Monthly Archives: kwiecień 2014


  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiofil 2014 – spotkanie 4

Opinia 1

Choć zimę w tym roku mieliśmy łagodną a w międzyczasie wiosna zdążyła wybuchnąć miliardem kolorów i zapachów (alergicy wszystkich krajów łączcie się) jakoś tak się składało, że ilekroć wybieraliśmy się na „Audiofila” zaliczaliśmy pogodowy armagedon. Kiedy tegoroczną edycję inaugurował katowicki RCM jechaliśmy w strugach marznącego deszczu a gdy podczas kolejnego spotkania do zalet Magnepanów przekonywali panowie z Audio Forte nad Polską był taki niż, że po czterech 400 ml energy drinkach z czerwonym bykiem w herbie czuliśmy się jak po pawulonie. Tym razem niestety miało być podobnie. Praktycznie od warszawskich rogatek do samej stolicy Dolnego Śląska mieliśmy tzw. opad ciągły. Całe szczęście zjeżdżając z obwodnicy Najwyższy się nad nami zlitował ukazując swe łagodne oblicze i pozwalając choć przez chwilę odpocząć wycieraczkom. Korzystając z zaistniałych jakże pięknych okoliczności przyrody i mając kilkadziesiąt minut zapasu uznaliśmy, że nieuprzejmością z naszej strony byłoby odrzucenie zaproszenia Daniela Dudy z Fusica i rozpoczęliśmy wizytę we Wrocławiu od małej czarnej i kilku, jeszcze ciepłych, tłoczeń sygnowanych przez włoskiego Gold Note’a.

Naładowani pozytywną energią i ciekawi nowych wrażeń stawiliśmy się chwile po 12-ej w Hotelu Radisson Blu, by utrafić w mowę powitalną organizatora całego zamieszania – niezmordowanego Piotra Guzka. Jak zwykle i tym razem nie zabrakło humorystycznych dykteryjek i przekomarzania się z zaproszonym gościem – Panem Wojciechem Szemisem (Szemis Audio Konsultant) prezentującym system Audio Note’a. W skład klasycznego, brytyjskiego zestawu weszły:
– odtwarzacz CD: CDT-3
– przetwornik DAC 2.1X Signature,
– gramofon AN-TT-2 z zasilaczem PSU-2, ramieniem ARM-Three i wkładką IO-2,
– przedwzmacniacz M2 Phono,
– monobloki Quest Silver,
– kolumny AN-E SPE HE
– firmowe okablowanie (m.in. głośnikowe AN-D i interkonekty z 3 poziomu (AN-S))
Oczywiście nie mogło w tak zacnym towarzystwie zabraknąć użyczonego na potrzeby tegorocznej edycji Audiofila przez Asus Polska Sp z o.o. przetwornika Asus Essence 3 Hi FI USB DAC, z którym Piotr Guzek, jak już nie raz i nie dwa mieliśmy okazję się przekonać, jest niezwykle silnie związany emocjonalnie.

Wiedząc jaka jest kubatura hotelowego pomieszczenia z pewną, w dodatku całkiem sporą, dozą niepewności czekaliśmy na pierwsze dźwięki, jakie miały popłynąć z niewielkich i dosuniętych niemalże do samej ściany kolumn. O dziwo, te jakby się zdawało wymarzone do niewielkich pokoi „podstawkowce” nie dość, że nie dostawały zadyszki, to jeszcze wypadały zdecydowanie bardziej przekonująco, niż na dwudziestu kilku metrach zajmowanych z reguły podczas warszawskiego Audio Show w Sobieskim. Nie było to „wyczynowe” brzmienie lansowane przez niektórych, biorących czynny udział w „wyścigu zbrojeń” producentów. Lecz klasyczne, rasowe, przepiękne oldschoolowe Hi-Fi, jakie niestety coraz zadziej można spotkać. Rozkładanie dźwięku w tym przypadku na czynniki pierwsze nie miało sensu, gdyż liczyła się całość. Całość podana w organiczny i do szpiku kości homogeniczny sposób. W dodatku był to chyba pierwsza prezentacja, na której tor cyfrowy nie tylko zbliżał się jakością do analogowego, ale (przynajmniej dla części słuchaczy) potrafił w bezpośrednim starciu na konkretnych nagraniach wypaść bardziej przekonująco. Żeby było ciekawiej oprócz ukochanej przez Piotra klasyki i jazzu Pan Wojciech nie omieszkał niczego nie spodziewającej się publiczności zaserwować tak orzeźwiających specjałów jak druzgoczące jakąkolwiek znaną ludzkości linie melodyczne dzieła Karlheinz’a Stockhausen’a, z których kakofonia wygenerowana przez bodajże krowie dzwonki była najbardziej strawną propozycją. Proszę wybaczyć mi w tym momencie niewiedzę i nieosłuchanie, lecz patrząc na miny zgromadzonych nie byłem w swych traumatycznych doznaniach osamotniony. Jak się później miało okazję tego typu perełki pan Wojtek trzyma na „specjalne okazje” i korzysta z nich między innymi w przypadkach zbytniego zagęszczenia atmosfery podczas listopadowej wystawy. Jak pokazuje historia już kilka taktów z tak wysublimowanymi dźwiękami potrafi skutecznie wypłoszyć nawet najtwardszych zbieraczy prospektów, dzięki czemu spokojnie można przewietrzyć pomieszczenie i wrócić do odsłuchu czegoś zdecydowanie mniej kontrowersyjnego.
Tym razem ta krótka demonstracja siły miała jedynie pokazać drzemiący w tylko pozornie słabowitych monoblokach potencjał dynamiczny, które potwierdziła z resztą późniejsza playlista zawierająca np. masującą trzewia niemiecka muzykę elektroniczną.

Czwarta edycja Audiofila była miłym powrotem do normalności. Do grania, które po pierwsze ma sprawiać czystą przyjemność z odsłuchu a po drugie, które nie musi kosztować majątku. Szemis Audio Konsultant udowodnił, że bez zbędnego napinania i ściągania urządzeń ze szczytu cennika można zestawić system, który po prostu gra muzykę i to niezależnie od medium, jakim się go nakarmi.

Marcin Olszewski

Opinia 2

W ostatni kwietniowy weekend (26-27.04.2014r.) odbyła się kolejna impreza z cyklu Audiofil. Organizacji tego przedsięwzięcia podjął się znany szerokiej rzeszy bywalców koncertów jazzowych – Piotr Guzek, wspierany przez władze miasta Wrocław, będącego gospodarzem tego wydarzenia. Jak już prawdopodobnie Państwo wiecie z naszych relacji, każdy odcinek tej sagi jest osobnym bytem jednego z zaproszonych salonów lub dystrybutorów sprzętu audio. Mają wolną rękę, dlatego możemy zakosztować szerokiej gamy cenowej i jakościowej zestawów generujących dźwięk w kontrolowanych i identycznych dla wszystkich warunkach, pozwalając tym formułować jakieś może nie do końca autorytatywne wnioski, ale przynajmniej punkt widzenia. Ja nie odważyłbym się całkowicie skreślić jakiegokolwiek produktu tylko na podstawie takiego kontaktu, ale niestety znam kilka osób zdolnych do takich posunięć, będących ich wolnym wyborem i prawem. Sądzę, że to jest konsekwencja zbyt dużej pewności siebie, ale na szczęcie nie o nich dzisiaj jest mowa. Konkludując ten akapit, chciałbym zwrócić wszystkim uwagę na dość ważny fakt, iż stolica Dolnego Śląska jest bardzo przyjaznym „grodem” dla braci audiofilskiej (tej zdroworozsądkowej i tej wszystkowiedzącej) decydując się na wieloodcinkowość tych spotkań i gratuluję jej takich władz. Ok., wystarczy tej laurki dla organizatorów, wracamy na ziemię.

Bohaterem tej odsłony „Audiofila” był warszawski dystrybutor Szemis Audio Konsultant, który ze swojego port folio wybrał na ten dzień markę będącą przedmiotem kultu sporej grupy słuchaczy w Polsce i na świecie. Możecie się Państwo śmiać moją wzmianką o kultowości, ale gdy będąc w grupie ludzi fascynujących się jakością dźwięku, wypowiemy magiczne słowa „Audio Note”, rozmowa skieruje się na całkowicie inne tory. Ta marka wynoszona jest na ołtarze prze wielu wiernych użytkowników, jak również przez przypadkowych słuchaczy, za konsekwentnie pielęgnowany od początku swojej działalności sznyt grania. Niestety tutaj nie ma półśrodków, albo się podoba, albo „dziękuję, postoję”. Czasem bywają próby przekonania się na siłę, ale skutki są różne. Chodzi mianowicie o jakikolwiek brak narzucania się melomanowi ponadprzeciętnymi osiągami w poszczególnych pasmach, tylko próbę przekazania odtworzonego materiału w najbardziej przyjazny dla niego, czarująco homogeniczny sposób. I niestety ta maniera – dla wielu wada, ma tylu samo zwolenników co przeciwników. Jednak żadna z frakcji – nawet przeciwna, nie neguje jej wkładu w dążeniu do naturalności brzmienia i jeśli jest w opozycji zwyczajnie omija ją z daleka. Oczywiście zawsze znajdzie się piewca prawd objawionych, mieszając tą znamienitą angielską markę z błotem, ale poważnie podchodzący do oceny, mający choćby trochę osłuchany rozmówca, w wartościach bezwzględnych znajdzie wiele pozytywnych cech, bez specjalnego naciągania faktów.

Jak zawsze ta fantastyczna impreza nie doszłaby do skutku, gdyby nie charyzmatyczna postawa jej dobrego ducha i pomysłodawcy – Potra Guzka, który oprócz wytrwałości w dopinaniu wszystkiego na ostatni guzik – to nie było złośliwe, jest również kopalnią anegdot i opowieści o artystach z całego świata. Jako mistrz ceremonii nie pozwala nikomu na moment znudzenia podczas przerw technicznych, które mimo profesjonalnego przygotowania wystawców czasem się zdarzają. Ba powiem więcej, nawet gdy ich nie ma, to w każdy prezentowany krążek swoim krótkim monologiem – no może czasem dłuższym, ale to Jego impreza i Jego prawo, stara się wprowadzić zaciekawionych słuchaczy. Kto jeszcze nie odwiedził stolicy Dolnego Śląska w związku z cyklem Audiofil, powinien zrobić to chociażby z powodu zakosztowania umiejętności konferansjerskich pomysłodawcy projektu. Ale aby jeszcze zachęcić niezdecydowanych, mogę z całą odpowiedzialnością zapewnić, że to tylko przystawka do clou tych spotkań, czyli weryfikacji umiejętności synergicznego dobrania zestawu audio przez poszczególnych dystrybutorów, które jako echa po-imprezowych opinii na forach internetowych wypadają różnie. Kolejne osłony z uwagi na patronat medialny będą zawsze z wyprzedzeniem zapowiadane na łamach Soundrebels. Polecam i zachęcam.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Czwarta prezentacja z cyklu „Audiofil”

Gospodarzem najbliższej, czwartej już w tym roku prezentacji, będzie warszawska firma Szemis Audio Konsultant. Firma znana i szanowana przede wszystkim za wprowadzenie na rynek krajowy urządzeń wielu renomowanych firm takich jak: Audio Note, Sugden, Michell Engineering, Simon Yorke, ZYX.  
Szef firmy, pan Wojciech Szemis zajmuje się sprzętem audio od 1988 roku. W latach 80 – tych, w czasach ogólnego zachwytu płytą kompaktowa, dokonał ważnego odkrycia – gramofon łódzkiej firmy GS 464 z igłą MF 104 brzmi dużo lepiej od bardzo dobrego japońskiego odtwarzacza płyt kompaktowych z napisem „signature”.
Ważnym faktem było poznanie w 1990 roku Petera Qvortupa – późniejszego szefa Audio Note UK. Współpracę rozpoczęto jesienią 1990 roku, natomiast rok później powstała firma Szemis Audio Konsultant.
Od samego początku swojej działalności firma sprowadzała do Polski wyłącznie urządzenia, które przede wszystkim charakteryzowało brzmienie, które umożliwiały głębokie przeżywanie i rozumienie odtwarzanej muzyki. Takie było i jest motto firmy.
Obecna oferta firmy jest bardzo bogata: urządzenia lampowe i tranzystorowe, źródła analogowe i cyfrowe, zestawy głośnikowe, okablowanie, sprzęt nowy i używany, fachowe doradztwo.


    
Podczas wrocławskiej prezentacji zaprezentowane zostaną dwa systemy:
I.
odtwarzacz CD: CDT-3 z DAC 2.1X Signature,
gramofon AN-TT-2 z zasilaczem PSU-2, ramieniem ARM-Three i wkładką IQ-3 ewentualnie IO-2,
przedwzmacniacz M2 Phono,
monobloki Quest Silver,
kolumny: AN-E SPE HE lub AN-E SEC Silver
kable srebrne
 
II.
gramofon Helius z ramieniem Helius,
wzmacniacz Meishu Silver,
kolumny AN-E.

Dzięki uprzejmości firmy ASUS Polska Sp z o.o., specjalnie na potrzeby   naszych tegorocznych wrocławskich prezentacji, zostało mi nieodpłatnie wypożyczone urządzenie – Asus Essence 3 Hi FI USB DAC. Już w lutym Asus został Państwu pokazany. Wtedy celowo, nie doszło do odsłuchu, gdyż urządzenie było od paru dni we Wrocławiu, przepracowało w moim prywatnym systemie zaledwie kilkanaście godzin, więc nie było dostatecznie wygrzane. Obecnie ma już za sobą wiele tygodni ostrej pracy. Zostało sprawdzone w roli przedwzmacniacza, przedwzmacniacza + DAC, odtwarzane były na nim pliki. Asus będzie integralną częścią systemów prezentowanych podczas wszystkich czterech pozostałych tegorocznych prezentacji.  

Podczas prezentacji będzie czynne stoisko z płytami winylowymi prowadzone przez Ernesta Deca z wrocławskiej Galerii Shopiq.
    

Audiofil odbędzie się w dniach 26 – 27 kwietnia, w godzinach 12.00 – 20.00, w Sali Konferencyjnej „Akademia”, w Radisson Blu Hotel, ul. Purkyniego 10, 50-156 Wrocław.

Wstęp wolny! Serdecznie zapraszam!

Piotr Guzek

  1. Soundrebels.com
  2. >

Accuphase E-600

Opinia 1

Japoński Accuphase jest marką, która działając od pierwszej połowy lat 70-ych XX w. miała wystarczająco dużo czasu, by po pierwsze przyzwyczaić swoich nabywców do własnej polityki rozwoju, a po drugie konsekwentnie zachowując przywiązanie do tradycyjnego i przez to ponadczasowego wzornictwa osiągnąć jeden z najwyższych współczynników rozpoznawalności na rynku. W dodatku od zawsze stawiała na ewolucję a nie rewolucję, czego najlepszym przykładem jest linia 200-ek, licząca w sumie dwanaście (!) inkarnacji, którą rozpoczęła w maju 1974r. E-202 a dzisiaj godnie reprezentuje E-260. Z protoplastami bohatera niniejszej recenzji będzie zdecydowanie łatwiej, gdyż przeglądając drzewo genealogiczne E-600 musimy cofnąć się jedynie do lutego 2002r., kiedy to światło dzienne ujrzał model E-530. Coś się nie zgadza? Proszę mi uwierzyć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdyż Japończycy początkowo kolejne wersje numerowali co 1, w 2007 r. przeszli na 10-ki (E-350, E-450), a ponieważ ewolucja E-560 zbiegła się m.in. z przejściem z montażu przewlekanego na SMD, to właśnie E-600 ma być ukoronowaniem tego, co z układu zintegrowanego można obecnie dostępnymi środkami osiągnąć.

