Monthly Archives: luty 2019


  1. Soundrebels.com
  2. >

System Gold Note
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jak widać na załączonych fotografiach nie tylko przy projektowaniu topowych Dynaudio ekipy R&D biorą pod uwagę wytrzymałość audiofilskich pleców.  Otóż również w słonecznej Italii zespół stojący za zjawiskowymi kolumnami XS-85 zdecydował się na ich modułową konstrukcję. Żeby jednak nie było zbyt lekko, wraz z kolumnami częstochowska Delta Audio dostarczyła również dzieloną amplifikację pod postacią dwóch końcówek mocy PA-1175 i przedwzmacniacza P-1000.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

GlenAllachie w M&P

Nie wiem, czy głównym winowajcą jest fakt uważania się za osobnika starej daty, czy najnormalniej w świecie mi się nie chce, ale od jakiegoś czasu podczas przemierzania swej drogi na tym padole ziemskim zauważam osobisty trend do unikania zmian, w nie będę tego ukrywał, ale wielce satysfakcjonującym mnie życiu. I nie chodzi o zmiany typu być albo nie być w kwestii adaptacji do co chwila zmieniających się warunków około-biznesowych, tylko raczej czerpania przyjemności w życiu prywatnym z tego, co zdążyłem już dogłębnie poznać. Czyli coś w stylu kultowego powiedzenia: „Najbardziej podobają mi się piosenki, które już znam”, czy przekładając na moje w zdecydowanej większości najchętniej piję tylko znane mi trunki. Na szczęście zdrowy rozsądek podpowiada mi, iż takim podejściem mogę sporo stracić, dlatego też co jakiś czas daję się namówić na coś nowego. W jakim celu w procesie wprowadzenia w temat sięgnąłem do przecież raczej przez wszystkich skrywanego osobistego błogiego lenistwa? Ano dlatego, że czasem warto jest skusić się na przełamanie rutyny i tak jak w moim przypadku udać się na degustację szkockiej Whisky z zazwyczaj dziwnym trafem omijanego przeze mnie regionu „rudej na myszach”, czyli Speyside (przyznaję szczerze, raczej optuję za ofertą wyspy Islay). Czym wspomniany region mnie tak poruszył? Zaraz, zaraz, o tym za moment, gdyż najpierw chciałbym przedstawić wszystkim miłośnikom tego rodzaju wody ognistej nową odsłonę może nie kilkusetletniej, ale już kilkudziesięcioletniej destylarni GlenAllachie, na temat której kilka ciekawych słów przekazał nam w znanym z naszych relacji warszawskim Salonie Alkoholi i Win Świata M&P przybyły ze Szkocji współwłaściciel trzyosobowego teamu, wespół z Billym Walkerem i Trishą Savage, pan Graham Stevenson.

Kreśląc kilka zdań na temat tytułowej destylarni chyba najważniejszą informacją jest fakt, iż w 2015 roku wspomnianej trójce właścicieli udało się ją wyrwać ze szponów większej korporacji. Dlaczego to taki istotne? Po pierwsze – nowi włodarze co prawda jako małe trybiki w innych destylarniach lub konsorcjach, ale od kilkudziesięciu lat są w branży (i to znamienitej), co w momencie inwestycji własnych środków gwarantuje nam nastawione na chęć zaistnienia w naszych świadomościach jako producenci czego wyjątkowego, wykorzystujące wieloletnią wiedzę podejście do tematu. Zaś po drugie i to z punktu widzenia ortodoksyjnego miłośnika wyspiarskich destylatów chyba nawet ważniejsze, jest zagadnienie związane w dotychczasową ofertą tego podmiotu, czyli stuprocentowa pewność, że murów GlenAllachie dotychczas (naturalnie przed zmianą na szczytach władzy) nie opuścił oficjalny rozlew uważanych za królewskie tak zwanych Single Mat’ów. Owszem, raz taki przypadek miał miejsce, ale jedynie w celach reklamowych dla gości destylarni. Tak więc mówiąc wprost, wspomniana we wstępniaku trójca w tym temacie ma czyste konto, czyli bez oglądania się na przeszłość może kreować gnieżdżący się gdzieś w ich głowach wizerunek nowego pomysłu na życie. Jakie to są mniej więcej pomysły? Pierwszym jest unikanie filtrowania destylatów na zimno, co przekłada się na trunki o co najmniej 46 procentowym udziale alkoholu. Drugi to oficjalne oświadczenie o wykluczeniu z procesu produkcji oszukującej nasze organy zarządzania wizją karmelizowania wyrobów, czyli ni mniej ni więcej, kolor cieczy w kieliszku ma być wynikiem finiszowań w różnych beczkach od Burbona po rozmaite wina świata. Kolejnym i chyba najważniejszym dla alkoholowych śmiało można powiedzieć audiofilów jest zmiana wizerunku marki z producenta półproduktów dla tworzących blendowe kompozycje innych wielkich podmiotów, na szukającą własnego „ja” pośród smakoszy tego rodzaju polepszaczy humoru, a co za tym idzie spowodowane zdecydowanie większym nakładem pracy na wdrażanie swoich smakowych wizji, świadome, drastyczne zmniejszenie produkcji z 4 milionów do około 800 tysięcy litrów rocznie. Mocne postanowienia? Dla mnie tak, a co najważniejsze, ostatniego czwartkowego wieczora miałem przyjemność je zweryfikować. Zaciekawieni, jakie wrażenie odniosłem?

Nie będę zbytnio się rozpisywał, gdyż co osobnik gatunku homo sapiens, to inny odbiór tego samego bodźca, ale ze swojej strony powiem tylko jedno. Zaprezentowane tego dnia produkty spod znaku GlenAllchie, czyli 10, 12 i 18 letnie Whisky były przyjemnie lekkie w nosie, ale zaskakująco oleiste w smaku, co przekładało się na ich ciekawy finisz. Naturalnie każdy z nich z racji bycia np. wersją Single Cask lub Malt, a przez to często chwaląc się inną mocą, owe nuty rozkładał nieco inaczej, jednak ogólnym sznytem jest bycie delikatnym w zapachu z bazą zapachu wanilii, karmelu i miodu, przy gęstości i oleistości w domenie zaspokajania oczekiwań naszych kubków smakowych.
Ale to nie koniec moich czwartkowych przygód z tym pomysłem na biznes, gdyż nasi bohaterowie (nowi właściciele) wraz z nabyciem znaku towarowego GlenAllachie otrzymali prawo do wykorzystania nazw dwóch innych marek. Dlatego też koniec występów zdominowała marka Macnair’s z ofertą blendów LUM REEK 12YO i 21YO. Tak tak, nasi bohaterowie są zdania, że blend w dobrym wydaniu jest w stanie powalczyć nawet z najbardziej wyszukanym Single Maltem. Dlatego też wykorzystując wiedzę jednego z nowych właścicieli w osobie ponad siedemdziesięcioletniego niegdyś guru destylarni BenRiach Billy’ego Walkera na froncie wdrażania do oferty alkoholu z określanych przez single maltowych ortodoksów wszelkiego rodzaju zlewek, postanowili powalczyć na rynku Whisky Blended Malt na bazie torfu. I tutaj mała niespodzianka. Z uwagi na brak własnych torfowych półproduktów tytułowa destylarnia korzysta z oferty producentów z ulubionej przeze mnie wyspy Islay. Jednak co ciekawe, podobnie do Single Maltów GlenAllacie, blendy Macnair’s w nosie są bardzo wstrzemięźliwe. To jest na tyle konsekwentne, że aby w pierwszym kontakcie nosowym wyczuć torf, trzeba mocno wytężyć nozdrza. Co następuje potem? Otóż trunek w owej wstrzemięźliwości wykazuje się sporą konsekwencją, gdyż dalszy proces przyswajania nie potęguje wyczuwania wspomnianych zgniłych szczątków roślin, tylko nadal pozostawia go w sferze przyjemnej bryzy. To zaś pozwala mi sądzić, że dzięki temu wszyscy wrogowie typowo torfowych whisky po skosztowaniu Macnair’s-a mogą nieco zmienić o nich swoje zdanie. Naturalnie pewności nie mam, ale bez względu na wynik swoich prób, wszystkich chcących się podzielić swoimi wnioskami z pola walki fighterów zapraszam na skrzynkę mailową.

Tak w teleekspresowym skrócie wyglądała prezentacja zapisującej na nowo swoje karty historii destylarni GlenAllachie. Co ciekawe, mimo, że przybyły ze Szkocji gość w osobie Grahama Stevensona debiutował w roli prelegenta, całość wieczornego przedsięwzięcia była nader ciekawa. Dlatego też kończąc mój pisany lekką ręką monolog dziękuję prowadzącemu za mile spędzony czas, a salonowi alkoholi M&P za zorganizowanie kolejnego nietuzinkowego wydarzenia. A żeby było całkowicie beztrosko, Was czytelnicy, organizatora salon M&P w Wesołej i w szczególności właściciela destylarni Grahama Stevensona pożegnam zwrotem z etykiety marki Macnair’s – LUM REEK, który ni mniej ni więcej, w oryginale i bez podtekstów erotycznych brzmi: „Niech twój komin dymi długo”, co po przetłumaczeniu na język Polski oznacza “życzenia długiego życia”.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Miles Davis „Kind of Blue”

W miniony, upiornie deszczowy czwartkowy wieczór, gdy wyjście z domu wymagało sporego samozaparcia a stołeczne ulice kompletnie się zakorkowały, w Pałacyku Szucha – siedzibie Sailing Poland Yacht Club odbył się odsłuch jazzowego albumu wszech czasów – „Kind Of Blue” Milesa Davisa. Spotkanie poprowadzili Piotr Welc – inicjator cyklu, oraz Tomasz Tłuczkiewicz – wybitny znawca jazzu, długoletni dyrektor festiwalu Jazz Jamboree i prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego a gośćmi honorowymi byli Michał Urbaniak i kolejny Polak, którego można usłyszeć na płytach Milesa, czyli … Marek Olko.
Ktoś, coś? Ano właśnie, o ile bowiem udział Michała Urbaniaka w nagraniu „Tutu” (solówka w utworze „Don’t Lose Your Mind”) jest powszechnie znanym faktem (o której sam zainteresowany obszernie opowiadał w Studiu U22), to już o merytorycznym wkładzie Pana Marka wiedzą raczej fani gatunku i to też pewnie nie wszyscy. Warto zatem przypomnieć, iż chodzi o kwestię mówioną w utworze „One Phone Call/Street Scenes” z pochodzącego z 1985 r. albumu „You’re Under Arrest”. Otóż w tej swoistej reminiscencji nader licznych przygód Davisa z policją pojawia się standardowa formułka wypowiadana podczas zatrzymania przez policję praktycznie na całym świecie, czyli … „Masz prawo milczeć …” i właśnie w tym utworze, obok udającego francuskiego policjanta … Stinga pojawia się Marek Olko. A jak tam się znalazł? Cóż, sprawę całkiem szczegółowo opisano m.in. w „Magazynie Muzycznym 12 1986″. Otóż Panowie poznali się i nawiązali serdeczne kontakty podczas warszawskiej wizyty Milesa w 1983 r, gdy Marek Olko był tłumaczem gwiazdy podczas Jazz Jamboree. Do ponownego spotkania doszło w Londynie podczas „Capital Radio Jazz Festiwal”, a gdy Davis w trakcie prac nad „You’re Under Arrest” dowiedział, się, że Marek Olko jest w Nowym Jorku, osobiście zadzwonił, by spytać go, czy nie wpadłby któregoś dnia do jego studia by wziąć udział w swoistym happeningu, otwierającym płytę.

O wszechobecności „KoB” – najlepiej sprzedającego się albumu w historii jazzu, w świadomości nad wyraz licznego grona meomanów świadczy m.in. to, iż poza oczywistymi – codziennymi, nieudokumentowanymi odsłuchami milionów miłośników jazzu, owo wydawnictwo stało się m.in. tematem dwóch sążnistych książkowych opracowań ( „Kind of Blue: The Making of a Musical Masterpiece” autorstwa Ashley Khan, „The Making of Kind of Blue” Erica Nisensona), inspiracją powieści „Man Walking on Egshells” Herberta Simmonsa i „Prince of Darkness: A Jazz Fiction Inspired by the Music of Miles Davis” Waltera Ellisa a odwołania do niego odnajdziemy w hollywoodzkich produkcjach – jako dowód miłości Julii Roberts do Richarda Gere w romantycznej komedii „Uciekająca panna młoda”, i przyczynek do intelektualnego olśnienia grupy nastolatków w „Pleasantville”.
My również mieliśmy okazję dokumentować pewien około audiofilski „incydent”, gdy podczas spotkania z Yutaka Miura(Air Tight) w stołecznej siedzibie Sound Clubu porównywaliśmy kilka mniej, bądź bardziej unikatowych wydań tegoż albumu.

Warto też wspomnieć, iż album nagrano podczas dwóch sesji – 2 marca i 22 kwietnia 1959. Jest to o tyle istotne, gdyż tworzące pierwszą stronę wydania winylowego utwory „So What”, „Freddie Freeloader” i „Blue in Green” z 2 marca nagrane zostały na dwóch trzyśladowych magnetofonach Presto – jednym do masteringu, i drugim ubezpieczającym. Pech, a raczej niedopatrzenie jednego z członków ekipy realizatorów sprawił, iż maszyna do masteru pracowała trochę wolniej niż standardowo przyjęta w przemyśle muzycznym szybkość 15 cali na sekundę. Nie zdając sobie z tego sprawy technicy wzięli tę taśmę do zmiksowania i masteringu finalnej albumu „Kind Of Blue”, która światło dzienne ujrzała 15 sierpnia 1959 roku (Columbia CL 1355). Powyższa nieprawidłowość została odkryta przez Marka Wildera i usunięta dopiero w 1992 roku na wznowieniu „Kind Of Blue” w złotej serii Mastersound, gdzie wykorzystano taśmę z właściwą wysokością dźwięku z magnetofonu ubezpieczającego. Mając zatem kilka wydań, w tym te „z epoki” i już „po korekcie” można godzinami roztrząsać wyższość jednych nad drugimi. Jeśli zaś chodzi o użyty podczas czwartkowego odsłuchu materiał, to było nim dwupłatowe audiofilskie (180g 45RPM) wydanie Mobile Fidelity.

Tym razem system przygotowany na odsłuch Sailing Poland Yacht Club prezentował się nieco inaczej, aniżeli podczas ostatniej prezentacji „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd i obejmował aktywne zestawy Blipo home Sveda Audio (już bez modułów basowych Chupacabra) , przepiękny przedwzmacniacz liniowy Nagry i kruczoczarny, wyposażony we uzbrojone we wkładkę EMT HSD 006 ramię Zavfino Carbon gramofon AVID Acutus Dark.

Skoro albumy wszechczasów z obszaru Rocka i Jazzu mamy już odsłuchane warto zastanowić się co pojawi się na talerzu gramofonu z klasyki i POP-u, choć jeśli chodzi o ten ostatni gatunek, to coś czuję w kościach, że Michael Jackson może czuć się niezagrożony, ale to już Organizatorzy w stosownym momencie z pewnością ogłoszą.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFiMan HE5se

Opinia 1

Pomimo, jak się miało okazać mylnego, przeświadczenia, że jeśli chodzi o słuchawki, to wyroby HiFiMan-a gościły u nas kilkukrotnie, szybki remanent publikacji w sposób całkowicie obiektywny a przy tym i bezlitosny wykazał, iż tak naprawdę do tej pory mieliśmy okazję pochylić się li tylko nad referencyjnymi HE1000. Doprawdy trudno nam wytłumaczyć taki stan rzeczy tym bardziej, że w tzw. międzyczasie nie tylko bezpośrednia konkurencja, czyli Audeze, lecz nawet i niejako powracający na słuchawkowe pole bitwy Denon, zdążyły mieć po kilka odsłon na naszych łamach. Chcąc zatem jak najszybciej nadrobić powyższe niedopatrzenie udało nam się pozyskać na testy wielce urodziwy, a przy tym nad wyraz rozsądnie wyceniony model HE5se, który to pojawił się w naszej redakcji dzięki uprzejmości dystrybutora – białostockiego Rafko. W dodatku, a raczej jako dodatek, w dostarczonej przesyłce oprócz słuchawek znaleźliśmy również profilaktycznie dołożony jako punkt odniesienia niewielki, acz nader intrygujący firmowy, wyposażony w przetwornik D/A, wzmacniacz słuchawkowy HiFiMAN EF100.

