Monthly Archives: luty 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

Siltech Classic Legend 880i & 880L

Link do zapowiedzi: Siltech Classic Legend 880

Opinia 1

Kiedy niemalże na półmetku ubiegłorocznych wakacji dotarła do nas informacja o powolnym wygaszaniu dostępności cieszącej się w pełni zasłużoną popularnością i nieposzlakowaną opinią serii Classic Anniversary, której stuknęło wtenczas 13 lat, ciężko zachodziliśmy w głowę kto przy zdrowych zmysłach zarzyna kurę znoszącą złote jaja. Skoro coś się sprzedaje, rynek cały czas owe coś chłonie jak przysłowiowa gąbka, to jaki sens inwestować w coś nowego, co niewątpliwie trzeba będzie od nowa promować i niejako budować jego „markę” może nie tyle od zera, co od pewnego punktu, który Classic Anniversary przekroczyły pewnie dekadę wcześniej, jeśli nie lepiej. Wszystko jednak wskazuje na to, że ktoś w Niderlandach jednak odrobił pracę domową, przynajmniej z marketingu, i już na starcie nową „ofertę środka” przewrotnie ochrzcił … Classic Legend. Z jednej strony to dość odważne posunięcie, gdyż jak coś może być legendą, skoro jeszcze nie zdążyło na swoje konto zapracować, lecz z drugiej trudno Siltecha nie uznać za markę na swój sposób może nie tyle legendarną, co nad wyraz mocno zakorzenioną w starym dobrym High-Endzie, gdzie boska, mityczna i podkreślająca ekstremalność rozwiązań nomenklatura jest na porządku dziennym i nikt z tego powodu nie rozdziera szat i nie podnosi larum. Ponadto patrząc już chłodnym okiem na ową zmianę warty śmiało możemy uznać, iż nie jest to żadna rewolucja a w pełni naturalna ewolucja polegająca na zastąpieniu modeli z serii 330, 550 i 770 ich udoskonalonymi odpowiednikami 380, 680 i 880. A skoro ostatnimi czasy mieliśmy niewątpliwą przyjemność komplementować jubileuszowe wydanie pary książęcej, czyli Crown Princess & Prince 35 Anniversary, to ekipa Nautilusa – dystrybutora marki, nie chcąc narażać nas na zbyt duży szok wynikający z obniżenia półki zaproponowała przyjrzenie i przysłuchanie się przedstawicielom topowego typoszeregu, czyli 880-kom reprezentowanym przez interkonekty 880i (RCA, XLR) i przewody głośnikowe 880L, na co bez chwili wahania ochoczo przystaliśmy.

Co prawda Siltech w swych materiałach dość jasno daje do zrozumienia, że Classic Legend to oferta tzw. środka, czyli już nie „budżetowa” jak Explorer, lecz i zdecydowanie mniej drenująca kieszenie od Royal Signature, o Triple Crown nawet nie wspominając. Jednak już od progu, czyli od pierwszego kontaktu – od samych, widocznych w sesji unboxingowej pudeł, bo na pewno nie pudełek, w jakich dostarczane są Classic Legend trudno pozbyć się wrażenia, że to ewidentnie wysoka półka. Oczywiście do opasłych tomów jubileuszowych – 35 Year Anniversary, edycji Crown Princess & Crown Prince i skórzanych neseserów 3 koron jeszcze nieco brakuje, jednak cytując klasyka i tak jest „jakby luksusowo”. Przechodząc do konkretów, w wyściełanych przyciętą na wymiar sztywną gąbką pudłach otrzymujemy obleczone charakterystycznymi ciemnogranatowymi koszulkami niezbyt grube przewody z firmowymi satynowymi aluminiowymi splitterami. Ich obecność spełnia jednak nie tylko walor estetyczno – informacyjny (umieszczono na nich wskazówki dotyczące kierunkowości, numery seryjne, oznaczenie modelu i firmowe logotypy), lecz również pełnią funkcje elektryczne i mechaniczne. Ponadto to właśnie w nich następuje redukcja średnicy i przejście ze wspomnianego peszla na zabezpieczone błękitnymi termokurczkami końcowe odcinki ułatwiające aplikację przewodów w gniazdach.
Wyróżnikiem naszych dzisiejszych bohaterów od egzystującego już w niderlandzkim portfolio rodzeństwa są nowe srebrno-złote hybrydowe przewodniki o symbolu G9, w których mikroszczeliny pomiędzy kryształami srebra wypełnione zostały złotem. W roli potrójnej izolacji wykorzystano zarówno popularny Teflon, jak i termoplastyczny, organiczny polimer PEEK. Z kolei ekran zapożyczono z królewskiej serii Crown. W wyniku powyższych działań Classic Legend na tle swoich protoplastów mogą pochwalić się aż 2.5-krotnie lepszymi parametrami elektrycznymi i 1.5-krotnie większą izolacyjnością, a dla odbiorców niekoniecznie zainteresowanych niewiele mówiącymi im parametrami istotny powinien być fakt, iż pełnię swoich możliwości Legendy osiągają pełnię swoich możliwości już po około 100 godzinach pracy. Za swoiste novum wypada również uznać nowy sposób weryfikacji oryginalności zakupionych przewodów, gdyż oprócz laserowo naniesionych numerów seryjnych zostały wyposażone w niewielkie skórzane „breloczki” z wszytymi chipami, co dość jednoznacznie wskazuje na ostrą walkę z zalewającymi rynek mniej bądź bardziej ordynarnymi podróbkami.