Spokojnie mógłbym w tym momencie napisać, że Accuphase E-600 wygląda jak typowy Accu i byłoby po sprawie. Ci, co choć raz na oczy jakikolwiek wyrób z Yokohamy widzieli powinni wiedzieć o co chodzi, zaś Ci co nie wiedzą prawdopodobnie trafili na nasz portal przez przypadek. OK., żarty na bok. E-600, podobnie jak całe swoje rodzeństwo to uosobienie dostojeństwa i elegancji. Masywna aluminiowa i oczywiście anodowana na charakterystyczny szampańsko-złoty kolor płyta czołowa z dumą prezentuje znajdujące się za centralnie umieszczonym płatem akrylu dedykowane każdemu kanałowi wskaźniki przedzielone podświetlanym logiem producenta. Osobiście trochę szkoda mi bursztynowej iluminacji i niejako będących znakiem rozpoznawczym Accuphase’a VU-metrów, choć widocznie zastąpienie ich LEDowymi bargrafami miało racjonalne wytłumaczenie. Jednym z domniemanych powodów mogła być np. chęć nawiązania do topowych monobloków A-200, bądź właśnie wkraczającej na salony stereofonicznej końcówki A-70, które w podobne rozwiązania są zaopatrzone. Wydaje się to na tyle logicznym wytłumaczeniem, że w dość łatwy sposób można rozgraniczyć modele znajdujące się na szczycie danej ścieżki produktowej, od modeli stojących trochę niżej w korporacyjnej hierarchii.
Wróćmy jednak do zawartości magicznego okienka. Pod wskaźnikami umieszczono dyskretnie informujące o swym istnieniu, co niestety nie jest normą, diody sygnalizujące uaktywnienie którejś z funkcji (pod lewym bargrafem), bądź pętli magnetofonowej / wejść w opcjonalnych kartach rozszerzeń (pod prawym). I właśnie ze względu na możliwość rozbudowy wersji podstawowej również niewielki pomarańczowo – koralowy wyświetlacz został przystosowany nie tylko do informowania o sile głosu, ale również o parametrach sygnału cyfrowego doprowadzonego do modułu DACa. Po lewej stronie akrylowego okna umieszczono masywny selektor źródeł, potwierdzający dokonany wybór rubinowym podświetleniem pozycji i znajdujący się pod nim wyłącznik główny. Po prawej stronie płyty czołowej znalazła się bliźniacza gałka, tym razem odpowiedzialna za regulację głośności, oraz trzy niewielkie przyciski – otwierający klapkę skrywającą dodatkowe regulatory, uaktywniający loudness (Comp), wyciszający (attenuator) i złocone gniazdo słuchawkowe.
Pomimo tego, że pierwszy z nich jest najmniejszy, to właśnie on otwiera istną Puszkę Pandory, gdyż po jego naciśnięciu znajdująca się pod bargrafami klapka dostojnie się uchyla ukazując oczom ciekawskich elegancką sekwencję dwunastu przycisków i trzech pokręteł ustawionych w sekwencji 6-3-6. Krótko mówiąc miłośnicy „psucia dźwięku” powinni czuć się jak w siódmym niebie. Oprócz tak oczywistych funkcji jak włączenie danej pary terminali głośnikowych, odwrócenie fazy, czy uaktywnienie trybu mono poprzez wciśniecie przycisku Tone załącza się regulatory Bass i Treble. Jak to w Accuphase nie mogło zabraknąć regulacji balansu między kanałami. Pozostałych sześć przycisków odpowiada za obsługę pętli magnetofonowej, opcjonalnych kart rozszerzeń i wyświetlacza.

Ściana tylna prezentuje się nie mniej imponująco. Patrząc od lewej widać sloty na karty rozszerzeń, pięć par wejść RCA, dwie pary wejść zbalansowanych, pętlę magnetofonową i zdublowane wejścia/wyjścia na/z końcówkę/sekcję przedwzmacniacza. Całość uzupełnia bateria potężnych podwójnych zakręcanych terminali głośnikowych i gniazdo sieciowe IEC.
I jeszcze jedno. Wersja przewidziana na 230V ma standardowo zaimplementowaną opcję Eco Mode, dzięki której po 120 minutach bezczynności wzmacniacz po prostu się wyłącza. W związku z powyższym w przypadku „rozgrzewania” urządzenia przed krytycznym odsłuchem należy bądź zapewnić mu nieprzerwane dostawy materiału muzycznego, bądź zagłębić się w instrukcji i dezaktywować ten szatański wynalazek. Skoro producent w trosce o ekologię zrezygnował z poczciwego stand-by to innego wyjścia nie widzę. Bądźmy szczerzy – gdyby komukolwiek zależało na ekologii to odruchowo powinien zainteresować się konstrukcjami D-klasowymi, a nie A-klasową integrą mającą tyle samo wspólnego z ekologią, co Dodge Charger.

O ile w przypadku przesiadki z E-550 na E-560 mogliśmy mówić głównie o względach natury psychologicznej (nowe przecież musi być lepsze) i marketingowej, ewentualnie symbolicznych różnicach brzmieniowych, o zdrowym rozsądku i przesłankach czysto ekonomicznych nawet nie wspominając, to z przykrością stwierdzam, że przy 600-ce trudno o racjonalne, z audiofilskiego punktu widzenia, kontrargumenty. Już patrząc na parametry widać, że to nie kosmetyka – na tych pułapach cenowych 2,5 krotne zwiększenie współczynnika tłumienia (do 500) i o 5 dB zmniejszenie poziomu szumu „potencjometru” AAVA (poprzez zdublowanie sekcji bufora i konwertera I/U) w stosunku do E-560 nie mogą i nie wynikają ze zwykłego, marketingowego face – liftingu. Otwarcie nowej konstrukcji wyjaśnia wszystko – poprzednicy kończyli swoje zbalansowanie na sekcji przedwzmacniacza a 600-ka dysponuje w pełni zbalansowaną ścieżką sygnału. Wnętrze to klasyka klasyki – potężny, zamknięty w firmowej puszce transformator, dwa imponujących rozmiarów kondensatory a to wszystko zamknięte z obu stron odlewanymi radiatorami zdolnymi odprowadzić ciepło z trzech par MOSFET’ów Toshiby. Wygospodarowano też miejsce na dwie opcjonalne karty rozszerzeń (przetwornika DAC-40 i phonostage’a AD-30).

Pomijając fakt, że do testu najnowszej, a zarazem topowej integry Accuphase’a zabierałem się z zapałem podobnym, jak siedmiolatek do uruchomienia pachnącej nowością wymarzonej kolejki elektrycznej, cały czas z tyłu głowy miałem dźwięk niesamowitych jubileuszowych A-200 z C-3800. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że E-600, to jakby nie patrzeć delikatnie mówiąc nie ta liga, ale skoro z założenia jest konstrukcją topową (przynajmniej na razie), to i aspiracje powinien mieć co najmniej ambitne. Dodatkowo oliwy do ognia dolewał sam dystrybutor, co i rusz podprogowo przemycając sygnały, że „ludzie mówią ….”, itd. Sami Państwo rozumieją, że w takich warunkach oczekiwania w stosunku do delikwenta szybują na niebezpieczny pułap, z którego spadając można sobie boleśnie potłuc tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Kiedy zatem przyszła pora na 600-kę spodziewałem się niemalże porażenia absolutem i osiągniecia audiofilskiej nirwany szybciej, niż Porsche 919 przekracza pierwszą setkę. Zamiast tego z głośników wydobył się dźwięk na tyle anemiczny, że w te pędy wziąłem się za ponowne sprawdzanie polaryzacji przewodów zasilających i poprawności wszystkich połączeń. Niby wszystko było OK., lecz wzmacniacz grał … na pewno gorzej niż wcześniej recenzowany przez nas Leben CS-300F! Mocno skonfundowany machnąłem ręką i zamiast odsłuchem zająłem się innymi obowiązkami. Dopiero po około dwóch godzinach, gdy zajrzałem do pokoju gdzie „produkował” się Japończyk, można było bez grymasu na twarzy usiąść i chwilę posłuchać. Jednak, im dłużej słuchałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że albo dostałem „trafiony” podczas transportu egzemplarz, albo jakiś dowcipniś w obudowę 600-ki wsadził trzewia E-260. Z powyższej opresji były trzy wyjścia – natychmiastowe odesłanie wzmacniacza do dystrybutora, popełnienie mało pochlebnej recenzji z której nikt pożytku mieć nie będzie (bo co to za frajda kopać leżącego) i … próba rozgryzienia, co w moim torze wrednemu Japończykowi ewidentnie nie leży. Jak się Państwo zdążyli zorientować wybrałem bramkę nr.3 i rozpocząłem zabawy z okablowaniem. Na pierwszy ogień poszły interkonekty, jednak zastąpienie Organic’ów LessLoss’ami nie przyniosło zauważalnej poprawy, a wręcz przeciwnie – dźwięk stał się jeszcze bardziej zwiewny a akurat na brak zwiewności i eteryczności narzekać nie mogłem, za to zastąpienie głośnikowych Organiców Hydrami Signal Projects’a jednoznacznie wskazało pożądany kierunek zmian. Całość powoli zaczynała wykazywać oznaki homogeniczności a anemiczne do tej pory kontury powoli, bo powoli, ale zaczynały pokrywać się żywą tkanką. Gdy tak konstatowałem zauważone zmiany nawiedziła mnie roześmiana i solidnie objuczona wszelakiej maści amerykańskimi kabliszczami ekipa z Chillout Studio. Następnego dnia postarałem się jak najszybciej rozstawić przydomowe atelier fotograficzne i po ekspresowej sesji Acoustic Zenów (bo to właśnie je przywieźli Chillout’owcy) w te pędy wziąłem się za kabelkologię.
Na początek zastąpiłem zasilające Furutechy (w listwie i wzmacniaczu) Gargantua’mi II i … aż się chciało zakrzyknąć za byłym premierem o szczurzej aparycji „Yes, Yes, Yes!”. Accu dostał wiatr w żagle i wreszcie zaczął grać, jak na rasową superintegrę przystało. Dźwięk stał się dynamiczny, potężny i świetnie wypełniony a po dawnej anemiczności pozostało tylko niemiłe wspomnienie. Wreszcie mogłem z przyjemnością rozsiąść się w fotelu i w całości wysłuchać „Rockferry” Duffy, która lekko chropawym głosem roztaczała nostalgiczne klimaty lat 60-ych ubiegłego wieku. Jednak ta jej chropawość miała w sobie kobiecy sex-appeal a nie jak poprzednio urok szorujących po szkolnej tablicy paznokci. Podobnie było na „As I Am” Alicii Keys, gdzie „No One” przyjemnie masował trzewia syntetycznym basem, czego do tej pory z Accu nie dane mi było doświadczyć. Zmiany wprowadzone przez amerykańskie sieciówki nadały brzmieniu 600-ki adekwatnej A-klasowym amplifikacjom gładkości i nasycenia, dźwięk zyskał właściwe basowe fundamenty i dzięki nim mógł pewnie i zdecydowanie piać się w górę poprzez soczystą średnicę i lśniące, kremowe wysokie tony. Dodanie głośnikowych Acoustic Zen Double Barrel delikatnie „dopaliło” średnicę i sprawiło, że wydarzenia rozgrywające się na pierwszym planie stały się bardziej namacalne, rzeczywiste. Wpływ interkonektów Acoustic Zen Absolute Copper już tak jednoznacznie pozytywny nie był, gdyż stając w szranki z XLRami Organica (pamiętajmy, że Accuphase jest konstrukcją zbalansowaną) niejako już na starcie miał „pod górkę”. Jego wpięcie było cofnięciem się o jakieś pół kroku pod względem dynamiki, a akurat tego tracić nie chciałem, więc pozostałem przy swoich dyżurnych skandynawskich łączówkach. I tak już zostało do końca odsłuchów.
Kiedy zatem osiągnąłem już satysfakcjonującą konfigurację mogłem bez nerwów i wyrzutów sumienia skupić się wyłącznie na brzmieniu, a biorąc pod uwagę, że przecież niecałe dwa tygodnie temu mieliśmy okazję recenzować również A-klasową (lecz w układzie SE) końcówkę Tellurium Q Iridium 20 II, to i punkt odniesienia ustawiony był odpowiednio wysoko.
W porównaniu z angielską konstrukcją Accuphase nie jest tak transparentny, tak dosadny i tak prawdomówny, w zamian za to czaruje zrównoważeniem i gładkością przekazu. Wbrew temu, co możemy przeczytać w filozofii japońskiej firmy („muzyka jest oazą, w której możemy się odświeżyć w czasie naszej wędrówki przez życie”) akurat w tym przypadku należałoby mówić o ukojeniu, utuleniu. W graniu Accu jest wszechogarniający spokój, niewymuszona swoboda, ale i pewna wyniosłość. O ile A-200 oferowały dźwięk niesamowicie gęsty i aż nieprzyzwoicie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) muzykalny, to 600-ka ma zdecydowanie inny pomysł na muzykę. Stawia na rysowane cienką, ale mocną kreską źródła pozorne, oraz stabilną scenę, która poprzez niezwykle zwinne operowanie wzorową wręcz rozdzielczością pozwala roztoczyć przed słuchaczem iście holograficzny spektakl. Natychmiastowość, z jaką oddawane były gwałtowne skoki dynamiczne i szaleńcze tempa w „Brotherhood Of Brass” Frank London’s Klezmer Brass Allstars, czy podlane syntetycznymi basowymi pasażami folkowe opowieści z „Hildegard von Bingen” Garmarny nie pozostawiała złudzeń, co do rzeczywistego podwajania mocy przy spadku impedancji z 8 na 4 Ω. Na cięższym i bardziej surowym repertuarze, za jaki można uznać „Going to Hell” The Pretty Reckless zadziorność i garażowa szorstkość gitarowych riffów przepuszczona przez Accuphase’a zyskała na mocy i twardości ataku, co jednak niosło ze sobą pewną, męczącą na dłuższą metę ofensywność i w rezultacie konieczność obniżenia głośności. Na tym przykładzie można było na własnej skórze przekonać się, że różnicowanie nagrań nie zostało w japońskiej konstrukcji potraktowane po macoszemu, co suma summarum prowadzić może do zdziesiątkowania posiadanej płytoteki, bądź … zainteresowania się ukrytymi pod klapką pokrętłami. Proszę mi wierzyć, że przełamanie wewnętrznego oporu przed zdradą ortodoksyjnych ideałów akurat w tym wypadku może przynieść więcej pożytku niż szkód. Podobnie sytuacja ma się z loudnesem, który podczas wieczorno-nocnych odsłuchów nie jeden raz powinien podnieść komfort i dynamikę nagrań nawet na niezbyt wysokich poziomach głośności.

Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że w moim systemie Accuphase E-600 zachowywał się niczym bajkowa Księżniczka na ziarnku grochu. Gdy tylko coś mu nie pasowało, uwierało w … mniejsza w co, ostentacyjnie strzelał focha pokazując środkowy palec zdezorientowanemu słuchaczowi. Za to, gdy potraktowało się go z iście królewskimi wygodami, dopieściło odpowiednim okablowaniem, wyselekcjonowanym repertuarem i nie zapomniało przy okazji o około dwugodzinnej grze wstępnej, łaskawie pozwalał poznać smak audiofilskiego absolutu. Dla tego też szczerze napiszę, że nie jest to wzmacniacz dla każdego i nie w każdych warunkach zagra nawet nie na pół gwizdka, ale na ułamek swoich możliwości. 600-ka to konstrukcja, która nienawidzi i bezlitośnie piętnuje próby nawet najmniejszego kompromisu i oszczędności. To zabawka dla dużych chłopców, którzy nie dość, że wiedzą czego chcą, ale w dodatku stać ich na to, a zakup topowej integry Accuphase’a to dopiero początek wydatków.

Dystrybucja: Nautilus / Accuphase.pl
Cena: 39 900 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa (rms): 30 W/8 Ω; 60 W/4 Ω; 120 W/2 Ω; 150 W/1 Ω
THD (obydwa kanały wysterowane równocześnie, pasmo 20-20 000 Hz): 0,05%
Zniekształcenia intermodulacyjne (IM): 0,01%
Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0,5 dB), dla pełnej mocy; 3-150 000 Hz (+0/–3 dB), dla mocy 1 W
Współczynnik tłumienia (Damping factor): 500 (8 Ω)
Zalecana impedancja kolumn: 2 – 16 Ω
Regulacja barwy dźwięku:
BASS: 300 Hz/10 dB (50 Hz) | TREBLE: 3 kHz/10 dB (20 kHz)
Loudness: +6 dB (100 Hz)
Stosunek sygnał/szum (ważony, A): wejście RCA: 101 dB; wejście na końcówki mocy: 117 dB
Dopuszczalna impedacja obciążenia:
Pobór mocy: 160 W (bez sygnału wejściowego) | 260 W (max.)
Wymiary (SxWxG): 465 x 191 x 428 mm
Waga: 24,7 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Leben CS-300F
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Trenner&Friedl ART
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Acoustic Zen Absolute Copper
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra; Acoustic Zen Double Barrel
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H; Audio Philar Double Mode

Opinia 2

Wskaźniki wychyłowe poziomu wysterowania są rzeczą, za którą wielu audiofilów dałoby się pokroić, aby znalazły się w ich urządzeniu. Jedni za sam oldshoolowy wygląd (młodsze pokolenie), inni zaś za umożliwienie powrotu w te wspaniałe, obfite w dzieła sztuki wzorniczej działu urządzeń audio czasy, w których mieli okazję dorastać (starsi słuchacze). Postrzeganie piękna jest rzeczą dość indywidualną, ale negacja wspomnianych „informatorów” o ilości oddawanej mocy, zdarza się bardzo rzadko. Swój urok w pełnej krasie ukazują w warunkach nocnego zaciemnienia i tylko złośliwiec szukałby negatywnych aspektów  tych drgających na tle wyskalowanej tarczy miernika wskazówek. Ja jestem całym sercem za takimi dodatkami i bardzo żałuję, że te standardy odeszły, brutalnie wyparte przez bezduszne monotonne fronty, w imię zmieniającej się mody, która swą prostotą (choćby produkty firmy NAD) osiągnęła chyba szczyt ascetyzmu. Na szczęście sporo firm powraca do aplikacji wspomnianych wskaźników i dzięki temu są rozpoznawalne na rynku, a jeśli przy tym mają coś ciekawego do zaoferowania w sferze jakości generowanego przez siebie dźwięku, wtedy ciężko jest przebić tą bezwiednie przyciągającą wzrok melomana kartę przetargową. Nie wierzycie, to spróbujcie postawić obok siebie dwa podobnie grające wzmacniacze: jeden z martwym jak szuflada komody frontem kontra dzieło japońskiego mistrza sztuki wzorniczej z lat siedemdziesiątych w dwudziesto-pierwszo wiecznej odsłonie. Gwarantuję, że jeśli macie w sobie choć minimalne pokłady romantyzmu, wynik jest przesądzony. Po tym wstępie większość czytelników zapewne wykreowało już sobie wstępną listę możliwych bohaterów i prawdopodobnie bez zaskoczenia przyjmie informację, iż dzisiejszym tematem jest przedstawiciel Kraju Kwitnącej Wiśni , znana chyba wszystkim audiofilom firma Accuphase, ze swoim najnowszym dzieckiem w elitarnym sposobie wzmacniania sygnału – klasa A, reprezentowanym przez wzmacniacz zintegrowany A 600.

Niestety, tak niestety, ząb przemijającego czasu nadgryzł nawet takie znamienite i rozpoznawalne marki, zmuszając do ewolucji opisywanych w pierwszym akapicie wskaźników wychyłowych do postaci paska diodowego. Spełniają takie same założenia, ale to już jest inny świat. Nie twierdzę, że taka zmiana degraduje dane urządzenie do poziomu wspomnianej szuflady wiekowej komody, gdyż nadal jest przełamującym monotonię ekstrawaganckim dodatkiem, tylko nie ma tego kultowego rysu. Niemniej jednak należy się cieszyć, iż mimo nacisków trendsetterów lansujących nowy bezduszny i zunifikowany design, kilka firm do dzisiaj stosuje w swych urządzeniach taki dodający życia frontowi gadżecik. Moment całkowitej rezygnacji z podświetlanych okienek ze wskazówką, może być punktem zwrotnym w postrzeganiu danego producenta i raczej mam na myśli negatywne reakcje potencjalnych nabywców. Oby te czasy nastąpiły po mojej alienacji z działki zwanej audiofilią, ale na razie na to się nie zanosi, dlatego spróbuję przypomnieć wszystkim zainteresowanym, z jakimi wrażeniami organoleptycznymi wiąże się zakup nowej A-klasowej integry.

Accuphase, jak to Accuphase, jest rozpoznawalny nawet przez kompletnych laików w działce potocznie zwanej RTV. Taki osobnik może nie wymienić z nazwy opisywanej marki, ale jednorazowe podrażnienie narządu wzroku tak wykwintną stylistyką, na długo pozostaje w pamięci. Nie będąc specjalnie odkrywczym wspomnę, iż ta odsłona integry kontynuuje dawno wypracowaną drogę wysmakowanej wizualizacji dla zwabienia potencjalnego klienta, prezentując się w szampańsko brązowej szacie, z niezliczoną ilością manipulatorów skrytych pod stosowną uchylną klapką. Front oprócz ładnie wkomponowanej wspomnianej osłonki większości pokręteł i włączników, na której widnieje nazwa urządzenia i modelu, otrzymał jeszcze: dwie duże gałki – lewa wybór źródeł dźwięku, a prawa poziom wzmocnienia, pod lewym pokrętłem prostokątny ułożony horyzontalnie włącznik sieciowy, trzy przyciski: otwieranie wspomnianej klapki, przycisk COMP i ATT, a także gniazdo słuchawkowe na prawej flance. Pomiędzy gałkami znalazło się duże okienko, na którym odczytamy stosowne komunikaty wybranych funkcji w postaci zapalających się diod, numeryczny wskaźnik poziomu wzmocnienia, nad nim podświetlane na zielono logo producenta, a po jego bokach clou postrzegania całej konstrukcji – trącone przemijającym czasem poziomo migające diodowe wskaźniki. Mimo pozornego natłoku możliwości ustawień na panelu frontowym, umiejętne wyeksponowanie tych najpotrzebniejszych sprawia, iż całość jest bardzo spokojna wizualnie. To dobrze.  Ażurowa płyta górna w matowym ciemno-brązowym kolorze i połyskujące boki w podobnej barwie metalicznego lakieru podkreślają nietuzinkowość konstrukcji. Z uwagi na przystosowanie integry A-600 do zamontowania na jej pokład płytek: DAC-a i phonostage gramofonowego, tylny panel jest naładowany sporą ilością wejść i wyjść , podwójnymi terminalami głośnikowymi  i zaślepkami slotów na wspomniane dodatki, będąc mekką możliwości przyłączeniowych dla kochających takie bogactwo audiofilów. Na szczęście, ta z pozoru nieprzebrana bateria opcji jest tak dobrze opisana i rozplanowana, że po przeczytaniu opisów i chwili zastanowienia, bez większych problemów zmusimy japoński wzmacniacz do wydania z siebie czarującego dźwięku – przynajmniej biorąc ogólny wygląd za dobrą kartę takiego oczekujemy, a nawet wymagamy. Jedynym drobnym problemem mogą być preferencje słuchacza, gdyż każdy inaczej postrzega wzorzec dźwięku, który od strony wartości bezwzględnych powinien mieć swój wspólny mianownik, niestety często przeciągany jest przez potencjalnego kupca na swoją modłę. Ale umówmy się, jeśli coś gra źle, to raczej wszyscy będą wiedzieć, że tak jest. A jak wypadł ten zbierający wiele pochwał w prasie drukowanej i internetowej, dystrybuowany przez krakowski Eter Audio, najnowszy model A-klasowej integry japońskiej marki Accuphase model A-600, przepuszczony przez sito zastanego toru audio i moich preferencji w wyznaczonym dla siebie zadaniu, spieszę przekazać.

Jak wspomniałem, zanim rzeczona integra A-600 dotarła w moje progi, zdążyła już zdobyć wiele bardzo pochlebnych opinii. Tymczasem pierwsze sygnały od Marcina o braku synergii z Jego zestawem testowym, trochę mnie zaniepokoiły. Może nie były to dyskwalifikujące urządzenie wypunktowane problemy, tylko dziwny brak jak na Accu wypełnienia, a biorąc pod uwagę, mój trochę bardziej wymagający set, miałem pewne obawy co do punktu odniesienia moich poprzedników – recenzentów. Ale to ich punkt widzenia z całym bagażem konfiguracyjnym i nie neguję wydanych opinii. Ja na szczęście gościłem w swoich progach topowy jubileuszowy zestaw Accuphase oparty o monobloki A-200 – który wypadł bardzo dobrze, dlatego bez większych obaw czekałem na konfrontację tamtych wrażeń z najnowszym japońskim wzmacniaczem zintegrowanym. Tak się w międzyczasie złożyło, że Marcin w swej konsekwencji po kilku dniach zapewnił Japończykowi odpowiednie warunki do pracy (zmiana okablowania) i tak dobrany set zaczął pokazywać, co ma ciekawego do zaoferowania – krótko mówiąc, zaczął grać. Po tej informacji nie konsultowaliśmy więcej spostrzeżeń testowych (każda recenzja, nawet dość podobna we wnioskach jest osobnym tworem każdego z nas, bez ustaleń końcowych ocen), aż nadeszła moja kolej próby „zawstydzenia” przedstawiciela mistrzów Kendo, w konfrontacji jego możliwości z moimi oczekiwaniami, w bratobójczej japońsko-japońskiej walce.

Ustawiwszy bohatera na stosownej, będącej wytworem rodzimej manufaktury platformie antywibracyjnej – podążające za A-600 ką echa pochlebnych weryfikacji wręcz nakazywały takie podejście do tematu, zastanawiałem się, jak podejść do tego testu. Próbować złośliwie złapać delikwenta na potknięciu – wszyscy wiemy, że to dość łatwe, lecz nie do końca „fer”, czy zweryfikować doniesienia prasowe z rzeczywistością. Z uwagi na fakt, że jestem raczej życzliwym człowiekiem i w dodatku lubię delektować się muzyką, niż katować źle nagranymi utworami, na pierwszy ogień poszedł gramofon z bardzo dobrze wytłoczoną na grubym winylu płytą Ray’a Browna’a i Laurindo Almeid’y zatytułowaną „Moonlight Serenade”. Materiał na dwa lubiane przeze mnie instrumenty – kontrabas i gitara, w pełnej krasie pokazał walory brzmieniowe wzmacniacza Accuphase. Nawet przez moment nie zauważyłem wspominanego przez Marcina wyszczuplenia dobiegających do mych uszu fraz. To był rasowy, miodem płynący wyposażony we wskaźniki poziomu wysterowania, kontynuujący znaną wszystkim szkołę brzmienia Japończyk. Oczywiście każdy szczebel cenowy ma swój poziom wysublimowania dźwięku, ale sznyt raczej się nie zmienia. I tak było i tym razem, gdyż kręcąca się na talerzu płyta, przedstawiła sześćsetkę w znakomitych barwach z lekko pogrubionymi krawędziami źródeł pozornych, w stosunku do mojego punktu odniesienia. Nie były to plamy z bliżej nieokreślonego miejsca na scenie, tylko lekko muśnięte karmelem byty na wirtualnej scenie, która w aspektach szerokości i głębokości, prezentowała się na wysokim poziomie. Jedyna różnica w jej budowaniu w stosunku do referencyjnego zestawu Reimyo, to zbliżenie muzyków do słuchacza, ale bez zbytniego ściskania stojących za sobą formacji. Wracając do wspomnianych wirtuozów, te dwa tak barwnie grające instrumenty, nawet na moment nie pozwoliły odczuć nutki znużenia i płyta została odsłuchana od deski do deski.

Wstępna weryfikacja możliwości sonicznych skierowała moją ciekawość na umiejętności radzenia sobie z blachami perkusistów. Dociążenie i lekkie podkolorowanie, z czym mamy tutaj do czynienia – to nie jest zarzut, tylko stwierdzenie faktów będących synonimami marki Accuphase, za które większość braci audiofilskiej ją kocha, niestety czasem potrafi degradująco wpłynąć na instrumenty obracające się w górnych rejestrach, a także spowolnić niżej schodzące akordy. Nadal pozostając w obrębie dobrych wydań, sięgnąłem po koncertowy krążek Antonio Forcione z Quartetem. Miałem nadzieję usłyszeć przecinające ciszę pokoju odsłuchowego ostre riffy gitarowe front mena, i zwiewnie iskrzące talerze bębniarza, w akompaniamencie reszty członków zespołu. To był mój wzorzec, z jakim chciałem skonfrontować testowany piec. Ten krążek tak jak poprzedni, był potwierdzeniem jego wysokich kwalifikacji. Dlatego spróbowałem zainicjować mały sparing – Japończyk kontra Japończyk, przełączając co kilka utworów porównywane komponenty. Obaj dążący do brzmienia analogowego, ale robiący to w trochę inny sposób. Jaki? Już wyjaśniam.