Słuchawki planarne zdążyły już nas przyzwyczaić, iż za jakość nie tylko trzeba swoje zapłacić, ale i co nieco na czerepie ponosić, czyli przekładając to na język zrozumiały dla ogółu, w większości przypadków jest nietanio i nielekko. Tymczasem 5-ki są zaledwie 10 g cięższe od konwencjonalnych, topowych Denonów AH-D9200 a jeśli chodzi o wykorzystujące w roli przetworników cienką jak opłatek diafragmę konstrukcje, to do tej pory jedynie MrSpeakers Ether Flow (370g) i OPPO PM-1 (395g ) mogły pochwalić się iście muszą wagą, gdyż np. Audeze (LCD-3, LCD-4) bez zbytniego skrępowania dobijały do 600g. Opisując dzisiejsze bohaterki warto dodać, iż troskę o nasz szyjny odcinek kręgosłupa widać nie tylko na wadze, ale i generalnie ergonomii a co za tym idzie możliwie równomiernym rozłożeniem masy. Szeroki, wykonany ze sztucznej skóry pas nagłowny rozpięty na metalowym pałąku i niezwykle przyjemne w dotyku pady– obszyte na obwodzie materiałem skóropodobnym a od strony uszu delikatną dzianiną bardziej otulają, aniżeli ściskają w przysłowiowym imadle czerep użytkownika. Swoje trzy grosze dorzucają wypełniające poduszki pianki o efekcie pamięci, więc nawet długie godziny poświęcone na odsłuchy nie powinny zbytnio dać nam się we znaki. Tym razem korpusy muszli wykonano z tworzywa sztucznego a zewnętrzne grille z aluminium.

Wzmacniacz słuchawkowy HiFiMAN EF100 swą posturą znacząco odbiega od obowiązujących standardów, gdyż zamiast mniej bądź bardziej prostopadłościennego korpusu może pochwalić się karpatkopodobną (to takie ciasto z wysoce kalorycznym kremem), wyposażoną w charakterystyczne płozy aluminiową bryłą. Na jego froncie odnajdziemy oczywiście 6,3 mm wyjście słuchawkowe i trzy hebelkowe przełączniki odpowiedzialne za wybór wejścia, aktywację DAC-a i selektor wyjść (słuchawki/głośniki). Z kolei pokrętło głośności umieszczono na płycie górnej, w której tylnej części w stosownej puszce ukryto transformator zasilający a w przylegającej doń, ażurowej klatce niewielką lampę 6N3J. Przesuwając się ku zapleczu nie należy pominąć lewej ścianki, gdzie ze względów czysto ergonomicznych umieszczono wejście liniowe do odtwarzaczy przenośnych. Ściana tylna z kolei gości parę wejść RC, port USB, pojedyncze terminale głośnikowe i zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC.
W sekcji wyjściowej – dedykowanej głośnikom pracują układy Tripath oferujące moc 2 x 4.5W przy obciążeniu 4 Ω a widoczna w klatce podwójna trioda 6N3J w sekcji przedwzmacniacza pełni rolę wtórnika katodowego.

Nie ukrywam, że do konstrukcji planarnych mam słabość przede wszystkim ze względu na ich niesamowitą szybkość, natychmiastowość i rozdzielczość. Może nie wgniatają w fotel atomowym basem i zdolnością wygenerowania mocno destruktywnych dla naszego organu słuchu ciśnień akustycznych, ale dają naprawdę sporo w zamian. I tak też było tym razem, gdyż włączony niejako w ramach rozgrzewki króciutki, gdyż zaledwie bisko dwudziestopięciominutowy album „Two Worlds” Andrea Castelfranato sprawił, że HiFiMany po prostu utwierdziły mnie we wcześniejszych obserwacjach. A odgłosy nawałnicy, czy świergot ptaków pomimo nader późnej pory zabrzmiały na tyle naturalnie, że zacząłem się zastanawiać jakim cudem w drugiej połowie lutego i w dodatku kole północy ptactwo wyczynia takie harce. To właśnie owe efekty przestrzenne i zdolność budowania iście trójwymiarowej sceny muzycznej nie wewnątrz mojej głowy, lecz wzorem konwencjonalnych systemów stacjonarnych, wokół mnie, stały się przyczynkiem do dalszych muzycznych eksploracji. Pozostając w gitarowych klimatach nie omieszkałem też sięgnąć po „Live ad Alcatraz” Fausto Mesolelli’ego, gdzie oprócz konwencjonalnego akustyka pojawia się również Ferdinando Ghidelli z gitarą „pedal steel” a całość zrealizowana została z iście audiofilską atencją (jakby nie było w ofercie Fonè to standard). Energia powstająca przy każdym trąceniu struny, czy pracy dłoni na gryfie były podane w sposób na tyle bezpośredni, proszę tylko nie mylić bezpośredniości z ofensywnością, że bez trudu mogliśmy poczuć się czynnymi uczestnikami nagrania.
Podobnie sprawy miały się przy większych składach. Przykładowo koncertową „Symphonicę” George’a Michaela cechował odpowiedni rozmach i całe szczęście ani słuchawki, ani dedykowana im amplifikacja, nie próbowały dokonać autorskiego reskalingu, który w większości przypadków kończy się efektem dioramy. Co ważne właśnie na dużych składach można było pożonglować amplifikacją, gdyż o ile przy swojej cenie EF100 wypadał nad wyraz korzystnie oferując zarówno świetne wysycenie średnicy i gładkość a zarazem rozdzielczość najwyższych rejestrów, to już w definicji najniższych składowych stawiał raczej na krągłość niż konturowość i zamordyzm. Po prawdzie podobną estetykę reprezentował zestaw iFi, z tą tyko różnicą, iż energia w jego przypadku była nieco bardziej namacalna i całość charakteryzowała większa motoryka. Z kolei przesiadka na znacząco wybijającą się ponad stawkę niemiecką ultra high-endową amplifikację, czyli Octave V 16 Single Ended wprowadziło 5-ki na zupełnie inną orbitę. Wzrost holografii i definicji przekazu był wręcz porażający a same słuchawki dostały przysłowiowych skrzydeł. Również bas nabrał iście atomowego wykopu i werwy, co jasno dało mi do zrozumienia, że czego jak czego, ale prądu 5-ki potrzebują naprawdę sporo. Potwierdził to odsłuch „The Astonishing” Dream Theater, który jak wiadomo nie należy do najłatwiejszych do poprawnej reprodukcji (również na słuchawkach) propozycji a tymczasem w ww. konfiguracji z powodzeniem mógł startować w szranki z pełnopasmowym kolumnowym High-Endem. Scena była bowiem nie tylko zaskakująco szeroka, jak i zachwycająca głębią, lecz uwagę przykuwały nad wyraz realistycznie odwzorowane źródła pozorne ze świetnie oddaną otaczającą je aurą. Gitarowe riffy cięły powietrze jak należy a partiom basu i perkusji nie brakowało potęgi i kontroli nawet w najniższych oktawach.

HiFiMan HE5se może nie mają rozmachu, skali i wyrafinowania swojego starszego rodzeństwa, jednak zakładając je na uszy i podpinając do odpowiednio wydajnego źródła nie sposób ich po prostu nie polubić. Trafiają bowiem w punkt zarówno jeśli chodzi o wysycenie, a więc muzykalność, jak i rozdzielczość, dzięki czemu dostarczają niezwykle komplety obraz reprodukowanych nie tylko dźwięków, co przede wszystkim muzyki. Dodając do powyższych zalet ponadprzeciętną wygodę użytkowania śmiało można wpisać 5-ki na listę słuchawkowych rekomendacji.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini
– Wzmacniacz słuchawkowy: Octave V 12
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; Meze 99 Neo; Denon AH-D9200; HiFi Man HE5SE
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring

Opinia 2

Nie oszukujmy się. Biorąc pod uwagę całość populacji osobników homo sapiens jestem skłonny podnieść tezę, iż rynek słuchawek ostatnimi czasy przegonił segment domowych systemów audio. Naturalnie w owym zbiorze znajdują się również użytkownicy podłączonych do smartfonów lub innych grajków tak zwanych dousznych pchełek. Jednak jakby na to nie patrzeć, przywołana grupa miłośników muzyki ostatnimi czasy jest oczkiem w głowie wielu producentów, co naturalnym procesem rozwoju danej gałęzi przemysłu powoduje pojawianie się w ich ofercie przyciągających do siebie klientów kochających częste zmiany nowości. Oczywiście nowość nowości nierówna, gdyż niektóre brandy potrafią zmienić tylko piórka bez większych korekt w budowie w stosunku do poprzedników. Na szczęście szanujące się marki, jeśli już decydują się na zmiany, z pewnością głównym czynnikiem roszad w ich portfolio jest poprawa jakości generowanego dźwięku. I takim też producentem z pewnością jest będący głównym punktem programu HIFIMAN, który w ostatnim czasie pośród wspomnianego rynku użytkowników nauszników próbuje zaistnieć z nowym modelem słuchawek HE5se. Naturalnie żadne zawieszone na głowie przetworniki same dźwięku nie wydadzą, dlatego też polski dystrybutor – białostockie Rafko, w trosce o pełną synergię podczas oceny możliwości najnowszego dzieła jankeskich inżynierów zadbało o firmowy wzmacniacz słuchawkowy HIFIMAN EF100.

Opis wyglądu słuchawek HE5se nie będzie obfitował w feerię rozwiązań technicznych rodem z Przylądka Canaveral. Piątki w specyfikacji SE HIFIMEN’a w temacie designu są ostoją spokoju. Ale nie wizerunkowej nudy, tylko hołdują unikaniu krzyku przy ponadczasowym połączeniu czerni ze srebrem. Rozpoczynając od spinającego głośniczki pałąka, przez muszle okalające uszy, przyjemne nawet podczas długotrwałego użytkowania pady, siatkę osłaniającą przetworniki od zewnętrznej strony, po skórę nagłowia, wszystko jest czarne. I gdy wydawałoby się, że takiej monotonności nie da się obudzić, w sukurs wręcz idealnemu wpisaniu się w nawet najbardziej wymagające gusta przychodzą wspomniane srebrne akcenty. Z pozoru jest ich niewiele, ale na tyle dobrze wkomponowane, że odbiór wzrokowy produktu zdaje się być ponadczasowy. Wieńcząc ten akapit nie sposób zapomnieć o informacji, iż w komplecie startowym producent gwarantuje nam mieniący się biało-miedzianą poświatą kabel przyłączeniowy do źródła dźwięku zakończony małym bananem typu jack.
Kilka strof o pomagającym w tym testowym sparingu wzmacniaczu słuchawkowym EF100 już w pierwszym zdaniu musi nieść informację, iż mamy do czynienia z konstrukcją wyposażoną w przetwornik cyfrowo/analogowy i wykorzystującą w swych układach elektrycznych lampę elektronową. To zaś już na starcie delikatnie sygnalizuje, że oprócz dużej funkcjonalności mamy spore szanse na co najmniej ciekawy recenzencki epizod. Sama obudowa wzmaka jest wariacją typowej dla mogących się pochwalić szklaną bańką na pokładzie platformą, na której tuż przy froncie z prawej strony zlokalizowano pokrętło głośności, w tylnej parceli usadowiono skryte w zaokrąglonej puszce trafo i obok niego pod ażurową kratką wspomniany pojemnik na wolne elektrony. Awers setki mimo, że jest stosunkowo niewielki oferuje kilka ważnych funkcji. Patrząc od lewej mamy gniazdo słuchawkowe, a z prawej trzy hebelki wyboru pracy urządzenia. Dwa pierwsze obsługują wybór wejścia, zaś zlokalizowany całkiem na prawo decyduje, czy będziemy słuchać słuchawek, czy łatwe do napędzenia kolumny głośnikowe. Kierując opis w stronę pleców, te próbując sprostać nałożonym przez konstruktorów zadaniom, są ostoją dla pojedynczego wejścia liniowego RCA, cyfrowego USB, pojedynczych terminali kolumnowych, włącznika głównego i gniazda zasilającego IEC.

No tak. Można było się tego spodziewać. Czego? Naturalnie sposobu prezentacji muzyki przez tytułowe słuchawki spod znaku HIFIMAN-a. Panowie zza wielkiej wody w dobrym tego słowa znaczeniu bezczelnie postawili na muzykalność. Dobiegający, a raczej wizualizujący się wokół mojej tkanki mózgowej świat muzyki oferował zjawiskową dawkę barwy. Jednak znamiennym przy tym jest, że nic a nic nie ucierpiała przy tym witalność prezentacji. Było gęsto, a zrazem swobodnie, czego wielu producentom zwyczajnie nie udaje się pogodzić, gdyż albo rozjaśniają, albo ze szkodą dla słuchacza zbytnio dociążają dźwięk. Osobiście bardzo lubię, gdy muzyka ma swoją wagę. ale też oczekuję, aby nie zdradzała zjawiska przyduchy, czyli uczucia zabicia jej oddechu. Zapewniam, to da się połączyć, czego idealnym przykładem jest zestaw słuchawek HE5se. Czy to muzyka dawna ze stajni Claudio Monteverdiego, czy ECM-owski jazz, wszystkie płyty z tych nurtów muzycznych pokazywały, jak ważny dla odbioru zamierzeń artystów jest delikatnie przesunięty w stronę barwy balans tonalny. Ale zaznaczam, delikatnie przesunięty, a nie brutalnie ugruntowany w ociężałości. Dlatego też z przyjemnością oznajmiam, gdy sprawą testowanych konstrukcji dostałem dodatkową nutkę barwy, natychmiast zyskały na tym wokalistyka i grające w środku pasma akustycznego instrumentarium. W momencie aplikacji na tacce odtwarzacza płyt cd repertuaru granego przez Jordi Savalla, natychmiast przenosiłem się w majestatyczne kubatury kościelne. Testowy zestaw wyśmienicie podkreślał tak uwielbiane przeze mnie brzmienie instrumentów z epoki, ale również nie zapominał pokazać, jak wydarzenia na posadce kościoła współbrzmią z wszechobecnym echem goszczącej całe wydarzenie budowli. A co z jazzem? W tym przypadku moją uwagę zwróciła praca kontrabasu i perkusjonaliów. W przypadku wielkich skrzypiec dostałem pakiet danych na temat pracy strun, ale z pełnym wsparciem ich bytu przez pudło rezonansowe. Zaś przeszkadzajki bez wyskakiwania przed szereg, lecz z nadającym swobody muzyce blaskiem współgrały z resztą występujących w danej formacji źródeł dźwięku. To było zdroworozsądkowe połączenie barwy i blasku, przy zachowaniu dobrej kontroli niskich rejestrów, co w przypadku dobrego odbioru muzyki jazzowej jest nieodzowne. Na koniec trochę szaleństwa w stylu zespołu Yello „Touch”. Multum elektroniki, modyfikowana wokaliza i wszechobecne przestery są nieodzownymi atrybutami tej formacji. I wiecie co? Zadziwiające, że przecież raczej nastawione na oddanie ducha, aniżeli szatana w muzyce słuchawki HIFIMAN poradziły sobie również z tym repertuarem. Owszem, może nie tak zjawiskowo, jakby tego chcieli elektroniczni ortodoksi, ale zapewniam, rzezi niewiniątek nie było i spokojnie mogę stwierdzić, że również w tym przypadku HE5se ze sparingu wyszły z tarczą.

Wydawałoby się, że coś naznaczone szczyptą koloru powinno co najmniej źle znosić ekstremalne w kwestii szybkości i przenikliwości wybrzmiewania zapisy nutowe. Tymczasem nasze zaoceaniczne bohaterki idąc za ciosem, czyli będącą wodą na ich młyn raczej spokojną, bo nastawioną na pewnego rodzaju monumentalizm muzyką, w mim odczuciu swobodnie brylowały również w tworzonej lub zniekształcanej przez maszyny muzyce elektronicznej. Czy opisywane w powyższym monologu słuchawki HIFIMAN HE5se są dla wszystkich? Nie żebym znalazł w nich jakikolwiek doskwierający mi problem, ale powiem nie. Jednak dla uspokojenia potencjalnych poszukiwaczy sensacji natychmiast zaznaczam, ów zbiór nie do końca chadzających ich drogami osobników jest niewielki, gdyż ogranicza się jedynie do miłośników pękania szkliwa na zębach podczas mitingów muzycznych. Wszyscy inni raczej będą ukontentowani, że dobiegające do ich ośrodków słuchu nuty tworzą z jednej strony soczysty, a z drugiej pełen blasku i powietrza przyjemny w odbiorze spektakl. Ja ze swoją orientacją barwową z pewnością byłem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Rafko
Ceny
HiFiMAN EF100: 2 195 PLN
HiFiMan HE5se: 3 495 PLN

Dane techniczne
HiFiMan HE5se
Impedancja: 41Ω
Skuteczność: 91.2dB
Pasmo przenoszenia: 20Hz-35kHz
Waga: 387g

HiFiMAN EF100
Moc ciągła (RMS): 2W
Moc wyjściowa (głośniki): 2×4.5W RMS / 4 Ω
Przetwornik DAC: 24-bit
Zastosowana lampa: 6N3J
Stosunek sygnał/szum: 95dB
Pasmo przenoszenia: 20 – 20.000Hz
Czułość wyjścia: 7.8V
Obsługiwane słuchawki: do 300 Ω
Wymiary (W x S x G): 10 x 20 x 20 cm
Waga: 2,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Transparent XL PowerIsolator
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po zasilających XL i głośnikowych Opusach przyszła pora na amerykańską filtrację i tym oto sposobem wylądował u nas Transparent PowerIsolator XL.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Octave V 16 Single Ended English ver.

