka sama podatność przy regulacji głośności w połączeniu z niefrasobliwością, bądź chwilą nieuwagi może skończyć się w najlepszym wypadku nieplanowaną pobudką domowników. Warto zatem mieć ów szczegół na uwadze, bądź po prostu korzystać ze znajdującego się w zestawie nienachalnie urodziwego i niestety plastikowego systemowego pilota zdalnego sterowania. Z drobiazgów natury dekoracyjnej nie wypada pominąć ozdobnego szyldu z oznaczeniem modelu w lewym górnym narożniku i nadruku z logotypem marki w prawym.
Ściany boczne zastąpiono gęsto użebrowanymi radiatorami, które dość zauważalnie się nagrzewają, co biorąc pod uwagę deklarowaną moc tytułowej integry wydaje się całkiem zrozumiałe. Z powodu ilości oddawanego ciepła stosowną perforację znajdziemy również na płycie górnej.
Rzut okiem na ścianę tylną jasno daje do zrozumienia, że żarty się skończyły. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem nader logicznie rozplanowany układ interfejsów przyłączeniowych z okupującymi flanki podwójnymi terminalami głośnikowymi. I tu kolejna dygresja, gdyż o ile w przypadku zewnętrznych par nie powinno być problemu z aplikacją przewodów zakończonych nawet masywnymi widłami, to przy wewnętrznych już tak różowo nie jest, więc lepiej zainteresować się okablowaniem zakonfekcjonowanym bananami. Jeśli zaś chodzi o we/wyjścia, to patrząc od góry mamy dwie pary wejść i pojedynczy zestaw wyjść w standardzie XLR, następnie schodząc piętro niżej znajdziemy cztery pary wejść (Aux 2 można przestawić w bezpośrednie wejście na końcówkę) i dwie (liniowe + regulowane) wyjść RCA a parter przypadł w udziale sekcji cyfrowej w składzie wejść USB, dwóch koaksjali, dwóch optycznych i pojedynczych wyjść – coax i optycznego. Koaksjale i USB akceptują sygnały PCM 24 bit/192 kHz a we/wyjścia optyczne kończą swoja pracę na 96kHz. Wyliczankę zamykają porty 12V triggera i 16 A gniado zasilające IEC C20, więc jeśli nie chcemy być zdani na znajdującą się w zestawie zwykłą serwerową „komputerówkę” a nie posiadamy przewodu zasilającego z odpowiednim wtykiem (IEC C19) oprócz zakupu samego wzmacniacza będziemy zmuszeni rozejrzeć się za kolejną sieciówką.
Wzmacniacz ustawiono na niezbyt wysokich nóżkach, które z jednej strony sprawiają, iż bryła optycznie „lewituje”, jednak jednocześnie nieco utrudnia ustawianie, więc lepiej uważać na palce.
Po zdjęciu pokrywy górnej nie sposób powstrzymać się od będącego oznaką satysfakcji uśmiechu. Centrum trzewi zajmują będące początkiem klasycznego układu dual mono dwa potężne transformatory toroidalne potrafiące pociągnąć z gniazdka 2kW. Każdy z radiatorów obsadzono dwunastoma tranzystorami bipolarnymi w układzie mostkowym – po trzy pary Sankenów STD03N/STD03P z sekcją sterującą pracującą w czystej klasie A. Wspomniana przy opisie walorów wizualnych gałka wzmocnienia współpracuje z układem scalonym Texas Instruments i z tego samego źródła pochodzi również kość DAC-a PCM5242, która z powodzeniem obsługuje PCM 32 bit/384 kHz, więc zastosowanie „lejka” w postaci interfejsów SPDIF i USB ograniczających jej pracę do 24 bit/192 kHz wydaje się trudne do racjonalnego wytłumaczenia.
Choć z racji topologii sekcji przedwzmacniacza M8xi niej jest konstrukcją w pełni zbalansowaną (aż się prosi by przełącznik HT pojawił się również przy XLR-ach) lwią część odsłuchów prowadziłem właśnie po XLR-ach. Dzięki temu w porównaniu do połączenia po RCA otrzymałem lepszą dynamikę i rozdzielczość, więc skoro w takiej konfiguracji 8-ka grała lepiej nie widziałem powodu, by jej możliwości limitować. Mowa oczywiście o połączeniach analogowych, gdyż cyfrowymi zajmę się dosłownie za chwilę. Zanim jednak to nastąpi pozwolę sobie na drobną wskazówkę natury użytkowej. Otóż nasz dzisiejszy gość pełnię swoich możliwości osiąga mniej więcej po trzech – czterech kwadransach od włączenia, zatem jeśli chcemy już od pierwszych taktów krytycznego odsłuchu cieszyć się pełnym potencjałem tytułowej amplifikacji lepiej zafundować jej godzinną rozgrzewkę. A co do samego brzmienia, to … zasiadając przed M8xi zalecam nie sugerować się materiałami promocyjnymi budującymi wizje profitów płynących z klasy A, w jakiej pracuje sekcja przedwzmacniacza. Chociaż może ujmę to inaczej. Spodziewajcie się Państwo czego chcecie, jednak niekoniecznie skupiajcie się na stereotypach dotyczących magiczności, gęstości i niemalże lampowej lepkości związanej z ową klasą, gdyż charakterowi brzmienia Musicala zdecydowania bliżej do ASX-2000 i ASX-1000 Abyssounda, czyli nomen omen A-klasowych końcówek mocy , czy nawet tranzystorowego „singla” Tellurium Q Iridium 20 II a więc konstrukcji niejako przeczącym wspomnianym stereotypom. Bynajmniej nie oznacza to, że M8xi romansuje z chłodną analitycznością, lecz tak jak wspomniałem bazowanie na nie do końca definiowalnych skojarzeniach może prowadzić do rozczarowań i nieporozumień. Skoro jednak pozbyliśmy się owego zupełnie zbędnego balastu spokojnie możemy przejść do konkretów a te są nader smakowite, bowiem już od progu słychać, że w Musical Fidelity dokonała się nie tyle rewolucja, co ewolucja i nowe – zwiastowane właśnie przez naszego gościa pokolenie, może jeśli nie deklasować, co mocno wchodzić na koło dotychczasowym flagowcom. Mówiąc wprost M8xi nie tylko czerpie pełnymi garściami ze zdobyczy flagowej Nu-Visty 800, lecz z racji większej mocy pod pewnymi aspektami wypada lep … znaczy się inaczej i na swój sposób szalenie atrakcyjnie. Mamy zatem podobną do starszego pokolenia natychmiastowość i pozorną zachowawczość jeśli chodzi o dynamikę i prowadzenie basu a zarazem niezwykłą liniowość i transparentność. Dzięki temu konstruktorom nader zgrabnie udało się uniknąć nerwowości i nadpobudliwości z jaką potężne wzmacniacze potrafią wykazywać przy repertuarze dalekim od prób wgniecenia w fotel, bądź wręcz sponiewierania słuchacza. Weźmy na ten przykład na wskroś melancholijny a zarazem szalenie złożony i wielowątkowy „Reprise” Moby’ego, gdzie obok zwyczajowej elektroniki pojawia się orkiestra symfoniczna (Budapest Art Orchestra), po którego przesłuchaniu cieszyłem się jak dziecko, że ukazał się on nakładem Detusche Grammophon a nie jakiejś mniej doświadczonej w nagrywaniu wielkich składów wytwórni. „Na Musicalu” było bowiem słychać dosłownie wszystko, czyli zarówno to, co działo się na pierwszym planie – kreowane przez szalenie ciekawe grono zaproszonych gości, czy fortepian, lecz również w dalszych rzędach. Bez zadęcia, hollywoodzkiej przesady i sztucznej spektakularności. Oczywiście kilkudziesięcioosobowy skład cechował się odpowiednią skalą i wolumenem generowanych dźwięków, lecz daleki był od potęgi i brutalności stadionowych koncertów gwiazd rocka. To nie ta estetyka, nie te środki artystycznego wyrazu. I M8xi tę konwencję doskonale rozumiał operując z precyzją i kunsztem mikrochirurga zamiast bezpardonowości operatora maszyny burzącej wyposażonej w wielką kulę. W dodatku właśnie na tym albumie jak na dłoni widać /słychać było możliwość modelowania brzmienia wzmacniacza, który z zewnętrznym lampowym źródłem (Ayonem CD-35 (Preamp + Signature) w roli CD i DAC-a z Luminem U1 jako transport plików) czarował krągłością i wysyceniem a z kolei po wpięciu Lumina w jego gniazdo USB stawiał na nieco chłodniejszą i bardziej analityczną sygnaturę. Niezależnie jednak od trybu pracy i towarzyszących mu peryferii Musical nad wyraz angażująco snuł swoja opowieść stawiając zarówno na neutralność, co naturalność a tym samym zbliżając się do przysłowiowego drutu ze wzmocnieniem. Pozwolę sobie jeszcze na moment wrócić do wspomnianej „zachowawczości” operowania dolnym skrajem pasma. Otóż 8-ka jest przykładem udowadniającym sceptykom, że kilkusetwatowa spawarka wcale nie musi na każdym kroku podkreślać drzemiącej pod jej maską mocy. Dlatego delikatne muśnięcia smyczków są zwiewne niczym misterna pajęczyna utkana pomiędzy konarami drzew, jednak gdy do głosu dochodzi bęben wielki a orkiestra gra tutti, to bądźcie Państwo pewni, że ów fakt nie umknie waszej uwadze nie tylko ze względu na bodźce akustyczne, co również masującą trzewia falę dźwiękową. Co ciekawe pomimo wrodzonej niezwykłej „punktualności” dołu pasma bas w orkiestrowym wydaniu, oczywiście z racji wykorzystywanego instrumentarium wcale nie był nazbyt „kruchy”, lecz wręcz krągły i przyjemnie obły jednocześnie dostarczając pełne spektrum informacji zarówno o samym uderzeniu, jak i pracy naciągu bębna.
Całe szczęście nie mniej satysfakcjonująco wypadają nieporównanie bardziej dynamiczne i dalekie od audiofilskiego wymuskania pozycje, jak „Under a Godless Veil” Draconian, gdzie magnetycznemu wokalowi Heike Langhans wtóruje brutalny growl Andersa Jacobssona i monumentalna ściana doomowych riffów, czy utrzymane w szaleńczych tempach „Helloween” Helloween i „For The Demented” Annihilatora. Powiem szczerze, że po taką przysłowiowa jazdę bez trzymanki sięgnąłem z premedytacją, by na własne uszy przekonać się, czy aby przypadkiem Musical nie będzie miał zapędów do przeprowadzania selekcji reprodukowanego przez siebie materiału. Okazało się jednak, że jest wręcz przeciwnie, gdyż właśnie na ostrym łojeniu w niezwykle dystyngowanym i zrównoważonym Angliku budzi się prawdziwy demon destrukcji potrafiący rozpętać prawdziwe piekło. A biorąc pod uwagę trudną do zlekceważenia moc 550 W przy 8 i 870W przy 4 Ω jaką ma do dyspozycji skala zniszczenia nader szybko osiągała iście apokaliptyczny wymiar. Tu już nie było miejsca na konwenanse. Podwójna stopa i perkusyjne blasty tłukły niczym serie z ciężkich karabinów maszynowych a wściekłe gitarowe riffy bezpardonowo smagały ognistymi biczami. Kakofonia? Dla nieobeznanych z tematem z pewnością, jednak dla miłośników gatunku to prawdziwa, suto zaprawiona siarką, ambrozja. Jeśli dodamy do tego pełną kontrolę nad głośnikami, które złapane w stalowym uścisku nie miały nawet milimetra luzu na samowolę, więc „chodziły” jak w szwajcarskim chronografie oczywistym stanie się, że prędzej Wy skapitulujecie aniżeli znajdziecie pozycję zbyt szybka, bądź zbyt brutalna dla tytułowej amplifikacji.
No i zabił mi ćwieka ten najnowszy Musical Fidelity. Niby M8xi to „tylko” wszystkomająca integra i w dodatku wcale, przynajmniej zgodnie z firmową hierarchią, niezagrażająca flagowym Nu-Vistom, co poniekąd potwierdza jej cena, a tymczasem przeprowadzone odsłuchy jasno wskazują na to, że ma ona szaloną chrapkę na w pełni zasłużone miejsce na podium. Sytuacja ta przypomina mi niedawną „zmianę warty”, jaka miała miejsce w Accuphase, gdzie właśnie młode wilczki dość bezpardonowo zaczęły wypierać starszyznę rodu. Jeśli podobną politykę prowadzi nowy właściciel Musical Fidelity, to coś czuję w kościach, że za jakiś czas możemy spodziewać się poważnych zmian w brytyjskim portfolio a jeśli pójdą one w kierunku, jaki obrał M8xi, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się cieszyć. Niech moc będzie z Wami.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tę angielską markę znają dosłownie wszyscy. Od początkującego, po wytrawnego adepta obcowania z jak najlepszą jakością muzyki. Powody są co najmniej dwa. Pierwszym jest rozpoznawalność poprzez kojarzenie jej z tak zwaną brytyjską szkołą grania, czyli pieczołowitą dbałością o dobrą prezentację najważniejszego dla naszego słuchu zakresu środka pasma akustycznego. Zaś drugim, może nie brylowanie w świadomości melomanów i audiofilów jako szczytowe osiągnięcia działu audio, choć trzeba przyznać, iż jeszcze kilkanaście lat temu, trend był zgoła inny, ale bez dwóch zdań konsekwentnie oferująca dobry, bo budzący zaufanie balans w kwestii cena produktu / jakość dźwięku. To są niepodważalne atuty jego brandu. Brandu, który chcąc pozostać w coraz bardziej obsadzonej nowymi zawodnikami grze, nie spoczywa na laurach i co jakiś czas powołuje do życia nowe konstrukcje. Oczywiście nie zapominamy Was o tym informować, czego jednym z przykładów jest nasz dzisiejszy bohater, w postaci uzbrojonego w wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy wzmacniacza zintegrowanego Musical Fidelity M8xi, wizytującego nasze progi za sprawą białostockiego dystrybutora Rafko.