Najważniejszym aspektem jaki różni zestawionych – do celów dydaktycznych użyję trochę nieszczęśliwego słowa – konkurentów, jest temperatura grania. Obaj są otwarci w górnych rejestrach i czytelni w reszcie pasma, ale nasycenie w Accuphase zbliża się do konsystencji miodu, w dobrym tego słowa znaczeniu. Wszystko lśni złotem, dając poczucie większej mięsistości dźwięku, która w przypadku rozjaśnienia reszty toru, może uratować mozolnie zbierany przez lata system. Na szczęście mocnym atutem tych urządzeń jest fakt, że gdy znajdą się w pełnym zestawieniu rodzimych produktów, ten sznyt się nie kumuluje, wpadając w degradujące zbytnie zagęszczenie, tylko pozostaje na wyważonym pułapie barwowym. Tymczasem elektronika z pod znaku Reimyo jest prawie przeciwstawieniem Accu, będąc bardzo rozdzielczą, zachowując przy tym tak bardzo oczekiwaną przeze mnie gładkość grania. Skąd to wiem? Jak to skąd. Oczywiście z wyjazdowych odsłuchów w systemach znajomych. Wielokrotnie wpinając moje klocki w tor gospodarza, słychać było natychmiastowy przyrost informacji – nie mylić z rozjaśnieniem, ale najczęściej kosztem wypełnienia, co bez problemu niwelowałem firmowymi kablami – łączówki i sieciówki, zalecanymi przez konstruktora celem przywrócenia równowagi tonalnej. Te kilka zdań o moim torze audio w formie sparingu miało jedynie pokazać, do jakiego wzorca się odnoszę – spektakularna rozdzielczość, której szukam w przybyłych konstrukcjach, a że nie o moich zabawkach dzisiaj mowa, dlatego wracamy do naszego bohatera. Jak widać, do tego momentu testu nie złapałem go na próbie zatajenia jakichkolwiek danych zapisanych na nośniku analogowym, co bardzo podniosło noty rzeczonej integry. Dlatego przesiadłem się na cyfrę, która z kilkoma wyselekcjonowanymi płytami, często jest kilerem dla wizytujących me progi urządzeń. Analog, jak to analog, ma swoje naleciałości gładkości, nie przeszkadzając jednak Japończykowi w brylowaniu na odtwarzanych płytach, a rzekłbym nawet, że zdawał się cieszyć z takiej kolejności procesu testowego. Dlatego w ramach podnoszenia poprzeczki w napędzie wylądował srebrny krążek z mocno osadzoną w basie, ale również nieoszczędzającą słuchacza generowanymi sybilantami Jacinthą z materiałem „ A Vocal Tribute To Ben Webster” w wydaniu XRCD24. Tak, to jest gorące granie, które mimo tego dodatkowego sznytu podkręcenia barwy, dawało wciągający nawet wymagającego słuchacza spektakl. Głos wokalistki był aksamitny, a przestery trzymane na bezpiecznym dla uszu poziomie. Saksofon w pierwszym tracku, jawił się jako wzorzec gęstości i gładkości, przy dobrze odtworzonych blachach. Lubię takie prezentacje, ale chciałem, a nawet musiałem poszukać ewentualnych niedociągnięć (z mojego punktu widzenia), co z uwagi na posiadany system mam prawo uczynić. I jak to często bywa, tak i tym razem Bobo Stenson ze swoim sztandarowym trio w projekcie „Indicum” pokazał, gdzie czar dużej ilości koloru ma lekko uśredniające skłonności. Od razu mówię, że niewielu melomanów będzie w stanie to wychwycić, a i ja musiałem się postarać, dlatego dla większości nabywców ta informacja ma marginalne znaczenie i została wyłapana, tylko ze względu na czterokrotnie droższy porównawczy zestaw wzmacniający. Podniesienie temperatury i dociążenie źródeł pozornych, spowodowało lekkie pogrubienie instrumentów, w tym również blaszanych dodatków, co wpłynęło na ich zwiewność i długość wybrzmiewania. Nadal były śniące, ale już nie tak przeszywające często panującą na tym krążku ciszę. Grubsze kontury instrumentów nie powodowały spowolnienia ataku, a przynajmniej nie w repertuarze, którego słuchałem. Może w ciężkiej muzyce „metalowej” Marcin cos wychwycił, ale to pozostawiam do weryfikacji potencjalnemu kupcowi, który i tak musi skonfrontować A-sześćsetkę ze swoim zestawem grającym. Tak więc wchodząc na ten szczebel wtajemniczenia, nabywca potraktuje moje uwagi jako wartość dodaną, a nie wady, gdyż będąc znakiem rozpoznawczym marki nie są inwazyjne.

Ta wynoszona na piedestały integra, pokazała się u mnie z bardzo dobrej strony, kontynuując wypracowany przez lata sposób nasyconego grania. Czy jest najlepszym osiągnięciem od momentu powstania firmy, nie podejmuję się osądzać, gdyż w swoim secie gościłem tylko zestaw marzeń z monoblokami A200 w roli wzmocnienia, a do niego trochę jej brakuje. Niemniej jednak klasa „A” jaką wykorzystuje do wzmacniania sygnału audio, w tym wydaniu bardzo mi się spodobała i sądzę, że większość zainteresowanych audiofilów też bez większych problemów przekona do siebie, a zaimplementowane wskaźniki – szkoda, że nie wychyłowe, na pewno będą odgrywać w tym dużą rolę. Przypomnę jeszcze o możliwości rozbudowania funkcjonalności A-600 ki o kartę phonostage’a gramofonowego i DAC-a, co znacznie podnosi walory użytkowe, które wespół z zaletami brzmieniowym, prawdopodobnie wykreśli go z listy abgrejdowej systemu na długie lata. Zachęcam do poznania możliwości najnowszego zintegrowanego wcielenia klasy „A” w wydaniu japońskiej marki Accuphase, gdyż godnie kontynuuje tradycje firmowego brzmienia.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

  1. Soundrebels.com
  2. >

Toujours

Opinia 1

Rozpoczynając współpracę z naimlebel.pl, czyli polskim dystrybutorem muzycznego ramienia Naim Audio od razu określiliśmy, co możemy wziąć na warsztat, a od czego będziemy trzymali się z daleka. Do pierwszej puli zakwalifikowaliśmy praktycznie wszystko poczynając od surowych średniowiecznych form wokalnych a na hardrockowych i electro jazzowych improwizacjach skończywszy. Do drugiej grupy zakwalifikowaliśmy wszelakiej maści samplery, czyli wydawnictwa z natury wyczynowo podkręcone pod względem realizatorskim, lecz z reguły muzycznie równie miałkie, co oratoria naszych pożal się boże wyrobów politykopodobnych. Mając już jasno określone warunki z niecierpliwością czekaliśmy na pierwszą dostawę srebrnych (przynajmniej na razie) krążków i się doczekaliśmy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy listonosz zamiast spodziewanego niewielkiego pudełka przyniósł zwykłą kopertę bąbelkową kryjącą cztery albumy umieszczone w cienkich „ekologicznych” tekturowych opakowaniach. Po krótkiej naradzie dotyczącej otrzymanego materiału postanowiliśmy z Jackiem na początek pochylić się nad czymś łatwiejszym i uznaliśmy, że zgodnie z zasadą „ladies first” na pierwszy ogień pójdzie najnowsze wydawnictwo nowojorskiej wokalistki Sabiny Sciubby, występującej tym razem jako Sabina, zatytułowany „Toujours”.

Myliłby się ten, kto uznałby Sabinę za nowe zjawisko na światowej scenie muzycznej, gdyż ta urocza kobieta ma na swoim koncie oprócz dwóch albumów o charakterze stricte jazzowym („You Don’t Know What Love Is” z Chrisem Anderson’em oraz „Meet Me in London” z Antonio Forcione) również intensywną współpracę z dość awangardową formacją Brazilian Girls eksplorującą takie gatunki jak downtempo, downbeat, electro-punk czy lounge, która zaowocowała kolejnymi trzema pełnowymiarowymi krążkami i trzema EP-kami/singlami. Najwidoczniej jednak przyszła pora na zapracowanie na własne konto.
„Toujours” jest albumem dziwnym. Poczynając od okładki nawiązującej m.in. do legendy o Lady Godivie, choć zastąpienie rasowego wierzchowca pospolitym osiołkiem i krzew gorejący w tle delikatnie wkraczja w strefę wpływów długowłosego jegomościa chadzającego po wodzie. Abstrahując od kontrowersji natury wzorniczej zawartość muzyczna już takich emocji nie budzi. Ciężar gatunkowy został wypośrodkowany pomiędzy dokonaniami Laurie Anderson, Jane Birkin i Carli Bruni z delikatnymi wpływami Jefferson Airplane. Leniwe tempa, niski głos wokalistki i generalnie mówiąc chillout’owe popowo – softrockowe klimaty sprzyjają odprężeniu po całodziennej gonitwie. Jedyne, do czego mógłbym mieć małe „ale” to dziwna maniera epatowania posiadanymi umiejętnościami lingwistycznymi. Co prawda Sciubba na „Toujours” ogranicza się „tylko” do mieszanki francusko – niemiecko – angielskiej, lecz już to wystarczy, by wybić słuchacza z rytmu charakterystycznego dla każdego z ww, języków, a i tak wypada się cieszyć, że artystka nie uznała za stosowne użyć włoskiego, hiszpańskiego i portugalskiego, które to podobno również opanowała w stopniu biegłym. Całe szczęście w ujęciu całościowym album brzmi całkiem spójnie, choć nawet po kilku odsłuchach z trudnością byłem w stanie odróżniać poszczególne utwory. Ot bardzo przyjemny sposób spędzania wolnego czasu, lecz niezbyt angażujący pod względem emocjonalnym

Za to od strony realizatorskiej złego słowa o „Toujours” powiedzieć nie można. Ba, z czystym sumieniem pochwalę i zaliczę do wydawnictw, pod tym względem wzorcowych. Kremowa, jedwabista barwa idzie w parze z selektywnością i czytelnością poszczególnych, nawet tych najdalszych planów. Nie słychać przy tym sztucznego wyciągania na pierwszy plan drugorzędnych detali, samplerowej hiperdetaliczności i irytującego nadmuchania dźwięku. Instrumenty mają zgodne z rzeczywistością rozmiary a ilość otaczającego je powietrza pozwala na swobodną artykulację każdego z zaproszonych muzyków.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Swobodnie posługująca się wieloma językami Sabina Sciubba, to urodzona w Rzymie, a wychowana we Francji i Niemczech córka włosko (ojciec) – niemieckiego (matka) małżeństwa artystka. Dzięki znanemu, bywającemu w naszym kraju gitarzyście – Antonio Forcione (mam jego prawie wszystkie wydane na winylu płyty), jej umiejętności w 1997 roku odkryła znana oficyna Naim Label. Krążek „Spotkajmy się w Londynie” był spektakularnym otwarciem wrót na wielki świat, jakiego życzyłby sobie niejeden młody adept sztuki wokalnej. Sabina wspaniale wykorzystała to zdarzenie, którego owocem jest najnowszy, solowy projekt zatytułowany „TOUJOURS”.

Kilkukrotnie przesłuchawszy ten materiał, szukałem kierunku w jakim Sabina podążyła po przygodzie z gitarzystą jazzowym (A. Forcione) i jedyne co przychodzi mi do głowy, to lekkie sfokusowanie w stronę muzyki popularniej. Może nie papki zwanej „popem”, gdyż na płycie znajdziemy kilka ballad, które dobrze dobranym instrumentarium akompaniującym bronią wsad muzyczny, ale widzę wiele elementów aranżacyjnych dla szerszego grona słuchaczy. Proszę nie traktować mojej opinii jako negacji jej poczynań, gdyż całkowicie to rozumiejąc wiem, iż „zaszufladkowanie” tylko do jednego – niestety dość niszowego stylu muzycznego jakim jest jazz, jest ryzykowną w obecnych czasach decyzją, która mogłaby ograniczać rozwój artystyczny mającej wiele do przekazania słuchaczom artystki. Swój kunszt we wspomnianym jazzie już pokazała, a solową płytę wykorzystała, by naświetlić, co ma do powiedzenia jako dojrzała samo-decydująca o swoich poczynaniach wokalistka i aranżerka. Muszę szczerze przyznać, że pierwszy kontakt z tym materiałem specjalnie nie porwał mnie za serce, ale kolejne odsłony potwierdzając umiejętności śpiewania – w kilku językach, dawały odczucie, że Sabina broni się zawartością muzyczną, pozwalając przyjemnie spędzić z nią czas nawet takiemu dość monotonnemu melomanowi (słuchającemu w większości jazzu we wszelkich odmianach łącznie z free) jak ja. Spory udział w postrzeganiu tytułowej płyty ma wytwórnia, w której dokonano nagrania i masteringu – Naim Label, od początku istnienia przykładająca dużą uwagę do jakości zapisu i odczytu.

Na koniec skreślę kilka słów o wspomnianej realizacji. Gdy w moje ręce trafił pakiet płyt z tej oficyny, zdziwiłem się okładkami w formie kartonowych kopert, bez jakichkolwiek książeczek informacyjnych. Niestety bogate wydania już od jakiegoś czasu zaczynają wymierać, ale że tą drogą podążają producenci postrzegani jako „audiofilscy” trochę szkoda. Na szczęście praca realizatorów dźwięku nadal jest na wysokim poziomie, co pozwala nacieszyć uszy, a mając dość wysublimowany system odsłuchowy (pokazujący wszelkie potknięcia), jest ważnym elementem procesu percepcji muzyki karmiącej zmysł słuchu. W tym aspekcie większych zmian nie widzę, no może w samej gładkości dźwięku – obecnie sprawia wrażenie trochę „podrasowanego” w porównaniu z pierwszą płytą Sabiny z Forcione, ale jest to w granicach rozsądku. Dlatego ze spokojnym sumieniem mogę polecić ten krążek wszystkim, którzy znają wspomnianą wokalistkę z wcześniejszych odsłon, a także tym, którzy chcieliby ją dopiero poznać. Niekwestionowane umiejętności wokalne wespół z wyśmienicie zaaranżowanymi naturalnymi instrumentami w przyjaznym dla sporej grupy słuchaczy materiale muzycznym, pozwolą znaleźć ukojenie po całodziennym trudzie życia codziennego.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Thales Turntable TTT-C Battery Drive English ver.

It is known for a long time, that everybody has its own point of view, but reading internet forums it would seem, that not all people are aware of that. They tend to utter opinions on many things not even trying to assess things from all sides. I am rather careful in reading tea leaves and always try to look at things very carefully and learn everything what is to learn about them. I own a quite refined analog system, but I would never create an orthodox line of truths about higher price levels than mine, just based on assumptions and hear-say information. This is the reason, that when trying to hear the analog absolute sound, I tried to get an adequately refined system for testing and finally I succeeded. So things got serious. I got what I wanted. When I got the telephone call with the information about the turntable readied for testing, a model that only recently was introduced to the Polish market, I did not know what to think. My heart was happy, but my brains stated to cool off emotions. Devices from that price level require a lot of listening experience (fortunately I heard some things in my life) and controlling of the euphoria associated with this fact. Fortunately the waiting period was not so long and I could confront my expectations with reality. The first contact with the tested device happened during the Audio Show in Warsaw, but as usual in such situations, it was rather getting acquainted with the product and could not be regarded as a conclusive experience. Press information were optimistic, and the main idea behind the existence of the brand – minimizing the cartridge tracking error and fighting vibration – just heated the atmosphere. The idea of construction of the tonearm comes close to tangential arms, but is done in a different way. The nullified tracking angle (in fact it is not zero, but minimal here) allows to listen without distortion (which are present at the beginning and end of the disc, when using a standard tonearm) for the whole length of the disc. The second aspect – fighting vibration – is a development of the well known sandwich concept. And those are the directions where the constructor of the turntable went: the drive and the tonearm. So now I will no longer keep you waiting and introduce to you the turntable from the company Thales – the Turntable TTT-C Battery Drive with the Simplicity tonearm, manufactured in Switzerland. In addition to this set, the distributor – RCM from Katowice – proposed a cartridge from Kuzma, the model CAR-30 and the phono cable from the Danish company Argento Audio, the Flow Master Reference.
Strolling through the Internet I found a substantial amount of information about the company Thales, with descriptions about how it works and ideas behind its creation, there were also lots of pictures. On those, the product looked quite “cheap”, and compared to its price tag, it could suggest some sham. The mentioned meeting during the audio show changed my initial thoughts a bit, but only during the weeks the turntable spent at my home showed the Swiss product in a much better light, and that what it showed when playing LPs will stay in my mind for a long time. It was so convincing, that I, focused for years on the British turntable SME 30, if I would be searching for a turntable now, I could change my search direction, as the apparent simplicity of the Thales was its greatest strength.

