Monthly Archives: marzec 2025


  1. Soundrebels.com
  2. >

Solid Tech factory tour

Korzystając z nadarzającej się okazji, oraz niespodziewanego okna pogodowego tuż po wizycie w mieszczącej się w duńskim Helsinge siedzibie ZenSati, dzięki uprzejmości założyciela i właściciela marki Solid Tech – Marcusa Frimana dane mi było „przeskoczyć” tunelo-mostem pod/nad cieśniną Sund i podejrzeć jak na obrzeżach Malmö powstają znane i lubiane szwedzkie akcesoria i stoliki. Jak bowiem od dawna wiadomo posiadanie wysokiej klasy systemu to jedno, lecz żeby wycisnąć z niego samo gęste, czyli wszystko co najlepsze ustawienie go byle gdzie i na byle czym raczej nie wchodzi w grę. Ponadto nawet śledząc nasze redakcyjne perypetie i testy regularnie udowadniające, że z wibracjami żartów nie ma dla wszystkich obeznanych z tematem jasnym jest, że tak jak dobiera się przewody do określonego systemu, tak samo wypadałoby traktować strojenie systemu z pomocą dedykowanych mebli i akcesoriów. Jeśli jednak ktoś nadal uważa, że do pełni szczęścia wystarczy mu wykonany z paździerza stolik z nomen omen szwedzkiego marketu meblowego, bądź tafla szkła z 3 bądź 4 nogami, to znak, że jeszcze długa droga przed nim i tak naprawdę jeszcze nie słyszał co i jak jego system potrafi zagrać. A jeśli wiedzeni atawistyczną ludzką ciekawością zastanawiacie się Państwo jak powstają „grające” – dedykowane audiofilom stoliki nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na wirtualny spacer po zakładzie Solid Tech-a.

Jak na powyższych zdjęciach widać całość produkcji odbywa się w podzielonej na kilka stref hali zawierającej zarówno część magazynową, jak i montażowo – produkcyjną, oraz spedycyjną. Z racji, iż Solid Tech to tak naprawdę byt trzyosobowy – oprócz Marcusa jest jeszcze dwóch stałych pracowników produkcyjnych (podczas wizyty obecny był Marius) okazjonalnie – przy dużych zamówieniach, wspomaganych przez kolejnych kilka osób pojawiających się sezonowo, czas realizacji spływających zleceń zazwyczaj nie przekracza dwóch tygodni. Taką płynność produkcji zapewniają odpowiednie stany magazynowe oraz wyraźna unifikacja logicznego i nieprzesadzonego portfolio. Ot raptem kilka wersji wykończenia półek i dwie opcje dot. umaszczenia nóg praktycznie załatwiają sprawę. Podobnie jest z wynikającą z modułowości wszystkich konstrukcji rozmiarówką i prześwitami między półkami, za które odpowiedzialne są właśnie ww. nogi a te, jak widać docierają do Solid Techa w imponującej długości ok.5m w dystyngowanej czerni, bądź naturalnym srebrze. Jak łatwo się domyślić autorski system mocowania półek nie opiera się na gotowych okuciach, lecz wykonywane jest z wielkowymiarowych profili, które sukcesywnie są cięte i obrabiane na miejscu. Tzn. o ile tylko nie mają finalnie zostać anodowane na czarno, gdyż jeśli w takim malowaniu mają trafić do Klientów przygotowywane są w większych partiach, wysyłane na druga stronę Sundu – do Danii i po mniej, więcej tygodniu wracają ze zmienioną karnacją. Kolejną istotną a zarazem charakterystyczną cechą Solid Tech-ów jest ich klasyczna, ręczna produkcja, więc jak z pewnością zdążyliście Państwo zauważyć wszystko odbywa się z użyciem w pełni klasycznego parku maszynowego, na co m.in. pozwala zewnętrzny (polski) dostawca półek i blatów. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż są to li tylko zwykłe (meblowe) okleinowane płyty MDF, bądź nie daj Bóg wiórowe, gdyż Szwedzi zamawiają autorskie „sandwiche” złożone z dwóch warstw HDF-u i nieco rzadszego, za to lepiej tłumiącego, wygaszającego drgania wypełnienia. Pewnym novum jest rozszerzenie oferty o półki wykonane z polerowanej mieszanki betonu które co prawda widać na zdjęciach, lecz pomieszczenia w jakim doprowadzane są do stanu finalnego nie uwieczniłem z racji panującego tamże zapylenia. Z podobnego powodu pominąłem znajdującą się na miejscu lakiernię. Generalnie wizytowany przeze mnie zakład ma charakter czysto produkcyjny, więc próżno szukać tam standardowej części wystawienniczej, tym bardziej, że Solid Tech od lat blisko współpracuje z takową dysponującą, również rezydującą w Malmö marką Engström (na magazynowych półkach czekały na odbiór m.in. platformy pod monobloki ERIC), więc zamiast błąkać się po podmiejskich peryferiach zainteresowani mogą pomacać i posłuchać akcesoriów i mebli zdecydowanie bliżej centrum.

A co do „grania” stolików, to nie jest to żadna bujda nomen omen na resorach, lecz najprawdziwsza prawda. Nie da się bowiem ukryć, że również i meble na jakich stawiamy nasze z pietyzmem konfigurowane systemy drgają i owe drgania przenoszą a tym samym interferują z posadowioną na nich elektroniką, co trudno uznać za korzystne. Dlatego też ambicją Marcusa jest to, by takowe wędrówki wibracji możliwie skutecznie ukrócić, więc poza warstwowymi przekrojami półek stosuje kolce, mniej i bardziej skomplikowane podkładki pod nie, zawieszenia sprężynowe, czy też magnetyczno-sprężynowe, jak daleko nie szukając obecne w niedawno przez nas recenzowanych Feet of Balance. I właśnie różnice w skuteczności działania pomiędzy „gołymi” sprężynami a takim samym układem, lecz z magnetycznym wspomaganiem mogliśmy zaobserwować w ramach prostego eksperymentu z użyciem generatora częstotliwości, ustawionego na dolnej półce stolika subwoofera i akcelerometru ustawianego bezpośrednio na górnym blacie, oraz dwóch półkach – jednej posadowionej jedynie na sprężynach i drugiej z odsprzęgnięciem sprężynowo – magnetycznym. Całe szczęście praktycznie wszystkie modele stolików Solid Techa można wraz ze wzrostem potrzeb / świadomości ich użytkowników sukcesywnie doposażać, co pozwala osiągnąć kolejny poziom ich izolacyjności bez każdorazowej konieczności zastępowania ich wyższymi modelami. Jednak warto w tym momencie nadmienić, iż pierwszym krokiem w drodze na szczyt powinno być zasypanie nóg a tym samym dodatkowe „wygłuszenie” całej konstrukcji. Oczywiście optymalnym rozwiązaniem jest startowanie z pułapu Hybrid Wood / ułatwiającego częstą żonglerkę obsadą półek Balance z systemem Iso shelves ustawionego na Feet of Concrete, bądź uzbrojonego w ww. Feet of Balance, jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że czasem łatwiej wybrać metodę małych kroków, by sukcesywnie i stopniowo piąć się po kolejnych szczeblach zaawansowania.
Podobnie jest z zachowaniem porządku z wiecznie kłębiącym się za systemem okablowaniem, które można uporządkować bądź doposażając modele z rodziny Standard Hybrid w dedykowane poprzeczki Cable Rack, bądź też stosowną „bramkę” w takowe wyściełane gąbką z efektem pamięci ustawić luzem.

Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i moja wizyta w położonym w malowniczym Malmö dobiegła końca. Serdecznie dziękując Marcusowi Frimanowi za poświęcony czas i gościnę. Mam również cichą nadzieję, że świadomość istotności audio-mebli i „bibelotów” wśród przedstawicieli populacji homo sapiens będzie jedynie rosnąć a tym samym tytułowe, nie tylko niezwykle skuteczne brzmieniowo, lecz i „żono-przyjazne” stoliki (piszę to jako w pełni usatysfakcjonowany użytkownik w 100% wzorniczo zaakceptowanego przez Gromowładną modelu Radius DUO 3), platformy i akcesoria antywibracyjne (potestowych Feet of Balance też już raczej nie odeślę do dystrybutora) staną się nie tyle ekstrawagancją a chlebem powszednim wśród miłośników wysokiej jakości brzmienia. Skoro bowiem Solid Techy nie tylko świetnie się prezentują, lecz również swoja obecność są w stanie udokumentować pomiarami i tym na tle konkurencji są zaskakująco nieprzekombinowanymi a zarazem rozsądnie wycenionymi produktami, to jedynie jednostki wybitnie zaimpregnowane na wiedzę i czysto empiryczne doświadczenia mogą być obojętne na ich wdzięki.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

ZenSati Factory Tour

Prawdę powiedziawszy wybierając się w pierwszą, wczesnowiosenną i w dodatku skandynawską tegoroczną eskapadę w okolice Kopenhagi niespecjalnie wiedziałem czego się spodziewać. Z jednej strony dostarczane nam ostatnimi czasy przez stołecznego dystrybutora Audiotite okablowanie za każdym razem świetnie się broniło, a z drugiej dostępne w Internecie migawki wskazywały na niemalże garażową produkcję. Jak łatwo się domyślić objawiająca się m.in. idealną powtarzalnością ponadprzeciętnie wysoka jakość wykonania na tyle wyraźnie nie korelowały z ww. dostępnymi materiałami, iż wiedziony czystą ludzką ciekawością postanowiłem osobiście, czyli naocznie, nausznie i organoleptycznie zweryfikować jak sprawy się mają. Tym oto sposobem wczesnym czwartkowym porankiem, tuż po wylądowaniu na niezwykle malowniczo położonym Københavns Lufthavn zostałem przejęty przez reprezentującego dział produkcji ZenSati Piotra i niejako w trybie ekspresowym dostarczony pod drzwi znajdującej się niemalże 60 km od lotniska – w spokojnej położonej nieopodal morza miejscowości Helsinge siedziby ww. marki, w których to powitał mnie nie kto inny, tylko sprawca całego zmieszania Mark Johansen, z którym m.in. w ramach corocznych monachijskich High Endów dane mi było już kilkukrotnie się spotkać. Nie ma jednak co się oszukiwać i zaklinać rzeczywistości, gdyż wystawy audio są nie po to, żeby słuchać, lecz jedynie by oglądać i co najwyżej udzielać towarzysko, więc każdorazowe pytania o to jak dany system gra staramy się przekierowywać na jego aspekt wizualny, albowiem zarówno liczba wystawowych zmiennych, jak i permanentne przebodźcowanie niejako z automatu wykluczają jakiekolwiek konstruktywne wnioski. Tymczasem dysponując niemalże nieograniczonym czasem w ramach poniekąd spontanicznego, acz w pełni uzgodnionego z Markiem i jego ekipą „kontrolowanego nalotu” mogłem w pełni poświęcić swoją uwagę. I właśnie w ramach owego sfokusowania na wiadomym temacie uznałem za stosowne unaocznienie zainteresowanym, iż wbrew rozsiewanym przez „życzliwych” plotkom w przeważającej większości składająca się z naszych rodaków ekipa ZenSati nie para się tzw. rebrandingiem, lecz po prostu stosowne przewody wykonuje z wszelakiej maści półproduktów zalegających w przestronnych i lśniących czystością wnętrzach produkcyjnych hal.

Może i uwieczniony na powyższych zdjęciach park maszynowy robi niespecjalnie piorunujące wrażenie i w niczym nie przypomina hutniczego zaplecza w którym „surówka” jest przetapiana, walcowana i ciągniona na cienkie druciki, ale bądźmy szczerzy – producentów dysponujących takimi możliwościami jest jak na lekarstwo i z reguły są to micro-manufaktury w stylu bydgoskiego Albedo, które samo, jak dziwnie by to nie brzmiało własne, w dodatku srebrne, żyły „wyciąga”. A lwia i zarazem licząca się na rynku część branży po prosu konkretne konfiguracje i zaploty u 2-3 globalnych potentatów zamawia i tyle. Dlatego też nie widzę powodu, by z racji przynależności do ww. grona ZenSati w jakikolwiek deprecjonować. Bowiem nie sztuką jest dowolnie wyrafinowany przewodnik zamówić, lecz cały myk polega na tym, by wiedzieć co później z nim zrobić, jak i czym zaizolować, zaekranować, zapleść i finalnie zakonfekcjonować, o takim drobiazgu jak stosownie atrakcyjna prezentacja, wspominana powtarzalność, czy cała marketingowa, przekładająca się na sprzedaż otoczka nawet nie wspominając. Krótko mówiąc w kilku pomieszczeniach dokonuje się stosownych działań uzdatniających dostarczane półprodukty do wymagań poszczególnych modeli, tnie na zamawiane przez odbiorców długości i przynajmniej w przypadku okablowania zasilającego konfekcjonuje odpowiednimi dla docelowych destynacji wtykami. Jak łatwo się domyślić na każdym etapie przewody przechodzą rygorystyczną kontrolę jakości, gdyż m.in. z racji metalizowanych powłok lakierniczych na duńskich wtykach widać dosłownie każdą, nawet najmniejszą skazę.

A w ZenSati pobłażania dla niedoskonałości nie ma, więc każda idea najpierw jest, nieraz nad wyraz burzliwie przedyskutowywana i to jak widać niekoniecznie w wykrochmalonych kołnierzykach i sztywnych do bólu naradach, lecz w zdecydowanie bardziej nieformalnych i zarazem sprzyjających kreatywności okolicznościach. Następnie zrodzone w sali bilardowej, bądź w wyposażonym w mięsiste kanapy biurze idee są weryfikowane w praktyce i jeśli tylko przejdą takową selekcję sukcesywnie wdrażane do produkcji. Tak też było z goszczącym u nas na testach zestawem Razzmatazz, który mówiąc wprost okazał się swoistym game changerem i ulgowym biletem do świata High-Endu a jak widać na powyższych zdjęciach ich budowa okazała się zaskakująco prosta.
Jednak po kolei, czyli skoro pobieżną inspekcję „po zakładzie” mieliśmy za sobą przyszła pora na krótki rys historyczny, kilka danych sprzedażowych, wyjaśnienie czemu duńskie przewody „grają” tak a nie inaczej, z czego to wynika (w telegraficznym skrócie priorytetem jest szybkość transmisji i świadomy dobór materiału na przewodniki) i przede wszystkim kto za tym stoi. A patrząc na powyższą prezentację z łatwością można zauważyć, iż rodzimy – polski „pierwiastek” w procesie produkcyjno – administracyjnym za sprawą Joanny Matuszak i Piotra Kowalskiego (oboje możecie odnaleźć na zdjęciach) w zaledwie kilkuosobowej ekipie ZenSati odgrywa niebagatelną rolę.

Skoro teorię mamy jako – tako opanowaną, to śmiem twierdzić, że zasłużyliśmy na pierwszą porcję deseru w postaci fabrycznego systemu demonstracyjnego rezydującego w nowym budynku ZenSati, który w niedalekiej przyszłości ma stać się swoistą wzorcownią i miejscem demonstracyjnych spotkań oraz szkoleń zarówno dla grona dystrybutorów jak i potencjalnych klientów chcących w kontrolowanych warunkach zasmakować duńskich specjałów. I jak z pewnością wprawne oko dociekliwych obserwatorów wyłapało „fabryczny set” podczas mojej wizyty obejmował flagowe #X-y spinające topową elektronikę Viola Audio Laboratories, oraz doposażone w moduły basowe kolumny Brodmann Loudspeakers JB205 z dedykowanymi – wykonanymi na zamówienie modułami basowymi, czyli poniekąd dane mi było w zdecydowanie bardziej kontrolowanych warunkach, na spokojnie zaliczyć powtórkę może nie tyle z rozrywki, co z zeszłorocznego monachijskiego High Endu. Efekt? Bezdyskusyjnie … zaskakujący pod względem omnipolarności i swobody prezentacji z bardzo wyraźnym ukierunkowaniem na akustyczny i dość oszczędny pod względem liczebności aparatu wykonawczego repertuar. Czyli mówiąc wprost o ile o uniwersalności niejako na dzień dobry można było zapomnieć, to jeśli tylko układając playlistę pamiętaliśmy o jego dedykacji, to efekt śmiało można było zaliczyć do kategorii onieśmielających i zachwycających tak pod względem realizmu, jak i namacalności przekazu. Perfidna asekuracja ze strony Gospodarzy? Bynajmniej, po prostu ukłon w kierunku odbiorców operujących w obrębie krainy łagodności i szukających ukojenia po całodziennym szarpaniu nerwów. A trudno o lepsze panaceum, niż nagrania Carmignoli, gitarowe opowieści Tommy’ego Ammanuela, Fausto Mesolelli bądź wręcz mistyczna audiofilska uczta zamykająca słuchacza wraz z wykonawcą w swoistym mikrokosmosie, czyli „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna.