Opinion 1

Headphone amplifiers, either by stereotype or due to sheer convenience of their manufacturers, are usually associated with small size units, which require only a few square centimeters of our desk space. While in Hi-Fi and the wide PC-audio segment this is almost completely true, yet entering the world of High-End you need to be careful, when planning the space you are going to put it in. If you still do not know what you will be dealing with, trying to reach the audiophile nirvana, then I suggest to have a quick look at the Ayon HA-3, or, in the ultra-hardcore version, at the Woo Audio WA-234 MONO. I think, that even a very superficial look at the offerings of the mentioned manufacturers will allow you to easily accept the device we are going to test today. This was created under the keen eye of its designer, Andreas Hoffman, and is a headphone amplifier by design, although when the stars are aligned well, and by this I mean the right configuration, it can also perform the function of a classic integrated. Of course I am talking about V16 – the first and only amplifier of the German company Octave of the single-ended type.

Although the tested construct had its official premiere during the Munich High End in 2017, if I remember correctly, and already then it drew interest with its unconventional external design as well as the use of characteristic, egg-shaped tubes KT150, the tests performed by our local, and also foreign press – were done using the older generation, and less refined, KT120 tubes. Fortunately when we spotted this amplifier during one of our latest visits in the Warsaw shop of the distributor Nautilus – who is carrying this brand – it turned out, it has the KT150 tubes fitted, so were sure not leave the shop empty handed.
As you can see for yourself, the V 16 resembles a bit the helmet of a medieval knight, so from the beginning we can see, that instead of designer licentiousness we can only count on ergonomic pragmatism and engineering roughness, something that should not come as a surprise when talking about amplifiers made in Karlsbad. The less oddities and extravaganza, the cleaner the circuit and the lower its failure rate. Easy? As pie. But let us get back to the topic. The Octave V 16 can be described as a double-decker, or even a triple-decker. The ground floor is occupied by two headphone outputs – non-symmetrical 6.3mm big jack and a 4-pin XLR, a solid sized volume knob and six buttons, with which, looking from the left, we can set the bias, adjust gain and activate the loudspeaker output, while the last three select the appropriate input. On the next floor we have only the vertical ventilation slits with a centrally placed name plaque and only on the highest floor we finally find our tubes, which are covered by an armored, not very well looking visor, to comply with EU regulations. Fortunately this cage can be easily removed, what makes the whole look much more appealing. Talking about tubes, in the first row we have a single triode ECC82, coming from the Slovak JJ, and two medium power triodes EF800 from Telefunken (NOS), working as drivers, behind which we have the two KT150 from Tung-Sol in the output stage.
In contrast to most conventional tube products from Octave, the back plate have almost the full height for use, what was absolutely exploited by the constructors, who implemented a big heatsink there, occupying about half of the available space. Only beneath it there is space for two pairs of RCA terminals, a pair of XLRs, a proprietary connector for the optional, external PSU, an IEC socket integrated with a fuse, and single, solid loudspeaker terminals. There is also a switch for the subsonic filter, while the main power switch is placed on the left side, close to the front panel.

Taking into account, that I did not know, how much the tested unit played, I decided to play everything I could through it, for a week. So I fed it from the computer, through the iFi system, from time to time listening to how it performs using the almost top Denon headphones, which I also received completely new, and had to play their time to be ready for testing. Although such setup fulfilled all usability criteria, it might not be completely satisfying in audiophile terms, so finally the Octave landed in the main system, where the source role was taken by the Ayon CD-35 and Lumin U1 mini.
Ladies and gentlemen, if you thought, that listening to headphones is nothing else than an ineffective way of putting one’s head into a glass bowl and playing a cosmonaut, then the first seconds with any headphones powered by the V 16 will make you change your mind quickly. And this change will be complete, as the impression is as if someone would not try to put you in a jar, but in the eye of the storm or inside the center of a big explosion. Because the Octave has enough power, that you could try to take two cutting boards from Ikea or two ping-pong paddles and connect them instead of your headphones to this amplifier, and there would be a good chance they would play. The power and dynamics offered by the German amplifier make the sounds trying to get inside our head not only make it explode (metaphorically of course) but even split it into individual atoms. You get to the point, when from a mute and passive observer of the musical spectacle, we become its part. This is no longer the dilemma if the musicians are at home with us, or we are on the stage with them, but the level of intensity is so high, that we are fully integrated with that what is happening. As if we would pass a threshold, behind which we cannot discern the virtual reality from the daily reality anymore.
And you absolutely do not need to limit yourself to the audiophile, sleek recordings, as it is enough to take a fully mainstream item like “Transformers: Revenge of the Fallen” to allow yourself to be carried away by the music and become its inseparable part. Interestingly, even with such dynamic, rock repertoire, the amount of information provided by the V 16 in the full spectrum of the reproduced, or audible if you prefer this term, band, seems not possible to be assimilated on one hand, but does not make you tired, neither does it create any psychological barrier, coming from the perception, that in this puzzle we are the weakest link. Nobody makes us absorb all the nuances and stimuli reaching our ears, we have full freedom of choice, if we want to enjoy the piece as a whole, or explore any of its parts, digging deeper and deeper into the living tissue of the recording.
Trying to characterize the timbre and sound aesthetics of the sound offered by the V 16, at least in a collusive way, we have to confess, that it operates in a much more neutral way than you could expect from a tube. But you need to take into account, that the Octave was never renowned for euphonic sound, in contrary, you could have the impression, a very valid one, that the devices made in Karlsbad are much more neutral and truthful than the solid states units able to compete with them. This is also the case here, where the amplification itself tries to interfere as little as possible in the reproduced signal, allowing us to modify the final sound by choosing the right headphones, source or cabling. When I wanted to have some nice warmth and sexy rounding, based on a slightly “plush” base foundation, then I reached for the Meze 99 Classics Gold, or their black version Neo, but when I concentrated on the most comfortable analysis of the repertoire, but without crossing the think red line of overly analytical sound, then I placed the Denon AH-D9200 on my head, while the HiFi Man HE5SE (test coming shortly) how it feels to listen to headphones, while having the impression of dealing with a stationary system. I think I do not need to add, that with practically all the material the sound was top notch, and the higher quality signal was fed from the source to the Octave, the palpability and intensity of the experience increased proportionally to the abilities of the sound engineers. This is the reason, that despite my unconcealed love for the heavier and more cacophonic genres, having the V 16 in my room, I was more often reaching to the ECM catalogue, where you can find pearls like “Where the River Goes”, a truly star project, where Wolfgang Muthspiel, Ambrose Akinmusire, Brad Mehldau, Larry Grenadier and Eric Harland played, and the very balanced improvisations are interwoven with the classic, and indispensable for this label, playing with silence.
I left for the end the episode with loudspeakers, because as with the headphones it was brilliant, with loudspeakers in my system, the not so easy to properly drive Gauder Arcona 80, and the even more difficult Dynaudio Contour 30, did not wake my enthusiasm, and not in the hero of the test, so I decided not to tire it, and myself, anymore and let Jacek try it, as he has the highly efficient Isis at his disposal and should not have the issues I encountered.

As you can see for yourselves, the Octave V 16 Single Ended is not only a run-of-the-mill headphone amplifier, as it does everything it wants with most (if not all) headphones available on the market, and with some more hassle, it can even drive loudspeakers, making the borderline between the recipient and the artist disappear. Because instead of leaving us in the place of a passive spectator, it engages us actively into the musical event, where we become one with it (the event, not the amplifier) and have no chance to stay indifferent and distant, as those things do not exist in this configuration.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Network player: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1 Mini
– DAC/Headphone amp: Ifi Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini
– Headphones: Meze 99 Classics Gold; Meze 99 Neo; Denon AH-D9200; HiFi Man HE5SE
– Digital sources selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2; Luna Cables Rouge USB
– Speaker cables: Signal Projects Hydra
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Accessories : Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chip

Opinion 2

The device, which is being tested with music today, came on out list by a kind of coincidence. What coincidence? Well, during our test of the top Japanese headphones Denon AH-D9200, we were discussing what amplifier should we use to drive them, and knowing the potential of the tube constructions from Octave, the choice was quite obvious. But as it usually happens, just anticipating good results does not guarantee the appearance of a product in our portfolio. Fortunately the good standing of the products from our western neighbor was proven again during the test of the Denon. This is the reason, that in this test we will look at a very interesting device, because it was constructed to work with headphones, as those gain popularity within the listening community, but has enough power, to drive easy loudspeakers and using the very popular KT150 power tubes, the amplifier Octave V16 Single Ended. Finishing this introductive chapter I will probably be quite obvious mentioning, that the distribution of this electronics employing electrons traveling through vacuum is the Krakow-Warsaw based Nautilus.

Analyzing the looks of the V16 we can clearly see, that the attention was to have the unit occupy as small place on the desk as possible, yet still contain all the elements needed to be put inside the chassis. This is a headphone amplifier after all, and it needs to fit on a space which is already too small for the needs of its owner, being it a desk at work or at home. This is the reason, the constructors decided to extend the construction vertically rather than horizontally. You must confess, that before seeing the pictures attached to this test, such a concept may seem a bit difficult to master. Yet the device I unpacked from the transportation cardboard box and placed on the testbed turned out to be a nicely looking skyscraper. It is a bit avantgarde looking, compared to classic tube amplifiers, but I ensure you, even if you do not have placing issues at home, and the amplifier would have any size, after a few days the V16 is not only not disturbing, but it even seems to be a nice designer approach to create something different than usual for this kind of audio gear. So let us continue. The chassis, despite its height, still has some kind of platform for the electron tubes on the front part of the “roof” and the transformers hidden behind them under an appropriately shaped cover. Of course, to fulfill the requirements of the CE certificate, in the starter pack we have a solid cage protecting us from becoming burned by the glowing tubes. Will you make use of it? This I do not know. As you can see on the pictures, I did not use it, but I have to mention its existence. Regarding colors, it is very conservative but not boring. The German designers used the existing standard, in this case using black powder coating for most parts of the chassis and the silver color of brushed aluminum in the lower part of the front. A malcontent could argue, that such approach is boring, but I assure you, that here we deal with visual calmness and not any lack of ideas for the external looks. The mentioned silver part of the front offers quite some functions, for an amplifier, which we can select using six round buttons (bias level, gain, selection between headphones and loudspeakers and three line inputs) and a big volume knob. Of course, as the main goal of the V16 is to be a headphone amplifier, the front panel boasts also two outputs for the headsets (one is a standard jack, the other something looking like a four pin XLR). Moving to the back, on the left side we see the main power switch, while on the back we have the confirmation for the functionality seen on the front – three sets of input sockets (two RCA and one XLR), single loudspeaker terminals, an IEC power socket and a socket for the optional, external power supply.

Following my introduction paragraph, it should be clear, that today’s test is a kind of confirmation of the sonic capabilities, which were initially heard with the combination of the Octave with the Denon headphones. I know, that this is a completely different event, and its outcome may also be completely different, but if a product is able to show something interesting, then this should be visible in any configuration; against all odds. And this was the case here. Yes, the overall presentation had the same general tint coming from the Sennheiser HD600 I won, but from the first notes played I knew, that we deal here with a very good amplifier. What kind of amplifier? Let me tell you. First of all, similar to all other products from Octave, the V16 is following another path than the typical tube amplifier. You can hear the assets of the glass tubes, but not in the aspect of forceful search for musicality and saturation, but by breathing air into the music, what makes it absolutely free in creating the virtual world. It becomes ethereal, but importantly, with a hint of tube. The result is so phenomenal, that despite the slight change of the gravity center of the music by the popular Sennheiser headphones a tad higher, nothing was interfering with my enjoyment of the played discs. To calm down malcontents I will immediately confess, that the vocals were less juicy, when compared to the Japanese headphones (D-9200), but with the German headset (HD600) still far from hyperactivity or tiring overbrightness. It was a bit lighter, but still brilliant, because it was smooth and with proper breath, what should not be underestimated when talking about reproduction so close to our head. Was it ancient music, or jazz, every time the ease of reproduction of their vitality was the main aspect. So why did I connect two musical genres so wide apart in terms of age? Writing about ancient music, I always think about sacral music, and those artists tend to focus attention to the smallest details, and are recorded in churches or monasteries. On the other hand, jazz from the ECM label puts on playing with silence, with brilliant solos from each one of the artists piercing it, or all kinds of sounds placed in the air. What does it have to do with each other? The response to that question is simple. Those two, seemingly distant genres, are utilizing the abilities of the tested amplifier to phenomenally create the virtual stage. If we are to hear the echo, playing together with the musicians in the insides of a church, generated during a performance of Claudio Monteverdi compositions, then we not only get it presented on a silver plate without any constraints, but it shown with appropriately lesser energy than its source. Does it seem easy? It does, but it absolutely is not, because besides the vocal and instrument passages placed on the stave, exactly that kind of behavior is essential for this kind of music. OK, but what with jazz? Here things are similar. Usually we deal with a studio recorded material. This does not always sound as brilliant, as its creator would like it to be, despite all the efforts spent at the mastering table, if the reproducing system is not up to par. Lack of ease in music of silence, which is jazz, turns out to be killing it, and our tested amplifier never allowed that to happen. And I will just mention, that both genres are my beloved ones, and I exactly know, how they should sound. But OK, what with other musical creations? Very similar. Naturally in rock and electronics the described aspects are not as important. But you must confess, that when in a single package with good resolution you get a tad of swing, which is avoiding the “wow” effect at any cost, the music becomes more engaging. At least I perceived all the experiments with those genres as such.

At the end of my test I could not resist to try the German engineering sample to my loudspeakers. And what was the effect? I must confess, it was positively surprising. Of course there was no chance in getting a wall of sound similar to a 200W solid state amp, but still it was very interesting. First of all – you could hear the effect of vitality of the music all the time. Secondly – my set, very well submerged in timbre, made the effect of the midrange saturation being moved higher almost imperceptible. So what do those two remarks bring into the test? A lot. It was clear, that the effect of the lighter midrange, I described in the previous paragraph, is not the issue of the amplifier, but rather the signature of the Sennheiser headphones used for testing. Those are very well known, and rather lightly sounding, what needs to be taken into account when drawing the first conclusions. Currently the manufacturers put more emphasis on musicality of their headphone products, what combined with the tested amplifier would probably completely eliminate the issue of the sound not being appropriately heavy, what was confirmed by the test with my loudspeakers.

As you can see from the text above, in case of the headphone amplifier Octave V16 we deal with a slightly different approach of the designer to the usage of electron tubes. Here it is not about increasing euphonic (read as musicality above anything else) of the sound, but about using their characteristics to increase the swing in the creation of it, while consistently avoiding insistency. The music was presented with brilliant breath, but without any signs of garishness, what is not so easy to achieve. Is this an amplifier for music lovers? I am convinced, that it should at least be listened to by any headphone user. However with a preference for users of headphones without anorexia, so rather not devices dissecting the sound, but preferring its full body. And the rest? If somebody has easy to drive loudspeakers, then why not. After that what I heard with my “wardrobes” I would not be surprised, if someone will hit two flies with one blow.