 

In fact the turntable is absolutely not simple, this is a piece of engineering designed to eliminate unwanted vibration. The plinth in an irregular, oval shape is a sandwich made from many different materials (the platter and subplatter are also sandwich constructions), the DC engine, powered from batteries and is placed under the platter and a proprietary tonearm which minimizes the cartridge error angle down to 0.008 degree. The whole is placed on an anti-vibration platform – two MDF plates separated with something that looks like an air chamber (an air pump is supplied as standard). As a final touch we get a disc stabilizing clamp, not very heavy, but still effective. Due to the battery power, on the back of the plinth there is a three position switch (0, I and II), which allows for playing while charging batteries (as a rescue option, it is recommended to disconnect the PSU during playing), standby or operation without connection to mains. On the top of the plinth, to the left, two silver buttons with amber rings were placed, used to initiate 33 or 45 rpm rotation. Like many similar devices, the Thales has an option to adjust and fine tune the speeds. This can be done using special (supplied) tool via holes in the front of the plinth. This all does not reveal the fact, that this turntable will move us to another level of reproduction and perception of the sound, which could not be matched by my Feickert. Maybe this was no “running over” the competition, but you could easily hear a better class of the sound. I knew, that when I would need to give the Swiss product back, it would hurt, but the urge to hear another world in my own system, something from my beloved analog world, compensated for this suffering by far, so I had no concerns placing the first disc on the platter.

A man, skipping over a few levels of initiation, becomes exposed to the danger of become overly excited about a device, what can falsify the true level of performance of that unit. Encounters with other products at the same level allow to have an idea about the overall performance, but only a test in your own system can really be conclusive. Somebody trying to test such a device without proper preparation will not be a fully reliable source of information, but there is always a first time, also for me. Looking from my perspective, I think, that I have some experience that allows me to make this test, like owning a very good digital system, which surpassed my analog setup with the way it presents music (palpability and three-dimensionality of the stage). Only recently my Feickert made a small step in that direction (with the phonostages Theriaa and Phasemation), but it is still half a step behind the digital competition. So I am even more happy to verify the claims of analog gear manufacturers, comparing them with my digital set made in Japan.

Being set for nirvana I took quite randomly a disc from the shelf, which turned out to be “Oregon in Concert” Glen Moore, Ralph Towner, Collin Walcott and Paul McCandless in an American pressing from 1975. Placing the disc on the platter I was prepared for the effects, that would confirm the pricing of the turntable in question is right. But I was not prepared for what happened. It was a short action and a knockout. I expected some quality jump, but not in all aspects of the sound. Resolution, palpability, homogeneity, selectiveness, contours, etc. I could continue naming them one after another. All this with a slightly upped timbre, which is probably determined by the cartridge. In CD players bringing timbre up usually results in a tiring vividness of the sound, but there were no such issues with the Swiss turntable paired with the Kuzma cartridge. This was still a very smooth, very natural and pleasant to hear musical spectacle. The resolution was unobtrusive, but very high, often unreachable for many CD players. A true masterpiece. The accessories of the percussion players shone like dew on the grass in the morning, and there was not even a trace of detachment between the higher frequencies and the rest of the frequency spectrum. The midrange, although pushed slightly higher, still presented timbres of exquisite analog, and the lower frequencies enchanted with even the smallest vibrations of the contrabass strings. A true feast of audiophile relishes. And the used cartridge is by far not the summit of what can be purchased, with its price around 10000 zlotys. I fear to think what could happen, if we equip the Thales drive with a cartridge from the 20-30 thousand zloty range. But this was done on purpose by the distributor, who just wanted to show how important the deck is in the process of completing an analog setup. This is the reason, he did not show all the assets he could. Still the set supplied to me by RCM costs around 130000 zlotys. You may say, that this game is not worth that amount of money, I even think, that 50% of the population of listener will say that, but I really ensure you, this will be until such people live through this way of presentation of music – not even in terms of timbre or smoothness, but in terms of creating the musical stage, combined with financial capabilities. Of course this will not be readily available for everybody, but please do not call people “idiots” just because they can afford to buy such a setup, when someday you will be in the position of owning this setup yourself, most probably you would also not want to be called and regarded this way.

But let’s return to music. I already mentioned, that this set was a bit lighter in the midrange than mine. And after confrontation with the CD, it turned out, that this is also the case compared to Reimyo. The distributor knows exactly how my system sounds and what is my master (slight emphasis on the midrange) and I am quite sure, that he wanted to show me, how a well setup analog source can enchant me, even if the sound specifics is a bit away from mine. Maybe this feeling of the sound being a bit thinner came from the extraordinary, yet still analog, resolution and contour of the Kuzma cartridge. Maybe. But after having heard a few dozen discs with it I can say that it sounded good, and this idea for sound can be absolutely accepted. I would never expect such a tonally balanced presentation would be appealing to me (I like more color), but it was enough to go at a certain level of quality, when reading from the LP groove, and I did verify my opinion. Some time ago, if I would listen to this American pressing, I would not be happy, but after having heard it with the Thales, everything sounds natural and enough colorful to me. It could seem, that this is magic. No, it is just that open and free way of playing, with a readable sound stage and really enslaving presentation of the three-dimensionality of the musicians creates the impression of palpability, which I achieved in my system by putting more weight on the midrange. The concert from Oregon was a true show-off not only by the musicians (each of them is very capable), but also by the sound engineer and the stereo system playing it back. The slightest lack of synergy between the musicians – recording engineer and stereo system would result in some kind of averaging of the reception of this fantastic session and in effect putting the record back on the shelf, without thinking about the heard material. Due to the incredible resolution, each instrument had full spread of microdynamics, from the slightest vibrations of the contrabass strings up to the dense and smooth sax, without any distortion from the beginning to the end of the disc. To verify the achievements of the Swiss constructors in terms of appropriate guidance of the diamond in the groove by the tonearm, I took a disc with a well recorded trumpet, which screeches a bit in the final parts on my Feickert. To have good insight into this aspect I played the mid and final part of the disc many times. It showed the supremacy of the Thales Simplicity over my tonearm, and I will need lots of time to forget the masterful reproduction of the disc by the Swiss product. Fortunately time heals wounds, and if not, I will just need to live with what I have (at least for some time).

The Swiss Thales Turntable TTT Battery Drive was the most expensive and at the same time best sounding turntable I hosted in my listening room. It placed the threshold for others very high, although in the beginning it did not fit into my temperature of sound, but it turned out not to matter. Of course this is not the eighth wonder of the world, just a very good sounding turntable, so other, well combined sets from competitive manufactures can compete with it. But there will be one big condition they need to meet – synergy. There must be synergy of the deck, with the toneram and cartridge. I know that such sets exist, and what is more important, that we will get them for testing. I am very happy that I will be able to hear them all, to go out on an adventure with them in my musical Mecca. The Thales is a very sophisticated construction (of both, the deck and the tonearm), despite the superficial simplicity, and if somebody does not need to brag with designer gear, then he may become enchanted. In my description I tried to convey, with what the tested turntable competes with my CD player. Smoothness, timbre, homogeneity (even with smaller than expected saturation of timbres) was obvious, and I did not write about examples confirming those aspects, as on this price level this would be an offence to the clients, if there would be any shortcomings there. That what is most important in this turntable is the construction of the tonearm, which minimizes the tracking error of the cartridge. Second thing is the multilayer, anti-resonance plinth and platter, what combined with appropriate cartridge allows to a real 3D reproduction of the musical material. To really be able to see that, you need to have a very good digital setup, that will provide an adequate reference point, as the lack of it will not allow to fully assess the capabilities of the Swiss turntable. And if someone thinks, that I am wrong, then I have to say, he is erring. To be able to assess anything, you really need a high quality reference point, otherwise any evaluation will only be guessing. I went along that path, so I ensure you, this is the truth.

PS. When I was writing the last sentence of the conclusion of this test, the Thales was playing a free jazz disc, albeit in a quiet version. This was another example of a disc showing the artistry of the musicians and the recording artists. It was the concert disc from the trio: Albert Mangelsdorff – trombone, J.F.Jenny-Clark – bass and Ronald Shannon Jackson – drums. This time the concert was with lighter compositions, allowing to show this genre from its easier to accept side. The musicians did not try to deafen the public, but played quite leisurely, relaying on reverberation of the cymbals, blows of the trombone or vibration of the contrabass strings in the slow melodic lines from the chosen notations. Due to the high resolution of the Swiss set, the dynamics of the reproduced material allowed to see every vibrating string, hear every breath of air in the mouthpiece or touch of the drumstick on the cymbals. Such nuances may seem not to be a significant part of the musical spectacle, but once we hear such presentation, when we notice how much information we were losing, it will not be easy to forget, and somewhere inside us, a need will grow, to have such quality every day we listen to music. I advise caution, because even casual listening to the tested turntable can be a risk of bringing us much closer to leaving it in our system.

Text: Jacek Pazio
Photographs: Jacek Pazio, Marcin Olszewski

Distributor: RCM
Price:
Thales Turntable TTT-Battery Drive – 43 400 PLN
Simplicity tonearm – 30 990 PLN
LeviBase – 8 250 PLN
Kuzma CAR-30 – 1 900 €
Argento Audio Flow Master Reference – 30 500 PLN

Specifications:

Thales Turntable TTT-Battery Drive
Turntable speed: 33⅓ rpm, 45rpm
Wow and flutter at 33⅓ rpm, DIN45 507: ± 0,06%
Rumble: 60 dB (unweighted)
Output terminals: RCA / XLR / DIN / direct wiring
Size: 432 x 312 x 91 mm
Weight: 16 kg
Input voltage for charger: 100-240V, 50-60Hz
Battery service life: 16h

Simplicity tangential pivoted tonearm
– finest ruby bearing, six jewels
– optimized Burne-Jones geometry, theoretical tracking error: ±0.008°
– hard chrome plated cardanic bearings
– aluminium arms,bronze anodized finish
– removable headshell for easy installation of cartridge
– effective length: 9inches
– effective tonearm mass: 19g

Kuzma CAR-30
Type: Moving Coil
Coil Wire: 5N Copper
Cantilever material: Boron
Stylus: Microridge
Frequency Response: 10Hz – 35 kHz
Output Voltage: 0.3mv
Channel Balance: <1dB
Channel Separation: >25dB
Tracking Force: 2.0g
Compliance: 10×10-6cm/dyne
Trackability: >70μm/2.0g
Internal Impedance: 4Ω
Load Impedance: >100Ω
Net Weight: 17 g

The system used in the test, a complete set of Combak Corporation.

Electronics Reimyo:
– Separate DAC + CD player: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Tube preamp: CAT – 777 MK II
– Solid state power amp: KAP – 777
Speakers: Bravo Consequence +
Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (bass section)
IC RCA Harmonix HS 101-GP
Digital IC: Harmonix HS 102
Table: Rogoz Audio
Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2; Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i; Acoustic Revive RST-38H

 Analog stage:
– Turntable:
drive: Dr. Feickert Analogue „Twin”
arm: SME V; Siplicity
cartridge: Dynavector XX-2 MK II
– Phonostage: RCM „THERIAA”

  1. Soundrebels.com
  2. >

Trenner&Friedl ART

Opinia 1

Nie wiem jak Państwo, ale ja doskonale pamiętam czasy, gdy posiadanie rasowych, wysokiej klasy monitorów, lub jak kto woli kolumn podstawkowych, było mrocznym obiektem pożądania i niejako wyznacznikiem audiofilskiego wtajemniczenia. Oczywiście jakby na to spojrzeć z boku, zupełnie obiektywnie, to z pewnością wcale nie tak mały wpływ na powyższe zjawisko miały nasze warunki lokalowe i … zasobność kieszeni. Mniejsza z tym. Grunt, że do dziś z rozrzewnieniem wspominam takie modele jak Acoustic Energy AE1, ESA Furioso, czy Sonus Faber Electa Amator. Było w nich coś niezwykłego, nobilitującego i to nie w oczach znajomych, lecz dla samego posiadacza, który zdobywając je z jednej strony osiągał swoiste spełnienie a jednocześnie świadomie decydował się na pewien kompromis.  
Dzisiaj jest „trochę” inaczej. Więcej znaczy lepiej, głośniej z resztą też i jeśli o jakimś produkcie się nie mówi – czyli nie widać go praktycznie wszędzie, to praktycznie nie istnieje. Całe szczęście, gdy w miarę umiejętnie odfiltruje się ten cały marketingowy szum, choćby na chwilę zapomni o rozdających karty możnych tego świata (czytaj korporacje) można natrafić na firmy i ich wyroby niepotrzebujące reklamowych megafonów do obwieszczania wszem i wobec własnej wyjątkowości i genialności. Właśnie do tego grona z powodzeniem możemy zaliczyć austriacką manufakturę Trenner & Friedl. O istnieniu założonej przez Andreasa Friedl’a i Petera Trenner’a (wyjaśnienie genezy nazwy mamy z głowy) w 1994 r. w Graz-u firmie pewnie też bym się nie dowiedział, gdyby wrocławskie Moje Audio nie postanowiło zająć się ich dystrybucją prezentując na zeszłorocznym Audio Show model Ra, który tuż przed wystawą mieliśmy przyjemność „wygrzewać” w systemie Jacka.