Jak prezentuje się inicjator poniższej pogadanki? Naturalnie idzie tropem ostatnich działań marki na polu designu, jakim jest grający jedynie dwoma kolorami czerni i jasnej szarości i pomimo sporych gabarytów budzący zaufanie pośród klienteli wizualny spokój. Chodzi o umiejętne zgubienie przez konstruktorów nie oszukujmy się, determinowanej osiągami wzmacniacza znacząco dużej obudowy poprzez wykonanie jej w lubianej przez klientów czerni, z którą świetnie, bo z racji minimalizmu wyposażeniowego, symbolicznie kontrastują zaaplikowane na froncie manipulatory. Oczywiście to nie wszystko, bowiem wspomniany, mogący pochwalić się pokaźną wysokością awers, w celach zgubienia jego rozmiaru w górnej i dolnej części został lekko podcięty ku tyłowi. Jeśli chodzi o jego ofertę manualną, mamy do dyspozycji dwie rozrzucone na bokach wielkie, jasnoszare gałki – lewa wybór wejść, a prawa wzmocnienie, pod nimi na ich tle maleńkie, naturalnie w tym samym kolorze dwa guziki jako włącznik i wybór pracy lub wygaszenie wyświetlacza, w centrum wspomniany wyświetlacz i nieco niżej okienko odbioru fal dostarczanego jako standardowe wyposażenie pilota zdalnego sterowania oraz na samym dole diodę sygnalizują pracę urządzenia. Tak uzbrojoną przednią ściankę zdobią wtopione w nią w górnych parcelach prawej i lewej flanki nazwa modelu i logo marki. Wydawałoby się, że mimo mojego zachwytu minimalizmem na przedniej ściance sporo się dzieje, jednak zapewniam, w kontakcie bezpośrednim wszystko jest bardzo przyjazne dla oka. Przemierzając obudowę ku tyłowi, nietrudno zauważyć, iż producent w celach grawitacyjnego chłodzenia trzewi nieco grzejącego się urządzenia na górnej jej połaci zlokalizowane na bokach dwa moduły poprzecznych nacięć, zaś jako boki może nie monstrualnie wielkie, ale pokaźnej wielkości radiatory. Gdy doszliśmy do rewersu, jasnym staje się, że wspominany minimalizm wizerunkowy ma się nijak do wyposażenia konstrukcji, co udowadniają podwojone terminale kolumnowe, dwa wejścia i jedno wyjście liniowe XLR, seria wejść, jedno wyjście i jedna przelotka liniowa w standardzie RCA, oraz wejścia (po dwa) i wyjścia (po jednym) cyfrowe SPDIF oraz Optical. Oczywiście naturalną koleją rzeczy, acz patrząc na dotychczasowe rozwiązania marki w nietypowej wersji, na rzeczonych plecach M8-ki znajdziemy gniazdo zasilania z prostokątną końcówką C19. Temat całości zaś wieńczy standardowo pakowany do kartonu pilot zdalnego sterowania.
Próbując opisać brzmienie tytułowego wzmacniacza, w kwestii ogólnej prezentacji dźwięku na tle poprzedników bez jakichkolwiek podejrzeń o stronniczość mogę powiedzieć, iż jest spadkobiercą minimalnie innego, co ważne nadal fajnego, bo przyjemnie plastycznego, ale przy tym dobrze osadzonego w niskich rejestrach, dobrze nasyconego w centrum i do tego ciekawie wspartego trafiającymi w punkt najwyższymi składowych, grania starszych braci. Co dokładnie oznacza ta wyliczanka. Chodzi o to, że gdy poprzednicy potrafili wyciskać ostatnie soki wyczynowości z każdego zakresu, czasem ocierając się o przysłowiowe przegrzanie, rzeczony M8xi każdy z tych aspektów lekko tonizuje. Spokojnie, nie czyni z muzyki nudnej, bo z racji braku zjawiskowej prezentacji monotonnej papki, tylko starając się wpisać w znacznie większą potencjalną grupę docelową, inaczej prezentuje poszczególne akcenty przekazu. Dla przykładu w dolnym zakresie bas nadal jest mocny, ale mniej napompowany, środek mimo pracy stopnia wejściowego w klasie A, ciekawie wykorzystując jej dobro w postaci preferowania namacalności pierwszego planu, nie sprawia wrażenia nadmiernie ociekającego, zaś góra nadal zapewniając odpowiedni pakiet informacji jest przyjemnie stonowana. Nie zgaszona, tylko zmieniając swój blask z srebrnych w stronę złotych iskier, nie wychodzi przed szereg. Interesujące? Dla mnie tak. A czy uniwersalne? To już insza inszość, o czym postaram się napisać na bazie kilku przykładów płytowych.
Na początek woda na młyn wyspiarskiego pieca spod znaku interpretacji twórczości Claudio Monteverdiego w wykonaniu Johna Pottera z grupą The Dowland Project „Care-charming sleep”. To w większości są świetnie zaaranżowane ballady z wykorzystaniem instrumentów z epoki, których wydźwięk tak emocjonalny, jak i brzmieniowy z przecież najważniejszym na tej płycie głosem Johna Pottera włącznie, M8-ka wręcz książkowo wzmacnia. Jednak nie robi tego siłowo, przerysowując udział wokalisty na tle reszty składu, kreując go na wielkoluda, tylko umiejętnie bilansuje esencję jego popisów gardłowych nie tylko z wszechobecnym, zapewniam Was, w tym przypadku grającym jedne z pierwszych skrzypiec wszechobecnym echem, ale również energią i głośnością wtórującego mu w danym utworze czasem pojedynczego, a czasem kilku instrumentów. Wydawałoby się, że wspomniane osłabienie znaczenia skrajów pasma wespół z oszczędniejszym pompowaniem dźwięku, może zmniejszyć poczucie realizmu tego materiału, tymczasem okazało się, że owszem, jest miej wyczynowo, tylko czy sama wyczynowość pojedynczych aspektów jest ważniejsza od spójności całego przedsięwzięcia muzycznego?
Kolejnym przykładem dobrego radzenia sobie z muzyką był jazz. Owszem czasem pazur w prezentacji poszczególnych popisów instrumentalnych typu ostra jazda solo kontrabasisty Garego Peacocka na płycie Paula Bley’a „In The Evenings Out There”, ale w sobie tylko znany sposób angielski wzmacniacz bez problemu potrafił pokazać drapieżność grania tego muzyka. Prawdopodobnie pomogło w tym odchudzenie całości przekazu, co mimo zmniejszenia ostrości rysunku suma summarum okazało się być panaceum na szkodzącą szybkim zmianom tempa szarpania strun potencjalną nadwagę. Na tle pozostałych w pamięci odsłuchów z jednej strony było mniej krągło i ostro, ale za to z drugiej jakby szybciej i gładziej, co w żaden sposób nie krzywdziło tej muzyki, tylko pokazywało ją w innym świetle i zaangażowaniu innych środków wyrazu.. A co z resztą składu? Spokojnie. Biorąc pod uwagę dobrze dobrana do prezentacji masę i odpowiedni poziom oddechu, tak fortepian jak i saksofon, a nawet perkusja zgodnie ze swoimi barwowymi i energetycznymi zapotrzebowaniami bez problemu okazały się być pełnymi beneficjentami schedy szkoły grania najnowszego wzmocnienia Musical Fidelity.
Na koniec tej epistoły coś z mocno uzależnionego od reszty konfiguracji, z pogranicza wyraźnej inności, niż życzyliby sobie tego artyści. Naturalnie mam na myśli muzykę elektroniczną. Ta jak wiadomo, ma być pełna ekspresji, która w przypadku naszego bohatera jest zamierzenie ucywilizowana. Ucywilizowaniem w tym przypadku jest zwiększenie plastyki przekazu i wspomniane odejście od zbyt mocnego podkręcania wyrazistości każdego z podzakresów, bez czego komputerowe przebiegi nutowe mogą nie osiągnąć swoich celów powolnego niszczenia naszego słuchu oraz czasem wywołanie stanu bliskiego arytmii serca. To oczywiście teoria, jednak na tyle prawdziwa, że Anglik bez roszad kablowych poradził sobie z nią jedynie średnio. Jednak biorąc pod uwagę, że nie była to jakaś dramatyczna porażka, postanowiłem sprawdzić, jak na całość wpłynie zmiana okablowania na ostry w rysunku i szybkości, niedawno testowany na naszych łamach kabel sieciowy Acrolink 8N-PC8100 Performante. Efekt? Bez najmniejszych obaw o ratowanie tonącego mogę stwierdzić, iż temat warty był prób, gdyż w kwestii wyrazistości przekazu poprawiło się dosłownie wszystko. Otrzymałem dobre odcięcie istotnych niuansów od całości wydarzenia, atak i fajne wybrzmienia. Nie zrobiłem tego od początku testu, aby wpięciem samego urządzenia w swój tor sprawdzić faktyczną ofertę brzmieniową M8xi. Jednak gdybym w końcowej fazie testu to odpuścił, w moim mniemaniu byłaby to ewidentna krzywda, gdyż wiadomym jest, iż każdy z nas ma inaczej zestrojony system i wiedza, jak jakieś urządzenie reaguje na zadane warunki systemowe jest nieoceniona. Zatem wystawianie oceny czy tytułowy produkt docelowo spełnia oczekiwania w zakresie mocnego uderzenia ostrymi piskami, przesterem i trzęsieniami ziemi, zalecam po osobistym odsłuchu. Dla mnie po roszadach kablowych było może nie wyczynowo, ale zaskakująco wyraziście.
Na koniec kilka zdań o wewnętrznym przetworniku. To nie będzie jakaś wielka rozprawka, a jedynie pokazanie ewentualnego kierunku zmian w odniesieniu do posiadanego przeze mnie DAC-a dCS Vivaldi 2.0. Jaki zatem azymut wytyczyła ta procedura? Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że było to kroczenie dźwięku drogą zbliżoną do brzmienia wzmacniacza. Zrobiło się gęściej, soczyściej, ale co bardzo istotne, nadal z odpowiednim pakietem oddechu. Zatem jeśli zdecydujecie się na ten model wielofunkcyjnego wzmocnienia z szerokiej oferty wyspiarzy, pewne będzie, że obie funkcje są spójne brzmieniowo, co w przypadku korzystania ze źródła plikowego nie wygeneruje dodatkowych potencjalnych rozterek konfiguracyjnych.
Mam cichą nadzieję, że moja wersja wydarzeń testowych jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku angielskiej myśli technicznej spod znaku Musical Fidelity M8Xi podczas wyboru należy kierować się dwoma aspektami. Pierwszym i najważniejszym jest przywiązanie do muzyki pełnej barw i plastyki z jej dobrym osadzeniem w masie. Niestety, jeśli ktoś stawia na drive bez trzymanki z oczywistym kosztem sfery muzykalności systemu, z naszym bohaterem nie będzie mu po drodze. Natomiast w drugim przypadku, widziałbym go jako ewentualny czasem balsam, a czasem nawet będący ostatnią deską ratunek błędnie, bo zbyt ostro skonfigurowanych zestawów, gdyż umiejętnie wdrożoną w życie spuścizną angielskiej szkoły grania z pewnością skoryguje potencjalne potknięcia. W jakim sytuacji postawicie go Wy, tego nie jestem w stanie wyrokować. Jednak jedno jest pewne. Spędzony z MF M8xi czas jeśli nie będzie zakończony decyzją zakupową, to zapisze się w Waszych umysłach jako co najmniej przyjemny.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Rafko
Cena: 29 995 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 550 W/ 8 Ω; 2 x 870W / 4 Ω; 2 x 1.6kW / 2 Ω (peak)
Max. napięcie wyjściowe: 67 V RMS
Max. prąd wyjściowy: 105 A
Wejścia analogowe: 4 pary RCA, 2 pary XLR
Wejścia cyfrowe: 2 x Coax (max. 24 bit/192kHz), 2 x Optical(max. 24 bit/96kHz), USB B (max. 24 bit/192kHz)
Wyjścia analogowe: para RCA line out, para RCA pre-out, para XLR pre-out
Wyjścia cyfrowe: Coax (max. 24 bit/192kHz), Optical (max. 24 bit/96kHz)
Zniekształcenia THD+N: <0.004%
Odstęp sygnał/szum: > 86dB
Impedancja wejściowa: 25kΩ (RCA), 50kΩ (XLR)
Pasmo przenoszenia: 10Hz – 100 kHz
Współczynnik tłumienia: 150
Max. pobór mocy: 2000 W
Wymiary (S x W x G): 485 x 185 x 510 mm
Waga: 46 kg
Po nader miło wspominanych odsłuchach XLR-ów przyszła pora na szkockie przewody głośnikowe Atlas Mavros, tym razem z wyprowadzonym na zewnątrz systemem uziemienia Grun i wymiennymi wtykami Transpose.
cdn. …
Legendy nie powstają z dnia na dzień, lecz ich sława bywa ponadczasowa.