Chwilę przerwy, tuż przed zmianą lokalizacji, Mark poświęcił na podzielenie się swoją drugą oprócz audio pasją, czyli wręcz obsesyjnym uwielbieniem do motoryzacji i to poczynając od jazdy na czymkolwiek co ma przynajmniej dwa koła i jest sygnowane przez … Hondę, jak i umiejętnościami mechaniczno – restauratorskimi z dumą prezentując doprowadzaną do stanu pełnej sprawności bezwstydnie czerwoną Hondę NSX. Dla niewtajemniczonych to pierwsze na świecie turladełko z nadwoziem w pełni wykonanym z aluminium, jak i debiut silnika ze zmiennymi fazami rozrządu – VTEC. Uwagę zwracała też imponujących rozmiarów dość dokładnie obgryziona przez przeuroczą parkę Rottweilerów Marka kość, mająca być przestrogą dla tych recenzentów, którzy niezbyt przykładają się do obsypywania szczerymi superlatywami duńskich przewodów. Ot taki niewinny żarcik 😉

Czego by jednak nie mówić ów tematyczny przerywnik pozwolił nieco złagodzić przeskok w estetyce reprezentowanej przez kolejny system o skali trudnej do opisania. Tym razem bowiem nie trzeba było przejmować się tak populacją aparatu wykonawczego, jak i nurtem muzycznym przez niego eksplorowanym, gdyż niezależnie od tego, czy na playliście lądował snujący swą baśniową opowieść Arild Andersen („Kristin Lavransdatter”), czy też próbujący wdeptać nas w ziemię kanonadą blastów, riffów i growlu Whitechapel („Hymns in Dissonance”) za kazdym razem dostawaliśmy dokładnie to, co zostało zarejestrowane na materiale źródłowym. Podobnie było z elektroniką gdzie nawet „Manjusaka” 潘PAN i „Issa Dub” Murkury nie były w stanie nawet zbliżyć się do granic jego możliwości, czego nie można było powiedzieć o Teodorze (kocie Marka), który jedynie z dezaprobatą prychnął i z jawną pogardą w swych zielonych oczach dostojnie opuścił pokój. Żeby było ciekawiej, tym razem zamiast flagowych #X-ów wspomaganą przez Aurendera i zasilającą potężne, dysponujące zewnętrznymi 6-przetwornikowymi modułami basowymi Stenheimy Reference Statement (w sumie drobne  1 200 kg) elektronikę Viola Audio Laboratories okablowano gdzie tylko się dało „budżetowymi” Razzmatazzami. I proszę uwierzyć mi na słowo a jeśli będzie ku temu okazja przekonać się na własne uszy nawet w tak ekstremalnych okolicznościach przyrody duńskie „eko”-druty ani myślały rzucać ręcznik na ring i nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien uznawać ich za najsłabsze ogniwo. Jak już zdążyłem wspomnieć wrażenie jakie robił tak wizualnie, jak i przede wszystkim brzmieniowo ww. system śmiało można było zaliczyć do porażających, lecz porażających nie wyolbrzymieniem, przejaskrawieniem i iście pornograficzną przesadą, lecz aspektem, który dziwnym zbiegiem okoliczności w High-Endzie nie zawsze gra pierwsze skrzypce – realizmem. Tak, tak mili Państwo. To czym dysponuje Mark we własnych czterech kątach wymyka się większości skali, ocen i kategoryzacji, bowiem spędziwszy tam ładnych parę godzin im dłużej słuchałem i po im bardziej wymyślne, mogące obnażyć ewentualne mankamenty nagrania sięgałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jedyną „wadą” (cudzysłów w pełni uzasadniony) jaką ów zestaw posiada, to fakt, iż kiedy przed nim zasiadamy i włączamy ulubioną muzykę, to od pierwszych taktów niejako z automatu przestajemy nie tylko słuchać, co wręcz słyszeć ww. misternie skonfigurowany zestaw a de facto rozpoczynamy bezpośrednie sesje z muzyką jako taką, bez pośredników, bez interpretacji i prób jej skalowania, czy też upiększania. Po prostu z Muzyką przez duże „M” i jej twórcami/wykonawcami. Nie wierzycie? Cóż, sam jadąc do Danii też nawet o tym nie myślałem, jednak skoro podczas wizyty u Marka dane mi było spotkać się oko w oko zarówno z Georgem Michaelem („Symphonica”), jak i z Mercedes Sosą („Misa Criolla”) a bynajmniej ani nie uczestniczyłem w seansie spirytystycznym, ani nie spożywałem żadnych substancji mogących na postrzeganie otaczającej mnie rzeczywistości „kreatywnie” wpłynąć, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko posypać z pokorą głowę popiołem i uznać, iż jednak da się dosięgnąć absolutu.

W ramach podsumowania powyższej relacji chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować ekipie ZenSati za opiekę i gościnę czując się niezwykle zaszczyconym możnością poznania sygnowanych przez nich wyrobów od kuchni i jednoczesnej weryfikacji dwóch przeciwległych skrajów ich portfolio w wybitnych, acz kompletnie różnych systemach. Pół żartem pół serio jedynie dodam, że nie wiem, czy taki był ich zamiar, lecz po wizycie w Helsinge jestem w stanie poniekąd przyznać rację antykablarzom twierdzącym, że „kable nie grają”, bowiem na przykładzie ZenSati da się udowodnić, że kabli, dobrych kabli, po prostu … nie słychać. A u Marka kabli słuchać się nie da, bo właśnie ich nie słychać. Słychać za to Muzykę – te przez wielkie „M”.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Van den Hul 3T The Mountain Hybrid, The Cumulus 3T Hybrid Limited Edition & The Mainsstream Hybrid
artykuł w przygotowaniu / work in progress

Od dawien dawna wiemy, że co się odwlecze, to nie uciecze, więc zamiast się szarpać czasem lepiej usiąść i spokojnie poczekać na bardziej sprzyjająca koniunkturę, bądź po prostu zmianę dystrybucji. A skoro takowa zmiana nastąpiła nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przygarnąć pod swe skrzydła na wnikliwe testy wielce intrygujący zestaw okablowania debiutującej na naszych łamach, acz doskonale znanej ogółowi złotouchej braci marki  Van den Hul w składzie –  3T The Mountain Hybrid, The Cumulus 3T Hybrid Limited Edition & The Mainsstream Hybrid.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

SME MODEL 60 + VA

Link do zapowiedzi: SME Model 60

Jeśli w miarę regularnie zaglądacie na nasz portal to z pewnością zdajecie sobie sprawę, że dzisiejsza sesja testowa jest pewnego rodzaju zwieńczeniem kilkumiesięcznych podchodów do pozyskania naszego bohatera na dogłębną weryfikację. Jakich podchodów o tym napiszę w dalszej części testu, a teraz kilka słów wprowadzenia. Dla wielu z pewnością istotnego, bowiem mogą nie wiedzieć, iż tytułowa 60-ka to wdrażająca w życie najwyższe standardy jakości nowość w ofercie tego producenta. Tak tak, po latach panowania modelu 30 w wyniku prac inżynierskich mających na celu poprawę parametrów technicznych wpływających na dźwięk źródła analogowego w portfolio marki nastąpiła istotna zmiana. Rozpoznawany od pierwszego kontaktu dzięki pylonom ze strunami nośnymi głównych modułów konstrukcji w stylu mostu w San Francisco gramofon oddaje pałeczkę pierwszeństwa. Komu? Skrótowa nazwa już padła, ale spieszę wyjaśnić, iż choć pierwsze egzemplarze do dystrybutorów trafiły jakiś rok temu, u nas debiutancka sztuka pojawiła się w styczniu. A jak się pojawiła, w duchu wiedziałem, że musi wylądować u mnie i to z dwóch powodów. Pierwszy to chęć porównania do niegdyś używanego przeze mnie przez kilka lat SME 30.2. Natomiast drugim jest tak zwana ostatnia prosta przed decyzją zakupową gramofonu na poziomie jakości posiadanego systemu, mająca wytypować docelową konstrukcję. Nie będę ukrywał, iż temat oczywiście jest dla mnie na tyle istotny, że dystrybutor nawet nie próbował oponować, czego wynikiem jest dzisiejsze spotkanie. Spotkanie, którego bohaterem jest dostarczony przez katowicki RCM, charakteryzujący się znacznie większą aparycją, a przez to majestatyczny, jak wspomniałem obecnie zajmujący szczytowe miejsce w ofercie gramofon kultowej angielskiej marki SME Model 60 +VA, którego w ciężkim boju wspiera ciekawa brzmieniowo wkładka My Sonic Lab Eminent Ex.

Analizując budowę naszego bohatera gołym okiem widać, że w stosunku do poprzedniego topowego modelu obecny sporo urósł i zmienił sposób amortyzacji miękko odseparowanych od siebie dwóch części chassis. A zapewniam, to nie jedyne różnice. O rozmiarze nie będę rozprawiał, gdyż ten temat klaruje się po obejrzeniu serii fotografii, dlatego bliżej przyjrzymy się jedynie istocie zmian, czyli wspomnianemu pomysłowi separacji dwóch spełniających różne zadania platform nośnych oraz reszcie nowinek technologicznych tej konstrukcji. Zatem od początku. Dolna podstawa 60-ki jest bazą dla usadowionych od spodu czterech regulowanych stóp, zaś od góry dla silnika napędzającego talerz oraz obudów konstrukcyjnych dla spodniej części łożyskowania przywołanego talerza oraz ramienia – dwa ostatnie elementy są płynnie odizolowane od górnej platformy. Jeśli zaś o nią chodzi, ta jest miejscem mocowania głównej części łożyska i nowej generacji ramienia. Samo ramię o nazwie VA mimo sporego podobieństwa do wcześniejszych modeli wbrew pozorom jest całkowicie inną konstrukcją. Po pierwsze nie jest już wykonane ze stopu magnezu z doczepianą główką, tylko rurką wykonaną w technologii druku 3D z żywicy polimerowej wysokiej gęstości jako jedna całość z miejscem montażu wkładki. Co ciekawe, obecna rurka ramienia nie jest jednolitą w kwestii wewnętrznej średnicy, tylko została podzielona na trzy segmenty o różnym przekroju. Głównymi powodami takiego rozwiązania było zwiększenie odporności na siły skręcające i poprawa stabilności mechanicznej, co w efekcie pozwoliło zmniejszyć masę efektywną ramienia, a przez to uczynić je bardziej przyjaznym do zastosowania szerszego zakresu wkładek – to była swego rodzaju pięta Achillesa poprzedniego wcielenia popularnej „piątki”. Kolejnym novum jest zmiana silnika napędzającego talerz. Teraz zamiast wcześniej stosowanego asynchronicznego DC, wybór padł na synchroniczny AC sterowany dedykowaną centralką. Sprawa mimo wymogów dodatkowych zabiegów konstrukcyjnych rozbijała się o istotna dla tego typu źródła większą kulturę pracy – są po prostu cichsze i łatwiej je wytłumić. Kolejną, przywołaną na samym początku, zauważalną od pierwszego kontaktu wzrokowego nowością 60-ki jest zmiana sposobu walki z pasożytniczymi wibracjami wpływającymi na gramofon, czyli ni mniej ni więcej tylko całkowicie inne zawieszenie werku. Wcześniej mieliśmy do czynienia z tłokami olejowymi i serią gumek unoszących górną platformę. Tymczasem teraz, cały układ nie dość, że ukryto w estetycznych, zapewniających odporność na zewnętrzne czynniki zanieczyszczające – wszechobecny kurz był zmorą do czyszczenia pomiędzy gumkami nożnymi – cylindrach, to jeszcze zrealizowano na bazie całkowicie innego rozwiązania tłumiącego. Dla wielu może być to zaskoczenie, ale tym razem zamiast serii gumek zastosowano wysokiej gęstości żywicę polimerową. Co ciekawe, układ nadal jest miękko zawieszony jak wcześniej, zatem nie jest to zwykłe zastosowanie miękkich odbojników, tylko w pełni płynny układ rezonansowy. Idąc dalej tropem wdrożonych zmian ważną dla stabilizacji obrotów oprócz kwarcowego pilnowania obrotów silnika zmianą jest zwiększenie średnicy i przy tym masy talerza podtrzymującego płyty winylowe do 13 cali. Ostatnią widoczną innowacją jest oddzielenie zasilacza silnika od centralki sterującej pracą gramofonu, co biorąc pod uwagę słyszalne zmiany podczas doboru kabla zasilającego do jednostki prądowej z pewnością ma niebagatelne znaczenie. Naturalnie jak to jest w standardzie tego typu konstrukcji, w komplecie startowym od producenta klient otrzymuje pełen komplet akcesoriów aplikacyjno-regulacyjnych, a od dystrybutora wliczoną w cenę aplikację włącznie z regulacją gramofonu w docelowym miejscu u nabywcy.

Zanim rozpocznę opis tego, co spotkało mnie podczas obcowania z najbardziej zaawansowanym technicznie gramofonem SME, pozwolę sobie na kilka zdań wyjaśnienia odnośnie odbytych przed tym testem, opisanych w osobnych relacjach podchodów. Epizody były dwa. Pierwszy to niezobowiązujące, bo w nieco innej konfiguracji porównanie tytułowego SME Model 60 + VA z japońskim TechDas Air Force 3 wyposażonym w topowe ramię na bazie identycznej konfiguracji reszty układanki audio, ale innymi, choć pochodzącymi z tej samej półki cenowej wkładkami gramofonowymi. Zaś drugi już jako rasowy sparing 1:1 z tym samym rylcem i resztą toru od phono, przez wzmocnienie, po kolumny. Co z tego wynikło? W telegraficznym skrócie za każdym razem SME grał pełną mocą od schodzącego najniżej z całej stawki basu, przez solidnie eksponowany środek, po dźwięczne górne rejestry, ale bez poszukiwania poklasku w doświetlaniu jakiegokolwiek wycinka prezentacji. Był na tyle stabilny i wyważony w „uczuciach”, że gdybym teraz mądrzejszy o to doświadczenie szukał żony, jego, czyli w pełni zaangażowane, ale stroniące od ekstremów podejście do wizualizacji świata muzyki byłoby dla mnie wytycznymi w poszukiwaniu wartej grzechu partnerki na resztę życia. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie było to lepsze lub gorsze granie, tylko na tle zestawionych z nim konstrukcji inne z punktu widzenia pokazywania materiału takim jaki jest, bez dodatkowych, nawet najmilszych dla ucha, ale jednak czasem nie do końca pasujących do konwencji danego materiału niuansów sonicznych. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie, mającego sporo doświadczeń w tej materii na takim poziomie jakości to bardzo wielka zaleta. Owszem, być może akurat w obecnym momencie mojej fascynacji gramofonem, bowiem człowiek nie krowa, czasem zdanie zmienia i kiedyś spojrzę na to inaczej. Ale fakt jest faktem, że obecnie taki sposób prezentacji mnie przekonuje i jest oczekiwaną esencją tej zabawy. Ale jak wiadomo, odsłuchy na wyjeździe nawet najpieczołowiciej przygotowanym technicznie są obarczone sporym marginesem błędu, dlatego tak ważne było dla mnie potwierdzenie wszystkiego w swoich okowach. Z jakim wynikiem?
Naturalnie z nieco innym rozmachem, jako feedback innej ligi współpracującego systemu, aniżeli przygotowany w Katowicach, ale w dokładnie taki sam sposób, jaki opisałem przed momentem. Gdybym miał nieco żartobliwie, acz dosadnie określić pracę SME Model 60, powiedziałbym, że przez całe pasmo ze szczególnym uwzględnieniem zjawiskowości podania dolnego zakresu idzie jak czołg. Równo, bez potknięć, ale też bez jakichkolwiek wybryków. Dla kogoś może to być zbyt mało czarujące, bo przecież to analog i ma być przeuroczy, ale zapewniam, siłowe czarowanie – nadmierne rozwibrowanie lub doświetlenie – prędzej, czy później na trudnym materiale się wyłożą. Tymczasem tytułowy werk szedł przez zorganizowany mu, widniejący na fotografiach tor przeszkód bez najmniejszego zająknięcia. Naturalnie zestaw płyt był znacznie bardziej zróżnicowany, ale aby pokazać możliwości i słuszność takiego podejścia do tematu wydrapywania sygnału z rowka płyty, sfotografowałem tytuły tłoczone w epoce. Nie chciałem podpierać się nowymi wydaniami, bo miałem do czynienia z czymś wyjątkowym i wszechobecna kompresja, nawet najmniejsza prze-aranżowana na analog zawsze będzie protezą – koniec kropka. Wracając do przedstawionych płyt w materiale Paul Motian Trio „Le Voyage” chodziło o pokazanie świetności dolnych partii pasma akustycznego na przykładzie kontrabasu. Ten, kolokwialnie mówiąc, urywał „łeb”. Mocne, twarde, modulowane poprzez przesuwanie strun po gryfie, w sekundę zmieniające wysokość i energię dźwięku, szarpnięcia strun nie pozwalały nawet na moment zamknąć otwartych mimo woli ust. Choć idąc za nazwą formacji teoretycznie perkusista był frontmenem, to po zapoznaniu się z tym krążkiem wydaje się, że materiał i praca reszty kompanów były li tylko akompaniamentem dla tego z pozoru prostego w graniu, jednak w tym przypadku w dobrych rękach i przy wzorowym odtworzeniu przez gramofon potrafiącego pokazać tak wirtuozyjną twarz kontrabasu.
Kolejna płyta wbrew pozorom także pokazywała słuszność unikania upiększania świata muzyki. Była nią oczywiście sesja nagraniowa Gary’ego Burtona „The New Quartet”  i jego mieniący się milionem odcieni soczystości, dźwięczności oraz gładkości wibrafon. Dlaczego słuszność unikania? Już tłumaczę. Gdy zbytnio podkręcimy jego rozwibrowanie, świecenie i miękkość, co nota bebe wielu z nas uwielbia, nie dość, że możemy stracić informacje separujące atak i następujące po nim wybrzmiewanie, to po pierwsze w momencie najmocniejszych dźwięków będzie przerysowany i czasem bolesny w odbiorze, a po drugie gdy wciągnięci w wir wydarzeń zechcemy posłuchać tego nieco głośniej, co nawet nie wiem kiedy, ale prawie zawsze robię, jeśli jego projekcja nie wpadnie w pewnego rodzaju clipping, to na sto procent będzie krzykliwy i odchudzony, a przez to nieprzyjemny. W przypadku podania przez SME od cichych, po najbardziej szalone poziomy głośności zawsze brzmiał naturalnie, a jego wolumen podczas pogłaśniania dawał poczucie jakby zbliżania się do wirtualnej sceny i wzrost energii dźwięku, a nie jego przerysowanie przechodzące w przester. Zapewniam, wibrafon to jeden z kilku moich ulubionych instrumentów i wiem, kiedy tak jak podczas tego testu brzmi dobrze.
Na koniec stareńkie, bo z 1964 roku wydanie stereo popisów Oscar Peterson Trio z gościnnym występem Clarka Terry’ego „+ One”. Jak wiadomo, początki tego formatu i sposób realizacji muzyki ma swoje szczególne brzmienie. Chodzi o lekki posmak brzmienia rodem z kuchennego radyjka, w szczególności części pasma fortepianu i czasem efektu „kartonu” w oddaniu dolnych partii pasma akustycznego. Nie raz z tym się zderzyłem i wiem, jak to wygląda. Tymczasem tym razem mimo braku podrasowania nasycenia przez testowany gramofon brzmienie płyty trącało nieco „myszką”, ale wszystko zostało podane dojrzale i ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu z bardzo dobrą podstawą basową. Trochę dziwne, bo przecież nasz bohater unikał poprawiania czegokolwiek, jednak po przesłuchaniu tej płyty w skupieniu zrozumiałem, że po prostu informacje o mocnym basie są ukryte w rowku, tylko niewiele drapaków potrafiło je wydobyć. Jak wspomniałem, mocno mnie to zaskoczyło, ale za to upewniło o znakomitej jakości obsługi tego zakresu przez srebrno-czarną 60-kę.Szacun.