Patrząc na ofertę Trenner&Friedl widać iście austriackie zamiłowanie do solidności, porządku i umiarkowania. Co prawda w topowym, modułowym modelu Duke pozwolono sobie na odrobinę szaleństwa, lecz akurat w tym przypadku było ono konieczne w założonej bezkompromisowości tego projektu. Warto jednak zaznaczyć, że model marketingowy, jaki promują austriaccy konstruktorzy dość drastycznie różni się od tego, z czym niestety mamy do czynienia na co dzień. Otóż zamiast właściwej sporej części konkurencji chęci odświeżania własnej oferty niemalże co rok, czego inaczej niż zapatrzeniem w projektantów mody wytłumaczyć sobie nie sposób, postawili na długowieczność oferowanych produktów, ich jak najdłuższy cykl życia, co nie dość, że jest działaniem bezdyskusyjnie ekologicznym, to w dodatku, niejako mimochodem, pozwala, by pretendowały do miana „klasyków”. Logiczne do bólu, nieprawdaż? Szkoda tylko, że taka logika nie jest powszechna a zamiast tego elektronika użytkowa, samochody i praktycznie wszystko, co nas otacza konstruowane jest tak, by zakończyć swój żywot tuż po wygaśnięciu gwarancji.
Wróćmy jednak do bohatera niniejszego testu. ART. jest najmniejszym i zarazem najtańszym, co wcale nie oznacza, że tanim, modelem w katalogu T&F, w którym oprócz niego znajdziemy jeszcze pięć innych propozycji kolumn. Choć filigranowość ART’ów (nazwanych ku czci Arta Peper’a) zadziwia już przy wypakowywaniu to sama ich bryła nie ma w sobie nic z taniej kruchości, pochodnej cięcia kosztów i próby pozycjonowania produktu jedynie poprzez cenę a nie faktyczny wkład materiałowy i pracę włożoną w ich stworzenie. Po pierwsze ich wymiary nie są przypadkowe, nie znaczy to jednak, że zapewniono właściwą objętość komory czynnej umożliwiającą prawidłową pracę przetworników, bo to potrafi dowolny program dla miłośników DIY, lecz uwzględnienie tzw. złotych proporcji. Dzięki temu powstające wewnątrz obudowy fale stojące rozchodzą się w szerszym spectrum, bardziej jednorodnie, bez szkodliwych podbić na wąskich fragmentach pasma.
Również sama jakość wykonania wyraźnie wskazuje, że mamy do czynienia z czymś luksusowym. Skrzynie obudów wykonano z wielowarstwowych paneli pokrytych naturalną okleiną i siedmioma warstwami lakieru, a charakterystyczny jedwabiście połyskujący front to sandwich Corian’u© i MDFu, przy czym jakość wykończenia osiągnięto w procesie ręcznego polerowania. W rezultacie osiągnięto niezwykle przyjemną wariację nt. „vintage’owej” elegancji rodem z kręgów klasycznych, brytyjskich monitorów BBC.
Na ściance przedniej znajdziemy jedynie dwa, jak to zwykle w prostych układach dwudrożnych przetworniki – umieszczony na dole 1” pierścieniowy Scanspeak R2604/832000 a tuż nad nim, aluminiowy 5”, pochodzący z serii Prestige Seas H1207-08 L12RCY/P. Jak widać w ramach skromności i minimalizmu zrezygnowano nawet z logo producenta, które odnaleźć można za to na matowej ściance tylnej i to w centralnym, przykuwającym wzrok miejscu. Pytanie kto, po ustawieniu i podłączeniu kolumn będzie tam zaglądał, tym bardziej, że zamiast ociekających złotem terminali głośnikowych zdecydowano się na charakterystyczne zakręcane terminale Cardasa delikatnie sugerując preferowaną konfekcję okablowania (widły). Tuż obok umieszczono niewielkiej średnicy wylot bas refleks, co pozwala w pewien sposób modelować brzmienie zestawów ustawiając je wylotami BR na zewnątrz, bądź do wewnątrz.
Do trzewi postanowiliśmy już nie zaglądać, więc ograniczę się jedynie do wspomnienia, że wykonanie zwrotnic zlecono znanej z wybornej jakości komponentów firmie Mundorf Germany a całe wewnętrzne okablowanie przypadło w udziale kolejnemu audiofilskiemu specjaliście – Cardas Audio.

Ponieważ ciężar wygrzewania dostarczonej do testu parki wziął na swoje barki Jacek, ja miałem łatwiej, gdyż mogłem ze spokojnym sumieniem krytycznie je oceniać już od pierwszych minut w moim systemie. Nie ukrywam, że wiedząc o ponadczasowym designie ART’ów i ich nad wyraz kompaktowych rozmiarach zaopatrzyłem się zawczasu w niejako dedykowaną do takich gabinetowo – sypialnianych klimatów amplifikację – Leben’a CS-300F. Osiągnięty efekt był nie tylko wysoce satysfakcjonujący, ale wręcz spokojnie mógł oznaczać koniec poszukiwań dla posiadaczy kilkunastometrowych pomieszczeń odsłuchowych. Ponadprzeciętna przestrzeń, daleko wykraczająca poza bazę wyznaczona przez rozstaw kolumn, które jak to zwykle mini monitory mają w zwyczaju już przy pierwszych dźwiękach ulegały natychmiastowej dematerializacji, była jedynie przedsmakiem dalszych doznań. Precyzja w kreowaniu źródeł pozornych też bezczelnie wkraczała w obszary zarezerwowane dla zdecydowanie droższych systemów a sam wolumen generowanego przez to urocze japońsko – austriackie combo dźwięku poddawał pod wątpliwość prawa fizyki, gdyż na pierwszy rzut oka nie sposób byłoby posądzić ART’y o tak wielkie serce do grania. Gwoli wyjaśnienia zaznaczę jeszcze jeden dość istotny szczegół natury środowiskowej odnośnie warunków, w jakich przyszło ART’om w moim systemie pracować. Nie dysponując adekwatnym metrażowo do tak niewielkich kolumienek pomieszczeniem używałem ich w 21 metrowym pokoju, co delikatnie rzecz ujmując nie ułatwiało im życia. Dla tego też chcąc trochę zrekompensować im zastane warunki darowałem sobie dostarczone przez Audio Philar i Rogoz Audio standy, które co prawda znacząco podnosiły walory natury estetycznej, ale akurat w moim pomieszczeniu zauważalnie uszczuplały od dołu pasmo przenoszenia. Koniec końców monitorki wylądowały na ciężkiej jak diabli komodzie z litego drewna, która delikatnie wspomogła najniższe składowe nie degradując pozostałych podzakresów.

Przesiadka z Lebena na A-klasowego Tellurium Q Iridium 20 (wersja 2) dodatkowo podniosła poprzeczkę zarówno jeśli chodzi o „napowietrzenie” sceny, jak i wręcz inżynieryjną dokładność w prowadzeniu poszczególnych partii instrumentów i gradację planów. Całe szczęście cały czas zachowany był bezpieczny dystans od prosektoryjnej analityczności, która oferując hiper dokładne odwzorowanie poszczególnych dźwięków dziwnym trafem gubi tożsamą z muzyką homogeniczność zwaną potocznie … muzykalnością. Pomimo pewnej, jak to Jacek określił „wyczynowości” amplifikacji dotyczącej otwartości najwyższych rejestrów nie odnalazłem zbyt dużo uwag krytycznych pod adresem testowanych monitorków we własnych notatkach. Może ich gładkości i finezji nie można było uznać za referencyjne, bądź nawet zbliżone do tego, do czego przyzwyczaiły mnie AMT zaimplementowane w moich Gauderach, bądź tego, co potrafią wyczarować np. zdecydowanie droższe przetworniki wstęgowe, bądź diamentowe, lecz proszę mi wierzyć – poruszając się w okolicach 10 000 PLN trudno, a wręcz fizycznie (głównie właśnie ze względów finansowych) niemożliwym jest natknąć się na konstrukcje pozbawione pewnych kompromisów brzmieniowych. W tym jednak wypadku osiągnięty kompromis z pewnością do najbardziej bolesnych nie należy, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż T&F wykonywane są ręcznie w austriackiej siedzibie producenta a jak wiemy koszty pracy w tamtych rejonach EU nie należą do najniższych.
Jak już jesteśmy przy kompromisach to wspomnę jeszcze tylko o sposobie reprodukowania basu, który od pierwszych chwil przykuwa uwagę i zadziwia sprężystością, oraz całkiem niezłym zejściem, lecz prosiłbym nie oczekiwać po ART’ach rzeczy niemożliwych. Najniższe składowe mogą się podobać i się podobają, choć jeśli zdamy sobie sprawę, że ani podwójna stopa, ani zagmatwane progmetalowe pasaże zawarte np. na „A Dramatic Turn of Events” Dream Theater nie będą miały tej potęgi i tego wolumenu, co z pełnopasmowych kolumn podłogowych będzie nam po prostu łatwiej z tym dźwiękiem żyć. Podobnie będzie z wielką symfoniką – „Adagio” Karajana na austriackich maluchach brzmiało wybornie, lecz masy licznego instrumentarium w dwudziestometrowym pokoju niedane było mi poczuć. Próby zmuszenia monitorków do pracy ponad ich siły powodują irytującą ofensywność dźwięku połączoną z utratą klarowności średnicy zawłaszczanej przez wzbudzający się bas.
Jeśli natomiast odpowiednio troskliwie zadbamy zarówno o warunki pracy, jak i towarzyszącą elektronikę to szanse na osiągnięcie audiofilskiej nirwany będą nad wyraz wysokie. Używając naprzemiennie podczas odsłuchów źródeł cyfrowych (Ayon 1sc), jak i analogowych (Transrotor Zet 3) z łatwością mogłem zauważyć swobodę, z jaką otwierające ofertę T&F kolumny różnicują nie tylko jakość nagrań, ale i medium, którym są karmione. Jeśli mógłbym dodatkowo coś zasugerować, to dobierając resztę toru do ART’ów proponowałbym przynajmniej źródło, bądź amplifikację dobrać z grupy urządzeń reprezentujących obóz muzykalny. Dzięki temu zyskamy spójność i homogeniczność przekazu nie tracąc nic z jego rozdzielczości i detaliczności, oszczędzając sobie przy tym skoków ciśnienia związanych ze zbyt natarczywymi sybilantami, bądź niezbyt wyrafinowaną realizacją. Przykładowo – do końcówki Tellurium z chęcią podpiąłbym DACa/Pre April Music Eximus DP1 a pod Lebena kremowy i gęsty niczym domowa konfitura odtwarzacz TRI TRV-CD4SE. Dzięki temu bez trudu uzyskałbym ponadprzeciętną przyjemność obcowania z dźwiękiem niezwykle soczystym, nasyconym i jakże miłym dla słuchacza a przy tym nie musiałbym iść na kompromis związany zarówno z dynamiką, jak i rozdzielczością umożliwiającymi komfortowy odsłuch repertuaru stricte rockowego, jak i wycyzelowanych, dopieszczonych audiofilskich realizacji.

Szukając analogii w dziedzinie motoryzacji ART’y można porównać do takich zabawek dla dużych chłopców jak Alfa Romeo Spider, stara wersja VW Sirocco, czy Lotus Elise. Liczy się przede wszystkim fun, radość z … każdego odsłuchu i emocje mu towarzyszące, tutaj nie ma miejsce na chłodną analizę, akademickie rozważania, czy coś jest wystarczająco dobre, czy też nie. Krótko mówiąc, albo się takie podejście do tematu kocha i bierze z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo nie i goni się króliczka dalej. Osobiście, szukając wysokiej klasy nagłośnienia do kilkunastometrowego gabinetu nawet przez chwilę bym się nad ART’ami nie zastanawiał, tylko ustawił je na monstrualnym orzechowym biurku na granitowych płytach, podpiął pod najnowszego Lebena i karmił plikami. Problem w tym, że takowego gabinetu nie posiadam, jeszcze …

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 13 000 PLN

Dane techniczne:
Features2-Way vented system
Przetworniki: 1×5″ aluminiowy mid-bas, 1″ wysokotonowy tekstylny przetwornik pierścieniowy
Pasmo przenoszenia: 44 Hz (f-6dB) – 40 kHz (f-3dB)
Skuteczność: 85 dB (2.83 V/1 m)
Impedancja: 8 Ohm (Minimum – 4.2 Ω)
Wymiary (WxSxG): 270 mm x 180 mm x 300 mm
Waga: 7.4 kg
Wykończenia obudowy/korpusu: Orzech nature, Orzech amaranth, Orzech mocca, pozostałe na zamówienie
Wykończenia Frontu: Corian© volcano black, pozostałe na zamówienie

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Tellurium Q Iridium 20 II; Leben CS-300F
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H; Audio Philar Double Mode

Opinia 2

Produkt High – End’owy powinien kojarzyć się z zarezerwowaną dla nielicznych jakością odtwarzanego dźwięku. Co prawda w ostatnich czasach różnie z tym bywa, ale jedno jest pewne, to są najczęściej monstrualnie rozrośnięte gabarytowo propozycje, stawiając ten aspekt jako dogmat w tej dziedzinie. Wyścig nadmuchiwania konstrukcji wciąż trwa, ale na szczęście (dla wielu audiofilów) zdarzają się przypadki, skierowania wszystkich sił na pierwszą wymienioną przeze mnie przesłankę – jakość odtworzenia i emisji fal akustycznych. Każdy ma inne potrzeby rozmiarowe, jeden słuchacz pragnie zastawić sprzętem duży salon, inny zaś szuka czegoś zgrabnego do niedużego wykwintnego gabinetu, przy założeniu obcowania z urządzeniami wybitnymi. Dotychczas większość testowanych przez nas propozycji audio z pułapu High End, było przedstawicielami nurtu „im większy tym lepszy”, ale przyszedł czas na coś nietuzinkowego z działu mikro. Informację o dość „świeżych” na naszym rynku zaproponowanych do testów niedużych monitorach, przyjąłem (raczej mój kręgosłup) z wielką ulgą, ale nie myślałem, że to będą maleństwa startujące w wadze piórkowej. Niemniej jednak, zasmakowawszy starszych braci tych paczek (model RA) podczas niezobowiązującej jesiennej rozgrzewki przed-wystawowej, z zaciekawieniem postawiłem przybyłe „kolumienki” na docelowych dorównujących ich klasie wykonania standach. Panie i panowie, spieszę przedstawić wszystkim poszukującym bezkompromisowego grania z małych kolumn, austriacką markę Trenner & Friedl i rozpoczynający ich listę produktów model ART, dystrybuowaną przez wrocławskie Moje Audio.

Jak wspomniałem, w poprzednim akapicie, model ART to małe monitorki, z dość nietypowo zaaplikowanymi głośnikami: średnio-niskotonowymi na górze i wysokotonówkami na dole przedniej ścianki. Ciekawostką konstrukcyjną jest większa głębokość skrzynek od ich wysokości. To pochodna poszukiwania litrażu konstrukcji wymuszona niewielkim, ledwo mieszczącym oba przetworniki frontem i plecami, do wygenerowania z pomocą bass refleksu znajdującego się na tylnej ściance, deklarowanych 44 Hz w dolnych częstotliwościach przetwarzania. Mimo tego, trochę obawiałem się o potwierdzenie zapowiedzi takiego zejścia w procesie odsłuchowym, a co z tego wynikło, okaże się w dalszej części tej opisu. Zaplecze kolumn oprócz tunelu wspomagającego reprodukcję basu, otrzymało pięknie wygrawerowane i posrebrzone logo firmy, a także pojedynczy terminal głośnikowy Cardasa. Niewielką obudowę perfekcyjnie pokryto naturalnym fornirem, a dla kontrastu sandwiczowe panele przedni i tylny wykończono na czarno: rewers w macie, a awers połysku. W materiałach informacyjnych można wyczytać, iż front do uzyskania wspomnianego blasku, polerowany jest ręcznie, co w dzisiejszych, nastawionych na maksymalny zysk czasach jest rzadkością. Projekt plastyczny obudowy: kolor drzewa, czerń paneli przedniego i tylnego, ładnie współgra ze srebrną aluminiową membraną niskotonowca, przełamując tym sposobem monotonię najczęściej oglądanego przez użytkownika widoku. Na szczęście nie przewidziano maskownic, gdyż takie „cukierki” powinny epatować swoim pięknem bez względu na widzimisię nabywcy. Mając kontakt z tak wysmakowanym wizualnie produktem, nie sposób się do niczego przyczepić – naturalna okleina w połączeniu z połyskującą czernią, bez większych problemów wpisze się w większość pomieszczeń odsłuchowych, wliczając w to stylowo umeblowane gabinety. A patrząc z perspektywy kilkudniowego obcowania z ART-ami, wydają się celować właśnie w takie, wymagające odpowiedniej aparycji lokale. To jest na pewno ich mocny punkt przetargowy, tylko czy będzie dodatkiem, a nie głównym daniem, nie omieszkałem sprawdzić w następnych akapitach.