Jacek Pazio

System used in this test:
– CD: CEC TL 0 3.0 + Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: Trenner & Friedl “ISIS”
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
– IC RCA: Hijri „Million”
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA

Manufacturer: Octave
Distributor: Nautilus
Price: 36 900 PLN + 6 490 PLN (optional PREOUT)

Technical specifications
• Power tubes: KT150; optional KT 120, KT88, 6550, EL34
• Power Output: 2 x 8 W/4 Ω (High Mode); 2 x 5 W/4 Ω (Low Mode)
• Line inputs: 2 x RCA, 1 x XLR
• Frequency Response: 10 Hz – 80 kHz/-3dB
• Load Impendance: 3 – 32 Ω
• Load Impendance Headphone: 6 – 2000 Ω
• Gain: 26 dB
• Total Harmonic Distortion: 0,5%
• Signal-to-Noise Ratio:- 110 dB / 8 W
• Headphone output: 3V/8V
• Pobór energii: 200 W @ full power, 120 – 200 W idle
• Dimetions (WxHxD): 220 x 330 x 330 mm
• Weight: 19.1 kg
• Finishes: metallic Black, ocean Blue, ice Grey

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vermöuth Audio Reference RCA & XLR

Opinia 1

Kiedy patrzymy na biało-czerwoną flagę, czy też orła w godle, to wiemy, że mówiąc możliwie lapidarnie „jesteśmy u siebie”. Jeśli jednak co nieco zapamiętaliśmy ze szkoły, pojeździliśmy po świecie, bądź interesujemy się weksylologią, to powinniśmy również mieć świadomość, iż podobne uczucie mają zamieszkujący część z ponad 17 000 wysp … Indonezyjczycy. Tak, tak. Niby dystans ponad 10 000 km dzielący Warszawę od Dżakarty, czyli teoretycznie ok.15 a tak po prawdzie z reguły ponad 20h podróży samolotem (brak rejsów bezpośrednich), wskazują na dwa zupełnie inne zakątki globu, lecz na potrzeby niniejszego tekstu postaram się wykazać, iż Polska i Indonezja mają ze sobą zdecydowanie więcej wspólnego, aniżeli tylko kolorystykę flagi i królewskiego ptaka w godle. Patrząc bowiem z naszego – audiofilskiego punktu widzenia, dla większości populacji homo sapiens wyroby klasy Hi-Fi i High-End, czy to z Polski, czy Indonezji, to ewidentna egzotyka. Przecież bazując na stereotypach Indonezja to wakacje marzeń – nurkowanie na jednych z najpiękniejszych raf koralowych, warany z wyspy Komodo, delfiny z Loviny, czy Wodospady Sekumpul, a Polska to Wałęsa, wódka i Chopin. Może i jest to zbyt daleko posunięte uproszczenie, ale proszę mi wierzyć, pomimo całej tej otoczki bycia „Mesjaszem narodów” rzeczywistość jest taka a nie inna i zamiast mieć do kogokolwiek pretensję za taki stan rzeczy nie ma co się zżymać, dziwić, czy rozpaczać, tylko zakasać rękawy i brać się do roboty, by ową sytuację zmienić. Na naszym „podwórku” pracę od podstaw w 2010 r. rozpoczął m.in. Łukasz Fikus, wprowadzając na światowe salony odsłuchowe urządzenia sygnowane marką Lampizator. A tymczasem dokładnie w tym samym roku …. na Bali, Hendri Ramli powołał do życia Vermöuth Audio. Przypadek? Dziwny zbieg okoliczności? Cóż, o ile miłośnicy wszelakiej maści teorii spiskowych mają tu pełne pole do popisu, to już ewentualne dywagacje pozostawię Państwa wyobraźni. Ze swojej strony jedynie dodam, że fakt wspomnianej przed chwilą zbieżności dat, wypłynął już po odsłuchach i niejako poza częścią merytoryczną niniejszego testu, a że „niechcący” potwierdził tezę o zaskakującym podobieństwie naszych krajów, to wypada się chyba tylko cieszyć, że przynajmniej wstępniak „spina” się pod względem logicznym. Żeby jednak tradycji stało się za dość i zachować chociażby pozory jako takiego porządku, warto byłoby wspomnieć o bohaterach niniejszej epistoły, czyli należących do topowej serii Reference interkonektów RCA i XLR, które to dotarły do nas bezpośrednio od producenta, gdyż w momencie publikacji tej recenzji Vermöuth Audio nie miał jeszcze polskiej dystrybucji.

Geneza powstania Vermöuth Audio również wydaje się dziwnie znajoma, gdyż początkowo Hendri Ramli prowadził salon audio i dopiero za namową swoich klientów całkowicie poświęcił się obecnej działalności. Mamy zatem dość podobny scenariusz do tego, o jakim wspomina kanadyjska ekipa stojąca za testowanym na naszych łamach przewodzie Luna Cables Rouge USB. Wróćmy jednak na Bali. Aktualna oferta Vermöuth Audio obejmuje pięć, lub sześć (w zależności od podziału) linii firmowo konfekcjonowanych, oraz dostępnych na metry (tzw. bulk) przewodów audio, trzy modele podstawkowych kolumn, minimalistyczny wzmacniacz zintegrowany, pełną paletę wtyków własnej produkcji a nawet stopki antywibracyjne i … przetwornik, znaczy się głośnik średnio-niskotonowy. Uczciwie trzeba przyznać, że to całkiem sporo, jak na jednoosobową (!!!) manufakturę. Warto też nadmienić, iż ceny podstawowych kabli głośnikowych, czyli modelu Serenade zaczynają się od …64$ za 1,8m kpl. a kończą na 1 520$ za będącym tematem niniejszej recenzji Referencem XLR, czyli zarówno początkujący, jaki doświadczony miłośnik dobrego brzmienia powinien znaleźć coś dla siebie.

Choć w przypadku Reference’ow obracamy się jeszcze na całkiem akceptowalnych, jak na audiofilskie standardy, pułapach cenowych, to sięgając po nie doświadczamy czegoś w rodzaju nader przyjemnego zaskoczenia przeradzającego się w pełni fizyczne poczucie, iż rzeczywiście mamy do czynienia z pełnokrwistymi, iście high-endowymi produktami, gdyż postrzegana wartość tytułowych przewodów zdecydowanie przekracza to, do czego zdążyła przyzwyczaić nas podobnie wyceniona konkurencja. Własnej produkcji, fenomenalne carbonowe korpusy wtyków, pozornie skromne i nieabsorbujące wizualnie opalizujące białe koszulki z dodatkowo naciągniętą ażurową czarną siateczką dają wyśmienity rezultat wzorniczy. Zero krzykliwości, zero usilnych prób złapania potencjalnego klienta za oko, za to skromnie, ale z klasą.
Dokonując czysto wirtualnej wiwisekcji wewnątrz indonezyjskich przewodów znajdziemy wiązki przewodów z miedzi UPOCC o zróżnicowanych średnicach i przekrojach w teflonowej izolacji, na którą nanoszone są kolejne powłoki PVC. Przykładowo w interkonekcie RCA mamy dwa przewody – jeden o przekroju 0,405 mm2 składający się z jednej żyły 0,28, ośmiu 0,165 i dwudziestu dwóch żył 0,10 i drugi, tym razem o przekroju prostokątnym (0,332 mm2). Dodatkową izolację stanowią separujące poszczególne żyły rurki PE wypełnione powietrzem. Całość jest następnie owijana taśmą PTFE, ekranem aluminiowo-mylarowo-miedzianym, plecionką z miedzi OCC, ponownie taśmą PTFE i płaszczem z PVC i dopiero taki „wrap” przyodziewany jest w zewnętrzny peszel.
Z kolei sama, wykonywana na obrabiarkach CNC, konfekcja to już zupełnie inny rozdział. Przykładowo w XLR-ach wtyki mają piny z miedzi tellurycznej pokrytej bezpośrednio rodem,  zakręcane RCA wykonano podobnie. Tak, dobrze się Państwo domyślają – to dokładnie ta sama jakość co w topowych Furutechach, czy Oyaide, więc już sam know-how i wkład materiałowy sprawiły, że do właściwych odsłuchów podchodziłem z niezwykle wygórowanymi oczekiwaniami.

Skoro już wspomniałem o oczekiwaniach, to i punkt odniesienia wydaje się nie bez znaczenia, wiec … proszę tylko zerknąć na dopiero co przez nas testowane jubileuszowe Siltechy Crown Princess & Prince 35 Anniversary a wszystko powinno stać się jasne. Krótko mówiąc tzw. zaistniałe okoliczności nie tylko Vermöuthom życia nie ułatwiły, co wręcz niejako już na samym starcie wymusiły granie na przysłowiową setkę, czyli ile tyko fabryka dała. Oczywiście pierwszy tydzień przeznaczyliśmy na obowiązkowa akomodację i ułożenie się w systemie, jednak nawet wyjęte prosto z pudełek i jedynie wstępnie wygrzane przez producenta „Indonezyjki” od pierwszych taktów ochoczo zakasały rękawy i wzięły się za robotę, dając nam jasny sygnał, iż zdają sobie sprawę z powagi sytuacji.
Niejako na wstępie chciałbym jedynie nadmienić, że mając do dyspozycji tytułowe łączówki zarówno w wersji RCA, jak XLR, oraz wyposażony w stosowne przyłącza mój dyżurny system już na etapie rozgrzewki doszedłem do wniosku, iż oba przewody charakteryzują się dokładnie takim samym brzmieniem, natomiast ewentualne różnice wnikają li tylko z tego, że zarówno Ayon CD-35, jak i Bryston 4B³ uparcie lepiej grają w połączeniu zbalansowanym. Dlatego też dalsze roszady ograniczyłem do toru analogowego, gdzie Vermöuthy RCA mierzyły się z Tellurium Q Silver Diamond.
No to najwyższy czas w końcu napisać jak Reference’y tak naprawdę grają, a grają na pierwszy rzut ucha wprost urzekająco. Wpinamy je w tor, włączamy ulubioną muzykę i zaczynamy się ciężko zastanawiać jak to możliwe, że po pierwsze do tej pory nie mieliśmy przyjemności z Vermöuthami a po drugie, że dawno nie spotkaliśmy się z tak fenomenalną relacją jakość/cena. Przesiadka z droższej konkurencji nic a nic nie boli, nie słychać, żebyśmy musieli godzić się na jakiekolwiek kompromisy i cieszyć się z jakiegoś aspektu kosztem innego. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu i w dodatku w wyśmienitej jakości. Począwszy od oniryczno – cold wave’owego albumu „Migawka” Meli Koteluk, gdzie naturalne instrumentarium nader udanie przeplata się z elektronicznymi plamami utkanymi na konsolecie, a głos wokalistki swobodnie wędruje na wirtualnej scenie, skończywszy na czerpiącym pełnymi garściami z dobrodziejstw sporego aparatu orkiestrowego wydawnictwie „Symphonica” George’a Michaela. Dwie diametralnie inne bajki, dwie zupełnie inne estetyki a nawet światy, bo z jednej dość skupiona w centrum kadru rodzima produkcja a z drugiej typowo symfoniczny rozmach, budzące respekt „teatralne” przestrzenie i konieczność oddania tak akustyki, jak i fizycznej obecności Michaela na scenie, o publiczności nie wspominając. Tymczasem Vermöuthy z zaskakująca łatwością i całkiem naturalnie spajały poszczególne elementy tej muzycznej układanki w nierozerwalną, koherentną całość a jednocześnie nie powodowały jej stężenia – nie blokowały możliwości wglądu do jej wnętrza i śledzenia poszczególnych partii. Zgodnie ze słowami samego Hendri’ego Reference’y „zostały tak zaprojektowane, by odtwarzać w najbardziej neutralny i możliwie wierny sposób to, co zostało zarejestrowane w studiu.” Co ciekawe nikt w firmie nie uważa, że ma wyłączność na jedynie słuszną prawdę, więc i owa neutralność, to pojęcie czysto subiektywne, dlatego też od razu dodają, iż dla Nich ww. pojęcie opiera się przede wszystkim na … muzykalności. I to jest właściwie najlepsza definicja topowych Vermöuthów. Mamy bowiem soczystość barw, niczym nieskrępowaną dynamikę zbudowaną nie tylko na sprężystym, nisko schodzącym basie ale i odpowiedniej energii średnicy, co jednak ciekawe bez sztucznego pompowania dźwięku delikatnym podbiciem przełomu średnicy i basu. Są przy tym bardziej wysycone od Tellurium Q Statement a jednocześnie mniej „hollywoodzko” spektakularne od Cardasów Clear Reflection XLR . Podobnie jest z wyższą częścią reprodukowanego pasma – intensywny, pulsujący życiem środek przechodzi w równie żywiołową górę i jeśli komuś w tym momencie zapala się pomarańczowa lampka, że mogą być problemy, to od razu uspokajam, że będą … o ile tylko system jest błędnie skonfigurowany i sam z siebie sypie ordynarnie podkreślonymi sybilantami. W przeciwnym, tak jak napisałem, wypadku góra będzie intensywna, rozświetlona, ale i wyrafinowana, a przy tym krystalicznie czysta, w związku z powyższym, czy to szeleszcząca na „Little French Songs” Carla Bruni, czy też drące się w niebogłosy Heidi Shepherd i Carla Harvey na „Lilith” Butcher Babies będą brzmiały … naturalnie. Ich głosy zostaną podane blisko, niejako zmaterializują się w naszej odsłuchowej przestrzeni, a my wreszcie poczujemy jak to jest, gdy ulubiony artysta jest na wyciągnięcie ręki.

Mamy zatem do czynienia z niezwykle oryginalnym a zarazem organicznym zespoleniem mocy i wyrafinowania. Śmiało można uznać, iż interkonekty Vermöuth Audio Reference są tym wśród audiofilskiej metalurgii, czym pochodząca nomen omen z Indonezji kawa Kopi luwak (i bynajmniej nie chodzi o nad wyraz istotny udział niejakiego Łaskuna muzanga (Paradoxurus hermaphroditus) w procesie jej pozyskiwania) dla złotouchych smakoszy, z tą tylko różnicą, że za zdecydowanie mniej zaporową cenę i zamiast być łagodniejszymi od pozostałych gatunków kawy, znaczy się innych przewodów, są urzekająco muzykalne, intensywne a zarazem rozdzielcze. Ale zaraz, skoro Vermöuthy są takie wyjątkowe pod względem brzmieniowym a jednocześnie zdecydowanie mniej drenują kieszeń wymagających nabywców, to może jednak nie są synonimem Kopi luwak, lecz nadal pozostając w segmencie speciality, pochodzącą z najlepszych panamskich plantacji odmianą Geisha o kwiatowo-brzoskwiniowych nutach? Nie czas jednak i nie miejsce na dywagacje natury kulinarnej, lecz odkąd ze względu na ciśnienie z bólem serca musiałem ograniczyć spożycie ww. płynnych delicji z ośmiu espresso doppio dziennie do jednego … tygodniowo, uwielbiam tego typu eksploracje a kontakt z przewodami Vermöuth Audio nie dość, że okazał się nad wyraz udany, to w dodatku nie mając żadnych skutków ubocznych pozawalał na praktycznie nielimitowaną ich „nauszną konsumpcję”.
Krótko mówiąc moja gorąca rekomendacja i delikatna wskazówka dla wszystkich tych, dla których High-End kojarzy się z najwyższą jakością dźwięku i wykonania a nie sztucznie pompowanymi cenami. Jeśli jeszcze nie mieliście Państwo przyjemności ze specjałami autorstwa Hendri’ego Ramli, to lepiej jak najszybciej nadróbcie zaległości, bo coś czuję w kościach, że lada moment będzie o nich naprawdę głośno.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasiilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

W dzisiejszych czasach oczywistym jest, iż umiejętne wykorzystywanie internetu jawi się jako jeden z ważniejszych elementów promocji prowadzonego biznesu. Przecież każdy, nie przebierając w słowach „głupek” wie, że dzięki niemu przynajmniej w teorii, wielki świat dla każdego z nas stoi otworem. Niestety, jak wspomniałem, to jest jedynie ogólna teoria, gdyż często wydawałoby się oczywista oczywistość, czyli z pozoru proste brylowanie w necie w poszukiwaniu zainteresowania potencjalnych klientów, bez względu na włożone wysiłki nie przynosi spodziewanych efektów. Czas mija, a mimo wkładania w taką działalność sporego wysiłku, na naszym froncie nic specjalnego się nie dzieje. Owszem, drobne postępy są zauważalne, ale na przełom zazwyczaj trzeba trochę poczekać. Jaki cel ma powyższy wywód? Otóż bardzo prosty. Od początku naszej zabawy w prowadzenie opiniotwórczego portalu o tematyce audio walczyliśmy jak lwy o jak największy rozgłos w tak zwanym audiofilskim świecie. I gdy już od dość dawna mamy sporą rzeszę zagranicznych czytelników, to dopiero ostatnimi czasy udaje nam się nawiązywać kontakty z pozbawionymi przedstawicielstw w naszym kraju (przynajmniej do momentu testu) producentami. O kogo chodzi? Pierwszym była niemiecka marka VIABLUE, zaś kolejnym, jest nasz dzisiejszy punkt zainteresowań. Czyli? Otóż miło mi poinformować, iż w ostatnim czasie udało nam się dogadać temat z indonezyjskim producentem okablowania Vermöuth Audio, który na pierwszy recenzencki ogień własnym sumptem wystawił do walki dwa kable sygnałowe z topowej serii Reference i to zarówno w wersji RCA, jak i XLR.