Jak spuentuję wizytę gramofonu SME model 60 w okowach mojej muzycznej świątyni? Otóż nie będę go dłużej zachwalał kolejny raz pisząc o tych samych zaletach, bo nie widzę w tym najmniejszego sensu. Powiem za to, że gdy spróbujecie na własnym podwórku, przekonacie się, iż nie szuka poklasku na siłę upiększając słuchaną muzykę. Nie skacze jak pszczółka z kwiatka na kwiatek, aby niczym miodkiem karmić nas w odniesieniu do prawdy o danym materiale muzycznym, wątpliwymi podkolorowaniami. On w pozytywnym tego słowa znaczeniu bezczelnie, bo bez sztucznych emocji pokazuje to, co ukrył w rowku realizator płyty. Jeśli zrobił to dobrze, wybrzmi jak nigdy wcześniej, Jak spartaczył, z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie ból. Ale żeby było jasne, to problem wydawnictwa, a nie testowanego źródła. I właśnie tą, dla mnie będącą wyznacznikiem najwyższej jakości bezwzględnością tytułowy Anglik zaskarbił moje serce. Wyrosłem ze słuchania muzyki dzięki sztucznym zabiegom zawsze ładnie brzmiącej. Obecnie chcę obcować z nią w takim wydaniu, w jakim została zrealizowana. Ale ostrzegam, do tego trzeba dorosnąć. A jeśli kiedyś oczekiwania się zmienią, zawsze można dokonać lekkiej korekty okablowania lub zastosować lukrującą świat wkładkę. Nadal dostaniemy konkretny drive, ale jako realizację naszych oczekiwań ze szczyptą piękna. Wieńcząc tę epistołę chcę zaznaczyć, że abstrahując od naszych wyborów konfiguracyjnych tego gramofonu jedno jest pewne. Już testowy setup z niedrogą wkładką bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę jakości obcowania z muzyką z płyty winylowej. To co dopiero, gdy założymy rylec ze szczytów oferty specjalistów tego kawałka toru? Nie odpowiadajcie, to pytanie retoryczne.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: RCM
Producent: SME
Ceny
SME MODEL 60 + VA: od 271 000 PLN
My Sonic Lab Eminent Ex: 24 700 PLN

Dane techniczne
SME MODEL 60
Nierównomierność obrotów przy 33.33rpm: -0.005%
Czas stabilizacji obrotów: 5 – 6 s
Kołysanie i drżenie: 0.01% / 0.02%
Dudnienie (silent groove): -75dB (-75.4 dB z dociskiem)
Dudnienie (przez łożysko): -76.5dB
Szum własny: -62.5dB
Silnik: AC, synchroniczny
Obroty: 33.33, 45rpm
Pobór mocy: 18W (1w standby)
Ramię:
Masa efektywna: 10g – 11g
Cartridge Balance Range: 5g – 18g
Vertical Tracking Force: 0.0g – 3.0g (30mN)
Maximum Tracking Error: 0.0120/mm
Wewnętrzne okablowanie: Crystal Cable 0.1mm Mono X-Tal
Wymiary (W x S x G)
– Gramofon: 212 x 557 x 417 mm
– Talerz: 330 mm
– Regulator obrotów: 87 x 170 x 295 mm
– Zasilacz: 83 x 190 x 243 mm
Waga
– Gramofon: 48 kg
– Regulator obrotów: 2 kg
– Zasilacz: 4,2 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumïn P1 Mini
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po krótkiej, acz zachęcającej prezentacji ekipy Lumïna dłuższą chwilkę musieliśmy poczekać aż testowy egzemplarz P1 Mini zjawi się u nas na pełnowymiarowe testy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Stealth Audio Śakra Gold XLR

Link do zapowiedzi: Stealth Audio Śakra Gold XLR

Opinia 1

Poza nielicznymi, wykazującymi niezdrowe parcie na szkło jednostkami, wiadomo nie od dziś, że pieniądze, szczególnie te „duże”, lubią ciszę, a robienie wokół nich i poniekąd również wokół siebie, szumu w wyższych sferach najdelikatniej rzecz ujmując nie jest w dobrym tonie. Czym innym jest bowiem „dyskretny urok elitarności” a czym innym hołdujące ostentacyjnemu konsumpcjonizmowi prężące się w błysku flashy paparazzi oklejone modnymi metkami „słupy ogłoszeniowe”. Dlatego też zainteresowanych niespecjalnie powinien dziwić fakt, iż naszym dzisiejszym bohaterem na swojej stronie nie chwali się ani sam producent, ani reprezentujący markę nasz rodzimy Audiofast. Tzn. wprawne oko w cenniku stosowną pozycję wyłuska, lecz ani zdjęć, ani tym bardziej nawet nie tyle szczegółowych, co wręcz jakichkolwiek informacji o ich budowie się nie uświadczy. Kreowanie wspomnianej elitarności poprzez nimb tajemniczości?

„Złota” Śakra prezentuje się tyleż dyskretnie, co elegancko i na swój sposób zdecydowanie mniej absorbująco wzorniczo od swojego niżej urodzonego rodzeństwa. O ile bowiem granatowe i czerwone carbonowe owijki redukujących tulei i wtyków w 17-ce potrafiły złapać za oko, o tyle tym razem wyszukane połączenie ciepłego złota ze zgaszoną, głęboką zielenią nadaje opalizująco czarnym przebiegom peszli ponadczasowej elegancji. Dodając do tego przyjemną wiotkość przewodów i firmowe, zapinane na zamek błyskawiczny miękkie etui śmiało możemy uznać, że końcowy nabywca może poczuć się odpowiednio dopieszczony.
Jak łatwo się domyślić wspomniana na wstępie enigmatyczność w serwowaniu jakichkolwiek, no może poza nieco studzącą zapał do zmian ceną, informacji znacząco ogranicza możliwości kwiecistych opisów ukrytych pod zewnętrznym, ochronnym oplotem autorskich rozwiązań. Całe szczęście mieliśmy tytułowe przewody na tyle długo przed publikacją niniejszego tekstu, że widząc informacyjną pustkę, czyli de facto nie widząc szans na zwyczajowe wygooglanie powszechnie dostępnych faktów natury anatomicznej od razu rozpoczęliśmy starania o takowych pozyskanie. I tak, jedyne co udało nam się oficjalnymi kanałami uzyskać niejako pokrywało się z tym co widać gołym okiem, czyli wzorem swojego niżej urodzonego rodzeństwa, czyli 16-ki i 17-ki również i Gold może pochwalić się autorską, wielowarstwowa geometrią „STEALTH Distributed LITZ” oraz vari-cross, której pochodną jest różnica średnic przewodów na ich końcach – te od strony źródła mają większą a od strony odbiornika mniejszą średnicę. Dielektrykiem są elastyczne hermetycznie zamknięte para-próżniowe rurki wypełnione helem oraz porowaty teflon. Gdzie zatem tkwią różnice umożliwiające uargumentowanie zauważalną różnicę cenę? W składzie amorficznego (całkowicie pozbawionego struktury krystalicznej) stopu z jakiego wykonano ultra cienkie (0.001″) przewodniki, bowiem w krytycznych miejscach zastosowano złoto o 99.97% czystości. Tajemnicą jednak pozostaje gdzie ów szlachetny kruszec się pojawia i w jakich dawkach. Warto również zwrócić uwagę na opatentowane autorskie wtyki Stealth o śladowej masie całkowitej i litych srebrnych pinach w ultra modyfikowanym PTFE (Teflon®) oraz Kevlarowych korpusach z zewnętrznymi powłokami z carbonowo/tytanowej plecionki. Ponadto zastosowano zaawansowana technikę terminacji zaciskania na zimno zapewniającą płynne przejście – bez udziału czynnika pośredniego (lutu), między przewodnikiem a stykiem.

Uczciwie przyznam, iż przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowych łączówek miałem dość poważny problem. W dodatku problem o ważkości niemalże fundamentalnej i zarazem dotyczącej dogmatów estetyki do jakiej zdążyły przyzwyczaić nas wcześniejsze spotkania z przewodami sygnowanymi przez Sergueia Timacheva. No bo na miły Bóg ileż razy można stopniować transparentność, głębię i nieskalaność czerni, czy też holografię i niewymuszoność przekazu? Na dobrą sprawę takie wnikanie w niuanse i wspomniane siłowe stopniowanie (budowanie wymuszonej wielością modeli hierarchii) przypomina żmudne i rutynowe procedury testowe spędzające sen z powiek m.in. wytrawnym sommelierom, kiperom, czy też „nosom” (senselierom) najlepszych wytwórców perfum bezbłędnie wychwytujących najdrobniejsze nuty smakowe i zapachowe.
Dlatego też na potrzeby niniejszego testu zaproponuję ułatwiający umieszczenie naszego bohatera na mapie nausznych doznań zabieg. Otóż jako punkt wyjścia sugeruje uznać bazową, kupioną na absolucie czerni 16-kę a następnie ponad nią, na osi dynamiki i swobody artykulacji umiejscowić limitowaną 17-kę. I w tym momencie możemy wreszcie przejść do sedna, czyli Śakra Gold XLR byłaby może nie oczko, bądź dwa od niej wyżej, co lekkim łukiem skierowałaby się ku zaskakującej miękkości i gęstości struktury brył źródeł pozornych. Czemu zaskakującej? Cóż, zazwyczaj zagęszczenie i nadanie miękkości jest równoznaczne z utratą konkretności i ostrości rysunku. Tymczasem w przypadku naszych „złotek” nic takiego się nie dzieje, bowiem owa miękkość i gęstość idzie w parze ze zdolnością oddania misternej struktury łańcuchów DNA. Ot taki muzyczny ekwiwalent średnio/wielkoformatowej makrofotografii dmuchawca, bądź pajęczej sieci łączących wszystkie powyższe pozornie wykluczające się cechy. Weźmy na ten przykład album „Between Us and the Light” dream teamu Leszek Możdżer, Lars Danielsson, Zohar Fresco, gdzie idealnie ze sobą współgrają rozświetlony i dźwięczny fortepian, gęsty, mięsisty i majestatyczny kontrabas wymiennie z nieco bardziej gibką wiolonczelą oraz szorstkie i matowe perkusjonalia. Czyli pozornie klasyczny, lecz rządzący się własnymi prawami minimalistyczny skład zawieszony w absolutnej czerni kreowanego przez niego samego mikrokosmosu. Czyli wydawać by się mogło na tyle wyrafinowana a zarazem asekuracyjna pozycja, by bez większych oporów sięgać po nią chcąc zaprezentować możliwości posiadanego systemu. To jednak tylko zbiór pozorów, pobożnych życzeń i równie życzeniowego myślenia bowiem zbytnia konturowość kastruje ową pozycję z niezwykle intensywnego flow pomiędzy muzykami niespiesznie prowadzącymi swój dialog skupiając się li tylko na aspekcie technicznym nagrania. Z kolei krągłość i pluszowość brył gasi dźwięczność tak fortepianu, jak i perkusjonaliów szczelnie otulając ww. trio przysłowiowym kocem, w dodatku takim obciążeniowym, bądź wręcz gaśniczym. Czyli i tak źle i tak niedobrze. Tymczasem Śakra Gold w jedynie sobie i swojemu twórcy znany sposób nader udanie potrafi połączyć plastykę z rozdzielczością a miękkość z dźwięcznością idealnie trafiając w punkt i perfekcyjną, znaną z natury równowagę. I tu właśnie dochodzimy do kolejnego, wzbudzającego w pełni zrozumiałe emocje zagadnienia, czyli naturalności, bowiem próbując dokonać charakterystyki temperaturowej amerykańskich łączówek nie sposób zdefiniować je jako jednoznacznie, bądź nawet połowicznie romansujących z neutralnością, ochłodzeniem, bądź ociepleniem transmitowanych informacji. Dlatego też posłużyłem się, przynajmniej z mojego punktu widzenia najbliższą prawdzie naturalnością, gdyż tak właśnie obecność topowego Stealtha w moim systemie się objawiła.
A jak na tak onieśmielające wyrafinowanie zareagowały garażowo szorstki, grunge’owy „Covers in Chains” Steve’a Welsha, czy bezkompromisowy „Hymns in Dissonance” Whitechapel? I tu kolejna niespodzianka, gdyż zaskakująco dobrze. Nie dość bowiem, że nic a nic nie straciły ze swego natywnego „zardzewienia”, to dodatkowo zyskały na koherencji i emocjonalności. Precyzja kreowania lokalizacji źródeł pozornych szła w parze ze stricte high-endową rozdzielczością, lecz bez nadmiernej eteryczności, czy też sztucznego dociążenia dołu pasma idącym z utratą jego zróżnicowania. Oczywiście warto mieć na uwagę, iż gulgoczący growling, perkusyjne blasty i brutalne riffy nie każdemu mogą przypaść do gustu, jednak fakt pozostaje faktem, iż topowy stealth nie próbował z tej kakofonicznej młócki zrobić miałkiego muzaka nadającego się do hotelowej windy, bądź poczekalni u stomatologa.

Czymże zatem są tytułowe interkonekty Stealth Audio Śakra Gold XLR? Perfidnym sposobem na bezpardonowy drenaż naszego domowego budżetu li tylko w imię próżności posiadania flagowca, bez znaczącego progresu w stosunku do nieco mniej szalenie wycenionego rodzeństwa? Absolutnie nie. To po prostu ewidentny, choć niewykluczone, że jednak chwilowy (któż wie co przyniesie przyszłość), kres możliwości Sergueia Timacheva wyciśnięcia z autorskich technologii wszystkiego co najlepsze. Mamy zatem niezwykle koherentne zespolenie wszystkich wymaganych w High-Endzie cech, lecz nie zasadzie ich siłowego wtłoczenia i skondensowania a w pełni spójnej kompozycji szalenie niebezpiecznie zbliżającej się do podobno niedoścignionego ideału – „żywej” muzyki. Tylko tyle i aż tyle.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Pamiętacie niedawny test limitowanej wersji okablowania sygnałowego Śakra V17 Limited Edition XLR spod znaku Stealth Audio? Jeśli tak, na jego bazie z pewnością wiecie również, że umiejętnie operując plastyką i energią, nie zapominając przy tym o rozdzielczości prezentacji, świat muzyki może być w dobrym tego słowa znaczeniu zaskakująco angażujący. Na tyle hipnotyzująco, że gdy zasiądziemy do jej słuchania, ciężko jest się od niej oderwać. Wiem, bo chociażby tak jak w przypadku wspomnianej sesji testowej czasem ów stan zaliczam. Po co ten wywód? Naturalnie jako wprowadzenie w dzisiejsze spotkanie. Spotkanie, które ma pokazać, że dosłownie wszystko, nawet najbardziej udany produkt posiadając wiedzę techniczną można udoskonalić. To oczywiście idąc za powiedzeniem: „lepsze jest wrogiem dobrego” często bywa pewnego rodzaju pułapką, ale jak wspomniałem, nabyte przez lata doświadczenie w dojściu do oczekiwanego celu pozwala tego uniknąć. Do czego piję? Otóż gdy kilka tygodni temu wydawało się, że amerykański producent po wypuszczeniu limitowanej serii Śakra V17 przez dłuższy czas może odcinać kupony, ten nie zasypiał gruszek w popiele. Mianowicie poszedł o krok dalej w rozwoju wspomnianej konstrukcji i wprowadzając korekty konstrukcyjne posadowił na szczycie swojej oferty nowego flagowca. Chodzi oczywiście o wymieniony w tytule nietuzinkowo prezentujący się kabel sygnałowy, czyli dostarczony przez łódzki Audiofast Stealth Audio Śakra Gold XLR, nad brzmieniem którego pochylę się w kolejnych akapitach. Zainteresowani? Jeśli tak, zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Jak zbudowany jest nasz bohater? To tak naprawdę rozwinięcie wersji Śakra V17 z tą tylko różnicą, że w głównej mierze w określonych na etapie badań miejscach krytycznych do przewodnika dodano złoto o czystości 99.97%. Reszta konstrukcji jest podobna. To zaś oznacza, iż naszego bohatera cechuje opatentowana geometria przebiegu sygnału – zmienność przekroju poprzecznego na całej długości kabla o nazwie „multi-variable-cross”. Przewodniki wykonane są z ultracienkiego drutu amorficznego o grubości 0.001”. Poszczególne nitki sygnałowe to drut typu Litz w rozproszonej, bezrezonansowej geometrii „vari-cross”. Inne istotne cechy dla tego modelu zaś opiewają na: indywidualne izolowanie żył, zastosowanie bezindukcyjnego izolowania bifilarnego, kontrolę rezonansu elektrycznego oraz mechanicznego, kontrolę impedancji charakterystyki pomiędzy pojemnością, indukcyjnością i rezystancją, a także zastosowanie dielektryka o niskim poziomie energii w postaci „para-próżni”. Całość zabiegów mających na celu maksymalizację jakości brzmienia Sakry Gold wieńczy terminacja kabla technologią spawania na zimno, czyli zaciskania wtyków na drutach za pomocą wysokiego ciśnienia. Finalnie w drodze do klienta nasz bohater pakowany jest w estetyczną torbę w formie zapinanego suwakiem koła i opatrzony certyfikatem oryginalności.