Mówi się, że rozmiar ma znaczenie, ale na szczęście nie zawsze i aby to udowodnić, potrzebny jest jakiś punkt odniesienia lub przestudiowanie założeń konstrukcyjnych danego produktu, w przeciwnym wypadku, całość obserwacji nie ma większego sensu. Innymi słowy, przejście z pełno pasmowych podłogówek na tak małe monitory, wymaga akomodacji, jak również zmiany nastawienia na efekt finalny zabawy. Nie możemy wymagać od maleństw sięgającego czeluści piekielnych basiska, w zbyt dużym dla nich pomieszczeniu, tylko oceniamy wynik kompromisu pomiędzy możliwościami, a osiągniętym wynikiem. Kierując się tym przesłaniem zacząłem niezobowiązującym repertuarem Johanna Sebastiana Bacha z serii „Cafe Zimmermann”. Niezbyt ciężkie (dolne rejestry) do odtworzenia instrumenty smyczkowe wespół z klawesynem pokazały zaskakująco pozytywną odsłonę Austriaków. Ta bardzo dobrze zrealizowana kompilacja, przedstawiła ładnie poukładaną scenę muzyczną w szerz i głąb, bez problemów pozycjonując wszystkich muzyków w wyimaginowanym w głowie realizatora bycie. Początkowe obawy o barwę, która jest moim konikiem, okazały się bezzasadne i mimo metalowego (aluminium) reprodukującego je głośnika, koloryt był na naprawdę wysokim poziomie. Zachęcony pozytywnym przekazem tego zakresu, zmieniłem nośnik, wkraczając w świat ulubionego analogu. Mocno nasycona, wspaniale wypadająca z moimi kolumnami wkładka LONDON AEC, miała pokazać co możemy wycisnąć z bohaterów testu i na talerz mojego Feickerta Twin powędrował sygnowany przez Ralpha Townera w kwartecie, czarny placek ECM-u pt. „Oregon”. Zmiana klimatu i stylu muzycznego, nawet przez moment nie zachwiała początkowo wypracowanej pozycji jakościowej marki Trenner & Friedl. Tak, zgadzam się z oponentami, że to nadal spokojna muzyka, którą złośliwcy nazywają plumkaniem, ale na razie sprawdzałem, co mają najlepszego do zaoferowania, a nie kombinowałem jak położyć pacjenta jednym nieuprawnionym sierpowym i to znienacka. Ciężki Thrash Metal to domena Marcina, ja raczej zawsze staram się stopniować poziom implementowanych decybeli, jednak nigdy nie zapominam, poczęstować pacjenta mocniejszymi dźwiękami. Wracając do materiału Ralpha Townera, byłem zaskoczony takim oddaniem temperatury grających instrumentów: gitara, kontrabas, sax, flet i zestaw bębnów. Wszystko podane było w typowy dla analogu gładki i kolorowy bez żadnych ekwilibrystyk sztucznego podkolorowywania sposób. Bardzo mocnym przemawiającym za słuchanymi monitorkami argumentem, było ich całkowite zniknięcie z pomieszczenia, co teoretycznie jest cechą takich konstrukcji, jednak nie zawsze się realizującą, a tutaj miałem klasyczny pokaz rodem z Show Davida Copperfielda. Przyglądając się strojeniu poszczególnych zakresów częstotliwościowych, to przy zjawiskowej średnicy, czuć było otwartość idealnie skrojonych do średnich rejestrów wysokich tonów, które mimo braku ulubionej przeze mnie iskry, dawały poczucie oddechu. O dziwo przy tak umiejętnym zbalansowaniu tych dwóch zakresów, co jakiś czas pojawiały się pomruki, których na początku z racji gabarytów nie spodziewałem się usłyszeć, a co natychmiast skierowało moje kroki w stronę bardziej wymagającego repertuaru płytowego. Do takich celów używam sztucznie generowanych częstotliwości i szukając wsadu z elektronicznie wytworzonym niskim basem, wróciłem do cyfry z propozycją Nilsa Pettera Molvaera zatytułowaną „Khmer”. Tutaj już nie było taryfy ulgowej. To, że umiemy grać czarująco spokojną muzykę, nie jest jedynym kryterium jakiegokolwiek zestawu głośnikowego. Nawet z założenia i wyglądu „słabeusze” powinni umieć poradzić sobie z trudniejszym materiałem, oczywiście na miarę swoich założeń konstrukcyjnych i z rozdzielnika zawsze coś takiego dopisuję do play listy odsłuchowej. Wspomniana płyta „kiler” pokazała pewne ograniczenia testowanych kolumn, ale rozsądny człowiek widząc produkt, spodziewa się pewnych kompromisów. Chodzi mi o najważniejszy w tym posunięciu testowym zakres generowanego basu. Jak pisałem na początku, nie usłyszymy konturowego, twardego i masującego wnętrzności dolnego zakresu, gdyż to byłoby pogwałceniem praw fizyki. Mimo tego, te kolumienki, pokazały, jak można w rozsądny sposób przekazać zawarte na płycie najniższe składowe pasma, nie popadając przy tym w sztuczne nieadekwatne do rozmiaru napompowanie dźwięku. Bas był miękki, ale nie bułowaty, przy sporej ilości informacji o najniższych jego rejestrach. Jeśli ktoś pożyczając ART-y na odsłuchy, odrzuci je z powodu braku tego zakresu, nie będzie to oznaczać nic innego, jak brak wiedzy o podstawowych zagadnieniach reprodukcji dźwięku. Takie maluszki kierowane są do słuchaczy wyedukowanych, poszukujących nietuzinkowości brzmienia przy niewielkich rozmiarach. A powodów do poszukiwań tak małych przetworników życie dostarcza bardzo dużo, choćby: malutkie pokoiki wielu melomanów, chęć złożenia systemu gabinetowego, czy kategoryczny sprzeciw małżonki wobec pełno pasmowych kolumn podłogowych. Dalsza wyliczanka jest zbędna, gdyż co klient, to inny problem. Płyta Molvaera zwróciła dodatkowo moją uwagę na do tej pory zdawkowo opisany aspekt pasma. Chodzi o górny zakres, który w lekkim repertuarze nie wyskakiwał przed szereg, ale będąc stonowanym, nie ograniczał swobody grania, przy elektronice pokazał swoje oblicze w jeszcze bardziej wyrafinowany sposób. Sztucznie pobudzone do bytu w wirtualnym eterze wysokie tony, najczęściej zniechęcają mnie do takiego materiału muzycznego już po kilku utworach, tymczasem strojenie zwrotnicy przez Austriaków pozwoliło na wyeliminowanie tego nieprzyjemnego bodźca z procesu odsłuchowego. Takie temperowanie z naleciałości krzyku górnego pasma lubię, a nie jest to łatwe do zrealizowania, gdyż często grzebanie przy jednym zakresie, całkowicie zmienia przebieg wykresu innej składowej. Kto rozmawiał z konstruktorami, ten wie o czym mówię. Tutaj mamy umiejętne utrzymanie kompromisu rozmiaru z możliwościami i ich realizacją.

Tak się złożyło, że w trakcie testu austriackiej myśli technicznej, dotarła do mnie angielska twórczość inżynierska z działu wzmocnienia sygnału i nie omieszkałem spróbować mariażu tych dwóch konstrukcji. Pomysł wydawał się tym bardziej ciekawy, gdyż moja końcówka mocy karmiła ART-y dwustoma Watt-ami w klasie AB, a wyspiarska marka Tellurium wystawiła szlachetną 18 Watt-ową A- klasową Single Ended. Całkowicie różne szkoły wytwarzania życiodajnego dla kolumn prądu, pozwalały porównać, jak można w łatwy sposób zoptymalizować byt tak małych kolumn w swoich progach. Z uwagi na szlachetną klasę „A”, nowa młoda para dostała godzinkę na zapoznanie się i oddanie przez piec Tellurium „Iridium 20” do atmosfery niezbędnej ilości zamienionej w ciepło energii. Wtajemniczeni audiofile wiedzą, że taka konstrukcja powinna wygenerować i wyemitować do natury odpowiednią dawkę efektu swej mało ekonomicznej pracy, zanim przystąpimy do weryfikacji jej możliwości. Stwierdziwszy organoleptycznie stan gotowości (dotyk ręką), zasiadłem pomiędzy głośnikami. To było inne podejście do muzyki. W porównaniu do zestawienia z moimi Japończykami, ta próba uzyskania synergii szła w lekką wyczynowość brzmienia. Wcześniejsze analogowe postrzeganie barwy, teraz stało się bardziej wyraziste i naładowane większą otwartością. Wszystko niby czytelniejsze i na wyciągnięcie ręki, ale trochę ostrzejsze niż w tamtym wcieleniu. Średnica i góra żywsza, przy większej lekko poluzowanej ilości basu – tylko 18 W przy 85 db skuteczności. Wiem, że to wielu słuchaczom się podoba, ale przywoławszy tą konfigurację nie chcę arbitralnie oceniać żadnego z tych komponentów, gdyż dwie niewiadome (kilka godzin z całkowicie obcym zestawem, to za mało na konstruktywne wnioski) wprowadzają za dużo zmiennych. Zdecydowałem się na ten ruch, tylko dla uzmysłowienia Państwu, czy brzmienie kolumn jest ich niezmienną manierą, czy tylko konsekwencją takiego, a nie innego połączenia i angielska końcówka potwierdziła cechy kameleona austriackich paczek. Oczywiście, mimo lekkiego rozluźnienia basu, jego ilość nadal oscylowała na usłyszanych wcześniej poziomach, ale choćbyśmy podłączyli je bezpośrednio do elektrowni, nie pomasujemy nimi wnętrzności konturowym i energetycznym niskim pasmem, gdyż one nie są do takich zadań. To oferta dla wymagającego i wiedzącego czego chce słuchacza, która przy odpowiednim doborze wzmocnienia, odwdzięczy się pięknym graniem.

Cieszę się, że kolumny z Austrii trafiły na dwie odsłony wzmacniania sygnału, gdyż idealnie pokazały swoje aspiracje do wysokiej półki. Oba połączenia dążyły do jakości trochę inną drogą, ale właśnie to najbardziej pociąga nas w zabawie z audio. Najważniejszym faktem jest, że cały czas dźwięk w wartościach bezwzględnych był na wysokim poziomie, a jaki efekt końcowy wybierze nabywca, będzie już indywidualnym zbiorem doświadczeń i potrzeb. Niemniej jednak opisywane monitory marki Trenner & Friedl model ART, w pełni zasługują na wciągnięcie ich na listę odsłuchową, przy założeniu nie wymagania od nich rzeczy niemożliwych. Niestety, czasem nieosłuchani przyszli nabywcy wymagają zbyt wiele i po spektakularnym zawiedzeniu, trąbią o tym całemu światu. Tego nie unikniemy, ale po to są przeprowadzane testy, by wstępnie nakreślić specyfikę danego produktu, a dopiero analiza kilku opisów, powinna być przyczynkiem do decyzji wypożyczeniowej. Jeśli dysponowałbym małym, 10-15 metrowym pokojem odsłuchowym i szukałbym czegoś z wysokim poziomem odtwarzania dźwięku, przy bardzo dobrym współczynniku WAF , bez wahania zakosztowałbym modelu ART. Ale decyzja należy do państwa.

Ps. Gdy test dobiegał końca, dystrybutor zdążył jeszcze dostarczyć dedykowane podstawki. Przybyłe z Katowic wyprodukowane przez firmę Rogoz Audio standy – model 4QB80, to specjalnie zaprojektowany po konsultacji z producentem kolumn, uzupełniający efekt finalny dźwięku produkt, gdzie wszystkie parametry – gabaryty (wys. szer. głęb.) i ciężar, mają zapewnić jak najlepszą jego jakość. Co prawda nie miałem już końcówki Tellurium Q, ale nie omieszkałem sprawdzić jak wypada ich (produktu Rogoz Audio z Trenner & Friedl) współpraca na swoim systemie i jedno mogę powiedzieć na pewno – te trochę lżejsze od początkowej fazy testu konstrukcje – wcześniej były masywne od firmy Audio Philar, wprowadziły odrobinę spokoju w reprodukcji materiału muzycznego, co po raz kolejny pokazało sens odpowiedniego doboru podłoża pod komponenty emitujące dźwięk. Dedykowane postumenty bardzo dobrze wizualnie współgrają z niewielkimi rozmiarami kolumn, podpierając je zlicowanymi z obrysem i nogami górną i dolną podstawą. Całość wygląda bardzo elegancko, nie wprowadzając poczucia ociężałości konstrukcji, umiejętnie eksponując zalety postrzegania austriacko-polskiego tandemu. Po początkowych obawach podczas rozpakowywania podstawek, stwierdzam, że efekt oceny organoleptycznej zestawu wypadł naprawdę fantastycznie. Widać, że panowie znaleźli nić porozumienia podczas ustaleń projektowych, co na pewno wpłynie pozytywnie na decyzję zakupu potencjalnego klienta.

Jacek Pazio  

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna i stendy Audio Philar, dedykowane stendy Rogoz Audio 4QB0
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII, London AEC C91E “POD”
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
– dodatkowa końcówka mocy: Tellurium Iridium 20

  1. Soundrebels.com
  2. >

Zaproszenie do świata Ardento

Opinia 1

Z założenia miała to być zupełnie niezobowiązująca okazja do spotkania w gronie znajomych, pogadania i niejako przy okazji posłuchania systemu, który na ostatnim Audio Show nie dość, że wypadł świetnie, to jeszcze zrewidował pojęcie lampowego High-Endu u sporej grupy znanych mi audiofilów.
Tym razem, jak zakładaliśmy, zapowiadało się podobnie, gdyż uszy przybyłych miał pieścić zestaw składający się z kolumn Ardento Alter 2 napędzanych lampowym wzmacniaczem Dual, do którego sygnał miały słać firmowy (również lampowy) Perfect DAC zamiennie z gramofonem Zontek wyposażonym we wkładkę Miyajima Shilabe współpracującym z phonostage’m Moon’a. Jakby nie patrzeć materiał na kolejny reportaż, jednak jak sami Państwo widzą publikacja trafiła do lifestyle’u. Czemu tak się stało mam nadzieję, że jasno wyniknie z poniższego tekstu i zdjęć. Zapraszam serdecznie.