Idąc za uzyskanymi od producenta informacjami wsad materiałowy, czyli w tym przypadku miedź UPOCC zaimplementowano według własnej specyfikacji. Mianowicie mamy do czynienia z plecionką wielu cienkich drucików o różnej średnicy i przekroju. Te zaś ubrano w kilka warstw teflonu, a z zewnątrz przystrojono w przyjaźnie odbieraną przez nasze organy zarządzania wizją, przełamaną krzyżującymi się cienkimi czarnym paskami, białą plecionkę. Ale to dopiero początek wizualnej orgii. Otóż drogą przyciągania naszego wzroku podążają również wykorzystujące w swej zewnętrznej warstwie włókno węglowe wtyki RCA i XLR. Jeśli chodzi o sprawy ewentualnego pozycjonowania konstrukcji z serii Reference za szafką ze sprzętem audio, dla ewentualnych zainteresowanych mam dobrą wiadomość. Może nie przelewają się przez palce jak rozgotowane spaghetti, ale nie są również bardzo sztywne, co według mnie nikomu nie sprawi problemów aplikacyjnych w nawet najcięższych „zaszafkowych” warunkach. Na koniec tego akapitu ostatnia ważna informacja. Nie wiem, czy się zdziwicie, czy nie, ale znając mocno rozwinięty rynek podróbek producent w dbałości o potencjalnego klienta do swoich kabli dostarcza stosowny certyfikat oryginalności Do tego kontynuując temat wzrokowego lokowania produktu każdą z żył z osobna (plus i minus) umieszcza w nadającym produktowi posmaku wykwintności lnianym woreczku, a na koniec całe sygnałowe puzzle pakuje do stosownych kartonowych pudełek.

Ok. Znacie historię pojawienia się kabli sygnałowych Vermöuth Audio na naszym portalu. Zapoznaliście się z grubsza z ich budową i wyglądem. Zatem przyszedł czas na kilka zdań o wartościach sonicznych. A zapewniam, te biorąc pod uwagę ich cenę, są nader ciekawe, a pokusiłbym się o stwierdzenie, że nawet zjawiskowe. Dlaczego? Otóż w pewnym sensie łączą trochę wodę z ogniem. O co chodzi? Zazwyczaj, gdy dodajemy przekazowi muzycznemu odrobinę soczystości, natychmiast cierpią na tym wysokie tony. To naturalnie jest mniej odczuwalne w miarę wspinania się po szczebelkach hierarchii jakości danej marki, ale niestety zazwyczaj owa równowaga osiągana jest na zbyt wysokich poziomach cenowych dla zwykłego Kowalskiego. Tymczasem w przypadku ocenianych kabli Vermöuth Audio mamy do czynienia ze stosunkowo tanimi w zderzeniu z najlepszymi na rynku konstrukcjami. O dziwo zwiększenie masy dźwięku nie powoduje uczucia utraty oddechu słuchanej muzyki. Pojawia się niezbędne do odpowiedniego pozycjonowania przekazu w zakresie soczystości na przełomie środka z basem wypełnienie, ale nadal przy pełnej współpracy z witalnymi wysokimi tonami. Prezentacja zyskuje na ogólnej energii wybrzmiewania, nie tracąc przy tym nic a nic z tak ważnej dla każdego rodzaju muzyki lekkości jej podania. Nic nie wychodzi przed szereg w poszukaniu poklasku, a jedynie nasączone jest dźwięcznymi alikwotami, a to potrafią tylko nieliczni. Każda, dosłownie każda, płyta od ciężkiego rocka lat siedemdziesiątych do uduchowionego Baroku swoją napowietrzoną prezentacją sprawiały, że chciało się wysłuchać jej do samego końca. I nie było znaczenia, czy w napędzie lądował dość niedawno wydany folk-metal spod znaku Svansevit Schuttenbach, czy profesor muzyki dawnej Jordi Savall, za sprawą przepuszczenia sygnału audio przez tytułowe druty od źródła po końcówkę mocy muzykę śmiało można było określić jako kojącą moje stargane życiem ego audiofila. Pracujące w dolnych i środkowych rejestrach instrumenty odwdzięczały się odpowiednią majestatycznością, ale z zarezerwowanym dla ich czytelności pakietem informacji, Zaś wszytko co działo się na górze, mimo wspomnianego rozświetlenia sceny ani razu, posługując się nomenklaturą fotograficzną, nie doprowadziło do tak zwanego przepalenia kadru. Wszystko zadziwiająco trafiało w punkt. Słodzę? Bynajmniej. Owszem, dla miłośników szybkości, postawienie na dodatkową masę może powodować delikatne zwolnienie tempa narastania sygnału, ale pamiętajcie, ja w pakiecie startowym mam wpisane dobre wysycenie, a mimo to uwzględniając powyższe nic a nic strasznego się nie stało. Ot, muza nabrała dodatkowej, często oczekiwanej dostojności. I tyle.

Chciałbym, żebyście mnie dobrze odebrali. Tytułowe kable nie są może przysłowiowym ósmym cudem świata, tylko zaskakująco ciekawą ofertą na swoim, dumpingowo nieadekwatnym do oferowanych walorów sonicznych, pułapie cenowym. A czy się wpiszą w daną układankę, zależeć będzie od wielu czynników. Jakich? To zależy. Ja jedno mogę powiedzieć na pewno. U mnie, czyli w już wysyconym zestawie, nie miałem najmniejszych problemów z utrzymaniem brzmienia na zjawiskowym, bo gęstym, ale przy tym swobodnie zrealizowanym w moim pokoju w zakresie szerokości i głębokości wirtualnej sceny muzycznej poziomie. To zaś sugeruje, że potencjalna porażka jest możliwa jedynie w przypadku wcześniejszej całkowitej ignorancji poziomu wysycenia zestawu przez potencjalnego właściciela. Jeśli nie przekroczyliście zdroworozsądkowego punktu „G” muzykalności swojej układanki, seria okablowania Reference marki Vermöuth Audio ma bardzo duże szanse na wyparcie z zestawu dotychczasowych, konkurencyjnych łączówek. Jest tylko jedna bariera. Jaka? Musicie osobiście się z nimi zmierzyć. Ja nakreśliłem ich walory, a Wam pozostało tylko to potwierdzić.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Producent: Vermöuth Audio
Ceny
Vermöuth Reference RCA: 850$ /1m kpl. + 160$ za dodatkowe 0,25m (kpl.)
Vermöuth Reference XLR: 1 520$ /1m kpl. + 275$ za dodatkowe 0,25m (kpl.)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Q Acoustics Concept 300

Horn Distribution S.A., wyłączny przedstawiciel marki Q Acoustics w Polsce, ma przyjemność przedstawić najnowsze kolumny głośnikowe Concept 300.

Flagowa kolumna podłogowa Q Acoustics, wielokrotnie nagradzany model Concept 500 o pięknym wzornictwie, został wyposażony w innowacyjne technologie audio zapewniając audiofilskie parametry dźwięku, znacznie przewyższające oczekiwania przy zaproponowanej cenie, jednocześnie pozwalając niemal każdemu cieszyć się wysoką jakością dźwięku klasy high end w domowym zaciszu.
Opierając się na sukcesie swojego flagowego modelu, firma opracowała przełomową konstrukcję kolumny Concept 300. Bazując na wiodącej technologii akustycznej oraz projektowania standów, ta kolumna podstawkowa jest najbardziej zaawansowanym modelem firmy, powstałym w wyniku udoskonalania i rozwijania wszystkich technologicznych zalet jej większego brata, oraz stanowiąca elegancką ozdobę każdego wnętrza.

Innowacje w modelu Q Acoustics Concept 300 obejmują:
• Konstrukcja obudowy wykorzystująca technologię Dual Gelcore™
• Wewnętrzne usztywnienia w technologii P2P™ (Point to Point)
• Stand trójnożny Tensegrity
• System zawieszenia podstawy izolującej
• Przetworniki osadzone na sprężynowych oprawach
• Nowe stylowe wykończenie łączące dwa kolory: srebrny i hebanowy

Design
Jako flagowy model pośród kolumn podstawkowych, Concept 300 zachwyca wzornictwem klasy premium oraz wykończeniem uzupełniającym wysoki poziom innowacji audio. Dzięki połączeniu okleiny z prawdziwego drewna, dwukolorowego wykończenia pokrytego wieloma warstwami lakieru, całość stanowi wyrafinowaną i stylową propozycję dla wymagających, pasującą stylistycznie do każdego wystroju wnętrza. Wprowadzenie nowego, przyciągającego wzrok wykończenia srebrno-hebanowego jest doskonałym uzupełnieniem dla eleganckich wersji w kolorach czarno-palisandrowym oraz biało-dębowym, wszystkich wykończonych na wysoki połysk.

Konstrukcja obudowy
Concept 300 wykorzystuje tę samą konstrukcję obudowy Dual Gelcore™ oraz wewnętrzne usztywnienie P2P™ (Point to Point) zastosowane w modelu Concept 500. Obudowa składa się z trzech oddzielnych warstw, oddzielonych specjalnym żelem, dzięki czemu wibracje wysokich częstotliwości generowane przez poruszające się przetworniki zamieniane są w ciepło, aby utrzymać najwyższą wydajność audio.
Uzupełnieniem konstrukcji Dual Gelcore™, mającym na celu dalsze wyeliminowanie wibracji wewnętrznych powodujących zakłócenia jest dodatkowe usztywnienie P2P™ (Point to Point), dopasowane do wewnętrznych obszarów obudowy podatnych na rezonanse związane z niskimi częstotliwościami.

Stand głośnikowy Tensegrity
Znakomity przykład przełomowego, ale eleganckiego wzornictwa industrialnego, które doskonale wzbogaca każdą przestrzeń życiową, stanowi unikalny i innowacyjny stand Tensegrity który spełnia integralną rolę w dalszym ograniczaniu przenoszenia wibracji oraz zapewnieniu stabilnego systemu wsparcia dla kolumny głośnikowej. Jest on zbudowany z przenoszących duże obciążenie niskoprofilowych prętów aluminiowych i cienkich linek ze stali nierdzewnej, które definiują i utrzymują orientację przestrzenną prętów. Jest to samonośna konstrukcja, złożona z elementów które się wzajemnie ściskają (pręty) oraz naprężają (linki), dzięki czemu stand nigdy nie jest poddawany działaniu siły zginającej. Rezultatem jest powierzchnia, która eliminuje promieniowanie dźwięku i odbicia, zapewniając najczystszą możliwą jakość brzmienia.

System zawieszenia podstawy izolującej
Sztywne połączenie kolumny głośnikowej ze standem ma kluczowe znaczenie dla zminimalizowania intensywności energii wibracji oraz zachowanie najlepszej jakości dźwięku. Eksperci z firmy Q Acoustics opracowali system zawieszenia podstawy izolującej, który jest zintegrowany z dnem obudowy kolumny Concept 300. Nie tylko stanowi bezpieczne połączenie obudowy ze standem, ale zapewnia także elastyczny system zawieszenia.

Cała masa kolumny głośnikowej spoczywa na czterech sprężynach wytłumionych specjalnym materiałem o nazwie Sylodamp™. Elastomer poliuretanowy, precyzyjnie dopasowany do masy kolumny, przekształca energię drgań sprężyn w ciepło. Rezultatem jest bardziej kontrolowana, ale również rozszerzona odpowiedź basów oraz poprawione obrazowanie stereo.

Konstrukcja przetworników
Aby zachować elegancką i minimalistyczną estetykę, w tym fasadę wolną od szpecących śrub, w modelu Concept 300 zastosowano inteligentną konstrukcję, która umożliwia utrzymywanie zespołu przetwornika średnio-niskotonowego od tyłu za pomocą mocnych, sprężynowych śrub ustalających. To rozwiązanie nie tylko eliminuje potrzebę stosowania ozdobnych elementów w celu ukrycia śrub mogących powodować wibracje, ale utrzymuje stałą sztywność bez konieczności regulacji przez cały okres użytkowania.
Model Concept 300 został również wyposażony w przetwornik wysokich częstotliwości o szerokiej dyspersji oraz izolowane gniazdo opracowane specjalnie dla kolumny podłogowej Concept 500. Konstrukcja ta chroni przetwornik wysokotonowy przed wysyłaniem lub odbiorem niepożądanych wibracji oraz pozwala na zamontowanie go bliżej przetwornika średnio-niskotonowego, poprawiając integrację z większym przetwornikiem średnio-niskotonowym oraz zapewniając szybszą reakcję.
Model Q Acoustics Concept 300 (w tym stand) występuje w trzech wersjach kolorystycznych o wysokim połysku: czarno-palisandrowe, biało-dębowe oraz srebro-hebanowe, w cenie 7 999 zł za szt, 15 998 zł za parę.

Specyfikacja techniczna:
• Typ obudowy: 2-drożne
• Przetwornik średnio-niskotonowy: 165 mm
• Przetwornik wysokich częstotliwości: 28 mm
• Pasmo przenoszenia (-6 dB): 55 Hz – 30 000 Hz
• Impedancja nominalna: 6 omów
• Minimalna impedancja: 4,7 omów
• Czułość: 84 dB/W/m
• Moc wzmacniacza stereo: 25-200 W
• Częstotliwość zwrotnicy: 2,5 kHz
• Efektywna objętość: 11,4 l
• Wymiary kolumny / podstawy (szer. x wys. x gł.): 220 x 355 x 400 mm / 492 x 690 x 430 mm
• Waga kolumny / podstawy (szer. x wys. x gł.): 14,5 (1 szt.) / 3,9 kg (1 szt.)
• Wymiary kartonu kolumny/podstawy (szer. x wys. x gł.): 320x500x520 mm / 740x780x460 mm
• Waga w opakowaniu kolumny / podstawy: 16,6 kg (para) / 12,3 kg (para)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Siltech Crown Princess & Prince 35 Anniversary

Opinia 1

Chyba nikomu, nawet śladowo zorientowanemu w tematyce audio nie trzeba wyjaśniać, iż od lat największy ruch można obserwować przede wszystkim na obszarze szeroko rozumianego okablowania. Co z resztą nie dziwi, gdyż na dobrą sprawę na początku mniej, bądź bardziej komercyjnej działalności zarówno nakłady finansowe, jak i konieczna do prowadzenia produkcji przestrzeń może ograniczyć się do iście symbolicznego kapitału i … kuchennego stołu. Mowa oczywiście o stadium radosnej dłubaniny rodem z raczkującego DIY, gdy z błyskiem w oku i lutownicą w dłoni domorośli fascynaci zaplatają, skręcają i otulają fikuśnymi peszelkami najprzeróżniejsze druty i druciki, by po chwili z wypiekami na twarzy i nieukrywaną dumą prezentować swe dzieło w kręgu bliższych i dalszych znajomych. Jak kończy się większość tego typu objawień wiemy doskonale, lecz o dziwo wiedza ta w niczym nie przeszkadza kolejnym zastępom chętnych próbować szczęścia i liczyć na zaszczytne miejsce w panteonie sław. Pomimo jednak prawdziwej klęski urodzaju sezonowych „hitów” dziwnym zbiegiem okoliczności grono na samym szczycie pozostaje od lat dość hermetyczne i niezmienne. I właśnie z tegoż nad wyraz ekskluzywnego grona na potrzeby niniejszej recenzji pozwoliliśmy sobie wyłuskać wielce szacownego jubilata, który w ramach obchodów 35-lecia działalności postanowił wprowadzić na rynek dwa niezwykle intrygujące przewody – interkonekt Crown Princess i głośnikowy Crown Prince – oba z oczywistym dopiskiem 35 Anniversary. Jak nietrudno się domyślić, chociażby po królewskiej nomenklaturze, mowa o holenderskim Siltechu, którego to ww. przewody znalazły się w naszej redakcji za sprawą krakowsko – warszawskiego Nautilusa.