Jak można się spodziewać, będący rozwinięciem poprzednika model Gold z rodziny Stealth Audio Śakra idzie drogą limitowanej V17-ki. Jednak myli się ten, kto sądzi, iż są to zmiany na poziomie kosmetyki. Co to to nie. Owszem, nie jest to wywrócenie stolika do góry nogami w stylu postawienia na szybkość i atak z naturalną po tego typu powściągliwością poziomu soczystości przekazu kosztem muzykalności, ale zapewniam, w temacie zmian sporo się dzieje. A dzieje na poziomie esencjonalności, a przez to jeszcze naturalniej odczuwanej gładkości, jednak przy konsekwentnej kontroli dostarczanych przez system informacji i zebrania się w sobie całości prezentacji w formie zjawiskowo odczuwalnego impulsu. Jednym słowem wspomniana w poprzednim akapicie dodana szczypta złota do przewodniku tchnęła w prezentację dodatkowy pakiet nasycenia, co mimo już wcześniej mocnego poczucia namacalności wizualizowanych w eterze źródeł pozornych, dodatkowo ją podkręciła. Gdy kilka tygodni temu słuchałem V17, myślałem, że przekroczenie tego poziomu plastyki i ilości muzyki w muzyce jest już poziomem granicznym, mocodawca Stealth Audio pokazał, iż się myliłem. Jak to zrobił? Przecież zazwyczaj taka ilość wspomnianego dobra w pewien sposób zabija jej dźwięczność. To czasem może się podobać, bo osobnicy homo sapiens są nieobliczalni w swych wyborach choćby w imię ratowania źle skonfigurowanych systemów, ale w wartościach bezwzględnych mamy do czynienia z lekkim uśrednianiem danego wydarzenia. Otóż słowem kluczem jest konsekwentne utrzymanie istotnych dla danego materiału informacji. W tym konkretnym przypadku aby tego uniknąć chodzi o to, że góra choć w projekcji bliższa złota, aniżeli srebra nadal pokazuje zjawiskowe rozwibrowanie brylujących w niej alikwot, średnica plastyczna i wręcz kapiąca od soczystości ochoczo tryska zapewniającą namacalność rozdzielczością, zaś dolne partie mimo dobrze zaznaczonych krągłości nie tylko nie ciągną się po podłodze, ale dodatkowo prezentują dobrą krawędź uderzającego nas sejsmicznego tąpnięcia. Jak widać, podanie muzyki przez flagową Sakrę idzie drogą mocnych krągłości, jednakże zapewnienie im niezbędnej dla pokazania radości w muzyce transparentności pozwala uniknąć często kończącej się podobnymi zabiegami u konkurencji sonicznej nudy. Dla kochających zwaliste nasycenie i niepoparte wyrazistością rysowania sporych krągłości pewnie na krótką oczekiwanej, ale dla znaczącej populacji audiofreaków na dłuższą zwyczajnej nudy. Oczywiście mocodawca Stealth Audio zdawał sobie z tego sprawę i przy ewidentnym hołubieniu grania mocnym nasyceniem zadbał o rozdzielczość i swobodę prezentacji. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, takie postawienie sprawy powoduje, że świadomie wybieramy dobrze rozumiany, bo burzony jedynie przez słuchany materiał muzyczny, a nie pozbawioną racjonalności nadpobudliwość systemu, spokój w budowaniu realiów świata muzyki.
Aby wyjaśnić przedstawioną tezę umiejętnego dozowania wyartykułowanych cech brzmienia kabla oraz pokazać różnice pomiędzy cały czas zderzanymi ze sobą konstrukcjami serii Śakra, posłużę się materiałem z poprzedniego testu. W pierwszej kolejności było to szaleństwo spod znaku ostatniej płyty formacji Metallica „72 Seasons”. Nie będę się rozpisywał na temat najdrobniejszych niuansów, tylko wspomnę, iż wówczas przekaz brylował w estetyce dobrego wypełnienia, ale przy tym nie tracił wigoru podczas obrazowania zjawiskowości pracy perkusisty operującego w thrash-metalowej estetyce. To w moim odczuciu było najważniejsze, gdyż przy fajnym wypełnieniu zakresu środka i dźwięczności góry pasma akustycznego, dodatkowa masa i plastyka może mocno ograniczyć szybkość i zwartość prezentacji zakresu basu. Na szczęście ta kwestia była znakomita, bowiem dół był pełny, ale także zrywny. Może nie narysowany skalpelem, za to odpowiednio do reszty prezentacji zdefiniowany pod względem ostrości krawędzi. Co wydarzyło się zatem po wpięciu w tor Sakry Gold? Jak wynika z moich notatek, wszystkie kwestie nasycenia impulsu zostały ciekawie podkręcone. Na tyle, że mimo wyraźnego zwiększenia estetyki grania esencją dźwięku, nie traciła na tym wyrazistość ataku. Nadal był natychmiastowy, jednak niósł za sobą bardziej esencjonalne uderzenie energią. Krąglejszą, jednak bez rozmycia obrazu muzycznego, dzięki czemu zyskiwała wspominana przeze mnie praca wściekle wykorzystywanej perkusji. Nie wiem, jak konstruktor tego kabla to zrobił, ale finał jest zaskakująco ciekawy.
Drugim krążkiem obrazującym brzmienie naszego bohatera jest materiał tak zwanego dream teamu Leszka Możdżera wespół z Larsem Danielsonem i Zoharem Fresco „The Time”. Jak wypadł ten krążek? Powiem tak. Po tym co pokazała Metallica, wiedziałem że będzie dobrze. Jeśli ostry rock nie stracił na drapieżności, to melancholijny jazz mógł tylko na tym zyskać. I tak też było. A dlatego, że fortepian dostał więcej nadal dźwięcznej krągłości, kontrabas nie gubiąc informacji o współpracy palca ze struną pokazał większą głębię pudła rezonansowego, a bębniarz mocniej akcentując pracę stopy nadal czarował mieniącymi się w estetyce złota różnorakimi perkusjonaliami. Nic, tylko usiąść i odciąć się od zewnętrznego świata, co oczywiście z ochotą wcieliłem w życie.

Gdzie ulokowałbym naszego bohatera? Otóż mimo oferowania sporej dawki esencji w dźwięku jest na tyle otartym w kwestii witalności, że w pierwszej kolejności w przysłowiowych stu procentach powinien sprawdzić się u poszukiwaczy muzyki przez duże „M”. Zrobi co potrzeba, czyli tchnie w przekaz dawkę dobrze kontrolowanej krągłości, dzięki czemu pozwoli nam zapomnieć o Bożym świecie. W drugiej kolejności zaś widziałbym go również w systemach neutralnych. Nie popsuje niczego, a może okazać się, że dotychczasowe zadowolenie z posiadanych zabawek było tylko namiastką emocji, gdyż brakowało im solidnego nasycenia podpartego dźwięcznością, co zazwyczaj przekłada się na zjawiskowo namacalne granie. Wieńcząc ten test dodam jeszcze, iż jedynymi osobnikami, którzy mogą mieć problem z zaakceptowaniem cech Stealth Audio Śakra Gold XLR, to poszukiwacze wrażeń typu szybkość i ostrość rysowania świata muzyki ponad wszystko. Niestety Amerykanin ma inny pomysł w kwestii sprawiania przyjemności w paraniu się naszym hobby, dlatego ostatnia grupa może sobie go odpuścić. Na szczęście ostatnia grupa to pewnego rodzaju margines na poziomie błędu statystycznego, dlatego problemu jako takiego dla marki praktycznie nie ma.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Stealth Audio Cables
Cena: 173 980 PLN / 2 x 1m + 47 910 PLN (dodatkowe 0,5m)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Rockna Audio Wavelight WLS & DAC

Link do zapowiedzi: Rockna Audio Wavelight WLS & DAC

Opinia 1

Pomimo nieustającego renesansu czarnej płyty przyszłości audio w innej aniżeli cyfrowej wersji wyobrażać sobie nie sposób. Ba, już teraz znaczna część wkraczających w świat Hi-Fi i High-End miłośników wysokiej jakości dźwięków jeśli nawet zakup odtwarzacza srebrnych krążków rozważa, to zazwyczaj w roli nawet nie równorzędnego, co raczej wspomagającego jakiś serwer/streamer źródła. Dlatego też nie dziwi fakt prawdziwej klęski urodzaju najprzeróżniejszych odmian plikograjów w cenach rozpoczynających się od niemalże hipermarketowej budżetówki i kończących na iście stratosferycznym pułapie bezpardonowo eksplorowanym np. przez WADAX-a. Zamiast jednak zajmować się stanami granicznymi najrozsądniej jest skupić uwagę na tzw. ofercie środka, gdyż panująca tamże mordercza konkurencja z jednej strony wyklucza ewentualne niedoróbki a z drugiej i szanse przepłacenia wyłącznie z racji „modnej metki” są dość znikome. Dlatego też po goszczącym u nas nieco trzy lata temu topowym przetworniku Wavedream R2R przyszła pora na nieco bardziej przystępną cenowo ofertę rumuńskiej manufaktury Rockna Audio pod postacią serwera WLS (Wavelight audiophile music Server) i pochodzącego z tej samej linii produktowej przetwornika cyfrowo-analogowego Wavelight DAC, które trafiły w nasze skromne progi dzięki operatywności sopockiego Premium Sound.

Jak sami Państwo widzicie oba tytułowe urządzenia mają zunifikowaną postać aluminiowych „pancernych naleśników” o dość zgrubnie ociosanych masywnych frontach. Od razu na wstępie warto nadmienić, iż oprócz widocznej na powyższych zdjęciach czarnej anody dostępne jest również naturalne umaszczenie szczotkowanego aluminium. Przetwornik może pochwalić się relatywnie niewielkim, acz szalenie czytelnym białym diodowym (dot matrix) wyświetlaczem z firmowym, wybarwionym – utrzymanym w tej samej kolorystyce co display, firmowym logotypem po lewej i trzema chromowanymi funkcyjno / nawigacyjnymi przyciskami (włącznik/menu; volume/menu down; volume/menu up) po prawej. Intensywność iluminacji wyświetlacza można regulować w ośmiu krokach, bądź całkowicie go wygasić zdając się na wyświetlane na smartfonie informacje z dedykowanej, komunikującej się po Bluetooth apki (pilota na wyposażeniu brak, więc jeśli nie jesteśmy obsesyjnymi fanami spacerów warto takową pobrać). Płytę górną zdobią jedynie dwa wzdłużne podfrezowania i grawerunek informujący o przynależności urządzenia do serii Wavelight a prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero na ścianie tylnej. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem, patrząc od lewej, po parze wyjść analogowych w formacie RCA i XLR (oba złocone), wejścia analogowe RCA (DAC może pełnić również rolę przedwzmacniacza), oraz cyfrowe – optyczne, AES/EBU, koaksjalne SPDIF, I²S w standardzie HDMI oraz USB. Wyliczankę zamyka trójbolcowe gniazdo zasilające IEC.
Z kolei serwer w swym minimalizmie frontu idzie jeszcze dalej, gdyż może pochwalić się jedynie centralnie umieszczonym podświetlonym grawerunkiem WLS (kolor iluminacji informuje o stanie pracy), firmowym logotypem po lewej i pojedynczym przyciskiem włącznika po prawej. Płyta górna to powtórka z DAC-a, za to plecy kuszą bogactwem przyłączy. Znajdziemy tam oczywiście port LAN, trzy gniazda USB (1 x USB 3.0, 2 x USB 2.0), firmową magistralę I²S w standardzie HDMI, wyjścia optyczne i koaksjalne SPDIF oraz AES/EBU. Nie zabrakło również trójbolcowego gniazda zasilającego IEC.

Jeśli zaś chodzi o trzewia, to pierwsze co zwraca uwagę po zapuszczeniu żurawia do wnętrza przetwornika, to ogrom wszelakiej maści kondensatorów i to począwszy od budzącego zaufanie zasilania z dwoma toroidami i sześcioma 10 000 μF EPCOS-ami + bezlikiem mniejszych kondensatorów zwiększających rezerwuar energii do ponad 100 000 μF, po sekcję sygnałową. Jak łatwo się domyślić nie sposób przeoczyć serca DAC-a w postaci autorskiego przetwornika R2R sterowanego układem FPGA, Xilinx 7 generacji współpracującego z dwoma ultra-precyzyjnymi zegarami CCHD957. Dzięki zastosowaniu buforów pamięci i pętli fazowej DPLLL jitter zminimalizowano do poziomu 300fs. Dostępna regulacja głośności dokonywana jest w domenie analogowej, a jedynie jej sterowanie jest cyfrowe. Z poziomu menu, do którego dostaniemy się zarówno z poziomu ww. aplikacji, jak i frontu urządzenia zyskujemy dostęp do wyboru wejść, nastaw balansu, fazy absolutnej, regulacji głośności (która można dezaktywować), oraz jednego z czterech cyfrowych filtrów: NOS, Linear, Minimum i Hybrid. Jak łatwo się domyślić pierwszy wyklucza resampling, za to pozostałe pozwalają na nadpróbkowanie do 352,8/384 kHz. Wejścia cyfrowe również radzą sobie z takimi parametrami, przy czym USB i I²S (LVDS) akceptują PCM do 32bit/384kHz i DSD512, natomiast „konwencjonalne” kończą pracę na 24bit/192kHz(wyjątkiem jest toslink „wysiadający” przy 176kHz).
Z kolei WLS również zaskakuje nad wyraz rozbudowanym zasilaniem opartym o parę solidnych toroidów i baterię ośmiu kondensatorów EPCOS-a o pojemności 10 000 μF każdy. W wersji podstawowej pracujący pod kontrolą systemu Linux serwer dysponuje 2TB dyskiem SSD, choć bez problemu można również zamówić wersję z 16TB spichlerzem na nasze muzyczne fascynacje. Z pomocą dedykowanej aplikacji z łatwością można ustawić upsampling pozwalający wysłać do DAC-a sygnał PCM 352,8/384 kHz lub DSD512, przy czym transkodowanie międzyformatowe dokonywane jest na poziomie sprzętowym.

Choć mottem rumuńskiej marki jest maksyma „Simplicity in complexity”, czyli „Prostota w złożoności”, to śmiem twierdzić, iż jej strefa wpływów kończy się na … przetworniku, gdyż przynajmniej wstępna konfiguracja WLS-a, o ile nie zdecydujemy się li tylko na Roona, najdelikatniej rzecz ujmując nie obezwładnia intuicyjnością. Nie dość bowiem, że serwer sam z siebie w sieci się nie zgłosi (nie zobaczymy go w otoczeniu sieciowym / dyskach sieciowych), to jego adres trzeba wbić w przeglądarkę „z palca” (po nr. seryjnym / wyszukać IP z pomocą polecanego skanera), żeby w ogóle rozpocząć jego konfigurację. Następnie w celu uzyskania dostępu do zaimplementowanej pamięci trzeba co nieco przeklikać w systemie na własnym komputerze, czyli uaktywnić odpowiedzialny za udostępnianie plików protokół SMBv1 (w tym momencie osoby mające choćby blade pojęcie o cyber-bezpieczeństwie właśnie dostają zawału). Niby wszystko jest dokładnie opisane w instrukcji, ale konkurencja wydaje się być znacznie łaskawsza dla swych niekoniecznie posiadających informatyczne zacięcie odbiorców. Ponadto nie ma co się oszukiwać i uczciwie trzeba przyznać, że bez Roona, bądź np. HQPlayer-a WLS pod względem funkcjonalnym w systemie audio jest równie przydatny jak Thixar Eliminator, znaczy się dociąża znajdujące się pod nim urządzenie i … to by było na tyle. No dobrze, nieco przesadzam, gdyż na upartego, z pomocą linnowskiego Kazoo da się od biedy z jego pomocą posłuchać internetowych rozgłośni radiowych, o ile oczywiście ktoś będzie na tyle łaskaw, by nam je wcześniej „wgrać”.

Przechodząc jednak do meritum, czyli do walorów sonicznych tytułowego duetu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko stwierdzić, że warto nieco czasu poświęcić na ich optymalną konfigurację, gdyż odwdzięczają się dźwiękiem zaskakująco wysokiej próby. Oferują bowiem niezwykle uzależniające połączenie nienachalnej rozdzielczości z urzekającą muzykalnością, więc jeśli tylko naszym preferencjom bliżej do hedonistyczno-melomańskiego, a nie analityczno-audiofilskiego profilu, to dalsze poszukiwania docelowego źródła śmiało możemy sobie darować. Z premedytacją w poprzednim zdaniu nie doprecyzowałem, iż chodzi o źródło cyfrowe, gdyż zarówno o samym WLS-ie, jak i przetworniku można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że grają „cyfrowo”, albowiem tego nie robią, stawiając za to na stricte analogową koherencję przekazu. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że na swej audiofilskiej drodze spotkałem kilka wkładek/gramofonów i phonostage’y operujących dramatycznie bardziej analitycznym, kanciastym, czy wręcz stereotypowo „cyfrowym” dźwiękiem. W ramach potwierdzenia powyższej tezy pozwolę posłużyć się dość ekstremalnym przykładem w postaci albumu „Hymns in Dissonance” deathcore’owej formacji Whitechapel, który co tu dużo mówić jeńców nie bierze. Zdolne kruszyć żelbetowe mury perkusyjne blasty Brandona Zackey’a, zwierzęce ryki i gulgoczący growl Phila Bozemana przyprawiają o stany lękowe i nocne koszmary a opętańczy jazgot trzech gitar wspieranych potężnym basem Gabea Crispa nawet na moment nie dają wytchnienia zszarpanym codziennym znojem nerwom. Jest piekielnie szybko, brutalnie i gęsto a zarazem, jak na tego typu materiał zaskakująco rozdzielczo. Dlatego też z wrodzoną ciekawością po tak piekielny wsad sięgnąłem, gdyż jakiekolwiek złagodzenie, utrata owej rozdzielczości, czy też tonizacja przekazu natychmiast objawiają się w tym przypadku totalną bułą i utratą czytelności. Tymczasem wspominana muzykalność rumuńskiego duetu nie tylko owej metalowej kakofonii nie zaszkodziła, co niejako wzmogła jej siłę rażenia dociążając i intensyfikując brutalność i ofensywność przekazu. Zamiast jednak utwardzać i podbijać skraje reprodukowanego pasma Rockny skupiły się na oddaniu barw i emocji z jednej strony podkreślając spójność kompozycji a z drugiej kusząc intrygującą rozdzielczością i możliwością zanurzenia się w ognistej strukturze. Wykluczające się cechy? Nie wykluczam takiej opcji, jednak warto nadmienić, iż osiągnięcie takiej pozornej sprzeczności było możliwe właśnie nie na drodze usilnego zabiegania o atencję słuchaczy poprzez siłowe wypychanie poszczególnych składowych, czy też utwardzanie konturów a jedynie pozwalając słuchaczom swobodnie wniknąć w gmatwaninę blastów, riffów i growlu. Czyli zamiast grać wszystko do przodu – na twarz, Rockny scenę budują na linii kolumn i za nimi a zachowując zdolność oddania natywnej rozdzielczości materiału otwierają przed odbiorcami drogę w głąb każdej z kompozycji i w pełni swobodną ich eksplorację. Kolejną kwestią jest gładkość i delikatna słodycz których piętno jest słyszalne tak w DAC-u, jak i serwerze, które choć przy graniu w duecie niezbyt się kumulują, choć porównanie WLS-a z moim „grzebanym” (doposażonym w zewnętrzny zasilacz liniowy Farad Super3) Lumïn-em U2 Mini pokazało, że tytułowy plikograj kreśli źródła pozorne nieco grubszą od swojego azjatyckiego sparingpartnera kreską i preferuje podkreślanie ich gabarytów aniżeli akcentowania otaczającej je aury pogłosowej.
Od razu jednak uspokoję wszystkich tych, którzy podejrzewają tytułowy duet, czy wręcz sam serwer o granie impresjonistycznymi plamami, gdyż daleko tak im wespół, jak i solo do tak niecnych uczynków a moje powyższe miało jedynie na celu wykazanie zauważonych podczas odsłuchów różnic z urządzeniem stanowiącym punkt odniesienia. Dlatego też nawet sięgając po imponujący pod względem liczebności aparat wykonawczy w stylu San Francisco Symphony grający „Berlioz: Symphonie Fantastique”  możecie mieć Państwo pewność, że nawet odległe plany nie będą przypominać nieczytelnych mazajów a jedynie przekaz jako taki będzie nieco gęstszy, o bardziej intensywniej konsystencji niż z ww. malucha. Uszczegółowiając WLS idzie bardziej w soczystość i mięsistość prezentacji a z kolei DAC swą dość dyskretną sygnaturę stara się ograniczać do „naturalnej organiczności” najchętniej udając, że wcale go w torze nie ma. Cóż jednak poradzić, że owe dążenie do „niebycia” niby całkiem dobrze mu wychodzi, jednak na tle bardziej transparentnych konstrukcji to właśnie on wydaje się bliższy naszej wrażliwości i chęci spędzania czasu w miłym towarzystwie i z miłymi uszom dźwiękami. Dlatego też wcale nie musimy udowadniać jemu i sobie jak wyżyłowane są audiofilskie samplery, skoro w ramach niewinnych guilty pleasures możemy dodać do playlisty pulsującą rytmem ulicy ścieżkę z „Godfather of Harlem” i zrobić sobie przerwę od codziennej gonitwy ze szklaneczką bursztynowego destylatu w dłoni.