Przechodząc do części poświęconej walorom sonicznym naszych dzisiejszych bohaterów na pierwszy ogień pozwolę sobie wziąć interkonekty i w dodatku sprowadzić je niemalże do wspólnego mianownika. Niemalże, bowiem jak już wielokrotnie nadmieniałem akurat w moim systemie lepiej sprawdzają się XLR-y, więc pomimo najszczerszych chęci mając przewody z tej samej serii tak w konfekcji RCA, jak i XLR niejako z automatu zawsze sięgać będę po te drugie, gdyż właśnie z nimi słychać u mnie nie tylko więcej, ale i lepiej. Niemniej jednak doskonale zdaję sobie sprawę, iż część odbiorców, czy to z technicznych, czy „światopoglądowych”, czy po prostu oczywistych – wynikających z lepszego wpasowania w system, względów woli jednak RCA. Jeśli zatem mamy obie łączówki z tego samego rozdania, zbudowane z takich samych przewodników i różniące się jedynie dodatkowym przebiegiem/konfekcją to śmiało możemy założyć, że grają tak samo a ewentualne różnice wynikają z preferencji/możliwości współpracującej z nimi elektroniki. A tytułowe łączówki Siltecha grają zaskakująco podobnie zarówno do wspominanych Crown Princess 35 Anniversary, co ze stoickim spokojem możemy uznać za dość oczywiste, jak i … Acrolinków 7N-A2070 Leggenda, co już takie oczywiste nie jest. Oczywiście chodzi o pierwsze i dość zgrubne wrażenie, gdyż po dłuższym zaznajomieniu z tematem i przysłowiowym podzieleniu włosa na czworo okazuje się, że zgodnie z zasadą mówiącą, że im dalej w las, tym więcej drzew, chyba, że dany areał dotknął kataklizm dewastacji w ramach „Lex Szyszko”, różnice pomiędzy wspomnianą konkurencją a przedmiotem dzisiejszej epistoły są. Jednak kluczowe jest to, że wszystkie ww. łączówki operują w bardzo zbliżonej do siebie estetyce opartej na niezwykle zaraźliwej motoryce, świetnej rozdzielczości i braku limitowania dynamiki w możliwie szerokopasmowym ujęciu. Chodzi bowiem o to, że SCL (Siltech Classic Legend) niczego nie powiększając i niczego nie rozdmuchując starają się raczej zapewnić pełną przepustowość arterii a więc nie limitować, nie degradować jednocześnie niczego nie interpretując, czy poprawiając. Chociaż z jednym małym wyjątkiem, którym jest … wyższy bas, gdzie delikatnie, bo delikatnie niewielki zastrzyk energii, przynajmniej na moje ucho się pojawia. Przykładowo na suchym, chrupkim i dość lekkim „Inhuman Rampage” DragonForce pojawiło się przyjemne dociążenie i bas, który choć nie schodził jakoś specjalnie niżej, to przynajmniej nabrał wielce pożądanego body. Całe szczęście tam, gdzie go nie brakuje, czyli np. na „Black Market Enlightenment” Antimatter owych kilka Dżuli więcej niewiele zmienia, co najwyżej powodując mocniejsze kopnięcie przy szarpnięciu struny gitary basowej, czy partiach perkusji. Jednak właśnie powyższe wydawnictwo pokazało jak nisko SCL potrafi „zejść” i jak świetnie radzi sobie z kontrolą i rozdzielczością reprodukowanego pasma. Nie było mowy o pogrubieniu konturów, uśrednieniu, czy zastąpieniu zróżnicowania onirycznymi i impresjonistycznymi plamami.
Choć Siltechy zdążyły mnie przyzwyczaić, że o górę pasma, przynajmniej od poziomu „starych” 770-ek, nie powinienem się martwić, to 880-ki są w pewnym sensie reprezentantami nowej jakości, a tak po prawdzie bardzo wyraźnym łącznikiem pomiędzy jeszcze cywilnymi seriami i pułapem gdzie zaczynają rządzić Royalsi. Oprócz bowiem wspomnianej, idącej ramię w ramię z ze zbliżoną do światła szybkością, rozdzielczości w tym wydaniu SCL mogą pochwalić się również zaskakującym, delikatnie muśniętym nutką słodyczy wyrafinowaniem. Od razu zaznaczę, że poprzednia inkarnacja, czyli wspomniane 770-ki dalekie były od jej braku, jednak nasi dzisiejsi bohaterowie nawet na szaleńczych gitarowych pasażach i niemiłosiernie katowanych blachach nie zapominają o tym, że w ich srebrnych żyłach „płynie” również złoto, które niejako zapobiega zbytniej analityczności i obniżeniu temperatury przekazu.
Skoro już kilkukrotnie przewijał się temat niemalże firmowej rozdzielczości, to pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o równie wysokich ocenach na jakie zasługują tytułowe łączówki za wgląd w nagranie, precyzję lokalizacji poszczególnych muzyków i zarazem naturalność oddania przestrzeni w jakiej się poruszają. Nawet na niezwykle niespiesznym i utkanym z delikatnych, misternie splatających się melodii albumie „Adela” tria Aleksander Dębicz, Łukasz Kuropaczewski, Jakub Józef Orliński każde muśnięcie strun gitary, każde uderzenie w klawisz fortepianu jest swoistym mikro wybuchem o pełnym spektrum dynamiki przy jednoczesnym zachowaniu właściwych wykorzystanemu instrumentarium gabarytów, gdzie wzajemne interakcje nie zaburzają definicji ich odrębnych bytów.
Dołożenie do interkonektów dedykowanych im przewodów głośnikowych niewiele zmienia, co … szalenie cieszy, gdyż jest nader jasnym sygnałem wskazujących na ich neutralność. Mamy zatem tę samą swobodę i rozdzielczość, delikatnie tonizującą srebrną rześkość góry złotą nutkę słodyczy, lecz tym razem producent zadbał o większą liniowość przekazu, eliminując wspomniany zastrzyk energetyczny na basie. Dzięki temu uniknął swoistej kumulacji a tym samym zapobiegł ewentualnemu zaburzeniu równowagi tonalnej. Zarówno w duecie z łączówkami, jak i podczas solowych występów niderlandzkie głośnikowce oferują wyborną swobodę, dbałość o porządek na scenie i świetnie zachowaną gradację planów. Nie zamazują tego, co dzieje się w drugim, czy trzecim rzędzie, nie upraszczają wielkich składów, lecz też nie próbują bawić się w przesadną detaliczność, czy też z iście neurochirurgiczną precyzją godną trybów demonstracyjnych wielkoekranowych telewizorów oddawać najbardziej misterny splot wełny z jakiej została utkana marynarka klarnecisty, czy też dmącego tuż obok w waltornię sąsiada. Dyżurna ścieżka dźwiękowa z „Gladiatora” zabrzmiała z właściwą sobie potęgą, tutti wgniatały w fotel i co nader istotne SCL udało się zachować ich pełną naturalność. Już wyjaśniam o co chodzi. Pomijając mocno krzywdzące stereotypy i oparte na zazwyczaj traumatycznych przeżyciach doświadczenia ze srebrnymi przewodami wykonanymi z pośledniej jakości i/lub nieumiejętnie zaaplikowanych materiałów o odchudzaniu i wyostrzaniu dźwięku przez srebrne druty tutaj nie ma mowy. Podobnie jak o sztucznym konturowaniu ataku, który tak, jak ma to miejsce w naturze ma zdecydowanie bardziej krągłą definicję. Przecież ani bęben wielki nie „strzela” jak łamana, wysuszona na wiór drewniana szczapa, a instrumenty blaszane dęte oprócz właściwej im, natywnej „blaszaności” nie grają samym konturem, lecz przede wszystkim body i nawet flet piccolo, choć niewątpliwie przenikliwy w swej naturze, to de facto sporo ma w sobie słodyczy. I to wszystko Siltechy spinają w spójną i nad wyraz naturalną całość.