Jeśli mnie pamięć nie myli seria Crown 35 Anniversary pierwszy raz oficjalnie światło dzienne ujrzała podczas zeszłorocznego monachijskiego High Endu. Nie ukrywam, iż fakt ten początkowo umknął naszej uwadze, gdyż w natłoku wrażeń, spotkań i odsłuchów o tego typu gafy nietrudno. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż zamiast próbować wyciągać jakiekolwiek i przy okazji obarczone zarówno zmęczeniem, jak i dalekimi od ideału warunkami lokalowymi, wnioski możemy teraz, już bez pośpiechu, jak i we w pełni kontrolowanym otoczeniu, organoleptycznie sprawdzić, co tak naprawdę w najnowszym holenderskim srebrze „piszczy”. A zgodnie z deklaracjami producenta piszczeć powinno sporo, bo oparte na monokrystalicznym srebrze jubileuszowe modele z jednej strony są ukoronowaniem trzydziestopięcioletniego doświadczenia, a z drugiej stanowią swoisty pomost pomiędzy popularną linią Classic Anniversary a okupującymi podium ultra high-endowymi „Koronami” (Empress Crown, Empress Double Crown i Triple Crown). Mamy zatem niezwykle atrakcyjną pod względem ergonomii wiotkość, jaką pamiętam z nomen omen świetnych Classic 770 a jednocześnie wkład materiałowy zarezerwowany do tej pory wyłącznie dla koronowanych głów.
Zapowiada się ciekawie? Śmiem twierdzić, że tak, tym bardziej, iż poprzeczkę oczekiwań podnoszą już same opakowania w jakich tytułowa parka jest oferowana. Od razu uprzedzę, żebyście się Państwo nie spodziewali nie wiadomo czego w stylu kosztownych skórzanych neseserów w stylu tych, w jakich dostarczane są Triple Crowny, ale granatowe książko-podobne pudła w jakich spoczywają jubileuszowe „druty” też za banalne i sztampowe uznać nie sposób. Jeśli ktoś jeszcze nie miał przyjemności ich poznania, to odsyłam do unboxingu a co do samej zawartości owych etui, to interkonekty zakonfekcjonowano najwyższej klasy wtykami Oyaide XLR Focus 1 o pinach wykonanych z brązu fosforowego pokrytych 1,5 μm warstwą srebra i 0,3 μm rodu. Nie mniej biżuteryjnie prezentują się ich korpusy z chromowanego mosiądzu, oraz masywne, ozdobne mufy przyozdobione jubileuszowymi logotypami i jak to zwykle u Siltecha bywa numerami seryjnymi. Design obu modeli udało się utrzymać w niewymuszonej elegancji i jedwabiście połyskujące elementy konfekcyjno-konstrukcyjne zrównoważono ciemnogranatowymi nylonowymi koszulkami chroniącymi same przewody.

Przechodząc do walorów brzmieniowych dzisiejszych bohaterów już na wstępie chciałbym rozprawić się z niezwykle krzywdzącym i zarazem z gruntu nieprawdziwym stereotypem głoszącym jakoby srebro grało sucho, cienko i ostro. Bynajmniej nie przeczę, że i na takie przypadki można natrafić, lecz powyższe kalumnie dotyczą li tylko przewodów wykonanych z kolokwialnie mówiąc podłej jakości surowca i przez jednostki niemające najczęściej pojęcia o co w Hi-Fi, o High-Endzie nawet nie wspominając, tak naprawdę chodzi. Nie wystarczy bowiem nabyć kilku metrów „militarnych” srebrnych przewodów w teflonie, przyodziać je w pstrokate koszulki i zakonfekcjonować przypadkowymi wtykami i dorobić do tego odpowiednio barwny podkład marketingowy, bo coś takiego nawet po „kriogenizacji” w domowej zamrażarce pewnego poziomu przeskoczyć szans nie ma. W nieco innej, przynajmniej jeśli chodzi o gościnne występy w naszych – redakcyjnych systemach, sytuacji znalazł się duet Crown Princess i Prince 35 Anniversary, który to chcąc nie chcąc musiał zmierzyć się ze wspomnieniami po Triple Crownach. A to, jak sami Państwo się domyślacie wcale nie taka łatwa sprawa. Całe szczęście 35-ki nie próbują udawać starszego rodzeństwa i mierząc siły na zamiary, grają tak, jak domniemywam zaplanował ich konstruktor – sam Edwin Rijnveld. Nie mając zatem tej potęgi co 3 Korony bynajmniej nie limitują dynamiki i to nawet na tak spektakularnym repertuarze jak ścieżka dźwiękowa „Aquaman” autorstwa Ruperta Gregson-Williamsa. Nie mamy zatem typowego dla części, szczególnie tej zza oceanu, audiofilskiego okablowania efektu „Wow” i powiększania dosłownie wszystkiego począwszy od źródeł pozornych a na rozmiarach sceny skończywszy, lecz Siltechy trzymając się faktów wolały przekazywać spektakl muzyczny w rzeczywistej skali. Uwalniały, wyswabadzały dynamikę, lecz jej nie „pompowały”.  Będąc solidnie usadowionymi na basowym postumencie i wysyconej średnicy jednocześnie podkreślały przestrzenność dźwięku i aurę pogłosową pomieszczeń, w jakich dokonywano nagrań, ale też nie próbowały dorabiać jej tam, gdzie de facto jej nie było. Dzięki temu zarejestrowany w uznawanym za jedno z „najcichszych” studiów Europy, belgijskim Galaxy materiał „Ferdinando Fischer: From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna zabrzmiał diametralnie inaczej, w sposób niezwykle skupiony, intymny i zawieszony w nieprzeniknionej, atłasowej czerni od pełnego pogłosów i dźwiękowych refleksów krążących gdzieś pod kamiennym sklepieniem Opactwa Noirlac naszego dyżurnego „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda. Niby obie pozycje reprezentują dość zbliżony do siebie nurt muzyki dawnej, lecz podejście do sposobu realizacji, będące w obu przypadkach na iście mistrzowskim poziomie stawia je w na całkowicie przeciwległych krańcach skali. Co ciekawe, o ile nie sposób w tym momencie stwierdzić, które jest lepsze, to o ile z chęcią posłuchałbym lutni Huberta Hoffmanna w klasycznym, sakralnym wnętrzu, to już Godarda z ferajną w nieco hermetycznym belgijskim studiu już niekoniecznie. Za to sama precyzja, z jaką reprodukowane były partie instrumentów strunowych i to niezależnie od okoliczności wypadała wręcz wybornie.
Jeśli zaś chodzi o zdecydowanie mniej wymuskane i przy okazji u większości wyrafinowanych audiofilów, o Szanownych Kolegach po piórze nawet nie wspominając, budzące nieukrywaną odrazę cięższe klimaty, to … biorąc pod uwagę firmowe zamiłowanie Siltechów do rozdzielczości i braku jakiegokolwiek zawoalowania najwyższych składowych można byłoby mieć pewne, acz w pełni uzasadnione obawy. Tymczasem nawet iście wybuchowa mieszanka elektroniki i ostrego, skandynawskiego łojenia pod postacią albumu „HELIX” formacji Amaranthe, czy nawet cięższego – thrashowego „Lilith” kalifornijskiego Butcher Babies nie powodowała, przynajmniej u mnie niedosytu. Holenderskim przewodom udało się bowiem zachować świetną dynamikę, wgląd w nagranie, konieczną przy tego typie muzyki nieraz chropawą i iście zwierzęcą agresję a jednocześnie nie sposób było doszukać się w przekazie jakiejkolwiek granulacji czy szklistej ofensywności. Z niezwykłym pietyzmem oddana została różnorodność podstawy basowej. Nawet przy najbardziej szaleńczych blastach, podwójnych stopach i unisono z basem nic się nie zlewało, nie nakładało na siebie, bądź nie chowało za większymi elementami. Krótko mówiąc czysta i to krystalicznie czysta, iście atomowa moc płynąca srebrnymi arteriami.
Z premedytacją przez cały czas używałem liczby mnogiej, gdyż zarówno Princess, jak i Prince wykazywały dokładnie takie same cechy brzmieniowe, więc rozdzielnie testu na opis jednego i drugiego byłoby niczym innym jak sztucznym nabijaniem wierszówki. A przecież nie po to bierzemy z Jackiem najprzeróżniejsze urządzenia i akcesoria na redakcyjny tapet, by zarówno w trakcie odsłuchów, jak i po ich zakończeniu ordynarnie lać wodę.

Mając na koncie kontakt z dość szerokim wachlarzem wyrobów Siltecha i patrząc na dotychczasowe odsłuchy z perspektywy czasu, śmiem twierdzić, iż to właśnie Crown Princess i Prince 35 Anniversary reprezentują najbardziej korzystną dla końcowego odbiorcy relację pomiędzy oferowaną jakością brzmienia a może nie najniższą, lecz jeszcze całkiem akceptowalną, jak na high-endowe realia, ceną. Warto również mieć na uwadze, że mowa o limitowanej edycji jubileuszowej, której więcej na „sklepowych półkach” raczej się nie uświadczy, czyli tak na dobrą sprawę zakup tytułowych Siltechów w pewnym sensie należy traktować jako inwestycję nie tylko natury stricte audiofilskiej, lecz również kolekcjonerskiej.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2; Luna Cables Rouge USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasiilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

To, że pochodzący z Holandii producent okablowania audio Siltech, według wielu audiofilów serią Triple Crown mówiąc kolokwialnie rozbił bank, czyli mocno odskoczył konkurencji, nie jest pozbawione nutki prawdy. Naturalnie w wielu przypadkach wiele zależy od konkretnego systemu, ale z licznych rozmów wiem, że aby topowe konstrukcje nie wpisały się w jakąś układankę, musi się skumulować wiele przeciwności losu. Owszem, takie również się zdarzają, jednak pomijając ten ewentualny margines porażek oficjalna wieść gminna niesie, iż bez dwóch zdań Siltech stał się wzorem do naśladowania. I nie ma znaczenia, czy ja, czy Wy, czysto hipotetycznie będziemy próbować z tym polemizować. Fakt jest faktem, że wielu uważa wspomnianą markę za the best. Po co przywołanym do tablicy Holendrom tak nieprzyzwoicie słodzę? Spokojnie, nie bez przyczyny. Mianowicie chodzi o wizytę w naszej redakcji nowej serii drutów, z której u nas pojawiły się łączówki XLR Crown Princess i głośnikowe Crown Prince w jubileuszowej wersji 35 Year Anniversary. To zaś pozwoli nam przyjrzeć się z bliska, jak daleko topowe konstrukcje Siltecha odskoczyły od zajmujących niższe szczeble w cenniku serii. Zainteresowani? Jeśli tak, nie pozostaje nic innego, jak zaprosić do lektury poniższego tekstu, o którego metalurgiczny wsad zadbał krakowsko-warszawski dystrybutor Nautilus.

Analiza budowy będącego zarzewiem tego spotkania jubileuszowego Siltecha nie będzie oferować jakiś przełomowych danych na temat ogólnego wyglądu. Niestety całość wdrożonych do tej wersji zmian typu: inny splot poszczególnych pakietów drucików, nieco inny skład użytego do ich wyprodukowania srebra, zawarte w przypominających pociski filtry, czy choćby zmiana izolatorów poszczególnych warstw srebrnych warkoczyków, ukryto pod zewnętrzną otuliną. Jedno co możemy z pewnością stwierdzić, to wygląd i kolor otulającego przewodniki z zewnątrz materiału. Ten z szerokiej palety barw wykorzystuje ciemny odcień błękitu i jest fantastycznie odbieraną przez nasz ośrodek zarządzania wizją opalizującą plecionką. Temat akcesoriów łączeniowych w stylu XLR, RCA, czy widełek i bananów dla okablowania głośnikowego w wersji do zaopiniowania Holendrzy zabezpieczyli przy pomocy szczytowej oferty japońskiego Oyaide. Jak to często w sektorze High End bywa, wszystkie kable są kierunkowe, czego odzwierciedlenie znajdziemy na wspomnianych, wykończonych w srebrnym macie baryłkach. Ale oprócz azymutu podłączania znajdziemy tam dodatkowo bardzo ważne dla potencjalnego nabywcy, bo stwierdzające oryginalność produktu, przypisane osobno dla każdego kabla, dodatkowo potwierdzone stosownym certyfikatem numery seryjne. Banał? Bynajmniej. A jeśli ktoś twierdzi inaczej, niech wpisze w wyszukiwarkę modele dzisiejszych bohaterów, a okaże się, że dostarczone do testu sztuki są mocno „przewartościowane”. Oczywiście ostatnie zdanie jest żartem, ale nie przytoczonym dla zabawy, tylko jako ostrzeżenie przed zakupem okablowanie tej i innych znanych marek z niewiadomego źródła. Wieńcząc dzieło wypuszczenia na rynek jubileuszowego wcielenia okablowania panowie z położonego najniżej w Europie landu postanowili spakować pięknie prezentujące się kolorowe węże w dodające kolejnej szczypty smaku pudełka w kształcie grubych książek. Zbędny blichtr? Ludzie, błagam. Przecież rozprawiamy o serii ponadczasowej, a ta ma być inna niż wszystkie. I nie chodzi li tylko o oferowane brzmienie, ale również wizerunkową otoczkę, co według mnie udało się zbudować w stu procentach.

Pierwsze, co po wpięciu w tor opisywanych dzisiaj drutów daje się wyartykułować, to konsekwentne hołdowanie 35-tek zjawiskowej muzykalności. Dźwięk wydaje się być przy tym nieco ciemniejszy, ale w żadnym wypadku nie możemy mówić o jego zgaszeniu. Nadal jest bogaty w alikwoty wysokich rejestrów, z tą tylko różnicą od próbującej za sprawą zbytniej jaskrawości być przebojową za wszelką cenę konkurencji, że jest dopełnieniem przekazu nastawionego na dobre wysycenie, a nie gwiazdą samą w sobie. Naturalną konsekwencją kreowania gęstego spektaklu muzycznego jest osadzenie dźwięku w masie, ale o dziwo z zachowaniem sprężystych niskich tonów. Jest moc, a przy tym krawędź, co nie pozwala na szkodliwe uśrednianie wydarzeń na wirtualnej scenie i nie oszukujmy się, jest podstawą do uzyskania ponadprzeciętnej rozdzielczości. Reasumując powyższy słowotok, nabywając jubileuszowe Siltechy mamy do czynienia z bardzo spójną, nastawioną na muzykalność, ale bogatą w informacje ofertą soniczną, na co wielu z Was z pewnością bardzo liczy. Próbując przybliżyć wynik połączenia mojego seta srebrnymi Holendrami w pierwszej kolejności przywołam sesję płytową Bałdych & Herman „The New Tradition”. Niby nuda. Przecież skrzypce i fortepian pozornie nie mają potencjału same stworzyć wciągającej wielu melomanów suity. Tymczasem sposób oddania majestatu instrumentu klawiszowego i zjawiskowej wirtuozerii skrzypiec (Adam Bałdych na tle większości podobnych mu muzyków gra zjawiskowo rozwibrowanymi pociągnięciami smyczka po strunach), plus bogactwo informacji każdego pasażu nutowego, okazały się być swoistym muzycznym narkotykiem zmuszającym nie do przesłuchania tego krążka do końca. Na drugi ogień poszła wokaliza Anny Marii Jopek w kompilacji „Ulotne”. Wynik? Cóż, Pani Ania zawsze lekko podkręca rozmach świeżości (czytaj napowietrzenia) swoich projektów płytowych, a mimo to, dzięki sznytowi grania holenderskich węży, w założeniach nostalgiczna opowieść nic a nic nie straciła na duchowości. Było soczyście, ze swobodą i niezbędną dla tego typu twórczości nutą intymności, czyli wynik na miarę oczekiwań artystki. Na finał starcia z pochodzącym z rejonów europejskich depresji pomysłem na dźwięk postanowiłem zmierzyć się z czymś cięższym. W rolach głównych była folkowo-damsko-męska wokaliza, rockowe instrumentarium i metalowa ekspresja, czyli znany z moich tekstów Percival Schuttenbach „Svansevit”. Jeśli znacie, to wiecie, ale jeśli nie, to informuję, iż w tym przypadku zderzamy się z szaleństwem w każdym aspekcie muzycznym. Tutaj piekielne tempo prezentuje każdy punkt programu. Od wokali rodem z ludowych przyśpiewek, po przypisane dla muzyki metalowej nie tylko mocno energetyczne, ale również wściekle szybkie uderzenia muzycznego składu. Mówiąc wprost, muzyka nie daje nam szans na odpoczynek. A jeśli tak, to wyobraźcie sobie, co byłoby w momencie braku odpowiedniej rozdzielczości przekazu. To byłaby przysłowiowa w złym tego słowa znaczeniu ściana bliżej nieokreślonego dźwięku. A przecież nie o to w muzyce, bez względu na jej nurt chodzi. Owszem, kiedy wymaga tego materiał, mamy dostać kopa, ale w innym przypadku powinniśmy zostać zaproszonymi do kościoła na pięknie zaśpiewane religijne pieśni. Ale za każdym razem, owoc pracy systemu audio mam być odzwierciedleniem zapisanych na srebrnym krążku nut, a nie daleką od prawdy wariacją według czy to urządzeń, czy użytego do ich połączenia okablowania. Na szczęście konstruktorzy Siltecha wiedzą, jak połączyć muzykalność z rozdzielczością i nawet ze starcia z tak ekstremalną muzą za sprawą serii okablowania na 35-cio lecie istnienia marki potrafili wyjść z tarczą.