Może i Rockna Audio Wavelight WLS & DAC nie są syjamskimi bliźniakami, gdzie jeden nie może żyć bez drugiego, jednak uczciwie trzeba przyznać, że w duecie wypadają nad wyraz przekonująco. Całe szczęście na próbę / dobry początek śmiało można najpierw zainteresować się bardziej uniwersalnym i niewymagającym dodatkowych nakładów finansowych (zakładam fakt posiadania stosownego okablowania) przetwornikiem, by w ramach kolejnego upgrade’u mozolnie budowanego systemu sięgnąć po WLS-a i chciał/nie chciał zainwestować w Roona, który pozwoli nie tyle rozwinąć mu skrzydła, co generalnie zapewnić satysfakcjonujący poziom obsługi i pełnię funkcjonalności.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak donosi portalowa wyszukiwarka, dzisiejsze spotkanie z tytułową marką nie jest przecieraniem szlaków, mam bowiem na myśli przeprowadzony przed trzema laty test przetwornika Wavedream R2R DAC Signature, który pokazał, że piękno muzyki da się fajnie pokazać bez siłowego zagęszczania materiału muzycznego. Po prostu wystarczy nie przekraczać linii dobrego smaku lekkości podania muzyki i da się zauroczyć odbiorcę przyjemnie zwiewnym a zarazem z rozmachem zaprezentowanym graniem. Taki, dodajmy, że udany sposób na muzykę będąca zarzewiem niniejszego testu rumuńska marka propagowała niegdyś. A jak jest obecnie? To jak można się domyślić na podstawie tytułu, zweryfikujemy bazując na dostarczonym przez sopockie Premium Sound zestawie streamera sieciowego i przetwornika cyfrowo-analogowego Rockna Audio Wavelight WLS & DAC.

Gdy dotarliśmy do akapitu o budowie, seria fotografii mówi jasno, iż tytułowi przedstawiciele obcowania z muzyką na bazie zer i jedynek to konstrukcje średniej wielkości. Chodzi oczywiście o ich wysokość, która na tle typowej szerokości oraz głębokości obudowy jest dość skromna. Jednak bez paniki, bowiem tak naprawdę oznacza to, że wewnątrz obudowy nie ma audiofilskiego powietrza, tylko dopieszczone topologicznie układy elektryczne. A gdy do tego dodamy informację o wykonaniu obudów z solidnych bloków aluminium, co zapewnia układom dużą odporność na szkodliwe wibracje, okazuje się, że rozmiar, w tym przypadku mniejszy ma wielkie znaczenie. Oczywiście znaczenie w odniesieniu do stworzenia elektronice jak najlepszych warunków pracy. Idąc dalej tropem skrzynek Rockny jak można się spodziewać, w służbie unifikacji urządzeń z jednej linii obydwie obudowy są bliźniacze. Z racji spełniania innych zadań z nieco innym wykończeniem i wyposażeniem frontu i tylnego panelu, ale to niemalże siostry syjamskie. Jeśli chodzi o streamer, ów dawca sygnału na awersie może pochwalić się jedynie zorientowanym z lewej strony białym logo marki i z prawej srebrnym guzikiem funkcyjnym. Tylny panel zaś spełniając wszelkie zachcianki użytkownika oferuje zestaw wejść i wyjść cyfrowych w standardach: LAN, USB, I2S, OPTICAL, SPDiF, AES/EBU. Zestaw jego przyłączy wieńczy niezbędne do nakarmienia urządzenia energią elektryczną gniazdo zasilania IEC. W przypadku przetwornika D/A front w centrum zdobi wielki, piktogramowy, czytelny z daleka wyświetlacz, lewą flankę bliźniacze do streamera logo marki, a prawą tym razem trzy guziki funkcyjne. Co ciekawe, gdy plikograj można obsłużyć jedynie przy użyciu firmowej aplikacji, to już DAC-em da się sterować za pomocą wspomnianych guzików. Nie jest to jakoś szczególnie intuicyjnie, ale jest taka możliwość i dla mnie to zaleta. Co do wyposażenia jego rewersu, mamy do dyspozycji wyjścia analogowe RCA/XLR, wejście analogowe RCA, wyjścia cyfrowe: OPTICAL, AES/EBU, SPDiF, I2S, USB oraz gniazdo zasilania IEC. Co potrafią nasi bohaterowie? Jak to często robię, chcąc uniknąć sztucznego rozwadniania tekstu po dokładne dane obsługiwanych formatów i częstotliwości próbkowania sygnału zapraszam do zwyczajowej tabelki pod recenzjami lub tekstu zawsze aptekarsko dokładnego w tej materii Marcina. Ja wolę skupić się na opisaniu brzmienia tytułowego tandemu.

Aby pokazać fajny „myk” producenta na wzajemnie uzupełnianie się obydwu konstrukcji, opis oferowanego dźwięku rozpocznę od przetwornika. Na tle ocenianego przed 3 laty Waverdreama przekaz nabrał nieco wagi. Jednak nadal nie było to szukanie poklasku mocnym zagęszczaniem obrazu muzycznego, co mogłoby skończyć się męczącą magmą, tylko tchnięcie weń szczypty soczystości. Ale jedna uwaga, nie soczystości ustawiającej prezentację na poziomie siłowego lukrowania muzyki ponad wszystko, bo tak lubi spora grupa naszych pobratymców, tylko choć wyczuwalnej, to jedynie minimalnie wpływającej na wyrazistość malowania świata muzyki. DAC Wavelight to nadal ostoja swobody kreowania wirtualnej sceny, z tą tylko różnicą, że z nieco większym poziomem wagi źródeł pozornych niż wcześniejsza konstrukcja. Gdybym miał określić poziom jego zaangażowania w kolorowanie muzyki, powiedziałbym, że bliżej mu do neutralności, aniżeli mocnego hołubienia rubensowskim krągłościom. Ale zapewniam, nie jest też piewcą pozbawionej emocji techniczności, tylko po prostu woli szybciej z odpowiednią energią, aniżeli zbyt wolno z nawet najmilszą ciału otyłością. To źle? Bynajmniej, co za moment opisując granie streamera WLS postaram się udowodnić. O co chodzi? Oczywiście o wspomniany zabieg konstruktora, który w przypadku odczuwania niedostatków w kwestii odpowiedniej homogeniczności prezentacji wespół z posiadanym źródłem plikowym innego producenta, podaje rękę w postaci chadzającego już znacznie dosadniej w nasyceniu, a przez to krągłości dźwięku firmowego źródła streamującego muzykę. Połączenie tych dwóch komponentów wypada bardzo spójnie, bowiem dostajemy fajny timing i nieco body, co sprawia, że Rockna jest w stanie odnaleźć się w każdym materiale muzycznym. Czy to oznacza, że WLS jest otyły i dobrze wpisze się jedynie w niezaangażowany w nadmierne podkręcanie pulchności muzyki system firmowy? Nic z tych rzeczy. Owszem, oferuje więcej body, a przez to krągłości, jednakże przy wyraźnie większym operowaniu tymi aspektami w stosunku do przetwornika, ewidentnie grając milej nadal trzyma gardę w kwestii zebrania się dźwięku. Bardziej gładkiego oraz soczystego, ale na szczęście nadal nacechowanego dbałością o unikanie kolokwialnie mówiąc ulewania się odbiorcy od nadmiaru muzyki w muzyce. Jak widać, każdy dziś testowany komponent ma nieco inne cechy, które nie będąc nadmiernie eksponowane mają sporą szansę odnalezienia się w obcych zestawieniach. Jednak gdy tak jak podczas testu użyjemy ich razem, bez problemu sprawią, że gdy zasiądziemy do odpoczynku przy lubianych płytach, ciężko będzie się od nich oderwać. Zagrają co prawda bez poszukiwania wyczynowości, za to z pełnym zaangażowaniem w oddanie ducha danego materiału.
Weźmy na przykład płytę Keitcha Jarretta z Gary Peacockiem i Jackiem De’Johnettem „Setting Standards”. To bardzo melodyjna produkcja, która przy jakichkolwiek brakach w domenie odpowiedniej wagi, plastyki oraz dobrej motoryki dźwięku bardzo łatwo może stracić pierwiastek magii. Tak magii, bo grają w dobrym tego słowa znaczeniu wyczynowi artyści i system ma pokazać ich w pełnej krasie jako spójnie grający konglomerat, ale również jako soliści w częstych singlowych popisach. A że tandem Rockny oferował wszystkie wymienione aspekty, tak jak usiadłem do testowego posłuchania pierwszego utworu, tak wstałem dopiero po dojściu soczewki lasera do mety. Muzyka po prostu płynęła, a nie była odtwarzana, dlatego nawet nie zorientowałem się, że Rumuński zestaw w bezwiednie naciągną mnie na dodatkowych kilkadziesiąt minut ze sobą.
Nieco inaczej, w sensie nieco mniej w punkt oczekiwań danego materiału, ale ogólnie także ciekawie wypadł także Rammstein „Reise, Reise”. Nie w punkt, bo przekaz nie był tak agresywny, jak wymagałby tego wspomniany solista. Ale uspokajam, nie były to również ciepłe kluchy. Owszem, kreska malująca muzykę była nieco krąglejsza, a dolne partie nie tak twarde, mimo to nie odbierałem tego jako słabość, tylko inny, bardziej muzykalny punkt widzenia. Za to natychmiast dodam, iż z drugiej strony będąca wynikiem połączenia obydwu konstrukcji ogólna krągłość i plastyka prezentacji powodowały, że uważany za nazbyt szorstkiego artystę Rammestein po tym lekkim retuszu miał szansą dotrzeć do większego grona odbiorców. Ilu nie wiem, wiem, że mimo złagodzenia jego poczynań, nadal miałem frajdę ze słuchania tego krążka. Z nastawieniem na inne akcenty soniczne, ale zapewniam, energii i wyrazistości mu nie brakowało.

Komu dedykowałbym tytułowy zestaw streamera i przetwornika? W komplecie wszystkim kochającym muzykę w odcieniu przyjemnej płynności. Jeśli chodzi zaś o występy solowe, na tle streamera pewnego rodzaju neutralność brzmieniowa DAC-a sprawia, że grono potencjalnych odbiorców jest bardzo szerokie w każdą stronę sposobu na muzykę. Natomiast plikograj to raczej zabawka dla zakochanych w magii miłego dla ucha grania romantyków. Jak widać, temat jest na tyle szeroki, że każdy może znaleźć z Rumunami nić porozumienia. Zatem jeśli jesteście na rozstaju dróg w temacie grania muzyki z plików, jednym z pewników na liście odsłuchowej powinien być opisywany dziś jeśli nie zestaw, to któreś z urządzeń Rockna Audio Wavelight WLS lub Wavelight DAC.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Premium Sound
Producent: Rockna Audio
Ceny
Rockna Audio Wavelight WLS: 26 900 PLN
Rockna Audio Wavelight DAC: 27 900 PLN

Dane techniczne
Rockna Audio Wavelight WLS
– Po stronie serwera: 2/4-rdzeniowy procesor o niskim poborze mocy, 8 GB RAM, 2 TB – 16 TB pamięci
– Silnik audio: FPGA AMD 7 generacji
– System zegarowy: 2 zegary CCHD957
– Zasilacz: liniowe, 2 x transformatory toroidalne
– Wyjścia: I²S, AES/EBU, SPDIF, TOSLINK, USB (bez upsamplingu na USB)
– Wejście: Ethernet (LAN)
– Aktualna wersja oprogramowania: Roon Core, MPD Core, Upnp Renderer, Roon Ready/Bridge, AirPlay, OpenHome, HQPlayer NAA
– Wymiary (S x G x W): 430 x 300 x 55 mm

Rockna Audio Wavelight DAC
Wejścia cyfrowe:
– S/PDIF 24bit 44.1-192k PCM, DSD64
– AES/EBU 24bit 44.1-192k PCM, DSD64
– USB 32bit 44.1-384k PCM, DSD64-512
– OPTICAL 24bit 44.1-176k PCM, DSD64
– I²S (LVDS) 32bit 44.1-384k PCM, DSD64-512
Wejścia analogowe: para RCA
Zniekształcenia THD+N: -113 dB
Regulacja wzmocnienia wejściowego: 0/6/9.5 dB + HT bypass
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Zniekształcenia THD+N: R2R/HYBRID -0.005%/TBD
Odstęp sygnał/szum: 117 dB
Dynamika: 117 dB
Impedancja wyjściowa: 50 Ω
Max. napięcie wyjściowe: 2.4 (RCA) / 5.8 (XLR) Vrms
Procesory: Xilinx Spartan7
Przetwornik: R2R 25 bit
Dostępne filtry cyfrowe: NOS, linear, minimum, hybrid phase, 8x
Rodzaj filtracji: FIR – zaawansowane algorytmy Parksa-McClellana (Remeza)
Wymiary (S x G x W): 430 x 300 x 55 mm
Waga: 7.25 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiofil 2025

Opinia 1

Zakładam, iż o tym, że obaj z Jackiem mamy najdelikatniej rzecz ujmując nie do końca równo pod sufitem zdążyliście się Państwo już w tzw. międzyczasie zorientować. Nie muszę dodawać, że i nasze rodziny do pewnych pozornie irracjonalnych a zarazem na wskroś spontanicznych zachowań chciał, nie chciał się przyzwyczaiły, więc i nasz ostatni wyskok przyjęły z niemalże stoickim spokojem. O co chodzi? A o naszą, jak już zdążyłem wspomnieć całkowicie spontaniczną – podjętą w sobotnie przedpołudnie decyzję, by w niedzielę zerwać się bladym świtem (a nawet przed, bo 16 marca w W-wie wschód Słońca był o 05:45:56) i przy mało wiosennych okolicznościach przyrody (-6 °C i gęsta niczym śmietana kremówka mgle) poturlać się blisko 360km (w jedną stronę) do … Wrocławia. I nie, nie na serwowane w Spiżu bursztynowe specjały a kolejną (z tego co wspominał sam organizator bodajże 15-ą) edycję prowadzonego przez Piotra Guzka Audiofila. Okazało się bowiem, iż jak to się ładnie mówi „z przyczyn natury organizacyjnej” zmianie uległ line-up dolnośląskich spotkań i w miniony weekend w sali konferencyjnej Alaska Hotelu Windham Wrocław Old Town (dawnym Sofitelu) pojawił się lokalny producencko/dystybucyjny konglomerat – LAR (Linear Audio Research) / Audio Atelier. Dlatego też wiedzeni najzwyklejszą ludzką ciekawością co do starego/nowego lokum na taką podróż się zdecydowaliśmy.

Czemu we wstępniaku użyłem dość niespójnego określenia „stare/nowe lokum”? Cóż, nie wszyscy pamiętają, ale tytułowa impreza odbywa się z większą, bądź mniejszą regularnością, od czasów, gdy z W-wy do Wrocławia podróż samochodem trwała lekko licząc 7 godzin a wtenczas, czyli niemalże dokładnie trzynaście lat temu (w marcu 2012r.) dane nam było uczestniczyć w odbywającej się właśnie w Sofitelu pożegnalnej (wracały do producenta) prezentacji … Isophonów Berlina RC-11, czyli będącymi jeszcze przed rebrandingiem na Gauder Akustik diamentowymi „blondynkami”, które w ok.100 metrowej „Europie 2” we wrocławskiem … Sofitelu prezentowały swe wdzięki w towarzystwie duńskiej elektroniki Vitus Audio (monobloków SM-101 i przedwzmacniacza SL-102), gramofonu SME 30/2 z firmowym ramieniem Series V i wkładką Dynavector XV-1s. Phonostagem był, jeszcze wtedy nienazwany, prototypowy autorski produkt RCM-u, a cały system okablowano srebrnymi przewodami Argento Audio. Wyjątek stanowiły miedziane głośnikowce Organic Audio zasilające sekcję niskotonową Isphonów. Za dystrybucję prądu odpowiadała listwa Furutech e-TP609E z przewodem FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R (również Furutecha). Krótko mówiąc nazwy się zmieniają, zawirowania właścicielskie robią swoje a koniec końców lądujemy praktycznie w punkcie wyjścia, czyli poniekąd tam, gdzie w hotelowych kuluarach, pomysł na SoundRebels się zrodził.