W ramach krótkiego podsumowania pozwolę sobie na pewną, niekoniecznie będącą na rękę tak producentowi, jak i dystrybutorom opinię. Otóż Siltech Classic Legend 880i & 880L charakteryzują się bodajże najkorzystniejszą relacją pomiędzy jakością i ceną w niderlandzkim portfolio. Oczywiście Royalsi oferują o wiele więcej, jednak za owe więcej trzeba słono dopłacić, co w większości przypadków znacznie studzi początkowy zapał nabywców. A 880-ki nie czując absolutnie żadnego respektu przed wyżej usytuowanym w hierarchii rodzeństwem grają z rodziną książęcą (Crown Princess & Prince 35 Anniversary) jak równy z równym.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak wiadomo, naturalną koleją rzeczy każdego wycinka naszego codziennego życia jest rozwój technologiczny. To zaś sprawia, że po pewnym czasie nawet najlepsze produkty chcąc nadążyć za wymogami nowych czasów, muszą przejść swoisty lifting. Naturalnie nie jest to jednoznaczne z marną jakością protoplastów, bowiem nadal w swojej klasie są znakomite, tylko jest skutkiem zmieniających się oczekiwań potencjalnych użytkowników. Podobny stan odnosi się również do naszego podwórka audio, co znakomicie pokazuje będąca clou spotkania, pochodząca z Niderlandów marka Siltech. W teorii jest na tyle rozpoznawalna i popularna, że mogłaby usiąść na laurach i kolokwialnie mówiąc, bezproblemowo odcinać biznesowe kupony na bazie starych produktów, a mimo to nie chcąc wypaść poza konkurencyjną burtę, konsekwentnie wdraża nowe pomysły techniczne. I żeby nie być gołosłownym, przywołam jako przykład dostarczony do naszej redakcji przez Nautilusa odnowiony zestaw okablowania niegdyś znakomicie odbieranej przez użytkowników serii Classic Anniversary. Serii, z której na dobry początek na recenzencki tapet trafiły topowe modele w specyfikacji 880i (RCA i XLR) oraz 880L (głośnikowy).