Jak widać, znajdująca się gdzieś w środku cennika jubileuszowa seria kabli Siltech’a ma wiele cech topowych Triple Crown”ów. Naturalnie wszystko adekwatnie do ceny jest mniej zjawiskowe. Jednak zderzając dzisiaj opisywany zestaw z potencjalną konkurencją jestem przekonany, że wywołani do tablicy interlokutorzy będą musieli się sporo napocić, aby sprostać bardzo wysoko zawieszonej przez Holendrów poprzeczce pod względem jakości generowanego dźwięku. Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie: „Do jakiego potencjalnego zestawu pasują bohaterowie dzisiejszego testu?”. Odpowiedziałbym, że prawie do każdego, gdyż jedynym mogącym mieć ewentualne problemy, będzie tylko zagubiony w poszukiwaniu zbytniego wysycenia orędownik źle interpretowanej muzykalności. Wszystkie inne pokażą Wam, jak powinna brzmieć prawdziwa muzyka. I nie ma znaczenia, czy układanka jest neutralna, czy już w pakiecie startowym lekko zagęszczona. Jeśli w żadnym z przywołanych przypadków nie przekroczyliście cienkiej linii zdroworozsądkowego spojrzenia na tak zwaną eufonię, lub jej siłowe unikanie, holenderska rodzina książęca z pewnością odwdzięczy się Wam pięknym dźwiękiem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Ceny
Siltech Crown Princess 35 Anniversary 2 x 1m: 14 900 PLN (SST Connect, Neutrik XLR), 16 900 PLN (Oyaide XLR Focus 1)
Siltech Crown Prince 35 Anniversary: 49 900 PLN / 2 x 2.5 m, 59 900 PLN / 2 x 3 m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiovector R8 Arettè

Link do zapowiedzi: Audiovector R 8 Arreté

Opinia 1

Wpisując w wyszukiwarkę na naszej stronie nazwę tytułowej marki – Audiovector – okazuje się, iż na przestrzeni kilku lat z jej ofertą mieliśmy już kilka fajnych epizodów. Co ważne, każdy następny był pewnego rodzaju krokiem nie tylko cenowym, ale również jakościowym ku szczytowi jej osiągnięć. I gdy tak co jakiś czas przyglądaliśmy się kolejnym inkarnacjom będących ich głównym nurtem działalności kolumn, nagle okazało się, że wreszcie przyszedł czas na coś zjawiskowego. Tak, prawie doszliśmy do przysłowiowej mety. Co to oznacza? Ano to, że wszystko najlepsze co na przestrzeni kilku lat w stojących niżej w hierarchii konstrukcjach mieliśmy okazję poznać, teraz powinniśmy otrzymać z nawiązką. Dlaczego z nawiązką? Przecież to elementarz, czyli im wyżej, tym powinno być nie tylko drożej, ale w pierwszej kolejności lepiej. Zatem czy wspomniana analogia potwierdziła się w realnym zderzeniu z naszymi oczekiwaniami? Chwila, chwila. Zanim przejdę do przelewania swoich wrażeń na klawiaturę, dodam, iż w tym odcinku testowym daniem głównym będą kolumny zajmujące drugie miejsce na pudle oferty, czyli model Audiovector R8 Arettè, które ze sporym wysiłkiem logistycznym (obie kolumny pakowane są w jedną wielką skrzynię) dostarczył do redakcji cieszyński Voice.

Jak można się spodziewać, konstrukcje ocierające się o szczyt możliwości danego producenta są tworem, który zazwyczaj wymyka się jakimkolwiek ograniczeniom. W takim przypadku cel jest jeden, dać klientowi maximum jakości dźwięku, nie zapominając przy tym o fantastycznej aparycji. I gdy druga część poprzedniego zdania zależy li tylko od zdolności artystycznych designera, to już jego początek z racji oddania jak największego realizmu generowanego przez kolumny dźwięku, zazwyczaj nadmuchuje skrzynki do problematycznych dla sporej grupy audiofilów rozmiarów. I takim też tropem kroczą opisywane R8-i Arettè. Nie są może jakoś szaleńczo gigantyczne, ale dość duże, a przy tym spełniając wymagania najbardziej wymagających estetów za sprawą fortepianowego połysku wyszukanego forniru fantastycznie wykończone. Ich obudowy są dość wąskie, co przekłada się na przyjemną dla oka smukłość. Mogące pochwalić się egzotycznym słojem boczne ścianki płynnym łukiem schodzą się ku wieńczącej ich plecy, wykonanej w technice szczotkowanego metalu, wentylowanej na kilku wysokościach kształtce. Ale co ciekawe, owe bloki poprzecznych nacięć nie są tylko wymyślnymi maskownicami dla otworów wentylacyjnych poszczególnych sekcji głośników. Jako ciekawostkę zdradzę, że drugi panel od góry skrywa dodatkowy, promieniujący do tyłu przetwornik średniotonowy, co znakomicie wspomaga budowanie wirtualnego świata w domenie głębokości. Przybliżając temat przetworników, te idąc za informacjami producenta są najnowszym, wykorzystującym carbon opracowaniem Audiovectora. Jak myślicie? Ile przetworników użyto do wytworzenia świata muzyki? Pewnie Was zaskoczę, ale licząc tylny, oprócz czterech osadzonych na metalowej nakładce frontu (jeden wysokotonowy i trzy średniaki) w służbie niskich częstotliwości znajdziemy jeszcze dwa woofery pracujące w układzie izobarycznym. Jeden widzimy, gdyż promieniując w podłogę siedzi w dolnej ściance, zaś drugi ukryto wewnątrz skrzynki. Jak zdradzają fotografie, omawiane R8-ki posadowiono na zmyślnie użebrowanych, a przez to umożliwiających bezproblemową pracę basowca cokołach. Ale to nie wszystkie pomysły na dobry dźwięk tego modelu. W wersji testowej (opcja za dopłatą) konstruktorzy zaaplikowali dodatkowo opracowany przez firmę eliminujący mogące się przedostać do generowanego zniekształcenia, system uziemienia znajdującego się wewnątrz kolumny układu elektrycznego. Realizujemy go za pomocą dostarczonego w komplecie kabla. Z jednej strony jest to zwykły wtyk sieciowy (podłączamy go do listwy zasilającej), a z drugiej pojedyncze banany po jednym dla każdej kolumny. Czy to działa, z pewnością wspomnę w stosownym akapicie. Powoli zbliżając się do końca części opisowej dodam, iż zestaw startowy oferuje niezbędne do połączenia podwojonych terminali zwory i stabilizujące całość konstrukcji na podłożu wkręcane kolce.

Moment aplikacji w mój tor rzeczonych zespołów głośnikowych generował sporą dawkę niewiadomych. Duże kolumny, głośnik niskotonowy walczy z podłogą, a do tego gwizdek ze stajni AMT na słusznej wysokości. Czyli reasumując, stawiałem w pokoju zbiór problemów mogących zniweczyć pokładane w kolumnach oczekiwania. Jednak muszę przyznać, iż nie były to typowe, czyli pozbawione jakichkolwiek pozytywnych symptomów apokaliptyczne przemyślenia. Przecież dotychczasowe przygody testowe pokazywały, że Duńczycy wiedzą, co robią, to dlaczego teraz mieliby się potknąć. I wiecie co? Gdy system przeszedł stosowną akomodację, czas pokazał, jak przysłowiowe wielkie oczy miał nurtujący mój ośrodek myślenia strach. Powiem więcej. Wszystkie stawiane w pierwszym zdaniu tego akapitu niuanse spowodowały, że muzyka brzmiała zjawiskowo swobodnie. Do tego bardzo równo. Począwszy od solidnego, ale dobrze kontrolowanego basu, przez przyjemną w odbiorze gęstą średnicę, po o dziwo oferujące bogaty pakiet informacji, ale bez wyskakiwania przed szereg wysokie tony, kolumny bez najmniejszych problemów radziły sobie z najbardziej wysublimowanym materiałem muzycznym. Dlaczego na początek wspominam o wymagającej muzie? To przecież proste. Dla wielkich paczek z baterią głośników buńczuczne nurty typu metal, elektronika, czy free-jazz są naturalnym środowiskiem. Schody zazwyczaj zaczynają się, gdy w napędzie CD wyląduje płyta stawiająca na przekaz duchowy. Zbyt ekspresyjnie zagrany materiał nie przekaże zamierzeń Claudio Monteverdiego, czy jemu podobnych kompozytorów. A chyba nie od dzisiaj wiadomo, iż przynależność do segmentu High End wymaga, aby dany komponent radził sobie w pełnym spektrum muzycznym. I takie standardy radzenia sobie z każdym materiałem były wpisane w portfolio ocenianych Dunek. Chcąc to dogłębnie zweryfikować, miting testowy rozpocząłem od wysokiego „C”, czyli zarejestrowanych w klasztorze w aranżacji Jordi Savalla pieśni do Sybilli „El Cant De La Sibil-La”. To jest majstersztyk realizacyjny, a mimo to Audiovectory nie miały z nim żadnych problemów. Dosłownie hektary głębi z fenomenalnie wizualizowanymi na posadzce kościoła artystami. Do tego idealne oddanie współpracy generowanego wydarzeniami sonicznymi, fantastycznie niesionego przez ściany i sufit echa. Nic, tylko usiąść wygodnie w fotelu i zatopić się w kontemplacji nad zrealizowaną w przewidzianym do takiego materiału muzycznego uduchowioną muzyką, czemu przyznając się bez bicia z niekłamaną przyjemnością się oddałem. Kolejne starcie podobnie do muzyki dawnej, miało na celu sprawdzenie, jak nasze bohaterki poradzą sobie z wokalizą. Jednak w tym przypadku nie były to bliskie niewinności aniołów głosy sopranistek, tylko zmęczone życiem gardło blues-mena. A jakże, na opiniotwórczy tapet wskoczył James Cotton z Joe Luisem Walkerem i Charlie Haden’em w kompilacji „Deep In The Blues”. Efekt? Bardzo ciekawy. Pewnie nie uwierzycie, ale według mnie spokojnie spełniające wymogi panien dworu Dunki jak na dłoni pokazały, jak pełne przygód życie zniszczyło generator fonii frontmena. Pełna soczystości, z dobitnym pokazaniem najdrobniejszych cech mimiki twarzy opowieść, nie pozwoliła mi wyjąc tego krążka aż do momentu powrotu soczewki lasera w stan spoczynku. Ale nie tylko wokalista miał swoje pięć wspaniałych minut. Przez cały czas wyśmienicie współtworzyli z nim ten spektakl inni muzycy. Czy to gitara, kontrabas, czy choćby gościnny fortepian, wszystkie źródła dźwięku potrafiły pokazać, że gdy trzeba są majestatyczne (fortepian), by w innym punkcie tego samego utworu wydobyć z nagrania najdrobniejsze szarpnięcie palcem o strunę (gitara i kontrabas). Niemożliwe? Zapewniam, że jak najbardziej. I tak mięła kolejna, będąca wodą na młyn R8-ek płyta. Na koniec przyszedł czas zmierzyć się z czystym szaleństwem. Ale nie tylko w domenie poziomu głośności, lecz także szybkości narastania kolejnych akordów. I takim to sposobem swój udział w ocenie możliwości oddania zamierzeń artystów zaliczyła nieistniejąca już polska grupa Contemporary Noise Quintet z płytą „Pig Inside The Gentleman”. Myślicie, że skandynawski pomysł na kolumny głośnikowe miał z tym jakikolwiek problem? Już o tym wspominałem, że nie. To była jazda bez trzymanki, czyli wykreowana z rozmachem ściana dźwięku. Ale nie bliżej nieokreślonych nut, tylko wyartykułowanych w najdrobniejszych szczegółach każdego instrumentalnym zapisów na pięciolinii. A zapewniam, ten materiał w kwestii natężenia informacji momentami jest nieobliczalny, a mimo to, wrodzona u naszych bohaterek swoboda prezentacji muzyki pozwoliła mi na bezproblemowe wyodrębnienie każdego, dosłownie każdego instrumentalnego pasażu. A zapewniam, to potrafią tylko nieliczni.
Na koniec dwa zdania o zasygnalizowanym w poprzednim akapicie patencie Audiovectora, czyli systemie Freedom® – układzie eliminującym potencjalne zniekształcenia dźwięku. Przyznam szczerze, że mimo, iż jestem otwarty na wszelkiego rodzaju pomysły na poprawę jakości słuchanej muzyki, to próba włączania i wyłączania tego rozwiązania była obciążona nutką niedowierzania. Jednak jak się okazało, po raz kolejny panowie inżynierowie pokazali, iż nie rzucają słów na wiatr, gdyż efektem korzystania z eliminatora szumów było pogłębienie wirtualnej sceny połączone w większą rozdzielczością i wysyceniem średnicy. Dlatego też z przyjemnością potwierdzam informacje producenta, że to bardzo pozytywnie wpływa na przekaz muzyczny.

Jak wynika z powyższego wywodu, zastanawiając się nad tytułowym modelem kolumn Audiovector R8 Arettè nie musimy kierować się ich słabymi punktami. Dostajemy bardzo równo grające konstrukcje, co praktycznie oddala możliwość ewentualnej porażki sonicznej. Naturalnie, chcąc delikatnie skierować ich brzmienie w hołubiony przez siebie sznyt grania, bez problemów, czy to elektroniką, czy okablowaniem jesteśmy w stanie to zrobić. Skąd to wiem? Doskonale obrazują to fotografie. Miałem do dyspozycji dwa systemy. Jeden mój, a drugi marki AVM. I nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował sprawdzić, co wyniknie w sytuacji zmiany dawcy sygnału. Jak zatem wypadły? Za każdym razem nieco inaczej, ale w obydwu przypadkach z zarezerwowanym dla najlepszych wynikiem. Japończycy pokazali nieco więcej blasku, zaś Niemcy postawili na dodatkowe wysycenie. Ale i pierwszy i drugi sparing ani na moment nie zachwiał moimi podniesionymi podczas tego testu wnioskami. Dlatego też, jeśli jesteście na etapie zmiany kolumn, piękne Dunki są obowiązkowym punktem potencjalnej listy odsłuchowej.

Jacek Pazio

Opinia 2

Zakładam, iż większość z Państwa, nawet nie władając językiem naszych zachodnich sąsiadów, wielokrotnie zetknęła się z powiedzeniem „Langsam, langsam aber sicher”, czyli „powoli, ale pewnie”, co niejako wydaje się całkiem niezłym pomysłem na poznawanie wyrobów konkretnych marek. Uważam bowiem, że jeśli mamy ku temu szansę, to zdecydowanie rozsądniej jest piąć się po szczeblach kolejnych stopni zaawansowania technologicznego i przy okazji cennika, by finalnie dostąpić zaszczytu obcowania z flagowcem, aniżeli startować od ww. topu a potem kierować się w dół. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie dopuszczali odstępstw od powyższej zasady wynikających bądź to z nadarzającej się okazji pozyskania czegoś poza kolejnością (Avantgarde Acoustic Trio), bądź też samego portfolio, gdzie nasze – redakcyjne kryteria spełnia jedynie najwyższy model, jak to miało miejsce np. w przypadku Marantza SA-10. Niemniej jednak, o ile to tylko możliwe, wolimy się wspinać, aniżeli schodzić ze szczytu i świadomie godzić się na większe, lub mniejsze kompromisy, cały czas mając w pamięci co potrafi starsze rodzeństwo. Idealnym przykładem opisanej powyżej metodologii jest historia naszych kontaktów z marką Audiovector, gdzie zaczynaliśmy od filigranowych SR3 Signature, potem na warsztat wzięliśmy SR6 Avantgarde Arreté, w międzyczasie pobawiliśmy się trochę okablowaniem Avantgarde Arreté, by wreszcie, po blisko trzech latach, wdrapać się niemalże na sam szczyt i zostać dopieszczonymi przez Voice’a – dystrybutora marki, drugimi od góry R8 Arettè. Niemalże, gdyż na tronie niepodzielnie królują, ponad półtorametrowe i wycenione na bagatela niemalże 800 000 PLN majestatyczne R11 Arettè.