Holenderski gigant kablowego high-endu, Siltech, przedstawia najnowszą serię Classic Legend. Plasuje się ona w środkowej części katalogu, zastępując doskonałe Classic Anniversary, obecne na rynku od 13 lat i wprowadzone z okazji 25-lecia istnienia holenderskiej firmy. Te ostatnie dostępne będą do wyczerpania zapasów, a ich następcy, Classic Legend, to zwieńczenie 38 lat działań badawczo-rozwojowych nad najlepszymi w skali bezwzględnej produktami służącymi do przewodzenia i izolacji sygnału muzycznego pod postacią prądu. Dzięki zdobytym przez ten czas doświadczeniom i wiedzy specjaliści Siltecha opracowali szereg autorskich rozwiązań i udowodnili wiele teorii, które mogą po-twierdzić dokładnymi obliczeniami i pomiarami – obalając powszechnie obowiązujące stereotypy oraz wątpliwości niedowiarków. Siltech udowadnia, że naturalność, perfekcyj-ny timing i precyzja dźwięku są wynikiem nieustannych prac nad zastosowaniem materiałów coraz lepszej jakości, konfigurowanych w niespotykanych dotąd połączeniach i geometrii. High-endowy świat audio to jedno, ale w tym miejscu warto wspomnieć, że Sil-tech od długich lat dostarcza okablowania także producentom specjalistycznej aparatury medycznej i firmom z sektora lotniczego. W tych branżach nie można pozwolić sobie na sugestywne opowieści samozwańczych guru, a najdrobniejsze odchyłki parametrów mogą kosztować ludzkie życie. Classic Legend jest doskonałym przykładem takiego twarde-go inżynierskiego podejścia. Pomimo nie najwyższych cen przewody te oferują ekstremalnie niski poziom zniekształceń, wynikający ze znikomo małej pojemności kabli. Przekłada się to na referencyjny w swojej klasie charakter wysokich tonów, dający wyjątkową rozdzielczość brzmienia, a jednocześnie jego gładkość, wzorową równowagę tonalną i ultra-precyzyjne odwzorowanie zjawisk przestrzennych.
W serii Classic Legend znajdziemy po trzy modele przewodów głośnikowych, połączeniowych (RCA, XLR, phono i cyfrowych) oraz zasilających, zgrupowanych w trzech typoszeregach: 380, 680 i 880. Zastosowano tu po raz pierwszy innowacyjne dzieło metalurgii szlachetnej w postaci hybrydowych przewodników G9, czyli dziewiątej generacji autorskiego stopu srebra i złota, w których czystość materiału przewodnika jest blisko dwukrotnie większa niż w pierwszej generacji. Srebro charakteryzuje się najlepszym przewodnictwem ze wszystkich dostępnych metali, a jego jakość z czasem… poprawia się! W najnowszej odsłonie G9 mikroszczeliny w strukturze krystalicznej litego srebra są wypełnione złotem, dzięki któremu proces wygrzewania – czyli osiągnięcia optymalnych parametrów pracy – ulega wydatnemu skróceniu. Całości dopełnia rewolucyjna trójwarstwowa izolacja klasy militarnej, składająca się z teflonu DuPont i termoplastycznego polimeru PEEK oraz warstwy ekranującej, przy opracowaniu której szczególną uwagę zwrócono na zwiększenie odporności na zakłócenia radiowe i elektromagnetyczne, skutkującej redukcją zniekształceń harmonicznych i wzrostem dynamiki sygnału. Rozwiązania te zawdzięczamy flagowym seriom Crown. W porównaniu do poprzedniej serii Classic Anniversary gwarantują one aż 2.5-krotnie lepsze parametry elektryczne i 1.5-krotnie większą izolacyjność, a oprócz tego optymalną jakość brzmienia przewody Classic Legend dają już po mniej więcej 100 godzinach pracy.
Ceny przewodów Classic Legend są podobne do Classic Anniversary i kształtują się w granicach od trzech do kilkunastu tysięcy złotych, w zależności od rodzaju, modelu i długości.
To już 44 rok istnienia legendy techniki głośnikowej. Na tę niezbyt okrągłą, choć charakterystyczną z polskiego punktu widzenia Duńczycy gruntownie odświeżają bardzo popularną u nas, podstawową serię Emit, której monitory M10 i M20, wolnostojące M30 i centralny M15C od momentu premiery w roku 2015 zebrały liczne nagrody na całym świecie i zagościły w wielu polskich domach. W odnowionej edycji sprzed oznaczeń numerycznych zniknęła literka „M”, centralny M15C został zastąpiony większym 25C, niezwykle udane podłogowe „trzydziestki” zmalały do rozmiarów… podłogowych Xeo, a największe „50-ki” urosły do postaci trójdrożnej. Wszystkie modele zaprojektowano z wykorzystaniem legendarnych duńskich patentów głośnikowych oraz trójwymiarowego systemu pomiarowego Jupiter, wybudowanego od podstaw i oddanego do użytku w roku 2016, w centrali Dynaudio mieszczącej się w Skanderborgu.
Oprócz zmian gabarytowych Emity przeszły poważny facelifting wzorniczy. Osłony przetworników zostały wkomponowane akustycznie i kolorystycznie w panele przednie, przybyła także jedna wersja wykończenia – oprócz bieli i czerni nowe Emity będzie można zakupić także w okleinie orzechowej. Również „pod maską” wnikliwe oko wykryje poważne zmiany. Spece z Dynaudio są bowiem znani z charakterystycznego „zazębiania” oferty – nowo opracowane modele są nieznacznie droższe od swoich poprzedników, ale za to mogą pochwalić się implementacją najlepszych rozwiązań sprawdzonych przez lata w droższych, a czasami nawet flagowych konstrukcjach. I właśnie tak jest w nowych Emitach. Clou programu są charakterystyczne głośniki nisko- i średniotonowe, zoptymalizowane blisko 3 lata temu na potrzeby serii Evoke, z firmowymi membranami z polimeru magnezowo-krzemianowego MSP i podwójnymi układami magnetycznymi. Wysokie tony obsługuje Cerotar, wywodzący się wprost od Esotara Forty, opracowanego w roku 2017 przy okazji doskonałych jubileuszowych monitorów Special Forty, skonstruowanych na 40-lecie firmy. To głośnik wyposażony m. in. w jedwabną membranę zewnętrzną oraz wewnętrzną typu Hexis, autorski układ magnetyczny AirFlow i aluminiową cewkę zastosowaną także w Esotarze 3. Uproszczoną wersję tego tweetera oprócz ulepszonych Emitów zastosowano także w Evoke’ach, będących następcami klasycznych Focusów, a dokładniej czymś pomiędzy nimi a tańszymi Excite. Czyli pod względem cen bardziej te drugie, za to jakościowo – te pierwsze. Nowe Emity wyposażono także w zwrotnice zestrojone na nowo za pomocą filtrów pierwszego, drugiego i czwartego rzędu, dobranych optymalnie na potrzeby każdego modelu, nowe porty bass-reflex wyprofilowane z obu stron w celu lepszego przepływu powietrza, a także poprawione materiały tłumiące i solidniejsze obudowy. Pod względem klasy brzmienia nowe Emity dzielnie gonią Evoke’i, będąc od nich jednocześnie sporo tańsze. Trochę to skomplikowane, ale najważniejsze, że od lat doskonale zdaje egzamin. I że wszystkie konstrukcje wychodzą spod rąk ludzi zatrudnionych w Dynaudio czasami od samego początku istnienia formy, dzięki czemu znają oni wszystkie technologie od podszewki, bo… sami je wymyślali i udoskonalali. Specjaliści owi wiedzą doskonale, które rozwiązanie sprawdzi się w danym przypadku, które wymagać będzie przeprojektowania, a których stosować nie ma sensu, bo w założonym budżecie nie dadzą znaczącej poprawy walorów brzmieniowych lub użytkowych. Całą tę wiedzę mają w małym palcu, bo większość z nich uczestniczyła osobiście w projektowaniu takich legend jak Evidence, Contour, czy Audience.
Można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że najnowsze Emity to wstęp do świata prawdziwego high-endu dla miłośników muzyki dysponujących ograniczonym budżetem. To głośniki, które wywołają uśmiech zadowolenia na twarzy wytrawnego audiofila, a słuchacza nieobeznanego ze światem najlepszego możliwego dźwięku zaskoczą naturalnością, swobodą i potęgą brzmienia.
Opinia 1
Przygodę z powoli, acz systematycznie i co najważniejsze skutecznie rozpychającą się na rodzimym rynku, a tym samym w świadomości konsumentów włoską marką Ricable rozpoczęliśmy dość asekuracyjnie – od sygnałowo-prądowego zestawu wręcz nieprzyzwoicie dumpingowo wycenionych Dedalusów. Zachęceni ich ponadprzeciętnymi walorami brzmieniowymi i wspomnianą, nader korzystną relacją jakość/cena sięgnęliśmy po topowe głośnikowce z serii Invictus Reference, które również przypadły nam do gustu. Jednak ustalając szczegóły kolejnej recenzji z Instal Audio – dystrybutorem działającego w malowniczym Oleggio wytwórcy, mieliśmy dylemat co do kierunku dalszej eksploracji wiadomego portfolio. Z jednej strony mogliśmy, nieco naginając nasze stanowiące podstawowe kryterium minimum kwotowe, sięgnąć po budżetowe Magnusy i Primusy a z drugiej skupić się na dalszym poznawaniu uroków high-endowych Invictusów. I po chwili zastanowienia wybraliśmy … drugą opcję z nie wiedzieć czemu szalenie polaryzującej domeny cyfrowej, czyli wzięliśmy na redakcyjny tapet cyfrową łączówkę Invictus USB.
Pomijając fakt iście biżuteryjnej konfekcji i nie mniej łapiącego za oko umaszczenia zewnętrznej biało-niebieskiej polietylenowo – nylonowej plecionki przywodzącej na myśl Trimeresurus Insularis, czyli Żmiję Błękitną nasz dzisiejszy gość jest nad wyraz skomplikowaną i dogłębnie przemyślaną konstrukcją. Patrząc chociażby na czystość użytych przewodników sygnałowych i sposób poprowadzenia żył zasilających można zauważyć pewne podobieństwa zarówno do japońskiego Acrolinka – nader często sięgającego po miedź o czystości 7 i 8N, jak i amerykańskiego Wireworlda, który przynajmniej jeśli chodzi o przewody USB z wielką atencją traktuje zagadnienie separacji przewodników sygnałowych od zasilających. Żeby jednak sprawa była jasna – Invictus USB jest od początku do końca, czyli począwszy od samego przewodu a skończywszy na jego konfekcji, zaprojektowany przez Ricable, więc powyższe analogie są tylko analogiami ułatwiającymi umiejscowienie go w naszym audiofilskim mikrokosmosie a nie „inspiracjami” bazującymi na konkurencyjnych rozwiązaniach. Dlatego też wykonane z miedzi 7N 99.99999% MARC (Multicore Annealed Ricable Conductor) żyły sygnałowe o przekroju 0.34 mm² ułożono w asymetrycznej, skręconej geometrii koncentrycznej i zaizolowano podwójnym technopolimerem R-TEC (Ricable Technology Construction) oraz zastosowano innowacyjny system redukcji szumu RNR (Ricable Noise Reduction) oparty na półprzewodniku germanowym. Ponadto w celu zmniejszenia wpływu ekranowania (Invictus ma 5 ekranów) na pojemność przewodu i maksymalizacji izolacji zastosowano system cylindrów RCS (Ricable Cylinder System). A co do ww. ekranowania, to użyta została plecionka mylarowo – aluminiowa i oplot miedziany OFC o pokryciu 95%. Z kolei dwa przewody zasilające o przekroju 0.55 mm² poprowadzono równolegle w polietylenowej izolacji R-TEC i wielowarstwowym ekranowaniu bliźniaczym do tego zastosowanego przy żyłach sygnałowych. Całość otula powlekany cyną oplot miedziany OFC i wspomniana biało-błękitna koszulka. Korpusy wtyków wykonano z niemagnetycznego stopu o podwyższonej izolacji a same styki pokryto 24K złotem.
W telegraficznym skrócie, czyli w wersji dla tych z Państwa, którzy zamiast sążnistych elaboratów lubują się w minimalistycznych haiku i możliwie skondensowanych receptach mam dobrą informację. Bowiem Invictus USB gra zaskakująco adekwatnie do swojej aparycji – bogato i wytwornie. Krótko mówiąc wszyscy szukający iście prosektoryjnej analityczności mogą sobie dzisiejszego gościa odpuścić. Tym oto sposobem eliminując dwie powyższe frakcje możemy spokojnie przejść do naszej standardowej, kwiecistej formy wypowiedzi.
Tak jak już zdążyłem zasugerować Invictusy operują po gęstszej i soczystszej, wyrafinowanej stronie mocy. Śmiem wręcz twierdzić, iż w tym wypadku mamy do czynienia z kwintesencją nieco stereotypowego włoskiego kanonu piękna. Piękna opartego na bogactwie barw, miłej oku krągłości formy i iście organicznej homogeniczności sprawiającej, że odbiorca niejako z automatu przechodzi w tryb leniwej obserwacji aniżeli dokonuje analitycznej wiwisekcji rozgrywającego się przed nim spektaklu. Taki stan rzeczy nie oznacza bynajmniej permanentnego odciskania własnej sygnatury, czyli już bez ogródek grania wszystkiego na jedno kopyto, tylko indywidualny punkt widzenia, swoisty pryzmat, przez który przepuszczany jest znany nam i lubiany materiał. Dzięki temu „Metallica” („Black album”) Metallicy brzmi krąglej, jest bardziej dopalony emocjonalnie i dosaturowany barwowo przez co z jednej strony niezaprzeczalnie brzmi lepiej aniżeli w oryginale a z drugiej pomimo świadomości odejścia od owego oryginału nie sposób się od niego oderwać. Jest to bowiem zabieg porównywalny, oczywiście umownie, do przesiadki w domenie analogowej z wkładki ZYX-a na Miyajimę. Niby operujemy na tym samym materiale a efekt jest zauważalnie i bezdyskusyjnie różny. Podkreślam – różny, ani lepszy, ani gorszy. Po prostu różny i tylko od nas i naszych upodobań zależy, czy takim, jakim jest akceptujemy, czy też kontynuujemy pogoń za króliczkiem. Niemniej jednak natywny atak i heavymetalowy pazur ww. albumu pozostał nienaruszony a jedynie podkreślona została jego potęga a w spokojniejszych fragmentach, jak daleko nie szukając „Nothing Else Matters” śmiało można było mówić o pojawieniu się nutek karmelowej słodyczy i złotego blasku.