Idąc za informacjami producenta, w kwestii użytych materiałów rzeczona linia bazuje na odpowiednim stopie (G9) srebra i złota. Jednak nie jako budulec wrzucony do jednego kotła tworząc bliżej nieokreślone połączeni obydwu metali szlachetnych, tylko dzięki odpowiedniej technologii złoto ma za zadanie wypełnić mikropęknięcia w strukturze srebra. A to nie koniec ważnych informacji, bowiem w tym modelu w kwestii izolacji skręconej koncentrycznie pary przewodników posłużono się patentami z najwyższej serii Triple Crown. Mianowicie w celach zapewnienia sygnałowi niskich zniekształceń i maksymalnej dynamiki zastosowano połączenie tworzyw Dupont Teflon oraz PEEK. To zaś sprawia, że nowe modele serii 800 znacznie przewyższają poprzedników nie tylko w jakości oferowanego dźwięku, ale również we wszelkiego rodzaju pomiarach technicznych. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, jak to Siltech zdążył nas przyzwyczaić, mamy do czynienia z zastosowanymi na przebiegu każdego kabla dwoma baryłkami jako nie tylko reduktorami średnicy, ale również pełniącymi funkcje elektryczne i antyrezonansowe. Jeśli chodzi o kwestię terminacji dostarczonego okablowania, temat głośnikowych rozwiązano na bazie firmowych widełek, zaś sygnałowych w oparciu o wtyki RCA i XLR japońskiej marki Oyaide. Tak prezentujące się produkty spakowano w wyściełane profilowaną gąbką i opatrzone stosownymi certyfikatami błękitne, prostopadłościenne, kartonowe pudełka.

Gdy wpinałem w system omawiany zestaw okablowania, pierwszym cisnącym się na myśl oczekiwaniem było potwierdzenie mocno zaznaczanej w odezwie producenta rozdzielczości prezentacji. Jednak odbierane nie jako otwieranie się dźwięku, czyli podniesienie jego tonacji, tylko oczyszczenie go ze szkodliwych zniekształceń. Jak to wypadło? Bardzo dobrze. Co prawda przekaz na tle posiadanego na co dzień zestawu był minimalnie lżejszy w środku pasma, jednak dół dzięki oferowanej pod pełną kontrolą energii, okazał się wręcz fenomenalnym, zaś górny zakres wulkanem nieskażonych niechcianymi artefaktami typu nadpobudliwość i szorstkość, lotnych informacji. Co ciekawe, mimo nieograniczonej swobody, całość prezentacji podana była w estetyce ewidentnie odczuwalnej, ale w żadnym wypadku nieszkodliwej plastyki. Nie jakiejś monotonnej papki, tylko przy wyraźnym zaznaczeniu krawędzi dźwięku i niczym nieograniczanym oddechu jego projekcji, często fajnie, acz nieinwazyjnej gładkości łagodzącej obyczaje. Bez jakiegokolwiek sztucznego ocieplania przekazu, tylko z oczekiwaną nutą kultury. Czy to oznacza, że środek na tle reszty zakresów był słabszy? Nic z tych rzeczy. Był idealnym oddaniem zamierzeń konstruktorów, bowiem wspomniana mniejsza waga oznaczała jedynie inne zaangażowanie okablowania z nasycanie świata muzyki. Nadal oferowała dobre body, z tą tylko różnicą, że bez presji na estetykę stylu rubensowskiego, który mógłby zaburzyć jej odpowiedni timing.
Z tego też powodu przez cały czas testu nie zauważyłem najmniejszych problemów w oddaniu prawdy o każdego gatunku muzycznego. Ta krocząca drogą sakralnej magii w stylu interpretacji zapisów okresu Baroku spod znaku Jordi Savalla, znakomicie okazywała nie tylko jej mistycyzm, ale dodatkowo realia kubatury podczas nagrywania tego typu wydarzeń. Mistycyzm karmił się wspominaną plastyką i nadal dobrze wyważoną średnicą, zaś wszelkie akustyczne artefakty zyskiwały dzięki dobrej rozdzielczości wysokich tonów. Podobnie sprawy miały się z wszelkimi odmianami jazz-u i wokalistyki. Nienachalna gładkość wespół z dobrą wagą przekazu nie tylko fajnie kolorowały raz instrumentalne, a raz „gardłowe” opowieści, ale pozwalały im również prawie bez końca, ze świetną artykulacją każdej nuty majestatycznie wybrzmiewać. Oczywiście nie inaczej było z mocnym graniem grup rockowych i wyczynową elektroniką, bowiem rockmenów wspierała energia przekazu, zaś cyfrowe nurty może nie zyskiwały, ale dzięki umiejętnemu dozowaniu ogólnej plastyki nic a nic nie traciły na wyrazistości. Owszem, gdybym miał być do bólu szczery, nie mogę nie wspomnieć, iż te ostatnie dwa style muzyczne w swej karierze kilka razy miałem szansę słyszeć w manierze innej, bardziej dosadnej ekspresji. Niestety nie tylko w dobrej, ale również w złej odsłonie. Pierwszą, zazwyczaj opartą o tańsze, ale czasem również bardzo zbliżone pułapu cenowego naszych bohaterów kable, cechowała bardziej szorstka, bo okraszona pakietem zniekształceń niezbyt przyjemna maniera nachalności – to gorsza strona. Natomiast drugą, bardzo rzadką – na bazie znacznie droższego, a przez to bardziej wyrafinowanego jakościowo zestawu kabli, zauważalnie większa nie tylko swoboda, ale także wyrazistość w zaznaczeniu dosłownie każdego niuansu muzyki – mowa o dobrej stronie. Co to oznacza? To banalnie proste. Z powyższego wywodu jasno wynika, że konkurencji ciężko będzie uzyskać jakość testowanego Siltecha nawet za porównywalne pieniądze. Naturalnie lepiej da się zawsze, tylko jakim kosztem? Wspominany przeze mnie jako przykładowo lepszy zestaw, to używany obecnie tandem za ponad 100 tys złotych. Dlatego chcąc być wiarygodnym w przywoływaniu tego typu wzorców, użyłem frazy „bardzo rzadko”. I nie po to by pokazać, jaki ze mnie Kozak, tylko aby oddać oferowaną przez serię Legend 880 zjawiskową jakość grania.