Dość jednak tych retrospekcji i najwyższa pora wracać do meritum, bo i tegoroczna edycja Audiofila nieco skromniejsza i jej „zasięgowe” ambicje zredukowano do raczej lokalnego charakteru (coraz mniej naszego pokroju szaleńców, którym jeszcze chce się chcieć) i co tu dużo mówić sama miejscówka zdecydowanie mniej nausznym doznaniom łaskawa. Bynajmniej nie wspominam o tym z (podobno wrodzonej) złośliwości, lecz żeby nie być posądzonym o usilne zaklinanie rzeczywistości, ale obecność dokładnie na środku Alaski słupa nośnego komfortowym odsłuchom niespecjalnie służyła. Nie ma jednak co marudzić, bo „tak krawiec kraje, …”, więc najwidoczniej czy to funduszy, czy świadomości natury i charakteru dedykowanych melomanom i audiofilom spotkań, czy też zgody hotelu na użyczenie ww. Europy 2 zabrakło i tyle. Co najwyżej na przyszłość można pomyśleć o przearanżowaniu układu i ustawieniu kolejnego systemu na części dłuższej ściany (do wysokości owego absorbującego elementu konstrukcyjnego) a tym samym zredukowaniu miejsc na „widowni”, co biorąc zaobserwowane przez nas niedzielne „obłożenie” nie powinno znacząco wpłynąć na zbytni ścisk, bądź niemożność zajęcia zapewniającej w miarę satysfakcjonujący odsłuch miejscówki. Z „plusów dodatnich” taka re-aranżacja sprzyjałaby odwzorowaniu zbliżonych do domowych odległości pomiędzy odbiorcami a systemem, co mogłoby dać bliższe realiom towarzyszącym naszym codziennym zmaganiom odczucia.
Wracając do prezentowanego w miniony weekend systemu, to w jego skład weszły:
– Gramofon JVC Victor QL-A75 z wkładką Denon DL-103R,
– Phonostage Linear Audio Research LPS-2,
– Odtwarzacz CD/transport Pionieer PD-77 z DAC-iem Mola Mola Tambaqui,
– 100 W zintegrowany wzmacniacz lampowy Linear Audio Research IA-100,
– Kolumny Grandinote Mach 2 Estrema
A wśród okablowania dało się zauważyć zasilający 聖Hijiri Nagomi i rodzime interkonekty Next Level Tech.

Jeśli zaś chodzi o prezentowany repertuar, to przynajmniej za naszej bytności we Wrocławiu królowała ukochana przez Piotra klasyka (spotkanie rozpoczął nasz dyżurny album testowy, czyli „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda), sporadycznie przeplatana jazzem (Charlie Haden) i spokojniejszymi/bardziej wiekowymi odmianami rocka (John Lennon/Yoko Ono, Cat Stevens) serwowanymi zarówno z czarnych, jak i srebrnych krążków. Oczywiście nie sposób pominąć niezwykle kwiecistej konferansjerki prowadzącego, zwracającego uwagę słuchaczy nie tylko na aspekt muzyczno-emocjonalny poszczególnych utworów, co również techniczny i realizacyjny. Stad porównania różnych wykonań tych samych kompozycji, przybliżanie realiów danych sesji, czy też promocja wydarzeń kulturalnych zaplanowanych na najbliższe tygodnie i miesiące. Jak łatwo się domyślić weekendowe spotkanie było też doskonałą okazją, by o zawiłościach technicznych dotyczących prezentowanych urządzeń Linear Audio Research porozmawiać z ich konstruktorem – panem Eugeniuszem Czyżewskim.

Serdecznie dziękując organizatorom za gościnę gorąco zachęcamy do udziału kolejnych odsłonach wrocławskiego Audiofila, gdyż choć hotelowym wnętrzom nieco brakuje do tych, jakimi dysponuje coraz większa liczba rodzimych salonów audio, to tworzony przez Piotra Guzka i zapraszanych przez Niego gości klimat jest jedynym w swoim rodzaju.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Uf, nareszcie jest. O co chodzi? Oczywiście o wznowienie cyklicznych spotkań przy muzyce pod egidą Piotra Guzka zatytułowanych „Audiofil” we Wrocławiu. Przez lata odwiedziliśmy tę imprezę wielokrotnie, aż nadeszła światowa pandemia Covid 19, która spowodowała kilkuletnie zarzucenie tej działalności przez wspomnianego pomysłodawcę. Na szczęście ów osobnik jest na tyle charyzmatyczny, że kolejny raz niemałym wysiłkiem organizacyjnym podjął rękawicę i w tym roku impreza ponownie ruszyła z kopyta. Co prawda na pierwsze spotkanie sprzed kilku tygodni nie udało nam się wbić, ale już na drugie w dniach 15-16 marca 2025 roku po trosze w wyniku zbiegu okoliczności i po trosze z chęci spotkania się po kilku latach z Piotrem już tak.

Co występowało? Jak widać na fotografiach, w ostatniej chwili w stosunku do wcześniejszych zapowiedzi w temacie konfiguracji sprzętowej nastąpiła drobna zmiana. Powód takiej sytuacji nie jest mi nieznany, za to wiem, iż finalnie w najważniejszych punktach to spotkanie oparto o konstrukcje rodzimego producenta lampowych wzmacniaczy zintegrowanych – tego dnia pracował model LAR (Linear Audio Research) IA-100 oraz phonostage LAR LPS-2 pana Eugeniusza Czyżewskiego wraz ze wspierającymi jego produkty włoskimi kolumnami Grandinote Mach 2 Estrema z portfolio wrocławskiego Audio Atelier. Całość zestawu uzupełniały wintydż-owe źródła światowych tuzów w postaci dobrze znanego większości audiofreaków CD/Transport Pioniera PD-07 współpracującego ze współczesnym przetwornikiem D/A Mola-Mola i znakomicie prezentującego się gramofonu JVC Victor z wkładką Denon DL-103R.

Jak to wypadło? Zacznę od tego, że system nie miał łatwo. A powodem był centralnie zorientowany filar konstrukcyjny budynku, co powodowało, że od trzeciego rzędu zawsze słuchaliśmy zestawu lekko z boku. Dla jednych to problem, dla innych nie, ale fakt jest faktem, że sweet spot dla większości odwiedzających był nieosiągalny. Trochę szkoda, jednak jeśli ktoś przychodził się rozerwać przy muzyce, bo tak naprawdę o to w tych spotkaniach chodzi, temat miejsca odsłuchu schodził na drugi plan. A trzeba powiedzieć, że schodził nie tylko dzięki różnorodności puszczanej muzyki, ale również, a wielu twierdzi, że w głównej mierze, z uwagi na ciekawe anegdoty wygłaszane przez pomysłodawcę projektu – Piotra Guzka. To swego czasu był guru wrocławskiej sceny jazzowej od strony organizacji koncertów i sypie opowieściami o związanych z tą profesją perypetiach jak z rękawa. Co ciekawe w opinii wielu przybyłych gości czasem aż nadto, ale jak to się mówi, jego ogródek i robi co chce. Co by jednak nie mówić, naprawdę przywołuje fajne ciekawostki. A jak się kolokwialnie mówiąc wystarczająco „wygada”, przychodzi czas na opatrzone istotnymi informacjami o danym materiale konkretne pozycje płytowe. Pozycje nagrane z różną jakością, dlatego z jednej strony wypadające różnie od strony prezentacji, za to z drugiej pozwalającej pokazać umiejętność systemu do różnicowania projekcji słuchanej muzyki. I w moim odczuciu w tym całym sobotnio-niedzielnym przedsięwzięciu muzycznym to było najważniejsze. System grał tak, jaki materiał wylądował na talerzu gramofonu lub w napędzie CD. Nie skupiałem się na znakomitości wizualizacji w odniesieniu do wartości bezwzględnych, bo jak wspominałem, nie było do tego idealnych warunków odsłuchowych, tylko na umiejętności pokazania palcem złych lub dobrych realizacji płytowych. Zapewniam, to wbrew pozorom wielka zaleta, bowiem granie na jedną, nawet najbardziej przyjemną dla ucha modłę na dłuższą metę jest nudne. W tym przypadku tego w najmniejszym stopniu nie było. Była za to fajna atmosfera i możliwości spotkania kilku znajomych z różnych grup internetowych.

Wieńcząc powyższą relację z drugiego już spotkania z cyklu „Audiofil” we Wrocławiu w pierwszej kolejności chciałbym podziękować jego pomysłodawcy Piotrowi za zaproszenie, wystawcom za włożony trud w przygotowanie systemu do prezentacji, a na koniec spotkanym znajomym za kilka chwil osobistych, a nie poprzez ekran komputera, rozmów o wszystkim i o niczym. W moim odczuciu impreza była na tyle udana, że mimo przemierzenia Polski wzdłuż i wszerz poświęcając na to cały dzień decyzja o jej odwiedzeniu była słuszna.

Jacek Pazio

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

ZenSati Razzmatazz full set

Link do zapowiedzi: ZenSati Razzmatazz

Opinia 1

Co prawda tak logika, jak i doświadczenie podpowiadają, że skoro mieliśmy szczęście nacieszyć oczy i uszy topowymi #X-ami, to dalsze próby eksploracji duńskiego portfolio śmiało możemy sobie darować. Jeśli bowiem nie ma nawet cienia szansy, by cokolwiek „niższej próby”, co wyszło spod ręki Marka Johansena zagrało lepiej, to po co tracić czas, o prądzie nawet nie wspominając na tego typu aktywność? Jak to jednak w życiu bywa po pierwsze nie wszyscy czują potrzebę aż tak drastycznego drenażu kieszeni a nawet jeśli mogą sobie na takie szaleństwo pozwolić rozsądnym wydaje się weryfikacja, czy przypadkiem nieco niżej urodzony model nie tylko spełni nasze oczekiwania, co i wpasuje się w aktualną sprzętową konfigurację. Warto również wspomnieć o odbiorcach żywo zainteresowanych ulgowym biletem wstępu na audiofilskie salony, dla których oprócz dźwięku liczy się również odpowiednio nobilitująca „metka”. I tą oto, nieco pokrętną drogą, dotarliśmy do naszego „budżetowego”, przynajmniej na tle swojego starszego rodzeństwa, dzisiejszego bohatera (zbiorowego), czyli kablarskiego odpowiednika legendarnego Moonwatch-a (dokładnie Speedmaster Moonwatch) sygnowanego przez duet OMEGA x Swatch – kompletnego zestawu demonstracyjnego ZenSati Razzmatazz.

Nie wiedzieć czemu, choć Razzmatazz-y można było zauważyć i pomacać już na zeszłorocznym (rok wcześniej Mark pojawił się jedynie z przedprodukcyjnymi prototypami) monachijskim High Endzie próżno szukać jakiejkolwiek o nich wzmianki na stronie producenta. Niemniej jednak co nieco o nich wiadomo, jak chociażby to, iż z założenia ma to być … hit sprzedażowy o ponadprzeciętnie korzystnej relacji jakości oferowanego dźwięku przy zaskakująco przystępnej, jak na ZenSati, cenie. A tak już na serio tytułową serię oparto na miedzianych przewodnikach litzowych w oplocie ze sztucznego jedwabiu, na które nanizano izolację z PVC a całość otulono materiałem tłumiącym trzymanym w ryzach przez szczelną plecionkę ekranu i zewnętrzną zieloną koszulkę wykonaną w 92% z materiałów pochodzących z recyclingu a wspomniana urocza metalizowana zieleń umaszczenia ową pro-ekologiczność ma dodatkowo podkreślać. O średnicach samych przewodników nie wiadomo absolutnie nic a jedyne co można gołym okiem – bezinwazyjnie stwierdzić, to wykorzystanie w roli wsadów do wtyków zasilających Furutechów FI-E11Cu/FI-11Cu. Ponadto tak jak w wyższych modelach korpusy konfekcji są aluminiowymi tulejami przyozdobionymi firmowymi logotypami i oznaczeniem modelu. Same przewody mają mocno standardowe grubości i są przyjemnie wiotkie, więc z ich ułożeniem za systemem nie powinno być najmniejszych problemów. W końcu to jest propozycja dla statystycznego „Kowalskiego”, więc i ergonomią duńskie okablowanie nie może zbytnio odbiegać od zwykłych „sznurówek”. Zestaw demonstracyjny dostarczany jest w jednym, zbiorczym pudle, w którym interkonekty umieszczono w dedykowanych im mniejszych pudełkach, z kolei przewody zasilające i głośnikowe delikatnie ułożono wokół. Jak sesja unboxingowa pokazała, przed trudami podróży wtyki każdego z przewodów dodatkowo są zabezpieczane siatką ochronną.

A jak „zielone żabki” z Blistrup wypadają pod względem brzmieniowym? Śmiem twierdzić, że adekwatnie do swego radosnego umaszczenia, bowiem już od pierwszych taktów „Time Out” The Dave Brubeck Quartet na tyle udanie dopalają emocjonalnie i dosaturowują średnicę, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki robi się po prostu przyjemniej i jakby bardziej „komunikatywnie”. Nie oznacza to bynajmniej obcięcia skrajów, czy też złagodzenia zadziorności blach Joe Morello i wygładzenia szorstkości saksofonu Paula Desmonda wraz z ordynarnym wypchnięciem środka, lecz tak jak wspomniałem umiejętne dosaturowanie i podgrzanie średnicy przez co zaczyna ona nosić pewne cechy mogące kojarzyć się z lampowością. I znów, nie tą przegrzaną i „ulepioną”, lecz soczystą i koherentną, acz niepozbawioną rozdzielczości i otwartości. Proszę tylko rzucić uchem na album „Soul” Seal-a, któremu (albumowi oczywiście) może i daleko do rozmachu i spektakularności orkiestracji znanych z „Symphonici” George’a Michaela, ale właśnie z Razzmatazzami w torze odzywa się jego dotąd lekko tonizowana witalność i pulsująca soulowa motoryka. Ponadto wokal Seal-a zachowując natywną satynową matowość staje się bardziej jedwabisty i cieplejszy, jakby podczas sesji użyto wyższej klasy i zarazem bardziej „organicznych” mikrofonów. Zaskakująco przy tym wypadają chórki, które odzywają się to tu, to tam z wyraźnym pozycjonowaniem na wirtualnej scenie i właściwym scenicznym realiom dystansem od pierwszego planu. I od razu, gwoli wyjaśnienia, nadmienię, iż tak powyższe, jak i kolejne obserwacje dotyczyć będą konfiguracji, w której wykorzystałem cały dostarczony przez Piotra z Audiotite set okablowania, bowiem wstępna weryfikacja poszczególnych przewodów a następnie pełne okablowanie nimi mojego systemu było na tyle ze sobą tożsame, że nie widziałem sensu rozbijania wniosków na każdy typ osobno, by de facto wypunktowywać te same cechy. Jedyne co warto nadmienić, to fakt braku zjawiska intensyfikacji razmatazzowej sygnatury wraz ze wzrostem ich liczebności w torze.
Proponowane przez stanowiące wstęp do duńskiego portfolio okablowanie wspominane uatrakcyjnienie i uplastycznienie przekazu całe szczęście nie oznacza uśrednienia i braku wrażliwości na jakość materiału źródłowego i choć tytułowe ZenSati nie znęcają się z sadystyczną satysfakcją nad „ułomnymi” nagraniami starając się skupić na melodyce, to przesiadka na wyższej próby wsad materiałowy przyjmują z wyraźną wdzięcznością. Dzięki temu nawet tak pozornie niezobowiązujące pozycje jak „Vapaa ja yksin” Chisu, czy „Dark Days Exit” Felixa Labanda zaskakują otwartością, swobodą i holograficzną namacalnością. Niby na tle analogicznego seta rubinowych Zorro można zauważyć nieco mniejsze akcentowanie drajwu i aspektu energetycznego, niemniej jednak to nie Razzmatazzy cokolwiek osłabiają, lecz Zorro pod tym względem wyraźnie wybijały się ponad średnią. Dlatego też rozsądnie byłoby właśnie od szmaragdowych drutów rozpocząć eksplorację katalogu z rękodziełem Marka Johansena, by określiwszy ewentualne, dalsze oczekiwania piąć się po kolejnych szczeblach metalurgicznego zaawansowania. Wypadałoby również nadmienić, iż będący przedmiotem niniejszych obserwacji set wydaje się świetną opcją wszędzie tam, gdzie w dążeniu do bezkompromisowej wierności, transparentności i referencyjnej rozdzielczości gdzieś po drodze zgubiła nam się muzykalność i przyjemność odbioru a zamiast muzyki dostajemy zlepek pojedynczych dźwięków. A „zazieleniając” taki antyseptyczno-prosektoryjny ugór mamy spore szanse przywrócenia mu właściwej krwistości i pozbycie się emocjonalnej anorektyczności, dzięki czemu nawet dość bezkompromisowo eksplorujący oba skraje reprodukowanego pasma wspomniany „Dark Days Exit” zamiast cykać na górze i chrupać na basie niczym faworki da nam pełen wgląd w strukturę nagrania, przy zachowaniu dbałości o komfort odsłuchu przez delikatne ozłocenie góry i pociągnięcie najniższych składowych grubszą kreską.