Skoro sięgnąłem po nieco bardziej liryczne środki artystycznego wyrazu nie mogłem odmówić sobie odsłuchu dość dyskusyjnego, kompilacyjnego albumu „Recurring Dreams” w wykonaniu odświeżonego składu (Thorsten Quaeschning, Ulrich Schnauss, Hoshiko Yamane) Tangerine Dream. Wspomniana kontrowersyjność wynika bowiem z pozornie dość przypadkowego doboru utworów, choć ich przearanżowanie i uwspółcześnienie, szczególnie jeśli chodzi o brzmienie syntetycznego instrumentarium nadało większej otwartości i głębi. Z kolei na zbyt analitycznych, czy wręcz suchych systemach całość potrafi wypaść nie tyle onirycznie, co zbyt zwiewnie operując w upośledzonej pod względem udziału najniższych składowych estetyce. A włoska łączówka ową równowagę przywraca, zapewniając odpowiednio krwistą tkankę wypełniającą kontury.
O ile jednak przy zelektryfikowanym, czy wręcz wygenerowanym na komputerowych konsolach repertuarze czy to równowagę tonalną, czy też dynamikę oceniać można, to już naturalności barw bym się nie podjął. Dlatego też w tym celu sięgnąłem po fenomenalny „Jazz At The Pawnshop 2” Arne Domnérusa, gdzie liczy się przede wszystkim jakość a nie ilość dźwięków i niezwykle istotna w jazzie umiejętność operowania ciszą. I tu niespodzianka, gdyż wydawać by się mogło iż krągłości i romantyczności tytułowego przewodu może być nie po drodze z timingiem i kluczową w powyższym nagraniu mikrodynamiką. Tymczasem Invictus świetnie się w tym repertuarze odnalazł dając nie tylko nader satysfakcjonujący wgląd w nagranie, lecz również z łatwością nadążając za partiami sekcji rytmicznej. I tu mała uwaga, o ile bowiem poczynania zasiadającego za perkusją Egila Johansena były jedynie lekko przyprószone złotem w partiach blach a werbel zyskał nieco na masie, przez co nie był już tak „chrupki” jak zazwyczaj u mnie z wpiętą Fidatą HFU2, o tyle kontrabas Georga Riedela zabrzmiał tłuściej, z akcentem przesuniętym na pudło i zauważalnym pogrubieniem strun, przez co nabrał majestatyczności, jednocześnie zwinnie unikając zbytniej misiowatości. Podobnie sprawy miały się przy symfonice, gdzie nawet dość leciwe i dalekie od współczesnej rozdzielczości i potęgi realizacje, jak „FDS – Carl Orff Carmina Burana / Loeffler” w wykonaniu Houston Symphony Orchestra & Houston Chorale pod batutą Leopolda Stokowskiego zyskały drugą młodość i niezaprzeczalny, w dodatku potężny zastrzyk energii. Zazwyczaj wycofane, wręcz wybrzmiewające z oddali, partie wreszcie materializowały się w międzykolumnowej przestrzeni a wielki aparat wykonawczy na nowo mógł w pełni zasługiwać na miano wielkiego. Co ciekawe zabieg zaproponowany przez Invictusa nie polegał na ordynarnym napompowaniu i siłowemu wypchnięciu symfoników, lecz pieczołowitemu remasteringowi i koloryzacji, tak aby finalnie uzyskać efekt możliwie zbliżony do tego, co w bodajże 1958 r. współczesnym Stokowskiemu dane było wtenczas usłyszeć. Może i z racji dość ograniczonych w końcówce lat 50-ych środków technicznych oryginał nie brzmiał tak atrakcyjnie, jeśli jednak miałbym wybierać pomiędzy „telefoniczną” wiernością taśmie matce a uwspółcześnioną interpretacją włoskiej łączówki robiącej z niej szalenie dynamiczny i realistyczny spektakl przez wielkie „S”, gdzie orkiestrowe tutti wgniata w fotel a trójkąt lśni blaskiem najczystszego srebra, to bez chwili zastanowienia wybieram włoską szkołę brzmienia, gdyż w muzyce szukam hedonistycznej przyjemności a nie katorżniczego umartwienia w imię ortodoksyjnych dogmatów.
Reasumując, Ricable Invictus USB na swój sposób interpretuje i dopieszcza przesyłane umowne zera i jedynki. Jeśli jednak oczekujecie Państwo od przewodu cyfrowego, że wniesie do Waszych systemów pierwiastek klasycznego piękna i rozkosznej soczystości, to wybór tytułowego interkonektu wydaje się oczywisty. Dzięki niemu Wasza ulubiona muzyka zyska na atrakcyjności i złotym blasku a tam gdzie do tej pory coś niedomagało pod względem masy pojawi się odrobina miłego oku i uchu ciałka.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Przedwzmacniacz liniowy: Cambridge Audio Edge NQ
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Cambridge Audio Edge M
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Chyba nikogo nie dziwi fakt, że upowszechnienie się wiedzy o wpływie okablowania na brzmienie systemów audio, oferta ww. segmentu rynku niemalże eksplodowała. Jednak nie myślę w tym momencie o tak prozaicznym dziale, jak przewody sieciowe, sygnałowe i kolumnowe, tylko związanym z przesyłanymi między komponentami pakietami uporządkowanych zer i jedynek, czyli domenie cyfrowej, gdzie producenci, dwoją się i troją chcąc sprostać rosnącym wymaganiom potencjalnych klientów. I tutaj dochodzimy do clou dzisiejszego spotkania, bowiem wspomniany kawałek chleba jakoś trzeba podzielić, w czym czynny udział chcą wziąć wszyscy z początkującymi graczami włącznie, a nie jedynie światowi giganci. Każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, dlatego nie zapominając o tych mniejszych podmiotach, z jednym z nich spotkamy się dzisiaj. Co prawda ów byt miał już kilka udanych prezentacji na naszym portalu, ale jeśli chodzi przesył sygnału cyfrowego, będzie to debiut. O kim mowa? Oczywiście idąc za tytułem tego testu, będziemy rozprawiać o włoskiej marce Ricable, która za sprawą konińskiego dystrybutora Instal Audio wystawiła do zaopiniowania kabel Invictus USB. Zatem jeśli jesteście zainteresowani, co w kwestii brzmienia ma do zaoferowania produkt spoza kablowego mainstreamu, zapraszam na kilka przelanych na klawiaturę obserwacji.
Opis budowy, jak to przy przewodach bywa, obarczony jest zdawkową wiedzą zaczerpniętą z materiałów reklamowych. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach w dzisiejszych czasach nie zdradzi know how swoich patentów, dlatego też na bazie danych na stronie dystrybutora wiemy, iż powstaniem tego modelu kierowało utrzymanie jego odpowiedniej impedancji, małej pojemności, niskiej rezystancji oraz zastosowanie jak najlepszego ekranowania. Jak włoscy inżynierowie wdrażali to w życie? Po pierwsze – zastosowali asymetryczną geometrię koncentrycznych przewodów transmitujących dane z równoległymi przewodami zasilającymi, co przełożyło się na odporność przesyłu informacji na szkodliwe bodźce z sekcji zasilania. Po drugie – w walce z zakłóceniami transmitowanego sygnału zaaplikowali izolację podwojonym dielektrykiem R-TEC a w celu zmniejszenia wpływu ekranu na pojemność elektryczną kabla użyli ośmiu cylindrów RCS (skrót firmowego rozwiązania o nazwie Ricable Cylinder System). Po trzecie i ostatnie – jako innowacyjny system redukcji szumu wdrażając w życie autorski projekt projekt RNA (Ricable Noise Reduction), otulili całość pięcioma różnymi warstwami ochronnymi. Jeśli chodzi o zastosowane wtyki, te podobnie do wszystkich wdrażanych w życie firmowych rozwiązań technicznych, również są ich mocno zaawansowanym technicznie pomysłem. Tak prezentujący się, jak zdradzają fotografie, mieniący się wariacją bieli i błękitu zewnętrznego oplotu kabel w drodze do klienta pakowany jest z zgrabne kartonowe etui.
Czym przez kilkanaście dni testu zaczarował mnie tytułowy bohater? Otóż jego największą zaletą była solidna dawka nasycenia przekazu. Muzyka daleka od znamion anoreksji, ale również nieprzekraczająca cienkiej linii niechcianej nadwagi bez najmniejszego problemu przez cały czas zachęcała mnie do streamowania kolejnych płyt. Z jednej strony soczysta, a przez to tętniąca radosnym życiem, ale z drugiej dobrze napowietrzona, bez oznak monotonności. To było ciekawe doznanie, bowiem sam pakiet zalet typu soczystość ponad wszystko bez wsparcia innych aspektów brzmienia systemu, zazwyczaj po kilku dniach zaczyna mi się, mówiąc kolokwialnie przejadać, gdy tymczasem włoski pomysł na odpowiednio uformowany przesył zer i jedynek ani przez moment nie sprawiał wrażenia w konsekwencji nudnego uśredniania słuchanego materiału. Co zapodałem, zawsze wyraźnie pokazywało nieco inny mastering. Jednak żeby nie było, celem nadrzędnym Ricable Invictus USB było pokazanie wydarzeń raczej po cieplejszej, aniżeli chłodniejszej stronie. To oczywiście miało swoje reperkusje w prezentacji różnych gatunków muzycznych, jednak wszystkich nerwusów natychmiast uspokajam, gdyż oprócz tego, że na takim sznycie grania bardzo zyskiwała muzyka stawiająca na kontemplację z jazzem włącznie, to ta z drugiego bieguna – mowa o rocku i elektronice, dla mnie bez ogólnej szkody była jedynie oczekiwanie milsza. Owszem, minimalnie wolniejsza w ataku i rysowana grubszą kreską, ale za to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki fajnie poprawiona w domenie barwy i wagi, przy odpowiednim pakiecie informacji w górnych rejestrach co dla wielu płyt spod znaku Metallicy, AC/DC, czy starych wydań twórczości Marka Bilińskiego okazywało się być wręcz zbawienne. Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy. Przecież wielu z Was ma w swoich kolekcjach takie zmasakrowane realizatorsko „kwiatki” i wie, jak umiejętne tchnięcie w nie odrobiny nasycenia staje się pewnego rodzaju wodą na młyn przyjemnego obcowania z nimi. Nagle oprócz pławienia się w znanym często na pamięć samym wsadzie merytorycznym – często krzyku, który jest chlebem powszednim tego rodzaju muzyki, zaczynamy czerpać przyjemność z przyswajania takiego materiału w oparciu o znacznie większą soniczną homogeniczność, wprost przekładającą się na jego lepszą namacalność. I wiecie co? Właśnie tę wyważoną ingerencję w słuchany materiał uznałbym w opiniowanym kablu jako największy pozytyw. Dopalić przekaz potrafi wielu. Jednak zrobić to, a przy tym go nie udusić, na poziomie jakości dźwięku oferowanego przez włoski USB wie niewielu. Do czego piję twierdzeniem o umiejętności podkręcania muzyki w kwestii barwy i wagi? Oczywiście do wymienionej na samym początku twórczości typu muzyka dawna, czy jazz. Tak, jeden i drugi nurt wręcz kocha dobre osadzenie w masie, jednak jako środek zapobiegawczy przeciw ich nadwadze lub utraceniu lotności, przekaz musi cechować dobry pakiet informacji i oddechu. Bez tego ani rusz, gdyż z naszego ulubionego materiału zrobi się niestrawna, a nawet wręcz nudna klucha. Na szczęście włoski kabel fenomenalnie nad tym panował, co sprawiło, że podczas całej przygody z takimi tuzami jak Jordi Savall, czy rodzime trio RGG, ani razu nie udało mi sią złapać go na beznamiętnym „smęceniu”, czym udowodnił, że przy odrobinie wiedzy praktycznie każdy rodzaj muzyki można podać gęsto i soczyście, a przy tym interesująco.