Gdy przyszedł czas na puentę tego testowego rozdania, na wstępie wieńczącego spotkanie akapitu zdradzę, iż kabel sygnałowy XLR Siltech Classic Legend 880i nie opuścił mojego zestawu. Powód? Jak pisałem. Najnowsza odsłona tej serii Siltecha oferuje nie tylko zaskakującą rozdzielczość, ale przy okazji projekcji mocnego, w pełni kontrolowanego basu oraz swobodnie wybrzmiewających wysokich rejestrów, nadal pokazując dobre osadzoną w barwie średnicę, unika jej sztucznego pompowania. Wpięcie tego kabla w tor powoduje złapanie przez system często poszukiwanego luzu. Jednak odbieranego nie jako rozjaśnienie prezentacji, tylko nadanie jej pozbawionej otyłości nieprzewidywalności wprost przekładającej się na tętnienie życiem. Tyle i aż tyle. Czy opiniowany Siltech może zaczarować każdego? Fakt, nie jest tani. Jednak lojalnie ostrzegam. Już dawno nie słyszałem przewodu tak dobrze skorelowanego w domenie cena/jakość. To zaś sprawia, że nawet przypadkowy kontakt może być brzemienny w skutkach. Ja w każdym bądź razie w pozytywnym tego słowa znaczeniu poległem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Nautilus
Producent: Siltech
Ceny:
Siltech Classic Legend 880i (SST RCA/Oyaide XLR): 17 590 PLN/1,25m
Siltech Classic Legend 880L (konfekcja widłami SSP 005): 37 490 PLN/2 x 2,5m; 41 790 PLN / 2 x 3m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Korbowód „Lived Like Kings”

Jeśli chodzi o muzykę, to zabawa w skojarzenia geograficzne wydaje się dość prosta. Mówisz Australia, myślisz AC/DC, INXS, Midnight Oil. Mówisz Liverpool – myślisz The Beatles. Mówisz Mysłowice – myślisz Myslowitz i niby wszystko się zgadza, jednak w owych Mysłowicach działa i to od 1991 r. również nieco mniej znany szerszej publiczności projekt … Korbowód. Ok, ok, już widzę oczyma wyobraźni te protesty, że przecież to „legendarna” kapela, jednak o ile lokalnego fenomenu nie wykluczam, to gdyby nie dzisiejsza recenzja pewnie dalej żyłbym w błogiej nieświadomości. Z drugiej strony niby nic w tym dziwnego, gdyż cieszących się nawet nie tyle lokalną, co po prostu ograniczoną do ściśle określonej niszy kapel jest tysiące, a biorąc pod uwagę ponad 4,5mln populację zamieszkującą obszar metropolitalny Mysłowic też jest komu chwycić za gitarę, mikrofon, czy pałki. Skoro jednak w nasze ręce wpadł jeszcze pachnący tłocznią, wzbogacony o srebrny krążek z remixami, winyl „Lived Like Kings” wspomnianego Korbowodu nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Państwa na spotkanie z jak to zgrabnie ujął na antenie Radia Wnet Tomasz Wybranowski „miksem electro-dub ambientu, niezależnego rocka ze szczyptą transowych jazzowych harmonii.”