Jak z pewnością zdążyliście się Państwo domyślić ZenSati Razzmatazz nie są najlepiej „grającymi” przewodami sygnowanymi przez Marka Johansena. I śmiem twierdzić, iż jest to ich największą … zaletą. Po pierwsze bowiem nie taka miała być i de facto nie jest ich rola, po drugie nie takie były ambicje ich twórcy, a po trzecie gdyby tak było, to sens istnienia tak #X-ów, jak i pośrednich, acz wyżej od Razzmatazz-ów pozycjonowanych serii byłby dyskusyjny. A tak, niejako na dzień dobry i w wielce okazyjnej cenie otrzymujemy szalenie organicznie i naturalnie „grające” okablowanie, które świetnie się zgrywa zarówno z budżetową, jak i high-endową elektroniką, potrafi onieśmielić wyrafinowaniem na referencyjnych nagraniach i nie odstręczać na tych potraktowanych przez realizatorów z nieco mniejszą atencją a na dodatek jego aplikacja nie wymaga od ich nabywców totalnego przemeblowania posiadanego systemu. Dlatego też, biorąc pod uwagę ich ponadprzeciętnie korzystną relację jakość/cena, mogę je Państwu z pełną odpowiedzialnością zarekomendować mając niejako świadomość, że jeśli tylko ich walory brzmieniowe spełnią Wasze, pokładane w nich nadzieje, to będzie nie koniec poszukiwań a początek dłuższej znajomości i mniej, bądź bardziej regularnych upgrade’ów w ramach firmowego programu wymiany niższych modeli na wyższe.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie ma co owijać w bawełnę, bowiem przynajmniej w teorii chcąc umiejętnie stopniować poziom emocji w stylu Alfreda Hitchcocka, od tytułowego modelu okablowania powinniśmy rozpocząć nasze wspólne kontakty. Niestety, a może i stety dystrybutor wykorzystał możliwość zrobienia na nas dobrego pierwszego wrażenia i na przekór wszystkiemu postanowił, że rozpoczynającym nasze kontakty produktem będzie bardzo chwalony przez wielu użytkowników model Zorro. Po nim bywało różnie. Raz wyżej na drabince cenowej z topowym zestawem #X włącznie, raz niżej z serią Angel, ale nigdy nie było okazji do sprawdzenia serii startowej. Jaki był powód takiego obrotu sprawy? Czy jest tak banalna w brzmieniu, że lepiej nie serwować jej niepotrzebnej wtopy? A może w stosunku cena/jakość bije na głowę starsze rodzeństwo? Cóż, jak wskazuje tytuł tego spotkania wreszcie nadszedł czas i na nią. Na co konkretnie? Oczywiście na dostarczony przez warszawskiego dystrybutora Audiotite, rozpoczynający ofertę i z tego powodu bardzo przyjazny cenowo zestaw duńskiego okablowania ZenSati Razzmatazz w postaci głośnikowców, sieciówki i sygnałówki XLR. Zaintrygowani? Myślę, że po lekturze poprzednich konstrukcji tak. Zatem jeśli chcecie wiedzieć, co oferuje zestaw zielono umaszczonych skandynawskich kabli, zapraszam na kilka poniższych refleksji.

Co wiemy o budowie tego modelu? Niedużo, ale najważniejsze cechy znamy. Po pierwsze – sygnał niesiony jest przez miedziane przewodniki typu Litz. Po drugie – wspomniane druty opleciono sztucznym jedwabiem. Po trzecie – w kolejnym kroku nałożono na nie izolację na bazie PVC. Po czwarte – w celach walki z rezonansami konstrukcję usztywniono specjalnym materiałem tłumiącym. Po piąte – całość utrzymuje w ryzach stabilizująca plecionka ekranująca. Po szóste – finalnie kabel otulono wykonaną w 92% z materiałów pochodzących z recyklingu półprzezroczystą, przypominającą radosną wiosnę, zieloną koszulką. Po siódme – jak to u ZenSati jest standardem, każdy kabel pakowany jest w pokryte sztuczną skórą pudełko z umieszczonym wewnątrz certyfikatem oryginalności. A gdy do tego dodamy lata doświadczeń, spokojnie można domniemać, iż przygoda z nim mimo zdroworozsądkowej ceny jak na dzisiejsze szaleństwo ma szansę trwać przez lata.

Jaki był wynik wpięcia Razzmatazz-ów w mój system? Przyznam, że zaskakujący. I to w domenie pozytywnej, gdyż ogólna projekcja muzyki była z tych dobrych. Nie najlepszych, gdyż to jednak oferta startowa i z racji ograniczonych nakładów finansowych w odniesieniu do topu marki ma w pewne niedostatki, ale w pełni oddających jej ducha. Startując z odsłuchami obawiałem się ataku zniekształceń tudzież braku kontroli, a w najlepszym wypadku nader bezpiecznego, niczym niewyróżniającego się, z tego powodu nudnego na dłuższą metę grania mojej zbieraniny, tymczasem było zgoła inaczej. Budowanie wirtualnej sceny z zachowaniem odpowiedniego rozmachu danego materiału wszerz i w głąb oraz będąca wynikiem braku faworyzowania jakiegokolwiek podzakresu, zaskakująca spójność brzmienia jasno pokazywała, że celem powołania tego modelu do życia nie było ewentualne ratowanie wcześniejszych złych wyborów potencjalnego nabywcy, pokazanie materiału takim jaki jest. Kable grały równo i gdy wylądowały w moim zestawie niczego jako takiego nie popsuły. Po prostu zagrały z mniejszą rozdzielczością i wyśrubowaniem makro i mikrodynamiki, ale nie był to jakikolwiek problem, tylko naturalna kolej rzeczy po zmianie droższego i przez lata dobieranego pod konkretne miejsce okablowania, na nie tylko tańsze, ale do tego całkowicie przypadkowe, bo wpięte do określenia ogólnego rysu brzmienia. Dla mnie to był pewnego rodzaju szach mat. Stosunkowo niedrogo, a bez manier i z fajną radością. Radością wyrażaną dobrym oddaniem kontrolowanego basu, gęstej średnicy i dźwięcznych wysokich tonów. Bez uśredniania i podbijania czegokolwiek w służbie utrzymania swobody i uniknięcia nachalności projekcji. Teoretycznie takie informacje przekazywał mi dystrybutor próbując lekko lobować na korzyść tytułowych Duńczyków, jednak wówczas traktowałem je jako pobożne życzenia głównego zainteresowanego. Na szczęście wszystko się potwierdziło i co najważniejsze taki stan pozwolił mi z przyjemnością przemierzać posiadaną płytotekę. I to w całości, gdyż system nie skręcił w żadną stronę podkręcania jakiegoś brzmieniowego aspektu, tylko grał z podobną temperaturą i energią, a jedynie mniej wyśrubowaną jakością wykończenia dźwięku. Rockowe płyty w stylu AC/DC „Highway to Hell” brzmiały z wykopem w odniesieniu do szaleństwa wokalizy i brylowania perkusji i stosowną agresją w kwestii prezentowania będących znakiem szczególnym tej formacji gitarowych pasaży. Miał być szał i tak było. A że z mniejszym poziomem cyzelowania poszczególnych nut, to już efekt założeń konstrukcyjnych, a nie jako takiego problemu kabli. Sięgniemy wyżej na półce cenowej tego brandu, będzie lepiej. Normalka. W podobnym duchu wypadał również jazz. Ten kontemplacyjny pokroju trio Keitha Jarretta „Inside Out” i free w wydaniu Kena Vandermarka „Projekt Resonance – Alchemia”. Obydwa dobrze pokazywały różne, oczywiście odpowiednie dla danego krążka stany ducha i co najważniejsze, z zauważalnym różnicowaniem jego zaangażowania w uspokojenie lub obudzenie słuchacza, czyli tak jak powinno być. Jak wspominałem bez wyczynów w cyzelowaniu jakościowego choćby solowych popisów trio, ale zapewniam, z bardzo dobrym skutkiem odbioru całości tego projektu muzycznego. Dla mnie wziąwszy pod uwagę ceny testowanych kabli, to było naprawdę – w sensie pozytywnym – duże zaskoczenie.

Jak zakończę powyższy test? Bardzo klarownym stwierdzeniem. Otóż przedstawione dziś kable w moim odczuciu bezapelacyjnie warte są swojej ceny. A powodem takiego stwierdzenia jest ich sposób na muzykę. I pewnie wielu z Was się zdziwi, gdy powiem, że nie ze względu na oferowanie takiej, czy innej audiofilskiej maniery, tylko na równe, a przez to unikające podbarwień oraz wynaturzania prezentacji podejście do muzyki, co na tym poziomie cenowym nie jest takie oczywiste. Czy wpiszą się w każdy potencjalny system, to zweryfikują próby na żywym organizmie. Jednak bez względu na wynik, czas z muzyką w wydaniu ZenSati Razzmatazz będzie owocował raczej w fajne doznania. A jeśli tak, chyba warto przynajmniej ich posmakować.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny
ZenSati Razzmatazz XLR: 6 900 PLN / 2 x 1m; 7 900 PLN / 2 x 1,5m
ZenSati Razzmatazz Speaker: 9 900 PLN / 2 x 2m; 10 900 PLN / 2 x 2,5m; 11 900 PLN / 2 x 3m
ZenSati Razzmatazz Power: 6 900 PLN / 1m; 7 900 PLN / 1,5m; 8 900 PLN / 2m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gryphon Audio Diablo 333

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Diablo 333

Opinia 1

Choć od monachijskiej premiery tytułowego gościa z piekielnych czeluści minęły prawie dwa lata czasu a banner z jego podobizną na głównej stronie SoundRebels.com kusi od grudnia 2023 to dopiero teraz testowy egzemplarz trafił w nasze skromne progi. Zbytnia opieszałość ze strony rodzimego dystrybutora? Pozwolę się nie zgodzić – raczej świadome planowanie kalendarza publikacji mające za zadanie utrzymanie oczekiwanego poziomu zainteresowania. Kilometrowa kolejka chętnych na redakcyjne / przedzakupowe przymiarki potencjalnych nabywców? Nie wykluczam. Jednak zamiast snuć wyssane z wątpliwej czystości palca teorie spiskowe z radością pragniemy poinformować, iż wreszcie dane nam było rzucić tak uchem, jak i okiem, w dodatku we własnych systemach, na topową duńską super-integrę, czyli … Gryphon Audio Diablo 333, na test której serdecznie zapraszamy.

Wystarczy choćby pobieżny rzut oka, by autorytatywnie stwierdzić, iż na tle swego protoplasty, czyli nadal przez wielu uważanych za jedną z najlepszych super-integr 300-ki duński Diabeł ewidentnie wypiękniał. Przynajmniej pod względem designu bryły, bo już ukryty za 4 mm taflą czernionego szkła 4,3” dotykowy wyświetlacz TFT nie wszystkim może przypaść do gustu. Całe szczęście ortodoksyjni esteci mogą go nie tylko przyciemnić, co również wyłączyć, choć nieco wcześniejszych piktogramów na poprzecznej belce trochę żal. Niemniej jednak uczciwie trzeba przyznać, że całość prezentuje się i tak bardziej spójnie od błękitnych wyświetlaczy jakimi zastąpił mini oznaczenia np. Electrocompaniet. A właśnie, co do wyłączania, jednak już nie tylko displaya, co całego urządzenia, to stosowny przełącznik umieszczono na „podwoziu” integry, tuż za krawędzią frontu z prawej strony. Zanim jednak zagłębimy się w kolejne designersko-technologiczne niuanse pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, iż Diablo 333 jest już drugim wzmacniaczem goszczącym u nas w tym roku, po rodzimym BonaWatt Tamesis, którego w pojedynkę ustawić na półce/platformie praktycznie nie sposób. Tzn. niby dla chcącego nic trudnego, o ile tylko niezbyt przesadnie dbamy o posiadane umeblowanie / podłogę, gdyż Duńczyka, podobnie do ww. „lampiszona” zamiast standardowych nóżek uzbrojono w solidne i zarazem ostre kolce, pod które wypadałoby podłożyć stosowne, całe szczęście znajdujące się na wyposażeniu podkładki. A jak łatwo się domyślić dzierżąc tytułowe, 50kg maleństwo (Bogu dzięki za zaokrąglenie końcówek radiatorów, które w 300-ce potrafiły pokiereszować palce) szanse by owymi kolcami trafić chociaż na połowę podkładek są nad wyraz znikome. Ba, na dobrą sprawę logistyka 333 wymaga udziału trzech osób – dwóch do ustawiania wzmacniacza i jednej do podkładania ww. podstawek. Ot, uroki High-Endu.
Wracając do aparycji naszego bohatera za oko łapie nader udany pomysł wkomponowania dwóch trapezoidalnych tafli czernionego szkła w dwa nałożone na siebie płaty szczotkowanego aluminium, przez co front zyskuje na dynamice a jednocześnie zgrabnie unika zarzutów o zbytnią komplikację. Suto ponacinaną płytę górną dzieli biegnący przez jej środek „przedziałek” a z kolei klasyczne boki zastąpiono, jak już zdążyłem wspomnieć, zaokrąglonymi, wpisanymi w bryłę wzmacniacza radiatorami.
Choć ściana tylna zachwyca bogactwem wyboru ociekających złotem przyłączy, to przy całym szczerym zachwycie pozwolę sobie na drobną uwagę natury funkcjonalno-ergonomicznej. Chodzi bowiem o powtórkę z rozrywki w kwestii nie tyle samego umiejscowienia bądź co bądź fenomenalnie wygodnych i masywnych terminali głośnikowych, co ich nazbyt „natrętne” sąsiedztwo. Otóż podobnie jak w 300-ce, również i tym razem aplikację „od góry” zakończonych widłami przewodów uniemożliwiają wyjścia na subwoofery. O ile jednak wcześniej blokowane były gniazda „+”, to tym razem padło na „-”. Niby najrozsądniej jest widełki aplikować od dołu, jednakże chociażby w przypadku np. okablowania zakończonego Furutechami CF-201R NCF firmowe kolce, w jakie wyposażona jest 333-ka, są zbyt niskie i wzmacniacz trzeba ustawiać tak, by jego tylna ścianka była zrównana z krawędzią półki a tym samym umożliwiała swobodne prowadzenie przewodów w dół. Rozwiązanie niby skuteczne, lecz zarazem eliminujące aplikację wszelakiej maści podstawek pod wtyk zasilający (vide Furutech NCF Booster), co przy ciężkich / absorbujących gabarytowo przewodach – w trakcie testów używałem Stealth Audio Dream v.10, jest nad wyraz wskazane. Skoro od parteru zacząłem, to jedynie wspomnę iż po lewicy 20A gniazda zasilającego C19 usytuowano komorę bezpiecznika (T8A) a po prawicy zacisk uziemienia. Nie tracąc jednak czasu pnijmy się po kolejnych poziomach interfejsów. I tak, na linii szalenie wygodnych zacisków głośnikowych znajdziemy symetrycznie rozmieszczone względem trzech we/wyjść IR i triggera dwie pary wejść liniowych XLR a nad nimi przedzielone serwisowym portem USB zestaw dwóch wejść liniowych wzbogacony o wyjścia na subwoofer i zewnętrzny rejestrator – wszystkie RCA. Jakby tego było mało, zgodnie z tradycją, nie zabrakło dwóch komór na opcjonalne moduły rozszerzeń – przy czym dolną przewidziano na będący zminiaturyzowaną/uproszczoną wersją Legato Legacy PS3 phono module, a z kolei górną pozostawiono dla najnowszy, oparty o kość Sabre ES9039PRO moduł DAC-3.
W zestawie znajdziemy również stosowny pilot zdalnego sterowania, który znacząco może nie tyle uproszczono w porównaniu z filigranowym i niezwykle designerskim „różdżkopodobnym” sterownikiem zapamiętanym z 300-ki, co w ramach firmowego portfolio znormalizowano i niestety pod względem masywności bryły zbrutalizowano.
Pod względem anatomii 333 zbudowany jest wprost bajecznie. To zbalansowane dual mono (Dual Mono Signal Paths) ze wspólnym, potężnym (2200VA, 17.5kg) toroidem Holmgrena o osobnych odczepach dla obu kanałów, imponującą baterią kondensatorów (po 68 000 µF na kanał) i tuzinem, znaczy się 12 bipolarnymi parami, „zapożyczonymi” z APEX-a tranzystorów wyjściowych 2SA-1943/2SC200 Toshiby na kanał zdolnych oddać po 333 W przy 8, 666 W przy 4 i … 1100W przy 2 Ω obciążeniu. Gwoli wyjaśnienia tylko dodam, iż nieco ponad 10 pierwszych Wattów oddawanych jest w czystej klasie A. Kontrolę nad tą bezdyskusyjnie imponująca mocą sprawuje również w pełni zbalansowana, sterowana mikroprocesorowo sekcja przedwzmacniacza o 43-stopniowej, opartej na przekaźnikach i rezystorach regulacji głośności. Jak łatwo się domyślić taka „elektrownia” zauważająco się grzeje, więc producent w trosce o dobrostan termiczny wykorzystanych w jej trzewiach komponentów postanowił nieco ulżyć chłodzeniu pasywnemu i wspomógł je umieszczonym pomiędzy trafem i komorami rozszerzeń wielołopatkowy cooler be quiet. Z równą atencją potraktowano również czterowarstwowe płytki drukowane na których ścieżki mogą pochwalić się grubością 70µ a dla dodatkowego usztywnienia już i tak pancernego korpusu całość spięto czteroramiennym, dokręconym do radiatorów „pająkiem”.