Z racji procesów testowych mam w pamięci, jednak gdy sami prześledzicie dotychczasowe propozycje kablowe włoskiego ogiera Ricable, okaże się, że tak jak wcześniej sieciówki i głośnikowe, również tytułowy kabel USB kroczył drogą malowania świata w estetyce dobrego nasycenia. Co istotne, w przypadku źródeł mogących pochwalić się dobrą rozdzielczością, nasycenia dalekiego od przekraczania przyzwoitości. Po co to piszę? Już wyjaśniam. Otóż jedynymi potencjalnymi klientami, którzy w momencie zainteresowania włoską ofertą powinni mieć się na baczności, są posiadacze już na starcie nazbyt krągłych zestawów. Co prawda, nasz bohater może pochwalić się bardzo dobrym bilansem wagi i swobody prezentowanej muzyki, jednak jeśli wepniecie go w siedlisko totalnego braku transparentności, z nie swojej winy może tego nie uciągnąć. Myślę jednak, że po latach lektury naszych soundrebelsowych starć z elektroniczną materią dokładnie wiecie, o co w tej zabawie chodzi i tak ekstremalne układanki są ocierającą się o osobiste spotkanie z Yeti, niedorzecznością. A jeśli tak jest, w moim mniemaniu podczas poszukiwań kabla USB obowiązkowo powinniście spróbować przed momentem opisanej, ciekawie doprawionej włoskiej kuchni.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Instal Audio
Ceny: 1 419 PLN / 0,5m; 1 509 PLN / 1m; 1 599 PLN / 1,5m; 1 789 PLN / 2m; 1 969 PLN / 3m; 2 339 PLN / 5m
Dane techniczne
Pojemność: 29 pF/m
Impedancja: 90 Ω
Rezystancja: 45 Ω/km
Maks. odległość transmisji: 35 m urządzenia zasilane USB, 50 m urządzenia zasilane oddzielnym zasilaczem
Średnica zewnętrzna: Ø 16 mm
Materiał przewodnika: Czysta miedź 7N 99.99999% MARC (Multicore Annealed Ricable Conductor)
Średnica żył: 0.08 mm
Konstrukcja przewodników: UR System (Asymetryczny system skręcania specyficzny dla przewodów USB)
Przekrój przewodnika zasilającego: 2 x 0.55 mm²
Ekranowanie przewodnika zasilającego: Mylar i Aluminium + oplot miedziany OFC z pokryciem 95%
Geometria przewodnika zasilającego: Równoległa
Izolacja dielektryczna przewodnika zasilającego: Polietylen R-TEC (Ricable Technology Construction)
Przekrój przewodnika transmisji danych: 2 x 0.34 mm²
Ekranowania przewodnika transmisji danych: Mylar i Aluminium + oplot miedziany OFC z pokryciem 95%
Geometria przewodnika transmisji danych: Koncentrycznie skręcony
Izolacja dielektryczna przewodnika transmisji danych: Podwójny Technopolimer R-TEC (Ricable Technology Construction)
Technologia RNR (Ricable Noise Reduction) zawarta w przewodniku transmisji danych: Półprzewodnik germanowy
Ekranowanie wewnętrzne: 8 x cylinder system RCS (Ricable Cylinder System)
Ekranowanie zewnętrzne: Oplot miedziany OFC, powlekany cyną
Ochrona zewnętrzna: Osłona o wysokiej zwartości polietylenu / nylonu
Materiał wtyków: korpus ze stopu niemagnetycznego o podwyższonej izolacji, wtyki pozłacane 24-karatowym złotem
Lutowanie wtyków do przewodów: Lutowane ręcznie specjalnym eutektycznym stopem Sn (Cyny) / Ag (Srebra) / Cu (Miedzi)
Brytyjski specjalista, firma The Chord Company, zaproponowała wyjątkowy produkt, który dopełnia jej ofertę kabli – wtyczki zmniejszające szumy sygnału urządzeń audio.
GroundARAY to produkt nowej generacji służący do redukcji szumów o wysokiej częstotliwości, który podłącza się do nieużywanych gniazd w sprzęcie audio-wideo. Rozwiązanie to oferuje ścieżkę o niskiej impedancji dla szumu HF, znacząco obniżając poziom szumów produktu danego urządzenia.
Każdy wtyk GroundARAY jest budowany ręcznie w fabryce Chord Company w Wiltshire, łącznie z samymi komponentami systemu. GroundARAY składa się z szeregu urządzeń absorpcyjnych połączonych za pomocą wysoce zaawansowanego systemu podwójnego złącza o bardzo dużej przepustowości. Złącza wykonane są w wysokim standardzie, co wymaga czasochłonnego ręcznego montażu przez techników fabrycznych.
Choć z pozoru wydaje się to fanaberią, elementy tego typu od lat stosowane są w przemyśle medycznym i obronnym. The Chord Company jest firmą wywodzącą się z branży profesjonalnego audio i nigdy nie oferuje czegoś, co nie przeszło rygorystycznych testów pomiarowych i odsłuchowych w jej siedzibie. Technika stojąca za GroundARAY okazała się prawdziwym objawieniem dla jej inżynierów i pozwoliła na dodatkowe obniżenie szumów w systemie audio, do czego dążą stosując ekranowania we wszystkich typach swoich kabli.
Już dziś warto więc wypróbować GroundARAY, ponieważ może się okazać, że to ostatni element układanki, który spowoduje, że wreszcie usiądziemy zadowoleni przed systemem audio i w spokoju posłuchamy ukochanej płyty, nie martwiąc się już więcej o dźwięk.
Opinia 1
Bohaterem dzisiejszego spotkania będzie urządzenie, które wydaje się być sztandarowym przykładem ofiary około-covidowych lockdownów oraz wszelakiej maści pandemicznych przeciwności losu. Nie sposób bowiem inaczej traktować sytuacji, gdy na początku października 2020 w świat idzie informacja o nowym flagowcu a pierwsze dostawy rzeczonego cudu techniki zaczynają dopiero docierać do lokalnych odbiorców dosłownie na kilka dni przed tegorocznymi wakacjami. Z drugiej strony warto mieć świadomość, że pośpiech i mniej bądź bardziej nerwowe próby znalezienia zamienników używanych do tej pory komponentów przy nader ograniczonych mocach przerobowych (rządowe limity liczebności załogi) nie są najlepszym pomysłem. Tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę fakty, iż nie dość, jak już zdążyłem wspomnieć, mamy do czynienia z urządzeniem topowym, to jeszcze pochodzącym od producenta, który na większość swoich wyrobów daje ni mniej ni więcej, tylko … 20 lat gwarancji. Mowa oczywiście o kanadyjskim Brystonie i jego najnowszym i zarazem najbardziej zaawansowanym przedwzmacniaczu BR-20, który zanim został pokazany na forum publicum, na deskach kreślarskich swoich projektantów i w firmowym drzewie genealogicznym miał zupełnie inny symbol. Jaki i co spowodowało jego zmianę o tym dowiecie się Państwo w dalszej części niniejszej epistoły.
Większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę z zasad rządzących procesami produkcyjnymi, czyli mechanizmów sprawiających, iż zrodzony w głowie jakiegoś pasjonata pomysł znajduje nie tylko swe fizyczne urzeczywistnienie w postaci pojedynczego egzemplarza, lecz przede wszystkim trafia do masowej produkcji. Ba, nawet w sytuacji, gdy nie wymyślamy koła na nowo, tylko bazujemy na posiadanym doświadczeniu i obecnych w portfolio produktach li tylko je udoskonalając, rekonfigurując czyli metaforycznie budując nowy byt z posiadanych już „klocków” powyższe praktyki nadal obowiązują. Ot taki Lego Technic dla dużych dzieci stosujących się nie tylko do nadrzędnych procedur. Podobnie było, a raczej miało być, z naszym dzisiejszym bohaterem. Głównym założeniem przyświecającym jego konstruktorom była maksymalna integracja z zachowaniem najwyższych standardów tak konstrukcyjnych, jak i brzmieniowych ujęta w nader zgrabne motto „Downsize Your Rack, Upgrade Your System”, czyli „zmniejsz swoją szafkę (poprzez redukcję obecnych tamże komponentów), upgrade’uj swój system”. I tym oto sposobem zrodził się pomysł, by w standardowych rozmiarów korpusie zmieścić najwyższej klasy przedwzmacniacz liniowy, DAC i streamer. Wzięto zatem na warsztat preamp BP-26, przetwornik BDA-3 i moduł streamujący, z którym mieliśmy do czynienia podczas testów BDP-π, który znalazł się później w trzewiach BDA-3. W rezultacie wbudowany DAC spokojnie radzi sobie z sygnałami PCM 384 kHz/24bit i DSD 256 (DSD x4) a jeśli kogoś najdzie ochota na rozszerzenie dostępnych w standardzie portów o HDMI, to DSD przyjmie również przez nie, sygnał wizyjny 4K HDR przekazując dalej. Jeśli zaś chodzi o ww. „malinkę”, to upgrade’owano ją do specyfikacji Raspberry Pi 4 z mocniejszym procesorem, większą ilością RAM-u, gigabitowym Ethernetem i USB 3.0. Dzięki temu zapewniono obsługę sygnałów PCM do 384kHz i DSD do DSD128, oraz obsługę serwisów streamingowych jak TIDAL, Qobuz, Apple Music, etc. Z drobiazgów natury technicznej nie wypada nie wspomnieć, iż komunikacja pomiędzy malinką a DACiem odbywa się po USB, a nie jak w przypadku BDA-3 po I²S, dzięki czemu sygnał DSD przesyłany jest natywnie, a nie konwertowany do PCM, jak to ma miejsce u starszego rodzeństwa.
Co ciekawe opcjonalna karta przedwzmacniacza gramofonowego jest odpowiednikiem zewnętrznego phonostage’a BP-2 plus funkcjonalność rozszerza wspomniany powyżej opcjonalny moduł HDMI. A co do nazwy, to ww. projekt pierwotnie nosił symbol BP-18, jednak aby uhonorować zmarłego we wrześniu 2020 prezesa – Briana Russella, który przepracował w Brystonie ponad 45 lat zmieniono go na BR-20. I jeszcze jeden drobiazg, czyli kwestia gwarancji. Otóż na urządzenia analogowe wiadomy producent zwykł jest dawać 20 lat, jednak w przypadku BR-20 sprawa jest o tyle skomplikowana, że mamy do czynienia z komponentem z nader bogato rozbudowaną sekcją cyfrową a urządzenia z tego obszaru objęte są standardowo pięcioletnią gwarancją. I taka też przypadła w udziale BR-20, z małą furtką. Ze względu bowiem na modułową budowę nasz tytułowy preamp daje możliwość przyszłego upgrade’u a tym samym … przedłużenia gwarancji. Mała rzecz a cieszy.
Jednak przejdźmy do konkretów, czyli do tego co widać na pierwszy rzut oka. Na początku warto wspomnieć iż dostarczony, dzięki uprzejmości MJ Audio Lab, egzemplarz jest pierwszą i na chwilę obecna bodajże jedyną sztuką, jaka dotarła do Polski. Masywny, aluminiowy front gości po lewej stronie czytelny a zarazem niewielki wyświetlacz (w momencie regulacji głośności wskazania zajmują całą wysokość matrycy) pod którym umieszczono gniazdo słuchawkowe i czujnik IR (na wyposażeniu jest pilot). Następnie mamy czternaście diod informujących o parametrach wejściowych sygnałów cyfrowych i dwie dodatkowe wskazujące na ustawienia zbalansowania kanałów wraz z dedykowanymi im przyciskami. Diod i przycisków jest z resztą więcej. Bowiem piętro niżej napotkamy dziesięć przycisków i diod odpowiedzialnych za wybór źródeł cyfrowych i cztery komplety analogowych. Do tego dochodzi przycisk wyciszenia i włącznik główny umiejscowione u podstawy otoczonego aureolą kolejnych 36 punktowych iluminatorów masywnego pokrętła głośności. Jednak pomimo tego pozornego zatłoczenia BR-20 en face prezentuje się zaskakująco surowo, jednak nie jest to surowość „garażowa”, wynikająca z ograniczonych środków, lecz surowość podporządkowana ergonomii, by po kilku dniach użytkowania obsługiwać preamp niejako z zamkniętymi oczami nie zastanawiając się co i gdzie kliknąć, czy też być zdanym na łaskę i niełaskę zawsze zapodziewającego się pilota. Bądź co bądź jego przeznaczeniem jest nie tylko sprawianie czysto hedonistycznych doznań zblazowanej złotouchej zgrai, lecz ciężka studyjna praca.
Rzut oka na ścianę tylną jasno daje do zrozumienia w jakich barwach rysuje się przyszłość audio. Sekcję analogową reprezentują jedynie dwie pary wejść RCA, dwie pary XLR-ów a z wyjść mamy zdublowane XLR-y. W końcu sekcja analogowa jest w pełni zbalansowana, więc jak widać nie chciano psuć jej desymetryzatorem na wyjściu, tym bardziej, że firmowe końcówki również są zbalansowane i po XLR-ach po prostu grają lepiej. Z kolei cyfrową dwa AES/EBU, dwa coaxiale i taki sam duet Toslinków. Nad nimi nie mogło zabraknąć obowiązkowego w dzisiejszych czasach wejścia USB. Najwyższe piętro przypadło w udziale opcjonalnym czterem wejściom i jednemu wyjściu HDMI. To jednak nie wszystko, gdyż prawą flankę we władanie otrzymał zestaw gniazd Ethernet i czterem USB dedykowanym pamięciom masowym oraz przewidzianym do sterowania preampem RS232, USB i Ethernet. W sumie daje nam to obsługę … czternastu (!) źródeł analogowych i cyfrowych, co śmiało możemy uznać za nie lada wyczyn jak dla typowo stereofonicznego przedwzmacniacza.