Jak już zdążyliśmy podczas relacji z unboxingu pokazać 8-ki dostarczane są w solidnej drewnianej skrzyni, co biorąc pod uwagę ich firmowy status i cenę jest zupełnie naturalne. Pewną niedogodnością natury logistycznej jest jednak fakt, iż w owej skrzyni znajdziemy nie jedną, ważącą akceptowalne 70 kg kolumnę, lecz parę, więc waga takiej „paczuszki” robi się nieco absorbująca. Całe szczęście po zakupie tytułowych Audiovectorów o proces dostawy i aplikacji w docelowym miejscu z pewnością zadba dystrybutor, więc nie powinniście Państwo zaprzątać tym drobiazgiem swojej uwagi a ja wspominam o nim w wypadku, gdyby kogoś naszła ochota zostać audiofilską odmianą „Zosi samosi”. Same kolumny prezentują się za to obłędnie. Perfekcyjnie położona i pokryta kilkunastoma wypolerowanymi na iście fortepianowy połysk warstwami lakieru okleina z Włoskiego Orzecha Czeczotowatego idealnie kontrastuje z aluminiowymi elementami konstrukcyjnymi nadając całości wyjątkowy industrialno-rustykalny charakter. Umieszczone na ścianie przedniej przetworniki przymocowano do masywnego płata szczotkowanego aluminium i patrząc od góry do dyspozycji otrzymujemy firmowy przetwornik wysokotonowy AMT i imponującą baterię trzech opalizujących dystyngowaną czernią 6,5” mid-wooferów o kanapkowych membranach z krzyżowo tkanych włókien węglowych (aramidowych) przekładanych żywicą syntetyczną. To tyle jeśli chodzi o to, co widać na pierwszy rzut nieuzbrojonego oka. Wystarczy jednak zerknąć na spód masywnego cokołu, by odkryć, że w podłogę „dmucha” kolejny – tym razem 8” basowiec. To jednak nie wszystko, gdyż zapoznając się firmowymi materiałami bardzo szybko natrafimy na informację, iż za reprodukcję najniższych tonów odpowiada nie jeden, lecz dwa przetworniki w układzie izobarycznym. Drugiego, tym razem 6” basowca jednak nie sposób namierzyć, gdyż pracuje on wewnątrz obudowy. Przy odrobinie dobrej woli można za to pomiędzy poprzecznymi nacięciami masywnego, półokrągłego profilu pełniącego rolę szczątkowej ścianki zbiegających się ku tyłowi korpusów, kolejny 4” i co ciekawe szerokopasmowy driver umieszczony na wysokości górnego mid-woofera. Ciekawe, gdyż w większości przypadków na „plecach” kolumn producenci zazwyczaj umieszczają przetworniki wysokotonowe, nieco rzadziej basowe/membrany bierne a tu proszę -fullrange. Przy okazji warto wspomnieć, że Audiovector nie zaklina rzeczywistości, tylko otwarcie przyznaje, iż wykorzystywane przez nich przetworniki są projektowane przez nich, lecz już ręcznie wykonywane na zamówienie przez również duńskiego Scan-Speaka.
Summa summarum mamy po siedem przetworników w blisko 150 cm. kolumnach. Niezłe wyzwanie tak pod względem elektrycznym, jak i akustyczno – konstrukcyjnym. Najwidoczniej jednak ekipa Audiovectora wiedziała, co robi, gdyż całą powyższą wesołą gromadkę zespoliła w czterodrożny układ o wielce przyjaznej skuteczności 92,5 dB, 8 Ω impedancji znamionowej i częstotliwościach podziału wynoszących 100, 250 i 3000 Hz. Oczywistym jest też, że nie sposób byłoby tego dokonać bez odpowiedniego odseparowania poszczególnych sekcji od siebie. I tak 109 litrów przestrzeni wewnętrznej zagospodarowano tak, że wysokotonowiec otrzymał 5 litrów a średniotonowce 13. Nie zapomniano też o sztywności całej konstrukcji w związku z tym ściany wykonano z giętych płyt HDF. Zamiast jednak zastosować pojedyncze płyty, co biorąc pod uwagę dostępne grubości płyt HDF, które są znacznie cieńsze aniżeli bardziej popularny i zarazem tańszy MDF, zdecydowano się na firmowy sandwich składający się z dwunastu (!!!) sprasowanych ze sobą 2 mm warstw HDF, do tego dochodzą wewnętrzne wzmocnienia i dość oszczędnie, z rozwagą umieszczono posiadający nad wyraz szeroki obszar tłumienia materiał Nanopore. Całość okablowano poddanymi procesowi kriogenizacji asymetrycznymi przewodami miedzianymi o czystości 7N.
Jakby tego było mało wystarczy tylko zerknąć na szyld z podwójnymi terminalami głośnikowymi, by bardzo szybko dojść do wniosku, iż oprócz samych przyłączy dedykowanych przewodom dostarczającym sygnał audio jest tam coś jeszcze. Mowa oczywiście o autorskim, mającym na celu eliminację wszelakich zniekształceń systemie Freedom®. W telegraficznym skrócie zasada działania polega na „wyeksportowaniu” poza kolumnę – poprzez stworzony w tym celu układ uziemiający, zniekształceń indukujących się w trakcie pracy przetworników. Aby poznać jego dobrodziejstwa wraz z kolumnami otrzymaliśmy, dostępne jako opcja, stosowne poddane procesowi kriogenizacji, miedziane przewody o czystości 7N zakończone z jednej strony bananowymi wtykami, które należy wpiąć w stosowny terminal a z drugiej, wspólną dla obu kanałów wtyczką zasilającą Schuko, którą z kolei należy podłączyć pod listwę/gniazdo ścienne. Tuż obok gniazda umieszczono hebelkowy przełącznik aktywujący ww. system. Dzięki temu bez grzebania za szafką, możemy całkowicie bezinwazyjnie jednym, znaczy się dwoma (w końcu mamy dwie kolumny), kliknięciami włączyć, bądź wyłączyć system Freedom® i na własne uszy przekonać się o jego przydatności.
Nie da się też nie zauważyć iż kolumny spoczywają na zamontowanych na stała masywnych aluminiowych cokołach, w które należy oczywiście wkręcić znajdujące się na wyposażeniu kalce a o właściwe rozpraszanie ciśnienia generowanego przez umieszczony na dolnej ściance woofer zadbają stosowne nacięcia.

Po wstępnej akomodacji i wygrzaniu, które zbiegły się w czasie z równoległymi testami systemu w skład którego weszła topowa, dzielona amplifikacja niemieckiego AVM-a pod postacią przedwzmacniacza Ovation PA 8.2 i należącej do tej samej linii stereofonicznej końcówki mocy SA 8.2 nie omieszkaliśmy, z czystej ciekawości sprawdzić jak powyższa „dzielonka” zachowa się w towarzystwie eleganckich Dunek i … dziwnym zbiegiem okoliczności był to mariaż na tyle udany, iż jakby sumiennie policzyć godziny pracy poszczególnych kombinacji, to śmiem twierdzić iż to właśnie AVM-y z Audiovectorami grały dłużej aniżeli nasz dyżurny duet Robert Koda & Reimyo. Powód takiego stanu rzeczy, żeby nie było niedomówień, wyjawię już na wstępie. Otóż R8 Arettè okazały się na tyle transparentne a zarazem rozdzielcze, iż z naszym, wykazującym podobne cechy setem całość bez popadania w prosektoryjną analityczność okazała się szalenie angażująca a zarazem równie surowa nie tyle dla reszty toru, któremu jakby nie patrzeć niczego nie brakowało, co prezentowanych nagrań. O ile bowiem takie perełki jak „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersen, czy „Tartini Secondo Natura” tria Tormod Dalen, Hans Knut Sveen, Sigurd Imsen potrafiły wprawić nas w iście niemy zachwyt, o tyle bardziej komercyjne i nieporównanie niechlujnej zrealizowane krążki okazały się boleśnie od owego zachwytu odległe. I wcale nie musiałem sięgać po jakieś zionące siarką i piekielnymi fetorami pozycje w stylu „I Loved You at Your Darkest” Behemotha, gdyż nawet hard rockowy „Vicious” Halestorm zabrzmiał tak, jakbyśmy mieli słuchać go za karę i to karę, którą wypadałoby nałożyć na ekipę za płaskim i męczącym dźwiękiem tego krążka stojącą.
O dziwo wrodzone, nabyte, bądź osiągnięte ciężką pracą umowne „mankamenty” natury wokalnej do jakich można zaliczyć „chrypkę” dżentelmenów pokroju Keitha Richardsa („Crosseyed Heart”), czy też Marka Dyjaka („Dyjak/Gintrowski”) wypadła wprost fenomenalnie i z intensywnością zarezerwowana praktycznie wyłącznie dla garstki szczęśliwców mogących usłyszeć ich na żywo, bądź siedzących za szybą podczas sesji nagraniowej. To po prostu była naga prawda a ta jak nie od dziś wiadomo, nie zawsze jest piękna i atrakcyjna. Po kilku takich sesjach stało się jasnym, iż Audiovectory hołdują nomen omen słusznej zasadzie, iż ich zadaniem jest jedynie reprodukować a nie interpretować dostarczane im sygnały i jednocześnie jak najskuteczniej znikać w torze, w jakim przyjdzie im grać. O ile bowiem za ideał wzmacniacza zwykło się uważać przysłowiowy drut ze wzmocnieniem, to śmiało można uznać, iż R8-ki są tego pojęcia kolumnowym odpowiednikiem. Ot kolumny o chyba najbardziej liniowej charakterystyce z jakimi przyszło nam się zmierzyć w redakcyjnym oktagonie.
Czemuż zatem liczba roboczogodzin przesłuchanych na redakcyjnym secie okazała się mniejsza niż czas spędzony z tytułowymi Dunkami napędzanymi niemieckim duetem? Cóż, nie będę ukrywał, iż pomimo odejścia od dopiero co wychwalanej transparentności odczuwalny zastrzyk wysycenia średnicy i dosaturowania przekazu znacząco poszerzył spektrum moich muzycznych poszukiwań. Nie będę przecież ani Państwa, ani przy okazji siebie oszukiwał, że liczy się tylko bezwzględna prawdomówność i każdorazowe walenie prosto w oczy tego, co się o wszystkim myśli. W końcu zarówno Wy, jak i ja doskonale wiemy, jak nagrane zostały co poniektóre płyty w naszych kolekcjach i mając do nich nieukrywaną słabość oraz sentyment niespecjalnie chciałbym każdorazowo przy ich włączeniu otrzymywać cios w stylu przekazu „muzyka może i świetna, ale realizacja spie@#%&a koncertowo”. Dlatego też z pełną świadomością konsekwencji sięgnąłem po gęściej i nieco ciemniej grającą elektronikę. O spadek rozdzielczości się nie bałem, bo przynajmniej z SA8.2 znam się od lat a drobny zastrzyk endorfin w finalnym brzmieniu systemu sprawił, że bez najmniejszych oporów mogłem żonglować ulubionym repertuarem. Zanim jednak odpłynąłem w mroki deathu i thrashu nie omieszkałem oddać się błogiej kontemplacji przy kojąco swingujących dźwiękach słodkiego brzmienia „Somethin’ Else” Cannonballa Adderley’ego i „Blue Train” Johna Coltrane’a, gdzie perlistość blach nad wyraz harmonijnie uzupełniała partie dęciaków a sekcja rytmiczna nie pozwalała spokojnie usiedzieć w miejscu. Na najwyższe noty zasługiwała również precyzja ogniskowania źródeł pozornych a gdy przed mikrofonem stawała przedstawicielka płci pięknej, to robił się naprawdę zjawiskowo. I wcale nie mam na myśli cukierkowych ulepków i plastikowych gwiazdek, lecz szorstkie, niemalże garażowe bluesowe klimaty w stylu „Cry No More” Danielle Nicole, gdzie szarpiąca struny basu dziewczyna stoi na wyciągnięcie ręki i śpiewa praktycznie tylko dla nas o tym, co leży jej na sercu.

Osobny akapit należy się autorskiemu systemowi Freedom®, który o dziwo nie występuje nawet we flagowych 11-ach a w 8-kach jak najbardziej jest i bardzo dobrze, że jest, bo przynajmniej na moje ucho robi fenomenalną robotę. Dwa kliknięcia ustawiające dedykowane hebelki ku dołowi i … R8 Arettè dostają niesamowitego „kopa” pod względem organiczności, przestrzenności i co mogłoby wydawać się dość dyskusyjne również rozdzielczości. Proszę jednak pamiętać, iż mówimy o rozdzielczości a nie detaliczności, czy analityczności, które w większości przypadków wypadałoby rozpatrywać w kategoriach cech o wydźwięku pejoratywnym. Tymczasem rozdzielczość daje bezapelacyjnie lepszy wgląd w nagranie a jednocześnie nie dokonuje swoistego demontażu muzycznego dzieła na poszczególne dźwięki. To tak jakbyśmy z obrazu o pozornie wysokiej rozdzielczości przechodzili na 4, bądź nawet 8K przy jednoczesnym zmniejszaniu wielkości pikseli i zwiększaniu ich zagęszczania. Minimalizujemy tym samym wszelakie granulacje, zwiększamy płynność przechodzenia pomiędzy poszczególnymi półtonami i coraz bardziej zbliżamy się do tego, co znamy z w pełni namacalnego świata rzeczywistego. Nie ma przy tym mowy o jakiejkolwiek, nawet śladowej przesadzie, poprawianiu dnia codziennego za pomocą psychotropów i innych używek. O nie, tu nie chodzi o nic innego, jak o usunięcie z tego co słyszymy pasożytniczych artefaktów. To taki swoisty kondycjoner, tylko kondycjoner działający nie na początku toru audio a na jego końcu. I najlepsze – pomimo najszczerszych chęci i przesłuchania najprzeróżniejszych gatunków muzycznych i lepszych bądź gorszych realizacji, ani razu nie doszedłem do wniosku, że warto byłoby Freedom® dezaktywować, a nawet jeśli z czystej ciekawości to robiłem, czym prędzej wracałem do właściwego trybu pracy. W naturze ludzkiej bowiem leży to, że szybko się do dobrego przyzwyczajamy i jedynie jednostki o zapędach masochistycznych lubują się w sprawianiu sobie nazwijmy to delikatnie dyskomfortu, a Freedom® ewidentnie robi dobrze i samym Audiovectorom i niejako przy okazji nam.

Audiovectory R8 Arettè to niewątpliwie wielce łakomy, czysto high-endowy, kąsek dla wszystkich tych, którzy ceniąc sobie wzornicze wyrafinowanie nie mają najmniejszego zamiaru spuszczać z tonu jeśli chodzi o klasę brzmienia. Mamy zatem do czynienia z kolumnami mogącymi z powodzeniem stać się ozdobą nawet najbardziej wymuskanego salonu a jednocześnie obiektem westchnień i niemalże kultu złotouchych domowników. Pomimo swojego technologicznego zaawansowania i nad wyraz rozbudowanej baterii przetworników oferują dźwięk szalenie koherentny a jednocześnie na tyle transparentny, że finalne brzmienie naszego systemu z łatwością możemy modelować wpiętymi w tor przed kolumnami komponentami. Aha, i jeszcze jedno. Niby Freedom® oferowany jest jako dodatkowo płatna opcja, ale świadoma rezygnacja z jego dobrodziejstw przypomina zachowanie krnąbrnego przedszkolaka, który „na złość mamie próbuje odmrozić sobie uszy”. Niby można, tylko po co. Jeśli jednak nie jesteście Państwo do końca do ww. rozwiązania przekonani, to nawet podczas wstępnego odsłuchu poproście kogoś o jego aktywację i sami oceńcie, a potem spróbujcie sobie udowodnić, że nie warto. Życzę powodzenia.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, AVM OVATION PA8.2
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, AVM OVATION SA8.2
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Voice
Cena: 230 000 PLN

Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: (– 6dB) 22 Hz–52 kHz
Skuteczność: (8 Ω) 92,5 dB
Impedancja nominalna: 8 Ω
Moc: 500 W
Punkty podziału zwrotnicy: 100/250/3000 Hz
Okleina: naturalny fornir Orzech włoski
Wymiary (W x S x G): 145×21,8×47 cm
Waga: 69.8 kg (szt.)