Jeśli zaś chodzi o brzmienie, to Diablo 333 już od pierwszych taktów „Amidst the Ruins” Saor robi na tyle piorunujące wrażenie, że większość konkurencji wypada na jego tle, jak nie przesadzając „stary” – grany przez Toma Cruise’a, Reacher przy reprezentującym zdecydowanie bliższe książkowemu wzorcowi atrybuty Alanie Ritchsonie. Znaczy się jak mało śmieszny żart z osób niskorosłych. Ba, pojawienie się w systemie potężnego Duńczyka dla ich posiadaczy będzie zazwyczaj wiązało się ze zdziwieniem, żeby nie powiedzieć grozą, nie mniejszymi od tych jakich doświadczyli na widok Wikingów zamieszkujący w klasztorze Lindisfarne w 793 roku mnisi. Jeśli bowiem ktoś do tej pory eksplorował muzyczną krainę łagodności i przez lata nie wychodził poza własna strefę komfortu, to najnowsza odsłona Diablo ma spore szanse, by tę sytuację diametralnie zmienić w ramach terapii szokowej przypominając co to jest dynamika i swoboda prezentacji. Nie ma bowiem co owijać w bawełnę, bo i sam wzmacniacz jest od tego szalenie odległy, że pojawienie się 333 w systemie początkowo odebrać można niemalże jak aplikację nitro w zazwyczaj majestatycznie płynącej po autostradach eleganckiej limuzynie. Wciskamy na pilocie Gryphona czerwony przycisk, play na źródle i zostajemy dosłownie wciśnięci w fotel jak przy wdepnięciu pedału przyspieszenia do podłogi i stan ten nie opuszcza nas aż do końca krążka. Na „Ballistic, Sadistic” Annihilator jest piekielnie szybko, czuć utwardzenie „zawieszenia”, lecz nie sposób mówić o jakichkolwiek oznakach osuszenia, czy też zbytniej analityczności. Po prostu całość zostaje wzięta w nawet nie stalowe, co tytanowe klamry i ściśnięta tak, że stosowana przez Melodikę Solid Grip Technology wydaje się przy tym niewinną pieszczotą. Wyraźnie słychać różnice pomiędzy uderzeniem stopy i werbla tak pod względem chrupkości, jak i idącej w parze z natychmiastowością ataku energią, więc nawet w najbardziej karkołomnych spiętrzeniach dźwięku nie ma szans na przyłapanie Gryphona na próbach uproszczenia, sklejenia ze sobą, bądź chociażby uśrednienia, czy też nie daj Bóg pominięcia jakichkolwiek niuansów i instrumentalnych wygibasów. Jeśli tylko taki galimatias na materiał źródłowy trafił, to nie ma zmiłuj – Diablo to to zagra z dziką radością i kipiącą emocjami spontanicznością. Góra jest otwarta, rozdzielcza i onieśmielająco odważna, co pozornie, przy niezbyt audiofilskim materiale może wydawać się problematyczne, lecz praktyka pokazuje, że po prostu dostajemy to, co na „taśmę”/dyski trafiło z natywną ostrością i precyzja obrazowania a jeśli tylko coś chrzęści i skrzypi, to znak, iż takowa ziarnistość i granulacja przez mikrofony zostały zdjęte.
Operujące w nieco łagodniejszej tonacji oniryczny „Memoria” Trentemøller i niezwykle ambientowy, wypełniony świergotem ptaków „Nebulous Nights – An Ambient Excursion into Profound Mysteries” Röyksopp pokazały nie mniej ciekawe oblicze Diablo. Okazało się bowiem, że tytułowa integra nie tylko ogłuszającymi dawkami decybeli potrafi kruszyć mury, o zalegających w kredensie rodowych skorupach nawet nie wspominając, lecz i czule szeptać do uszu na iście wieczorno-nocnych poziomach głośności i to bez utraty znanej z wyższych poziomów głośności fenomenalnej rozdzielczości i otwartości dźwięku. Wszelakiej maści stuki, szumy i trzaski reprodukowane na niemalże graniczących ze słyszalnością poziomach cały czas są obecne i definiowalne, więc jeśli tylko dobierzemy kolumny takową sztukę potrafiące, a rezydujące u mnie AudioSolutions Figaro L2 w tej roli sprawdzają się wyśmienicie, to ów elektroniczny plankton zostanie nam zaserwowany. Chociaż z perspektywy czasu pozwolę sobie stwierdzić, iż im większy udział pierwiastka ludzkiego i naturalnego instrumentarium w nagraniu mieć będziemy, jak daleko nie szukając w operującym w podobnej delikatności melancholijny „To Cross or To Burn” Venamoris & Dave Lombardo, to nagle okaże się, że namacalność i poczucie obecności wykonawców niemalże na wyciągnięcie ręki może być jeszcze bardziej realistyczne a wcześniejsza bezpardonowość prezentacji i zapierająca dech w piersiach dynamika pozostają krótko trzymane na wodzy, by nawet przez moment nie wpłynąć na zbytnią nerwowość, czy też spektakularność leniwie sączącej się narracji. Wystarczy jednak perełka w stylu szorstko-garażowego „Animal Magnetism”, by w tzw. okamgnieniu leniwie szemrzący w listowiu strumyczek informacji przerodził się w rwącą górską rzekę o prądzie zdolnym porwać nie tylko niewprawnego pieszego wędrowca, co niefrasobliwie omijającego bród ponad 3 tonowego Forda F150 Raptor (5.0L PDFI V8). Dlatego też sięgając po wielką symfonikę w stylu audiofilskiego wydania Telarca „Tchaikovsky: 1812 Overture, Op. 49, TH 49 & Other Orchestral Works” Erich Kunzel & Cincinnati Pops Orchestra miejcie Państwo baczenie, iż rozpiętość dynamiczna wielkiego aparatu wykonawczego to nie przelewki, więc warto biorąc ów fakt pod uwagę dostosować głośność, by nie zostać zdmuchniętym z kanapy przy pierwszym lepszym tutti, bądź armatniej salwie.

Śmiem twierdzić, że ekipa z Ry zamiast asekuracyjnego liftingu biorąc na tapet pomysł modernizacji nadal świetnie sprzedającej się i cieszącej się w pełni zasłużonym szacunkiem 300-ki pojechała po przysłowiowej bandzie i stworzyła prawdziwą, zintegrowaną bestię, której charakter dyplomatycznie ukryła pod symbolem adekwatnym oddawanej przy 8Ω mocy. Wystarczy jednak dosłownie chwila sam na sam z Diablo 333, by dojść do niepodważalnych wniosków, że prawdziwą naturę tytułowej super-integry oddają przypisane 4Ω impedancji trzy szóstki. Zaintonujmy zatem „The Number of the Beast” i zegnijmy karki przed nowym władcą piekieł, bo w pełni na to zasługuje.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Choć znajomość oferty duńskiej marki Gryphon Audio żartobliwie mówiąc mamy w tak zwanym małym palcu, to jednak w przypadku tego konkretnego produktu spokojnie możemy powiedzieć „nareszcie”. A to dlatego, że choć od monachijskiej premiery dzisiejszego bohatera minęły ponad dwa lata, to z uwagi na duże zainteresowanie pośród dystrybutorów na świecie, które przełożyło się na długie oczekiwanie na pierwszy egzemplarz w Polsce oraz sporą listę potencjalnych nabywców chętnych do posłuchania i ma się rozumieć recenzentów spowodowały, że na jego wizytę w naszych okowach trzeba było czekać aż do dziś. Czy było warto? Cóż, patrząc od strony kolejnego ciekawego doświadczenia bez dwóch zdań jak najbardziej. A jak brzmi odpowiedź w odniesieniu do oferowanego brzmienia? Na to, skądinąd najważniejsze pytanie odpowiedź znajdziecie oczywiście w poniższym, będącym wynikiem starań łódzkiego Audiofastu teście, którego tematem zgodnie z tytułem artykułu będzie wzmacniacz zintegrowany Gryphon Audio Diablo 333.

Jeśli chodzi o aparycję tytułowego diabła, jedno jest pewne, wizualnie dzieje się sporo. Jednakże co dla tej marki jest znamienne, mimo wielu zabiegów designerskich żaden produkt tej stajni nie wygląda nazbyt strojnie, żeby przypominać cygański tabor – z całym szacunkiem dla wspomnianej podróżniczej nacji. To oczywiście feedback odpowiedniego wyczucia estetyki ogólnego wyglądu tego typu urządzeń. Co to oznacza? Już zdradzam. W przypadku naszego bohatera front to umiejętne połączenie grubego płata szczotkowanego aluminium z wyciętym motywem trójkąta uzupełnionym czernionym akrylem, w dolnej części którego wkomponowano lekko wystający, podobny wizualnie i tak samo wykończony, tylko nieco mniejszy prostopadłościan jako ostoja dla naprawdę czytelnego, dotykowego wyświetlacza. Kreśląc kilka zdań o innych elementach obudowy chyba najważniejszymi, będącymi naturalną konsekwencją zapewnienia odpowiedniego chłodzenia przy tak dużej oddawanej mocy są przymocowane do bocznych ścianek obudowy wielkie, zaoblone na górnej i dolnej krawędzi radiatory oraz zorientowane na górnej połaci skrzynki serie bloków poprzecznych otworów wentylacyjnych. Tyle na temat wyglądu i działań na rzecz bezpieczeństwa użytkowania, dlatego przejdźmy do opisu tylnego panelu przyłączeniowego. Ten spełniając zadania poważnej, nie oszukujmy się, iście high-endowej integry jest bogato wyposażony. A znajdziemy na nim 2 wejścia liniowe RCA, dwa wejścia XLR, wyjście liniowe i na dwa subwoofery w testowym egzemplarzu nie zabrakło modułu phonostage’a z wejściem XLR i hebelkową regulacją nastaw dla każdego, terminale kolumnowe, zacisk uziemienia, 20A gniazdo zasilania IEC i gniazdo bezpiecznika. Oczywistym jest dodawanie do kompletu startowego pilota zdalnego sterowania. Co do kwestii danych technicznych, z autopsji wiem, że z długiej listy znakomicie wdrożonych w życie rozwiązań technicznych najistotniejszymi jest brak jakiegokolwiek globalnego ujemnego sprzężenia zwrotnego, prowadzenie sygnału w konfiguracji True Dual Mono oraz moc na poziomie 333W dla 8 i 666 dla 4 Ohm. Jak widać, konstrukcja pod każdym względem nietuzinkowa, dlatego tym bardziej potencjalnych zainteresowanych zapraszam na kilka strof o jej brzmieniu.

Uf, wreszcie dotarliśmy do opisu brzmienia. Dlaczego „uf”? Powód jest banalny i wynikiem niecierpliwości przelania swoich odczuć na klawiaturę. Odczuć z jednej strony pozytywnych, a z drugiej pełnych wskazówek dla potencjalnych zainteresowanych. Chodzi mianowicie o jego wyrazistość prezentacji. Na tle ogólnego mainstreamu najnowszy zintegrowany Gryphon w pozytywnym słowa znaczeniu to zgodnie z nazwą rasowy diabeł. Agresywny w ostrości rysunku i nieobliczalny w ilości oddawanej energii oraz szybkości narastania sygnału, dlatego z tych powodów przez wielu uważany za zbyt mało muzykalny. Ale przecież tak naprawdę taki miał być. Już Diablo 300 dla sporej grupy melomanów był zbyt wyrazisty, niestety z drugiej strony dla innej nie tak nieobliczalny, jak by chcieli celem uzyskania w warunkach domowych dobrze rozumianego szaleństwa. Dlatego aby spełnić oczekiwania tych ostatnich, powołano do życia tytułowe trzy trójki. Co ważne, od pierwszego włączenia mające wiele wspólnych sonicznych cech z ostatnio nabytym przeze mnie przedwzmacniaczem liniowym Commander. Chodzi o dobrze rozumianą twardość i kontrolę dźwięku, przy zachowaniu odpowiedniej energii w środku pasma i zjawiskowym blasku górnego zakresu. I gdy wydawałoby się, że na przysłowiowej tacy dostajemy uniwersalny lek na wszelkie problemy konfiguracyjne, tak naprawdę stajemy przed nie lada wyzwaniem ujarzmienia tak mocy, jak i przez wielu z nas poszukiwanych, w tym przypadku wyśrubowanych jakościowo cech rysujących świat muzyki. Bez odpowiedniego podejścia Diablo 333 kolokwialnie mówiąc nie zostawia jeńców. Wszytko co robi, czyli podanie rytmu, dozowanie energii, szybkość i dźwięczność w tym przypadku bardziej rysowanego, aniżeli malowanego świata zapisów nutowych, robi na rzadko spotykanym w naszej zabawie poziomie. Niestety w tym wszystkim jest jeden haczyk. Otóż, gdy z jednej strony jest to bardzo poszukiwane, z drugiej niestety bardzo wymagające od strony konfiguracyjnej. Jeśli jednak się z tym uporamy, co na bazie wiedzy wkomponowania podobnie brzmiącego przedwzmacniacza Commander bez problemu uczyniłem, dostajemy świat muzyki przez duże „Ś”, czyli pełen oczekiwanych zaskoczeń, bo wizualizowany bez nudnych uśrednień, co każdy rodzaj twórczości dosłownie i w przenośni pokazywał jak na dłoni.
Weźmy na tapet choćby według niektórych obecnie grającą nie rocka, tylko Thrash metal Metallicę i jej „72 Seasons”. Owszem, w tym materiale są świetne brzmiące gitary, charyzmatyczna wokaliza, ale nie oszukujmy się, ton całemu przedsięwzięciu nadaje perkusja. Mocna, szybka, zaskakująca w zmianach rytmu, bez czego moim zdaniem ten kultowy zespół tym krążkiem powieliłby jedynie dawne produkcje, a tak nawet nie do końca wpisując się w oczekiwania wiernych fanów pokazał, że panowie mimo słusznego wieku potrafią przyłożyć. I jeśli chodzi o mnie, bez problemu to kupuję. A gdy do tego dostałem poziom agresji oferowanej przez Diablo 333, płyta ciurkiem leciała od dechy do dechy z czarnego krążka dwa razy z rzędu. Dlaczego z nośnika winylowego? Po pierwsze to efekt wiedzy co z czym połączyć – o stosownych kablach nie wspominając, aby dostać oczekiwany wynik, a po drugie z uwagi na bardziej ludzką od cyfrowego źródła specyfikę brzmienia. Reasumując występ przywołanego materiału otrzymałem mocną krawędź dźwięku, dzięki temu czytelny rysunek wirtualnej sceny z idealnie podanymi poczynaniami bębniarza, solidną dawkę energii podkreślającą nie tylko stopę perkusji, ale także gitarowe popisy oraz dzięki dźwięczności najwyższych rejestrów znakomity rozmach prezentacji. Jednym słowem ogień w najczystszej postaci. Żadnego umilania na siłę, tylko realizację w artystycznym rozumieniu złowrogich zamierzeń artystów.
Z innej beczki spójrzmy na muzykę spod znaku kontemplacyjnego jazzu formacji Bobo Stenson Trio „Sphere”. To jak wiadomo inna bajka muzyczna. Pełna powolnego, ale dogłębnie wnikającego w duszę słuchacza rozbudzania emocji poprzez cyzelowanie pojedynczego dźwięku. A jeśli tak, nieocenionym wydaje się być podejście do tego tematu z punktu widzenia 333, czyli wyraziście w każdym aspekcie. I po trosze tak jest. Dlaczego dałem margines bezpieczeństwa? To wynika z dotychczas wyartykułowanych w teście niuansów sonicznych naszej integry. Chodzi o łatwe przerysowanie tej muzyki, co może skończyć się pewnego rodzaju klinicznością prezentacji. Niestety nie samą krawędzią wirtualnego bytu i jego zwartym uderzeniem akurat ten nurt jazzu żyje. Do nadania mu odpowiedniej mistyczności potrzebna jest jednak szczypta plastyki. Plastyki, która akurat w tej konstrukcji Gryphona nie jest jakoś szczególnie eksponowana – to raczej domena wszystkich końcówek mocy grających w klasie A i trzeba zadbać o jej poziom za pomocą konfiguracji systemu. Ja oczywiście się postarałem i muzyka wypadła fajnie, ale przyznaję się bez bicia, że i tak do sposobu na muzykę w estetyce mojego grającej w czystego w klasie „A” Apex-a i tak było daleko. Dobrze w ogólnym rozrachunku, jednak dla mnie, na co dzień mocno stawiającego na lekkie podkręcenie ciepła i soczystości nawet kosztem konturu przekaz mógłby oferować nieco więcej przysłowiowego „mięcha”. Ale zaznaczam, przerysowuję sytuację, alby pokazać gdzie tkwi clou zakończenia z pełnym sukcesem próby zaadaptowania Duńczyka w momencie hołubienia solidniejszej dawki homogeniczności. Czy zatem mimo wielu dobrych wyników testu jednak udało mi się wyłapać jakiś problem? Bynajmniej, bowiem już w przedprodukcyjnych założeniach projekcja ostentacyjnie miłej dla ucha muzyki nie była jego gestii. Miał być bardziej wyrazisty od 300-ki i taki jest. Koniec kropka.

Gdy nadszedł czas ogólnej oceny brzmienia naszego bohatera i wytypowania dla niego potencjalnej grupy docelowej, zrobię to w kilku żołnierskich słowach. Jeśli jesteś piewcą lampowego czarowania, nawet z samego założenia konstruktorów pokazania muzyki pełnej nieprzewidywalności z najmocniejszym Diablo z pewnością bliską stu procent nie będzie Tobie po drodze. W momencie stawiania na fajny konsensus pomiędzy wagą, plastyką i ostrością rysunku spektaklu muzycznego po umiejętnym dostrojeniu zestawu do estetyki grania 333 bez problemu się w nim zakochasz. Jeśli zaś szukasz dobrze rozumianej bezczelności grania swojej układanki, moim zdaniem bierz go w ciemno. Oczywiście w ostatnim przypadku również powinno się z nim odbyć sesję zapoznawczą, ale po tym co pokazał w wersji sauté, czyli wpięty bez żadnych korekt systemu, jestem dziwnie spokojny, że ta grupa bez najmniejszych problemów znajdzie w nim swojego pobratymcę praktycznie od startu. To wcielony diabeł i jeśli wewnętrznie tak się czujecie, nie będzie innej drogi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Gryphon Audio
Cena: 118 000 PLN; + 33 000 PLN DAC2; + 26 000 PLN PS3 phono module

Dane techniczne
Moc: 2 x 333 W / 8Ω; 2 x 666 W / 4Ω; 2 x 1100 W / 2Ω
Impedancja wyjściowa: 0,015 Ω
Pasmo przenoszenia (-3dB): od 0,1 Hz do 350 kHz
Pojemność kondensatorów: 2 x 68 000 µF
Wzmocnienie: +38 dB
Wzmocnienie wyjścia na subwoofer: +12dB
Impedancja wejściowa: 50kΩ (XLR); 30kΩ (RCA)
Wejścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA
Wyjścia: para RCA (tape out); para RCA (Sub out)
Pobór mocy: ≤ 0.5W (standby), 180W (w spoczynku)
Wymiary (S x G x W): 468 x 472x 245 mm
Waga: 50,6 kg