Jak to jednak w przypadku Hi-Fi i High-Endu bywa oprócz wyglądu i zagadnień natury ergonomicznej nie wiedzieć czemu znaczna część potencjalnych odbiorców zdecydowanie większą wagę przykłada do … dźwięku. Oczywiście to niewinny żart, gdyż jeśli tylko ktoś zapadł na audiophilię nervosę , to nawet takie atrakcje jak design rodem z sowieckiej radiostacji z okresu zimnej wojny (vide Audio Tekne), czy też konieczność osobnej regulacji lewego i prawego kanału (Air Tight ATM-300R) są zupełnie pomijalne, gdyż liczy się tylko i wyłącznie dźwięk. Sęk w tym, że Bryston swoje urządzenia oferuje na dwóch, wydawać by się mogło mocno nie tyle zantagonizowanych, co poniekąd niezbyt zazębiających się w obszarze oczekiwań rynkach – pro-audio i Hi-Fi/High-End. Kanadyjskie specjały muszą być zatem funkcjonalne, niezawodne i dla jednych zupełnie pomijalne sonicznie w torze a dla drugich, czyli mówiąc wprost nas – skrzywionych i w nieskończoność goniących króliczka, stanowić kolejny krok w drodze do audiofilskiej nirwany. Jak oceni go studyjna branża nie mam bladego pojęcia, choć nie ukrywam, iż jestem szalenie ciekaw ich opinii, jednak wszystkich tych, z drugiej strony barykady, którzy liczą na górnolotne metafory i kwieciste opisy kolosalnych zmian, jakie nasz dzisiejszy gość wniósł w mój dyżurny tor muszę rozczarować. Chociaż … nie. Zróbmy inaczej. Na początek, wszystkim tym z Państwa, którzy jeszcze nie mieli przyjemności z powstającymi w Peterborough (Ontario) komponentami gorąco polecę lekturę naszych wcześniejszych refleksji ich poświęconym ( BDP-2 & BDA 2, BP26 & 4B SST2, BDA-3, BDP-π, 4B³) dzięki czemu, mam przynajmniej taką nadzieję, zyskacie jako-takie pojęcie o reprezentowanej przez Brystona szkole brzmienia a tym samem łatwiej będzie Wam wpisać BR-20 w odpowiedni kontekst. Umowny „problem” z tytułowym – kanadyjskim wytwórcą jest bowiem taki, iż jego „zabawki” dźwięku „nie robią”, co poniekąd jest zaprzeczeniem większości stereotypów, wyobrażeń i oczekiwań audiofilsko zorientowanych odbiorców. Są to bowiem kolejne inkarnacje przysłowiowych „drutów ze wzmocnieniem” pozbawione praktycznie własnego charakteru a tym samym dematerializujące się sonicznie w torze tuż po ich wpięciu. Podobnie jest z BR-20, jednak mając na uwadze, iż jest to nad wyraz funkcjonalne 3½w1 (ta ½ to wzmacniacz słuchawkowy) nie wypada mi potraktować go po łebkach autorytatywnie stwierdzając, z resztą zgodnie z definicją ks. Benedykta Chmielowskiego zawartą w „Nowych Atenach”, iż „Koń, jaki jest, każdy widzi”, lecz warto byłoby choć w kilku słowach scharakteryzować jego główne funkcjonalności.
Na pierwszy ogień poszła sekcja streamera, gdyż byłem szalenie ciekaw, czy po dalekiej od intuicyjności i bezobsługowości konfiguracji BDP-π ktoś w Peterborough wyciągnął stosowne wnioski. I … z radością mogę stwierdzić, iż wnioski zostały wyciągnięte, gdyż po wpięciu 20-ki do domowej sieci jedyne co tak naprawdę należy zrobić, to z dowolnego, posiadającego przeglądarkę internetową urządzenia należy wybrać adres http://my.bryston.com/ i dostęp zarówno do obsługi całego urządzenia, jak i podpiętych pod nie (obecnych w lokalnej sieci) dysków sieciowych, a po zalogowaniu się na swoje konta również serwisów streamingowych, staje przed nami otworem dzięki niezwykle intuicyjnemu interfejsowi … Manic Moose. Szybkość działania webowej apki jest przy tym zadowalająca, choć dodawanie blisko 10-godzinnej (ponad 170 utworów) playlisty z soundtrackiem do pierwszych trzech sezonów „Lucifera” wymagało chwili cierpliwości. Za to do stabilności i ergonomii apki nie miałem najmniejszych uwag – okładki i parametry odtwarzanych albumów wyświetlały cię od razu a jedynie miłośnicy MQA mogą marudzić z tytułu braku wsparcia dla tego formatu. Z kolei jeśli chodzi o dźwięk oferowany przez ww. moduł, to może nie będę oryginalny, ale inaczej aniżeli neutralnym i zarazem naturalnym określić się go nie da. Chodzi bowiem o fakt, iż jego charakter a raczej jego niemalże całkowity brak powoduje, że jeśli włączymy „Going to Hell” The Pretty Reckless będziemy przekonani o zadziorności i iście garażowej siermiężności naszego gościa a z kolei przy „Taboo” Maxa Richtera będziemy szli w zaparte, że to ciemne, wręcz oleiste, acz zarazem niezwykle rozdzielcze granie. Kameleon? Nie. Po porostu każdy z powyższych albumów został nagrany zupełnie inaczej a BR-20 jedynie ów fakt nam uwidocznił. Z jednej strony mamy zatem spontaniczną gitarową nawałnicę z ostro zarysowanymi riffami, pełnymi świdrującego blasku przyprószonego ziarnistością blach i nie mniej emocjonalną warstwę wokalną serwowaną przez intrygującą, blisko nas stojącą Taylor Momsen. Z kolei u Richtera scena jest po wielokroć głębsza, obszerniejsza, odsunięta za linię kolumn i spowita niepokojącym mrokiem z którego wyłaniają się kolejne, powstałe na komputerowej konsoli, bądź reprodukowane przez całkowicie naturalne instrumentarium dźwięki. O ile jednak przy Rocku Bryston stawia na atak i bezpośredniość, o tyle przy oscylującym pomiędzy muzyka ilustracyjną a współczesną soundtracku otrzymujemy ze zdecydowanie większa pieczołowitością oddaną gradację planów i strukturę nie tylko samego nagrania, lecz również definicję poszczególnych instrumentów. Nie mniej realistycznie wypadają obecne tamże, podkreślające klimat wokalizy.
Przesiadka na sekcję DAC-a okazuje się kolejnym krokiem ku transparentności i rozdzielczości. Dostajemy wszystko to, co prześle źródło i tu niespodzianka. Bowiem do tej pory uważałem swojego dyżurnego Lumina U1 Mini za dość krągło i wręcz „analogowo” (oczywiście to metafora) grający transport. Podobnie z resztą brzmi zazwyczaj mój Ayon CD-35 a tymczasem z Brystonem oba pokazały swe nie do końca oczywiste – nieco bardziej transparentne i neutralne oblicze. Bez wyostrzeń, cykania i podkreślania sybilantów, ale z wglądem w tkankę, precyzyjnie kreślonymi konturami źródeł pozornych i swobodą wynikającą z otaczającego je powietrza.
Niejako na deser zostawiłem podstawową funkcjonalność naszego gościa, czyli przedwzmacniacz liniowy. I tu kolejne zaskoczenie, gdyż kierując się zarówno wspomnieniami, jak i notatkami zachowanymi z testów BP26 okazało się, iż BR-20 jest podobnie jak 4B³ dla 4B SST2 kolejnym stopniem rozwoju, gdzie iście atawistyczna dla Brystona analityczność i neutralność ewoluują w kierunku rozdzielczości i naturalności. Różnica na papierze może niewielka, ale proszę mi wierzyć, że przy odsłuchu zasadnicza. Szukając analogii nie sposób nie odnieść się do testowanych na naszych łamach rodzimych pasywek Vinius audio – czyli ultra przejrzystej TVC-03 i bardziej „krągłej” TVC-04, wśród których nasz Bryston wpisywałby się gdzieś pomiędzy, nie mając ani tak dopieszczonych i lśniących najwyższych tonów 3-ki, ani tak przyjemnie zarysowanego jak 4-ka dołu. Złośliwi mogliby w tym momencie powiedzieć, że w związku z powyższym jest „letni”, bądź nijaki, jeśli jednak dążymy do prawdy, lub jak kto woli tego, co tak naprawdę zostało zarejestrowane na materiale źródłowym, to gorąco polecam posłuchać „Concerto for Piano and Orchestra No. 5, 'Emperor’ Op. 73” (Allegro, Adagio un poco mosso i Rondo (Allegro)) w wykonaniu Cleveland Orchestry pod Georgem Szellem i dopiero potem wypowiadać się w temacie. Może nie będzie tak spektakularnie, bądź tak słodko jak u konkurencji, jednak im dłużej właśnie z takim przejawem prawdomówności będziemy obcować, tym częściej alternatywne pomysły na dźwięk proponowane przez współpretendentów do audiofilskich laurów będziemy traktowali jako mniej, bądź bardziej ciekawe, acz jednak niezaprzeczalne interpretacje otaczającej nas rzeczywistości.
Reasumując Beyston BR-20 nie stara się na siłę przypodobać publice. Robi jedynie to, do czego został stworzony i robi to nie tylko świetnie, co jest określeniem nie tylko nad wyraz pojemnym, lecz zarazem mało konkretnym, co przede wszystkim szalenie rzetelnie, obsesyjnie wręcz trzymając się oryginału, czyli tego, co na praktycznie dowolnym nośniku zostało zarejestrowane. Ponadto w iście błyskawicznym tempie obwieszcza nam wszelakie, dokonywane w towarzyszącym mu systemie zmiany i to zarówno jeśli chodzi o elektronikę, lecz i najprzeróżniejszej maści okablowanie i akcesoria. Na pytanie czy właśnie poprzez swoją prawdomówność i ową rzetelność przypadnie wszystkim do gustu odpowiedź jest jedna i oczywista – nie. Nie wszyscy bowiem chcą z prawdą obcować na co dzień i jak na dłoni widzieć/słyszeć wszystko to, co w danym nagraniu „siedzi”. Jeśli jednak kogoś interesowałoby moje prywatne zdanie, to nie mam nic przeciwko temu, by słyszeć dokładnie to i dokładnie tak, jak ludzie stojący za konkretnymi nagraniami, i o ile tylko los będzie dla mnie łaskawy z chęcią dokooptuję do swojego 4B³ nie tylko tytułowy przedwzmacniacz, a raczej 3½w1 pozwalające wyeliminować dodatkowy streamer i DAC-a, lecz również swojego czasu goszczące w naszej samotni PMC i to nawet bez dodatkowych modułów basowych. Ot taki mały recenzencki dream. Tylko tyle i aż tyle.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Przedwzmacniacz liniowy: Cambridge Audio Edge NQ; Vinius audio TVC-04
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Cambridge Audio Edge M
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Gdybym miał ocenić komponenty audio z rynku profesjonalnego ustami typowego audiofila, wymieniłbym co najmniej trzy cechy. Po pierwsze – jako niekwestionowany plus na tle działu konsumenckiego, są stosunkowo tanie. Po drugie – zazwyczaj służąc do ciężkiej pracy czy to w studio, czy na wyjazdach, z jednej strony cechuje je spora wytrzymałość na zmęczenia mechaniczne, ale z drugiej są niezbyt ładne, a czasem nawet koszmarne z wyglądu. Zaś trzecim – pewnie nie uwierzycie, ale jest ich nazbyt rozbudowana na potrzeby zwykłego człowieka konfiguracyjność, w której zwykły zjadacz chleba nie ma szans się rozeznać. Zgadzacie się ze mną? Nie odpowiadajcie, jestem pewien, że tak, bowiem są to opinie wzięte żywcem ze spotkań z ludźmi z marnym skutkiem próbującymi okiełznać ten kawałek, bardzo obiecującego wycinka działu audio. Na szczęście coraz więcej marek okupujących segment producencki nie zarzucając działań na macierzystym rynku, jako wysublimowaną odnogę głównego nurtu próbuje wejść do ogródka dla zwykłego Kowalskiego. To na chwilę obecną nie jest jakiś wielki wysyp, ale tak bez zastanowienia mogę podać choćby niemieckiego producenta zewnętrznych zegarów taktujących sygnał cyfrowy Mutec, których sam używam oraz mającego już na naszym portalu swój debiut kanadyjskiego Brystona. Owszem, wygląd ich komponentów może nie przypomina wyrobów włoskich mistrzów spod znaku Sonus fabera, czy Pathosa, ale trzeba powiedzieć, że nieco w tej materii się postarali. Mało tego. Ograniczyli do niezbędnego minimum ilość opcji konfiguracyjno-regulacyjnych, co sprawia, że nagle diabeł staje się nie taki straszny, jak go malują. Jaki cel ma powyższy wywód? Oczywiście jako wprowadzenie do przyjrzenia się oczekiwanej od ponad pół roku nowości wspomnianego Brystona, w postaci będącego dedykowanym partnerem oferowanej jakiś czas końcówki mocy 4B³, wyposażonego w opcję przetwornika cyfrowo/analogowego o raz streamera plików przedwzmacniacza liniowego BR-20. Zainteresowani? Jeśli tak, zatem zapraszając do poniższego opisu brzmienia tytułowego Kanadyjczyka, spieszę donieść, iż jego wizytę w naszym OPOS-ie, tak jak poprzednio zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi MJ Audio Lab.
Podobnie do końcówki mocy, również przedwzmacniacz liniowy od progu aż krzyczy, że ma konotacje z rynkiem pro. Oczywiście powodem jest, mimo zatrważającej ilości wszelkiego rodzaju manipulatorów, przyjazny dla oka a zarazem ascetyczny wygląd. Nieco przybliżając jego bryłę, najbardziej rzucającym się w oczy elementem jest wykonany z grubego płata aluminium, z lekko ściętymi krawędziami, mieniący się odcieniem srebra front. Jak zdążyłem napomknąć, jest on ostoją zorientowanego nieco nad dolną krawędzią przez prawie całą szerokość, wieloguzikowego i wielodiodowego poziomego szaleństwa, z przerywnikami typu osadzone z lewej strony okienko wyświetlacza i tuż pod nim gniazdo słuchawkowe oraz z prawej otoczona kolejną serią diod gałka wzmocnienia. Przyznacie, że robi wrażenie, Jednak pragnę Was uspokoić, gdyż nie będę robił wyliczanki – po bliższe poznanie wszystkich opcji zapraszam do lektury instrukcji obsługi, tylko jakby w obronie Kanadyjczyka dodam, iż obsługa jest intuicyjna i trochę wymuszona ilością produktów w jednej skrzynce (pre + DAC + streamer). Kontynuując wizualną podróż ku tyłowi, mijamy pozbawioną jakichkolwiek fajerwerków czarną połać dachu i boków urządzenia. Zaś po dojściu do tylnego panelu okazuje się, że ten w konsekwencji zapewnienia obsługi trzech funkcji powiela tym razem przyłączeniowe szaleństwo awersu. Mianowicie patrząc od lewej, znajdziemy na nim sekcję wejść i wyjść analogowych w standardzie XLR i RCA w centrum również bogaty pakiet terminali cyfrowych na wewnętrzny przetwornika typu USB, AES/EBU, TOSLINK, SPDiF, lekko z prawej zestaw gniazd obsługujących streamer w postaci gniazd LAN i USB, natomiast na prawej gniazdo zasilenia IEC. Jako dopełnienie funkcjonalności producent dołącza do BR 20-ki co prawda trącającego trochę myszką, ale za to czytelnego pilota zdalnego sterowania.