Od razu na wstępie powtórzę, że zabierając się za odsłuch o tytułowej formacji nie wiedziałem absolutnie nic, włącznie ze świadomością jej istnienia. Ot tak, po prostu. Skoro jednak skontaktował się z nami ich basista i zarazem producent – Leszek Mitman z pytaniem, czy z okazji winylowej reedycji (wyszedł na CD i pojawił się w serwisach streamingowych 8 czerwca 2020) ich piątego w karierze krążka „Lived Like Kings” nie widzieliśmy żadnych przeciwwskazań, by takową wolę wyrazić. Zanim jednak skupię się na muzycznej zawartości, nie sposób pominąć walorów wizualnych, gdyż już sam projekt okładki, za którym stoi zaprzyjaźniona z zespołem Marta Kosek, łapie za oko. Dwa usytuowane naprzeciwko siebie profile twarzy z daleka mogą przypominać motyla, bądź znane z testów psychologiczno – psychiatrycznych mazaje mające badanym z czymś się kojarzyć. Z ciekawostek, które gdzieś tam mi mignęły podczas internetowego szperactwa warto również wspomnieć, iż winyl, tak jak i srebrny krążek, wydany został przez Korbowód własnym sumptem – przez powołaną przez nich do życia wytwórnię Heliolux w nakładzie 333 sztuk.
Jednak ad rem, bowiem kiedy tylko dotarł do mnie zaskakująco pomarańczowy krążek czym prędzej umieściłem go na talerzu „zemsty hydraulika”, czyli słoweńskiej Kuzmy i coś mi od razu zaczęło mi nie pasować. Otóż już wielokrotnie przy mniej, bądź bardziej obszernych wzmiankach o rodzimych formacjach próbujących swoich sił w języku Shakespeare’a jednym z najczęściej formułowanych zarzutów jest właśnie kulejący angielski (vide męki Łukasza Szuby na „Fiasco” Romana Odoja). A tutaj jest rewelacyjnie! Szybki rzut oka na „listę płac” i wszystko jasne. Trudno, żeby nie było jak należy, skoro za wokale i teksty odpowiada … pochodzący z Waterford Irlandczyk – David O’Sullivan nader swobodnie operujący swym głosem w estetyce pomiędzy Davidem Bowie a Davidem Byrnem, których jak domniemywam nikomu przedstawiać nie trzeba. Całkiem niedawno z podobnego rozwiązania skorzystał Michał Łapaj z Riverside, który do swojego solowego projektu – albumu „Are You There” zaprosił znanego z Antimatter Micka Mossa. Jednak Korbowodowi daleko do minimalistycznych, jednoosobowych działań, gdyż akurat w tym przypadku mamy do czynienia z nad wyraz rozbudowanym kolektywem, którego trzon tworzą Michał Koterba (gitara) i Leszek Mitman (bas, programowanie, produkcja). O Davidzie O’Sullivanie wspominałem, więc możemy iść dalej. W składzie Korbowodu spotkamy również saksofonistę Michała Sosnę i perkusistę/klawiszowca Spacepierre (wł. Piotr Penkała) a gościnnie w nagraniu tytułowego albumu udział wzięli Aga Mali (chórki), Mateusz Parzymięso (klawisze), Dawid Broszczakowski (klawisze) i Grzegorz Bimczok (klawisze).
Charakteryzując w telegraficznym skrócie „Lived Like Kings” nie pozostaje mi nic innego jak tylko potwierdzić, iż owe bogactwo osobowe składu słychać. Muzyka przez ów kolektyw prezentowana jest bowiem gęsta, wieloplanowa i wciągająca bardziej aniżeli chodzenie po bagnach. Nie jest to jednak repertuar ani lekki, ani łatwy, ani w umowny sposób przyjemny. Dużo w niej mroku, zwątpienia i nieraz iście klaustrofobicznej ciasnoty, która w tzw. okamgnieniu potrafi przejść w dystopijne wizje pustkowi. Dla osób szukających jakiegoś punktu zaczepienia, ram w jakie mogliby wpisać to, co na „Lived Like Kings” wyczynia Korbowód pozwolę sobie podrzucić sugestie, które przynajmniej na moje ucho nader spójnie spinają się z ww. twórczością. Pierwszym i zarazem oczywistym jest Morphine (szczególnie „Cure for Pain”), następnie Massive Attack, a dla prawdziwych smakoszy Bohren & Der Club Of Gore, Bill Laswell i Badbadnotgood, gdzie moc i siła przekazu nie są oparte na szaleńczych tempach i ścianie dźwięku, lecz na powolnych, zapuszczających się niemalże w okolice doom-u melodiach i niespiesznym budowaniu u słuchaczy stanów lękowych jak w dobrym horrorze, gdzie czasem największe przerażenie budzi cisza i moment, w którym pozornie nic się nie dzieje. Niby gdzieś tam podskórnie można zauważyć melodykę sięgająca korzeni psychodelicznego rocka, ale brzmi ona tak jakby 45-kę puścić na 33 obroty (dla niezorientowanych chodzi o winyle) i dodatkowo suto podlać elektronicznym sosem spajającym całość w nienaruszalny monolit. Zespół dba jednak by nie przegrzać zbytnio atmosfery, by nie zrobiło się zbyt sennie i leniwie, więc loopy i klawisze operują głównie po chłodniejszej stronie mocy i choć na otwierającym album „Who” pojawia się ogień, to jest to raczej jego ciemna i zimna postać. Pomijając konieczność zmiany strony całość pochłania się za jednym podejściem, a po jej przesłuchaniu pierwsze oznaki uzależnienia każą ponownie podać stosowną dawkę.

Remixy to z kolei bardzo wdzięcznie wpisujący się gdzieś pomiędzy Massive Attack a twórczość Soulsavers od czasu rozpoczęcia ich współpracy z Davem Gahanem krążek. W porównaniu do LP „Lived Like Kings” jest już mniej mrocznie a bardziej klubowo, lecz nadal duszno i niepokojąco. Warstwę wokalną opartą głównie na melodeklamacjach wzmocniono iście transowo-rave’owym beatem i potężnym syntetycznym basem. Tutaj nie ma solowych występów O’Sullivana, gdyż pracujący nad materiałem producenci (Remigiusz Hadka, Blare For A, Skinny Downers, Speckled Doves, Dj Haem, Cuefx, Grzech Łojowski, Adam Celiński, L.Mitman (Lesmian) i M.Koterba (Almond Joy)) zadbali o to, by akcenty i ciężar gatunkowy zostały rozmieszczone nieco odmiennie od oryginalnego mixu. Sprzyja temu również nieco inna niż na LP kolejność utworów.