We wtorkowe, pochmurne, deszczowe i generalnie depresyjno – grypogenne popołudnie, przemierzając dość industrialne otoczenie przypominające klimatem nieco widoki, do jakich przyzwyczajeni są bywalcy KAiMu, dotarłem pod podany na zaproszeniu adres. Ponieważ starałem się przyjechać na tyle wcześnie, by na spokojnie porobić zdjęcia załapałem się na praktycznie pustą salę, po której krzątali się jedynie organizatorzy a ekipa oświetleniowa kończyła właśnie kalibrację własnych świecidełek. Dzięki temu miałem, jak się później miało okazać, jedyną szansę rzucenia uchem na niezagłuszany szumem rozmów prezentowany system.

Pomimo całkowicie niezaadaptowanego pod względem akustycznym i nie ma co ukrywać dość żywego lokum „duże” Altery radziły sobie zdecydowanie lepiej niż w klaustrofobicznym hotelowym pokoju podczas wspomnianego Audio Show. Swoje zrobiła „przedwojenna” wysokość stropu, dzięki czemu dźwięk miał gdzie złapać oddech a w bardziej dynamicznych i gęstych aranżacjach gdzie się rozpędzić. Ba, zacząłem się nawet zastanawiać czemu zdecydowano się na wspomaganie czterema EL34, skoro pojedyncza 300B na kanał powinna spokojnie wystarczyć. Jednak producent wiedział co robi, bo przy pełnej sali, co rychło miało nastąpić, mocniejsza wersja amplifikacji zapewniała zdecydowanie większą elastyczność. Od razu spieszę też z oficjalnym memorandum, żeby potem nie było nieporozumień natury interpretacyjnej. W przeciwieństwie do jednostek zdolnych za kawałek szarlotki i filiżankę kawy wykastrowane pod względem akustycznym pomieszczenie odsłuchowe określać publicznie mianem neutralnego my, nawet po sushi i lampce wina, biurowo – ekspozycyjnych wnętrz Atelier Architektury mieszczących się na terenie Instytutu Chemii Przemysłowej im. prof. I. Mościckiego w Warszawie za referencyjne, obojętne, bądź nawet w zamyśle przewidziane do tego typu prezentacji uznawać nie zamierzamy. W zamian za to, z chęcią wypowiemy się na temat całkowicie niezobowiązującej atmosfery panującej podczas spotkania, które z typowym odsłuchem na prawdę nie miało wiele wspólnego.

Skoro zatem naocznie przekonaliśmy się i ustaliliśmy, że wysublimowanych doznań nausznych przewidzianych dla ortodoksyjnych złotouchych dysponujących potwierdzonymi certyfikatami bezbłędnego zdania potrójnie ślepego testu nie będzie, zrewidowaliśmy wcześniej poczynione plany i oddaliśmy się nader ożywionym konwersacjom. A proszę mi wierzyć, że było o czym dywagować, gdyż na zupełnym luzie, bez pośpiechu Panowie Jarosław Torbicz (Ardento) i Paweł Zontek (Zontek) mogli wreszcie opowiedzieć o budowie i ciekawostkach związanych z własnymi konstrukcjami. Przykładowo prezentacje solidności wykonania Zontka, możliwość ocenienia jubilerskiej wręcz precyzji i niezwykle wysublimowanego designu przepięknego docisku przykuwały uwagę nawet osób „spoza branży”. Co prawda poprzez coraz bardziej narastający szum tła trudno było wyłowić jakiekolwiek muzyczne „smaczki”, jednak chwilę po 19-ej organizatorom udało się nakłonić tłumnie przybyłych gości do kilku minut bez rozmów, dzięki czemu dość pokaźnych rozmiarów pomieszczenie bez reszty wypełniła muzyka. Muzyka z resztą tworzyła przez cały „event” (modne ostatnimi czasy słowo) odpowiednio klimatyczne tło, które potrafiło być na tyle intrygujące, że nawet towarzystwo przybyłe głownie na wernisaż prac pani Malwiny Rzeczkowskiej podchodziły i z pewną nutką nieśmiałości zagajały konstruktorów.

Jeśli zaś chodzi o samych gości to proszę o wybaczenie, jeśli ktoś liczył na wymienienie z imienia i nazwiska, gdyż będąc od dłuższego czasu całkowicie niezainteresowanym papką serwowaną przez TV i tzw. prasę kolorową po prostu nie jestem na czasie. Niemniej jednak nie sposób było nie rozpoznać panów Michała Urbaniaka i Andy’ego Ninvalle (uczestniczącego m.in. w projekcie Urbanator).

Jak już zdążyłem napomknąć niebanalność wnętrza podkreślały prace pani Malwiny Rzeczkowskiej, która sama siebie określa jako malarkę, projektantkę, renowatora dzieł sztuki a przy okazji również coacha-doradcę, nauczycielkę Vedic-Art. i podróżniczkę.

Po cichu licząc na możliwość bardziej konwencjonalnego odsłuchu serdecznie dziękujemy za zaproszenie i gościnę. Mamy też nadzieję, że wtorkowe spotkanie nie jest jednorazowym wybrykiem, lecz jedynie początkiem coraz bardziej intensywnej, dynamicznej integracji świata sztuki, architektury (designu) i najwyższej klasy audio.

Marcin Olszewski

Kontakt:

Organizatorzy:
MJ Production – magda.mjproduction@gmail.com
Ardento – www.ardento.pl

Partnerzy:
Zontek – facebook.com/GramofonZontek
Atelier Architektury – facebook.com/pages/Atelier-Architektury
Malwina – malwinaart.com
Mill’s – www.mills-man.com
Palladio Design – www.palladiomaterials.com
Sagrantino Group – www.sagrantino.pl
Falcon & Friends

 

Opinia 2

Ostatnimi czasy dość często otrzymujemy zaproszenia na różnorodne pokazy lub prezentacje sprzętu audio i jeśli tylko mamy „wolne moce przerobowe”, staramy się odwiedzić takowe wydarzenia. Z jednej strony dla zaspokojenia własnej ciekawości, ale również z wielkiej chęci podzielenia się naszymi obserwacjami i wnioskami z czytelnikami, którzy często rozrzuceni już nie tylko po naszym kraju, ale również po całym świecie, pragną wiedzieć co dzieje się w będącym naszym hobby światku. Dlatego, gdy na skrzynkę mailową Soundrebels wpłynęła informacja z zaproszeniem na imprezę odbywającą się w dniu 15.04 2014 r. zatytułowaną „Zaproszenie do świata Ardento” – manufaktura konstruująca nietuzinkowe kolumny w formie odgród z monstrualnymi jak na standard zwykłego Kowalskiego głośnikami basowymi, a dodatkowo listę biorących w pokazie firm uzupełniała coraz bardziej znana na naszym rynku marka „Zontek” – producent gramofonów, wiedzieliśmy, że nie możemy tego przegapić. Wspomniani uczestnicy dawali pewien przedsmak tego, co nas czeka, ale przeanalizowawszy resztę udziałowców tego mile zapowiadającego się wieczoru – od wykończenia wnętrz po zaaranżowaną małą wystawę prac artystycznych Pani Malwiny Rzeczkowskiej, powinna włączyć się nam lampka kontrolna, sygnalizująca wykwintność tego wydarzenia.

 

Już od progu budynku w którym dobywał się pokaz dało się zauważyć całkowicie odmienną od typowych pokazów sprzętu audio aurę i atmosferę. Witające nas lampiony żywych płomieni w połączeniu z niebanalnym wystrojem wnętrza i znajdująca się przy zastawionych poczęstunkiem stołach obsługa z powitalnym trunkiem, dawały pierwsze symptomy doniosłości. Wkroczenie na główny parkiet spotkania nie pozostawiało żadnych wątpliwości – duża sala, spora grupa wieczorowo ubranych gości i tylko dwa krzesełka na środku (jako element wystawowy), to był raczej uroczysty bankiet, na którym wystawcy zapoznawali uczestników ze swoimi produktami. Muzyka grała niezobowiązująco w tle, tylko czasem na prośbę kogoś z przybyłych stając się głównym aktorem. O jakichkolwiek dokładniejszych odsłuchach nie było mowy, ba sądzę, że wielu z gości nawet nie wiedziało, że to może być istotny punkt takiego spotkania. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, iż głównym celem  było wejście organizatorów na salony – co trzeba przyznać udało się znakomicie. Wyeksponowane i umiejętnie podświetlone produkty odpowiedzialne za muzykę – kolumny i wzmocnienie Ardento wespól z gramofonem Zontek, prezentowały się nad wyraz elegancko, a gdy dostawały swoje pięć minut, znakomicie to wykorzystywały, zbierając gromkie brawa. Patrząc okiem neutralnego obserwatora, sądzę, że przedsięwzięcie się powiodło, co potwierdza ilość gości, wśród których pojawił się nasz czołowy skrzypek jazzowy – Michał Urbaniak.

 

Kończąc tą krótką relację z tak innego od dotychczas odwiedzanych spotkania, gratuluję organizatorom przełamania sztampowości spędów audiofilskich i życzę powodzenia w dotarciu do nowej, sfokusowanej na piękno odtwarzanej muzyki grupy klientów. Oprawa wizualna – nieduży wernisaż, dizajnerskie propozycje wykończenia wnętrz i wpisujące się w trend piękna i nowoczesności będące wisienką na torcie komponenty audio, wprowadzały nastrój stanowiącego cel życiowy większości populacji homo sapiens  luksusu. Przynajmniej tak to postrzegam i sądzę, że taki był założony i w pełni zrealizowany cel.  

 

Jacek Pazio

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

Estelon Extreme

Pochodząca z Estoni firma Estelon przygotowała nowy model głośnika. Konstrukcja o nazwie EXTREME będzie flagowym modelem firmy. Iście bezkompromisowa konstrukcja wykorzystuje wszystko co najlepsze.

Do wykonania obudowy wykorzystano kompozyt marmurowy w postaci odlewu. Jego kształt jest dobrany w taki sposób aby dźwięk opływający kolumnę nie napotykał ostrych krawędzi. Wewnątrz komory ukształtowano tak aby zapobiec interferencjom fal dźwiękowych. Kolumna ma wysokość od 170 do 200 cm i jest regulowana tak, aby można było ją idealnie dostosować do pomieszczenia. Pozostałe wymiary to 79 cm szerokości i 82 cm głębokości. Regulację wysokości możemy przeprowadzić przesuwając względem siebie dwie niezależne komory, w których zamontowano głośniki. W dolnej komorze tradycyjnie znajduję się głośniki niskotonowe. Zastosowano dwa 10-cio calowe głośniki z aluminiowymi membranami. W komorze górnej znajduje się również 10-cio calowy mid-woofer z aluminiową membraną, 7-mio calowy, ceramiczny driver średniotonowy, oraz 1,5 calowy diamentowy tweeter. Wg. danych producenta kolumna ma imponujące pasmo przenoszenia od 20 do 45000 Hz. W zwrotnicy zastosowano najwyższej jakości komponenty. Pomimo wagi 250kg. kolumna wydaje się „lekka” dzięki swojemu kształtowi przypominającemu dostojną królową w pięknie taliowanej sukni. Światowa premiera najnowszej konstrukcji Estelona jest przewidziana na tegorocznym High End Show w Monachium w dniach 15-18 maja. Sugerowana cena detaliczna ma się kształtować w okolicach 170 000€

  1. Soundrebels.com
  2. >

Nordost QK1

Nordost prezentuje najnowszy pasywny kondycjoner. Zadaniem QK1 jest „uporządkowanie” prądu przemiennego, płynącego do systemu audio-wideo, a tym samym udoskonalenie jakości dźwięku i obrazu. QK1 wyposażono w technologie Load Resonating Coil i Micro Mono-Filament oraz obudowę wykonaną z włókna węglowego.

Oferta firmy Nordost poszerzyła się o kolejne urządzenie. Pasywny kondycjoner QK1 to konstrukcja otwierająca serię QRT, obecną na rynku już od ponad dekady, a jednocześnie podstawowy model opracowany z myślą o poprawie jakości dźwięku i obrazu. QK1 wykorzystuje m.in. technologię LRC (Load Resonating Coil), której zadaniem jest tworzenie pasywnego pola elektrycznego, znacząco poprawiającego działanie prądu przemiennego.

QK1 działa podobnie jak dostępny już model QV2 i minimalizuje niedoskonałości dźwięku oraz obrazu, wynikające z ograniczeń jakościowych prądu zasilającego. Jednak w przeciwieństwie do QV2, nowy model robi to wykorzystując technologię LRC, cewkę oddającą energię pod wpływem obciążenia, wspomaganą przez – Micro Mono-Filament (MMF). Użycie MMF, autorskiego rozwiązania Nordosta, zapobiega powstawaniom opóźnień i zakłóceń przekazywanego sygnału, tworząc warunki praktycznie bezzakłóceniowej transmisji sygnału. Dzięki temu poprawie ulega jakość wysokich tonów, dynamika brzmienia oraz głębia i ostrość obrazu.  

Najnowszy pasywny kondycjoner Nordosta wyposażony jest w dostrojoną mechanicznie obudowę z włókna węglowego, zakończoną pozłacanymi wtykami. Model QK1 można stosować w przypadku sieci o napięciu od 110 V do 240 V.

QK1 jest już w sprzedaży i można nabyć go w salonach sieci Top Hi-Fi & Video Design. Poglądowa cena detaliczna kondycjonera wynosi 1049 zł.

Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej oficjalnego dystrybutora oraz producenta:
www.audioklan.com.pl
www.nordost.com

  1. Soundrebels.com
  2. >

Drewniany pilot od Encore Seven

Polska firma Encore Seven, która dała się poznać z zaskakujących pomysłów na to, jak mogą wyglądać nowoczesne wzmacniacze lampowe, znów zaskakuje. Tym razem wprowadziła do oferty unikalnego pilota sterującego głośnością wzmacniaczy. Unikalność odnosi się w zasadzie do wszystkiego – począwszy od materiałów, z jakich jest wykonany, poprzez kształt, a na sposobie działania kończąc.

Pilot to drewniana kula o średnicy około 10 cm, ścięta poniżej średnicy. Może być wykończona w połysku w kolorze wzmacniacza lub pozostać z widoczną strukturą drewna. Pilot nie posiada żadnych przycisków ani ruchomych części. Od spodu wykończony jest delikatnym filcem. Wystarczy zakręcić kulą na poziomej powierzchni (np. na stole) by zmienić poziom głośności we wzmacniaczu. Pilot posiada wbudowany system deaktywujący działanie na kilka seknud na wypadek wykrycia innego ruchu niż obrót wokół osi. Zapobiega to przypadkowemu przekazywaniu komend do wzmacniacza. Zasilany jest z akumulatora typowego dla telefonów komórkowych, przez co ładować go można dowolną ładowarką z gniazdem mikro USB. Transmisja danych odbywa się radiowo, a więc pilot i wzmacniacz nie muszą się „widzieć”, by wszystko sprawnie działało. Gwarantowany zasięg to minimum 8 metrów.

Producent prezentuje działanie pilota na filmie: https://www.youtube.com/watch?v=jOHIUTuQ5z4

Piloty są dedykowane do zintegrowanych wzmacniaczy lampowych linii Egg-Shell Prestige.

www: encore7.com