Jak przystało na przedstawiciela rynku profesjonalnego, w przypadku BR-20 w kwestii pokazania informacji nie tylko podanych mu z zintegrowanego odtwarzacza CD w opcji przedwzmacniacza, ale również zapisanych na płytach CD otrzymując sygnał z zewnętrznego transportu podczas korzystania wewnętrznego DAC-a, jak i w kwestii plików zaprzęgając do pracy wbudowany streamer, nie pozostawia złudzeń, że w eterze ma pojawić się dosłownie wszystko. Bez owijania w bawełnę, tylko prawda o swobodzie wybrzmiewania oraz szybkości narastania sygnału, a przez to natychmiastowości odpowiedzi systemu na zadany materiał muzyczny. To jest na tyle zjawiskowe, że gdy się do tego dorośnie, ciężko jest się w takiej prezentacji doszukiwać jakichkolwiek nawet nie problemów, tylko choćby minimalnie szkodliwych niuansów. Skąd to wiem? Po latach testowych batalii w okowach swojego muzycznego sanktuarium, przekonałem się, że pierwszą najważniejszą cechą dobrego komponentu audio jest niezatajanie tego, co chcą nam przekazać muzycy. Ja wiem, każdy z nas ma inny wzorzec, jednak naginanie rzeczywistości do swoich, w 90 procentach przypadków mocno koloryzujących świat muzyki preferencji, odbywa się ze szkodą dla jej naturalności. Zgadza się, będzie na swój sposób piękna, bo taką sobie wymarzyliśmy i pod taki sznyt skonfigurowaliśmy zestaw, ale to dla profesjonalistów oznacza klasyczne świętokradztwo i profanację. Według nich nie tędy droga mości panowie audiofile i melomani, co w moim odczuciu z powodzeniem pokazuje dzisiejszy bohater z Kanady. Czy to znaczy, że Bryston był żylasty, bez energii i dobrze osadzonego body, jak anorektyczka przed zejściem z tego łez padołu? Nic z tych rzeczy, o czym postaram się skreślić w kilku poniższych zdaniach.
Otóż nasz bohater nawet przez moment nie zapominał o dobrej krawędzi dźwięku i jego oddechu wspieranego mieniącymi się milionem iskier wysokimi tonami, jednak przez cały czas kontrolował wagę całości. Oferta brzmieniowa w głównej mierze nastawiona była na fajny drive i transparentność, ale mimo mojego optowania za solidniejszym udziałem średnicy i plastyki w przekazie, przez kilkanaście dni z BR 20-ką ani razu nie złapałem go na przekroczeniu cienkiej linii nadinterpretacji konturowości dźwięku i udziału w nim najwyższych rejestrów. To zaś naturalną koleją rzeczy fenomenalnie promowało nurty typu jazz spod znaku wszelkich składów trio ze szczególnym wskazaniem Tomasza Stańki z obecnie występującym jako autorski byt Marcinem Wasilewskim Trio na płycie „Lontano” i im podobnych. Z jednej strony otrzymałem lotność przeszkadzajek bębniarza, z drugiej mocną i zebraną w sobie pracę powoływanej do życia przez niego stopy, a na tym tle dostojny, bo dobrze oparty w masie i dźwięczny fortepian oraz nie tylko spinającą wszystkie wspomniane instrumenty w jedną całość, ale przy okazji często wprowadzającą mnie w trans czasem majestatyczną, a innym razem przenikliwą trąbkę. Nic, tylko ze szklaneczką dobrego Single Malta zgasić światło i napawać się dwoma bardzo istotnymi podczas tego odsłuchu aspektami, czyli w pierwszym rzędzie maestrią muzyków, a w drugim, sposobem zawieszenia ich na rozległej w szerz i w głąb, przy okazji bardzo czytelnej wirtualnej scenie, co chyba nie będziecie zdziwieni, bez jakiegokolwiek poczucia nieprzyzwoitości z racji odłożenia dalszej części testu na kolejny dzień, z przyjemnością uczyniłem.
Kolejnym przykładem nawet nie trzymania na wodzy, tylko w pełni świadomego wykorzystywania swoich umiejętności przez opiniowany przedwzmacniacz była muzyka rockowa spod znaku Nirvany – „Nevermind” i elektroniczna – „Liminal” w wykonaniu The Acid. Co w tym przypadku oznacza wdrażanie w życie swoich walorów? Otóż w duchu tej muzy było ostro i szybko – to jak pisałem, jest clou naszego spotkania przy muzyce, ale w tym wszystkim bez problemu znajdowałem wystarczającą do oddania mocy wszystkich źródeł dźwięku, pozwalającą czy to gitarom, perkusji, czy wokalizie w rocku oraz sztucznym niskim pomrukom w elektronice, dawkę masy. Naturalnie bez specjalnego kolorowania, tudzież próbującego przypodobać się większej liczbie miłośników muzyki, uplastyczniania owych bytów, tylko brutalne pokazanie ich drapieżności. Zastanawiacie się, czy to dobry ruch? Powiem tak. Gdy głęboko w duchu bez problemu skłaniam się ku przyznaniu Kanadyjczykom 100% racji, to z dużą dozą prawdopodobieństwa twierdzę, iż oni nie widzieli innej możliwości. Chcecie mułu i ociężałej prezentacji, szukajcie gdzie indziej. Niestety konotacje z rynkiem pro na taką ekstrawagancję nie pozwalają. Pozwalają za to zderzyć się z bliską interpretacją zapisanych na płytach założeń muzyków i realizatorów. I za to, po zapoznaniu się ze sposobem na dobry dźwięk według Brystona, z przyjemnością inżynierom z tej stajni dziękuję.
Na koniec z racji opisu powyższych obserwacji przy wykorzystaniu jedynie funkcji przedwzmacniacza, kilka zdań w oparciu o wewnętrzny przetwornik. Oczywistym jest, że gdy zrezygnowałem z zewnętrznego DAC-a dCS-a na rzecz wbudowanej opcji, temat rozdzielczości nieco zmienił jakość. Jednak co istotne, nie był to dramat, tylko lekkie uśrednienie tych samych założeń. Konsekwentnie smakowałem świetny atak i szybkość oparte na dobrej masie, z tą tylko różnicą, że z lekkim niedopowiedzeniem najdrobniejszych niuansów. Niuansów, które jeśli ktoś ich wcześniej nie słyszał, z wyśmienitym obcowaniem z ukochaną muzyką nie będzie miał najmniejszych problemów. To nadal będzie w dobrym tego słowa znaczeniu, jazda bez trzymanki. Pod pełną kontrolą przyzwoitości, ale bez poszukiwania czaru, tam gdzie go nie ma.
Mam nadzieję, że swoje doznania opisałem wystarczająco zrozumiale. Mianowicie chodzi mi o fakt zrozumienia, że jeśli lubicie pławić się w przerysowanym barwowo świecie muzyki, dzisiejszy bohater nie jest dla Was. Jednak zapewniam, to nie on jest innowiercą, tylko Wy, gdyż muzyka ma żyć i tętnić energią, a nie sączyć się z głośników jak syrop. Czy to oznacza, że potencjalnego zainteresowanego mają cechować zapędy masochistyczne? Nic z tych rzeczy. Wystarczy otwartość na muzykę przez duże „M”, wówczas podobnie do mnie, osobnika lubiącego czasem nieco mocniej podkolorowaną prezentację, będziecie w stanie jeśli nie od razu zakochać się w sposobie prezentacji Brystona, to przynajmniej na początek ją zrozumieć i być może z czasem nawet do niej dorosnąć. Ja mam to za już sobą. Co prawda na znacznie wyższym pułapie cenowym i z pomocą konkurencji, ale w duchu specyfiki grania elektroniki spod znaku klonowego liścia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: MJ Audio Lab
Ceny:
Bryston BR-20: 26 500 PLN*
Opcja Phono: 5 000 PLN*
Opcja HDMI: 6 000 PLN*
*- Ceny uzależnione od kursu CAD
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 20 HZ – 20 kHz
Odstęp sygnał/szum: 110 dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: ≤ 0,0003%
Zniekształcenia THD+N (20 HZ – 20 kHz): ≤ 0,0006%
Pobór mocy: 45W; 0,5W Standby
Wymiary (S x W x G): 43 x 11,6 x 33 cm
Waga: 5,5 kg
Prawdopodobnie wielu z Was już po samych bohaterach poniższego testu zdążyło się zorientować, iż zaczynem do opisania takiego zestawu okablowania systemu audio nie rządził żaden przypadek. To nie było zwykłe przyjrzenie się im jako takim, chociaż tekst przyjął taką formę, tylko w głównej mierze pokazanie ich walki z największym wrogiem obcowania z muzyką w wersji cyfrowej. Co mam na myśli? Oczywiście chodzi o przeciwnika numer jeden wszelkich muzycznych przesyłów zero-jedynkowych, jakim jest sławetny jitter. Do jego ograniczania zaprzęgamy wiele różnych patentów. Od specjalnie zaprojektowanego okablowania, przez różne protokoły samego ich przesyłu, przejmowanie zarządzania taktowaniem takich pakietów przez jeden z bezpośrednio współpracujących ze sobą urządzeń, po zastosowanie generujących ich wzorcowy układ zegarów zewnętrznych. Jak wynika ze znajdującej się pod każdą epistołą stopki, prywatnie postawiłem na ostatni sposób walki ze wspomnianym złem, który oczywistą koleją rzeczy determinował pojawienie się w zestawie odpowiedniego okablowania. Nie będę rozpisywał się na temat tego ostatniego tematu, tylko powiem, że mimo bezkresnej oferty światowej nie było łatwo i koniec końców po wielu próbach padło na w pełni satysfakcjonujący mnie set amerykańskiego specjalisty Shunyata Research w postaci kabli zegarowych Sigma Clock (3 sztuki) i sieciowych Sigma NR (2 sztuki). I gdy tak od prawie dwóch lat żyłem sobie w błogim zadowoleniu, że nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, nieoczekiwanie odezwał się Audiofast – łódzki dystrybutor zaoceanicznej marki z propozycją podjęcia kolejnej testowej rękawicy. Jak można było się spodziewać, rozmowa dotyczyła próbnej zmiany posiadanych już jakiś czas kabli na nowy model sieciowych – teraz Shunyata Research V2 NR i wyższy zegarowych model Shunyata Research Omega Digital Clock. Oczywiście bez najmniejszych problemów przystałem na propozycję, której finał soniczny, jeśli jesteście zainteresowani, opisałem w kilku poniższych akapitach.
Przyglądając się przewodom sieciowym w kwestii budowy, te idąc za informacjami producenta nie są konsekwencją jedynie kosmetycznych zmian starszej wersji, tylko nowym wcieleniem na bazie doświadczeń z wprowadzonej obecnie najwyższej serii w portfolio marki Omega QR/XC. Naturalną koleją rzeczy na drobiazgowe informacje w tej materii nie mamy co liczyć, dlatego też opisując je, wspomnę jedynie o kilku oficjalnie podanych danych. Po pierwsze, w standardzie oferowane są w długości 1.75 m z opcją przedłużenia na zamówienie. Po drugie, przewodniki wykonano na bazie srebra i miedzi, gdzie wspomniany szlachetny kruszec jest oferującym szybkość i rozdzielczość rdzeniem, a czerwonozłoty pierwiastek wprowadzającą do przekazu ciepło i wypełnienie otuliną. Po trzecie, jak wskazuje nazwa modelu, kabel uzbrojony jest w filtr wielostopniowo i szeroko-pasmowo redukujący szum współpracujących ze sobą komponentów. Po czwarte, wtyki to rozwiązania firmowe, w postaci ułatwiających redukcję mikrowibracji obudów z włókna węglowego i wykonanych z czystej miedzi styków. Zaś po piąte, tak otulony w mieniącą się połyskiem czarną plecionkę produkt w końcowej fazie przechodzi proces wygrzewania – Kinetic Phase Inversioin Process – na opracowanym przez firmę procesorze „Blackbird”.