Od strony techniczno-brzmieniowej warto wspomnieć iż pomarańczowy winyl zaskakuje swoją cichością i to na takim poziomie, że przesiadając się z CD/streamu na LP i z powrotem mamy praktycznie taki sam poziom szumu tła, więc miłośnicy wszelakiej maści smażenia, szumów i trzasków muszą takowych doznań szukać dalej. Różnice obu nośników tkwią jednak gdzie indziej – w rozdzielczości. O ile bowiem LP brzmi bardziej koherentnie i bynajmniej nie chodzi mi w tym momencie o przysłowiową bułę, czy przyciętą górę pasma oraz mówiąc wprost przewalony bas, a raczej perspektywę, jaka poniekąd jest narzucana słuchaczowi. Czyli odbiór albumu jako całości – patrzenia na niego z szerszej perspektywy, by dopiero w dalszej kolejności poznawać jego niuanse i partie poszczególnych instrumentów, o tyle wersja cyfrowa może pochwalić się bardziej precyzyjną definicją źródeł pozornych i nieco lepiej zarysowanymi planami. Również „Lived Like Kings Remixed” brzmią nieco inaczej. Z racji zaakcentowania obecnej w mixie elektroniki i rozciągnięciu jej „zejścia” basu jest więcej i choć daleko mu do dominacji, to to, co robi w swych najniższych rejestrach zasługuje na bardzo wysokie noty, gdyż przy zachowaniu pełnej kontroli schodzi naprawdę piekielnie nisko. I tu mały audiofilski smaczek, gdyż jak się okazało w oby przypadkach materiał został zmiksowany na monitorach ME Geithain oraz zestawie T+A, więc mamy nader namacalny dowód, że czasem warto sięgnąć po coś, co nie tylko działa, lecz również gra tak, jak systemy bardziej wymagających aniżeli posiadacze boomboxów odbiorców.

„Lived Like Kings” Korbowodu to album (de facto albumy, choć na potrzeby niniejszej publikacji remixy pozwolę sobie potraktować jako niezobowiązujący bonus) nie dość, że zagrany na światowym poziomie, co również i na takowym wydany. W dodatku zawiera materiał niezwykle wyrafinowany i niebanalny, więc może trudno spodziewać się jego popularności w mainstreamowych rozgłośniach, jednak jeśli tylko poszukujecie Państwo muzyki niebanalnej, skłaniającej do refleksji i niosącej ze sobą coś więcej niż dwa takty mogące stanowić inspirację do popisów wokalnych przy goleniu, bądź pod prysznicem, to gorąco zachęcam do odsłuchu.

Marcin Olszewski

Lista utworów
„Lived Like Kings” LP:

Strona A
1. „Who”
2. „Exhume Yourself”
3. „Giving Back”
4. „Clean Out”
5. „Beat Me”

Strona B
1. „Lived Like Kings”
2. „Shellman”
3. „Gotta Dump”
4. „Anxiety”
5. „A Binding Contract”

„Lived Like Kings Remixed” CD
1. A Binding Contract (Lesmian Remix)
2. Clean Out (Rmq Remix)
3. Who (Blare For A Remix)
4. Gotta Dump (Skinny Downers Remix)
5. Beat Me (Speckled Doves Remix)
6. Lived Like Kings (Dj Haem Remix)
7. Anxiety (Cuefx Remix)
8. Exhume Yourself (Grzech Remix)
9. Shellman (Rad Remix)
10. Giving Back (Almond Joy Remix)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Well Tempered Lab Simplex Mk2

Link do zapowiedzi: Well Tempered Lab Simplex Mk2

To, że ostatnimi czasy brak poczciwego gramofonu na półce miłośnika muzyki najdelikatniej mówiąc jest swoistym foux pas, wiemy chyba wszyscy. Naturalnie jak w każdej dziedzinie życia zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę, jednak trend powrotu drapaka do łask jest bezsporny. Na tyle mocny, że producenci dwoją się i troją, aby spełnić najbardziej wyszukane oczekiwania. Powiem więcej. Niektórzy tak zatracili się w tym wyścigu analogowych zbrojeń, że zaprzęgają do tego technologie ocierające się o poziom produktów rodem z NASA. To źle? Oczywiście bardzo dobrze, jednak to ma swoje wady. Mam na myśli koszty finalnego produktu, których zwykły Kowalski niestety nie udźwignie. Na szczęście fraza „niektórzy” nie oznacza całej populacji konstruktorów, co znakomicie udowadnia dzisiejszy nowozelandzki bohater. I żeby było ciekawiej, jest bardzo wyrazisty, gdyż wdrożył do produkcji wydaje się, że od zawsze mający swoich zwolenników pomysł. Jaki? Już zdradzam. Otóż miło jest poinformować zainteresowanych gramofonomaniaków, iż w tym odcinku w przeciwieństwie do prześcigającej się w zastosowaniu najnowszych technologii konkurencji, zajmiemy się stosunkowo prostą w budowie szlifierką na bazie odpowiednio uformowanej ze sklejki plinty i prostego ramienia z zawieszoną na wsporniku piłką golfową pływającą w kuwecie wypełnionej odpowiednim płynem. Wolne żarty? A jeśli już, to nie ma prawa zagrać? Bynajmniej, gdyż od dawna podczas procesu testowego na bazie tak prostej konstrukcji nie miałem tyle radości ze słuchania. O kim mowa? O pochodzącej z Nowej Zelandii marce Well Tempered Lab, z portfolio której dzięki zabiegom stacjonującego we Wrocławiu dystrybutora Audio Atelier, do naszej redakcji zawitał model Simplex Mk2 wraz ze współpracującą z nim wkładką Charisma Audio Eco.