Temat okablowania zegarowego wygląda następująco. Już sama nazwa informuje, iż w tym przypadku mamy do czynienia z od niedawna wprowadzoną na rynek flagową linią Omega. Zastosowane w nich przewodniki bazują na najczystszej monokrystalicznej miedzi OFE C101, SPC lub Ohno lub monokrystalicznym srebrze PCOCC. Tak wysokie jakościowo półprodukty, z oznaczoną kierunkowością przepływu sygnału jako opatentowane przez Shunyatę przewody ArNI, według opinii producenta oferując niską absorbcję dielektryczną, wyjątkową odporność cieplną oraz wysoką wytrzymałość elektryczną, odznaczają się przy tym bardzo pożądanymi cechami typu: zmniejszanie szumu fazowego oraz znaczącą redukcją przechowywania i oddawania transjentów. Ale to nie koniec ważnych informacji, bowiem Amerykanie dla utrzymania żądanej impedancji danego rodzaju kabla nie tylko skrupulatnie przestrzegają zasady stosowania odpowiedniego splotu przewodnika, dielektryka i ekranującej całość plecionki – proces PMZ Precision Matched Impedance, ale również wykorzystywania zapewniających daną wartość wtyków, czyli w tym przypadku BNC 75 Ohm. Kolejną cechą modelu Omega jest zastosowanie na jednym przewodzie dwóch baryłek skrywających hybrydowe moduły TAP/CMODE. Pierwszy redukuje polaryzację sygnału elektromagnetycznego, zaś drugi jest filtrem biegnącego wzdłuż przewodów szumu zniekształceń współbieżnych. Zwieńczeniem procesu produkcyjnego kabla Omega Clock podobnie do reszty oferty tego brandu, jest oczywiście bliźniaczy do opisywanego w przypadku sieciówki, proces wygrzewania KPIP.
Aby zrozumieć, co testowane okablowanie wprowadziło do posiadanego zestawu, muszę opisać wynik zastosowania poprzedników. Otóż jak zaznaczyłem, dobranie odpowiedniego seta nie było łatwe. Mimo wielu porób wynik nie bilansował dźwięku w żądany, czyli bliski prawdzie i moim oczekiwaniom sposób. Oczywistym jest, że prawda z racji innej percepcji tego samego materiału dla każdego z nas jest nieco inna, jednak dobrze byłoby, aby przekaz cechowała maksymalna transparentność, co ważne, a nawet najważniejsze, zjawiskowa rozdzielczość, dobre nasycenie i odpowiednia energia. Czy taki osiągnąłem? Powiem tak. Jeśli bazując na zawsze wymuszanych jako wypowiedź bez owijania w bawełnę, opiniach często odwiedzających mnie gości, dostawałem pozytywny feedback nie tylko od wielbicieli zestawów tranzystorowych, ale również zagorzałych piewców lamp – typu „świetna motoryka, a mimo to nic a nic nie brakuje mi z lampy”, to chyba udało mi się dojść do fajnego poziomu jakości słuchanej muzyki. Owszem, trochę czasu na to poświęciłem, ale finał jest niezły, I w takim stanie nieposkromionego jak średniowieczny rycerz ducha podchodziłem do opisywanego dzisiaj starcia. Co prawda przygotowany na trudną walkę o swoje racje, jednak w prawie stu procentach pewny swojego. Niestety to był błąd, gdyż nieoczekiwanie z całej potyczki wyszedłem na przysłowiowej tarczy. Może nie rozbitej w drobny mak, jednakże na tyle sponiewieranej, że testowana zbieranina nie opuściła już mojego pomieszczenia. Co takiego się stało? Może nie uwierzycie, niestety wszytko to, o czym w swoich materiałach reklamowych o rzeczonych kablach pisze producent. Czyli? Spokojnie, z racji zastosowania metody progresywnego oceniania zestawu, całość wyłożę w dwóch uzupełniających się akapitach.
Pierwszym krokiem była zmiana okablowania zegarowego. Dotychczas mogłem pławić się w zjawiskowo czarnym, pozbawionym jakichkolwiek przebarwień tle jako blejtram do namalowania zarezerwowanego dla szczytowych osiągnięć segmentu High End świata muzyki. Muzyki pełnej energii, idealnie zwizualizowanej na bezkresnej wirtualnej scenie, a przez to zjawiskowo namacalnej. Tak myślałem przynajmniej do momentu wpięcia testowanych szarych eminencji od taktowania sygnału zegarowego. Niestety pakiet łączówek Omega Clock wszystko mocno przewartościował. Nagle okazało się, że dotychczas idealne wycięte byty brzmiały nie tylko w sposób zawoalowany w postaci wszechobecnej mgiełki, to również cechowało je rozmycie w domenie krawędzi, w skutek czego lekko przerysowując wynik, odznaczały się cechami pewnego rodzaju anoreksji spowolnienia i niedopowiedzenia. Piszę w ten sposób, gdyż ku mojemu zaskoczeniu wpięcie nowych zegarówek w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie trochę, ale dramatycznie zmieniło ich projekcję. Spokojnie, nie było jakiś pozaziemskich fajerwerków, tylko konsekwentna praca nad dokładniejszym pokazaniem tego samego materiału. Po prostu wspomniane przed momentem rozmycie krawędzi zostało zebrane w sobie, oferując znacznie ostrzejszą, jeszcze bliższą prawdy kreskę, w efekcie odbieraną jako poprawę esencjonalności dźwięku, co natychmiast przełożyło się na znacznie lepszy odbiór kontrastu pomiędzy szumem tła i rysowanymi na nim poszczególnymi wydarzeniami. Mało tego. Takie działanie pozytywnie wpłynęło na szybkość realizacji zapisanych na płycie danych, czego wręcz idealnym przykładem była płyta „Le Nozze Di Figaro” pod Teodorem Currentzisem w japońskim masteringu oficyny SONY – zaznaczam, że to istotny parametr tego wydawnictwa. Ta kompilacja pozbawiona jest recytatyw, przez co pokazuje najbardziej ciekawe nie tylko tekstowo, ale również muzycznie wybrane kawałki. W wyniku tych wyborów dostajemy pakiet wybitnych emocjonalnie i energetycznie przebiegów nutowych tak wokalnych, jak i orkiestrowych. Już zaproponowana przez „agresywnego” w prowadzeniu orkiestry Currentzisa, pokazująca świetny timing i natychmiastowość uderzenia nas dźwiękiem pełnego składu orkiestry, uwertura daje przedsmak tego, co dzieje się w dalszej części krążka. Mam nam myśli unaocznienie słuchaczowi drzemiącej w niej energii i gdy wymaga tego lub umożliwia to materiał muzyczny, umiejętności wywołania przez nią czasem niespodziewanego trzęsienia ziemi. A to dopiero przedsmak przenikającej się w dalszej części współpracy owych instrumentalistów z potrafiącymi sprostać ich wyzwaniom solistami. Nie wiem jak Wy, ale ja po włożeniu tej płyty do transportu nie jestem w stanie wyjąć jej wcześniej, niż po powrocie lasera do stanu zero. To zawsze jest dla mnie pewnego rodzaju narkotyk, który podczas testu dostał zjawiskowego, ale zaznaczam, ani krzty przerysowującego zamierzenie artystów, kopa. Teoretycznie po raz kolejny zderzyłem się z bardzo dobrze znanymi mi na przemian atakiem, energią oraz melancholią muzyki i wokalizy, z tą tylko różnicą, że z dotychczas niespotykanym przeze mnie realizmem. Nie podejrzewałem, że to może się wydarzyć, ale się wydarzyło. Jednak co w tym wszystkim było najgorsze – w domyśle najlepsze, to nie był koniec amerykańskiego pokazywania palcem, jak brzmi, na ile to możliwe, realnie odtworzona muzyka, gdyż po opisanej poprawie szybkości narastania sygnału, wyraźnym wzmocnieniu jego energii i kreowania wszelkich wydarzeń na dotychczas niespotykanie czarnym tle, kolejnej lekcji zwiększania namacalności słuchanej muzyki zaznałem po zmianie okablowania sieciowego.
Uprzedzając nieco fakty, zmiana sieciówek w konsekwencji odsłuchu okazała się być pewnego rodzaju nokautem. W duchu łudziłem się, że w najlepszym wypadku doświadczę kosmetyki posiadanej prezentacji, na co w zaniepokojonym kolejnymi zakupami duchu po cichu liczyłem. Niestety jako kosmetykę odebrałbym lekkie przesunięcie wagowe ulubionej muzyki w stronę jej ewentualnego zagęszczenia lub odchudzenia, a czasem większe jej otwarcie tudzież stonowanie. Tymczasem wynik był zgoła inny. Otóż bez względu na swoją mentalną porażkę miło jest mi oznajmić, iż po roszadach kablowych największą metamorfozę przeszła rozdzielczość prezentacji z największym wskazaniem na jej dolne rejestry. Na domiar „złego” byłem w trakcie słuchania ulubionej muzyki jazzowej spod znaku RGG „Szymanowski”. To z jednej strony jest granie na emocjach wszechobecną, czasem przecinaną pojedynczymi instrumentalnymi frazami ciszą, ale za to z drugiej bardzo wymagające od systemu bezkompromisowej rozdzielczości. Nie rozjaśnienia, czy odchudzenia, bowiem odbiłoby się to negatywnie na wiernym oddaniu wielkości, wagi i energii będących bohaterami tej sonicznej przygody instrumentów – fortepianu, kontrabasu i perkusji. Jak wspomniałem, słowem kluczem usłyszanych zmian okazała się być sprowadzająca moje dotychczasowe doświadczenia z tego typu muzyką do przysłowiowego parteru, zjawiskowa rozdzielczość. Nie wiem, jak to się stało, ale opisaną w poprzednim akapicie, już obsypaną superlatywami prezentację energii dźwięku jako wynik zmiany kabli zegarowych na Omega Clock, sieciówki Shunyaty Sigma V2 NR podczas procesu testowego w sobie tylko znany sposób znacząco podkręciły. Mianowicie zaprezentowały całość z nigdy wcześniej nie słyszaną, teraz znakomicie rozróżnianą drobiazgowością. I nie mówię tutaj jedynie o popisach pianisty, czy kontrabasisty, tylko w głównej mierze grze bębniarza. Oczywiście to przekładało się na całość, jednak największe wrażenie robiła niegdyś wydawało mi się wyczynowa projekcja tego ostatniego muzyka. Najdrobniejsze uderzenia, czy muśnięcia w jakikolwiek bęben, bez względu czy wykorzystywał duży, czy mały kocioł – choć przysłowiowa, często prezentowana jako monotonne „bum” stopa robiła największe wrażenie – teraz w jakże realny sposób zostały rozebrane na najdrobniejsze czynniki proste. Zaznaczam, że poszukiwane, bowiem zaskakująco bogaty pakiet informacji wspierała umiejętnie zbilansowana, dbająca o uniknięcie przerysowania całości, waga dźwięku. Nie było ani zbyt ostro, ani lekko. Po prostu w punkt. Czy to był standard dla pełnego spektrum muzycznego? Powiem tak. Jeśli tak świetnie wypadł bardzo wrażliwy na najdrobniejsze aspekty brzmienia systemu jazz, to z automatu w identyczny sposób wizualizowała się każda twórczość. Powód? Dla testowanego dzisiaj seta okablowania, kilka banalnych. Po pierwsze – poprawie uległy atak i szybkość dźwięku. Po drugie – zyskała ostrość jego rysunku. Po trzecie – wręcz wystrzeliła w kosmos rozdzielczość. A po czwarte – idąc za informacją sprzed kilku chwil, wszystko odbyło się w oparciu o umiejętnie dobraną masę i nasycenie przekazu. Jeśli zbierzemy te cztery punkty w całość, zapewniam, iż słowo porażka, nawet w najbardziej stronniczych opiniach piątki naszych bohaterów nie będzie miała najmniejszej racji bytu.
Nie do końca wiem, jak zinterpretujecie powyższy test. Powodem jest zastosowanie przeze mnie tytułowego okablowania do pracy z sekcją zewnętrznych zegarów, co na chwilę obecną pośród szerokiej rzeszy miłośników muzyki, jest jeszcze stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Jednak biorąc zaistniałą sytuację na zdrowy rozsądek, to nadal są urządzenia elektroniczne, zatem ocena brzmienia łączących je z resztą zestawu kabli powinna być zbieżna z przykładowym wzmacniaczem lub dzielonym odtwarzaczem. Czy identyczna? Z prostego powodu odmienności Waszych zestawów od mojej konfiguracji raczej nie. Jednak zapewniam, wnioski mają szansę zmierzać w podobną stronę. Czy zatem na bazie tego twierdzenia jest to okablowanie dla wszystkich? Mając na uwadze opiniowany zestaw nie tylko w całości, ale również jako selekcjonowane występy, z niesionego przez Shunyata Research Sigma V2 NR oraz Omega Clock dobra z małym wyjątkiem powinni skorzystać dosłownie wszyscy. Co to za wyjątek? Jak się pewnie domyślacie, chodzi o posiadaczy nazbyt lekkich wagowo i zbyt jasnych systemów. W tych przypadkach amerykańskie wyciskanie z muzyki maksimum jakości, z winy potencjalnych zainteresowanych, a nie producenta okablowania, może okazać się bolesne. Reszta kochającej muzykę populacji homo sapiens w moim odczuciu do wszelkich prób na własnym organizmie ma w pełni uzasadnione zielone światło.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma Clock
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dydtrybucja: Audiofast
Ceny
Sigma v2 NR: 17 500 PLN / 1.75 m + 800 PLN
Omega Digital clock 75 Ohm: 15 000 PLN / 1.25m + 500 PLN (dopł. za dod. 0,25m)
Dane techniczne Sigma Omega Clock
Typ kabla: PMZ coaxial
Impedancja przewodu: 75 Ohm
Złącza: BNC-75
Przewodniki: ArNi®/ PCOCC Silver
Dielektryk: Fluorocarbon
Moduły hybrydowe TAP/CMODE: 2 szt.
Kondycjonowanie KPIP: 4 dni
Standardowa długość: 1 m
Sigma V2 NR
Przewodniki: VTX-Ag
Przekrój: 6 AWG (13,3mm2)
Wtyczki: CopperCONNTM z bloku czystej miedzi w obudowie karbonowej
Redukcja zakłóceń: 12dB
Standardowa długość: 1.75m
Najnowsze komentarze