Przyglądając się budowie naszego bohatera Simplex Mk2 gołym okiem widać, że w kwestii prostoty konstrukcji byłem nader szczery. Chassis gramofonu wykonane jest z przybierającej obrys prostokąta z przyjemnie zaoblonymi krawędziami, wielowarstwowej sklejki. Co ciekawe, a od strony designu jest bardzo istotne, wszystkie niezbędne przyłączeniowo-napędowe atrybuty Simplex-a zostały umiejętnie ukryte. Odseparowany antywibracyjnie w metalowej konstrukcji, sterowany serwem silnik został zagłębiony w podstawie w lewym tylnym rogu, zaś osprzęt sterowania i karmienia silnika energią elektryczną w centralnej, a zestaw wejść RCA wraz z uziemieniem pod metalowymi osłonami w prawej części tylnej ścianki. Jeśli chodzi o łożyskowanie talerza, temat rozwiązano przy pomocy zalanej olejem kuwety z tworzącą trójkątny otwór wkładką z tworzywa sztucznego. Sam nośnik dla płyt winylowych wykonano z nieco większego w kwestii średnicy od czarnego placka, zmatowionego akrylu, na który finalnie nakładamy dostarczaną w komplecie dość grubą korkową nakładkę. Po co taki zabieg? Zapewniam, że dość istotny. Po pierwsze – silnik z pełnym zamysłem nie jest jakimś mocarzem – chodzi o minimalizację tętnień układu napędowego podczas jego pracy. A po drugie – samo przeniesienie momentu obrotowego odbywa się przy pomocy cieniutkiej, bo osiągającej średnicę 0.004 mm żyłki. I gdy skojarzymy obydwa konstrukcyjne fakty – potencjalne problemy podczas każdorazowego startu i zatrzymywania układu z uwagi na małą moc silnika i znikomą, ograniczającą przekazanie mocy z motoru na talerz, średnicę nylonowej nici, okaże się, że konstruktorowi zależało na tym, aby podczas użytkowania gramofonu płyty zmieniać w tak zwanym locie. I właśnie na to pozwala wytworzona poprzez zastosowanie grubej, o mniejszej średnicy, a przez to tworzącej odpowiedni prześwit do zdejmowania i nakładania płyty, korkowej nakładki. Rozwiązanie proste, ale bardzo skuteczne i po kilkunastu dniach zabawy stwierdzam jednoznacznie, że bardzo przyjazne i o dziwo bezpieczne w użytkowaniu. Na koniec kilka zdań o samym ramieniu. Jak wspominałem, mamy do czynienia z piłką golfową. Naturalnie została kolokwialnie mówiąc „przebita” z jednej strony pozwalającą na zamocowanie wkładki, a z drugiej zawieszenia stosownych przeciwwag do jej kalibracji, aluminiową rurkę. Sama piłeczka natomiast w celach stabilizacji układu została zatopiona w wypełnionej silikonem, okrągłej tulei i dla umożliwienia regulacji VTA podwieszona cieniutką żyłką na prostym, dającym dość łatwo się regulować wsporniku. Tak skonfigurowany bramofon usadowiono na eliminujących wibracje, gumowych, półsferycznych stopach.
Jeśli chodzi o zastosowaną w teście, naturalnie zaproponowaną i dostarczoną przez dystrybutora wkładkę, jak wspominałem w akapicie rozbiegowym, w tym przypadku mamy do czynienia ze stosunkowo niedrogim, acz zaskakująco ciekawym brzmieniowo nie tylko od strony specyfiki, ale również jakości grania produktem MC kanadyjskiej marki Charisma Audio model Eco.

Jak zaznaczałem we wstępniaku, przybliżany dzisiaj test był bardzo zaskakujący. I nie chodzi li tylko o pozytywny odbiór oferty brzmieniowej Simplex-a Mk2, ale ów odbiór w połączeniu z prostotą jego konstrukcji. To nie przebierając w słowach, wygląda jak praca wieńcząca zakończenie jakiejś szkoły technicznej – oczywiście mam na myśli pomysł na budowę tego typu urządzenia, a nie jakość wykonania, a mimo to zaproponowany sound dla sporej części obracającej się w tym przedziale cenowym konkurencji bez problemu może być pewnego rodzaju wzorcem. Spokojnie, nie mistrzostwa świata w klasie „Open”, tylko opracowania czegoś bardzo prostego, a mimo to pozwalającego wydobyć z czarnego krążka zarezerwowaną dla niego soniczną esencję. Co to oznacza?
Gdybym miał w kilku zdaniach określić sposób na muzykę według Well Tempered Lab – naturalnie w tandemie z dostarczoną wkładką Charisma Audio Eco, pierwsze co ciśnie się na klawiaturę, to podanie owego interesującego nas świata poukładanych na pięciolinii nut w przyjemnie ciemnawej projekcji. Nie zgaszonej, nie ociężałej, tylko bez zbędnego doświetlania dobrze osadzonej w barwie średnicy. Przekaz jest dosadny w dolnym zakresie, soczysty w centralnym paśmie i odpowiednio kulturalny, acz z dobrym pakietem informacji w najwyższych rejestrach, co sprawia, że ciężko jest pogodzić się z myślą spowodowanego późną porą dnia, zakończenia obcowania z muzyką. Muzyką, przez cały czas tętniącą pełnym energii, dobrze rozlokowanym na wirtualnej scenie życiem. Owszem, niewalczącą o pokazanie ekstremum poszczególnych zakresów typu przesadnie ostra krawędź, czy szaleńcza pogoń za bezkompromisowymi atakami dźwięku, ale również niezdradzającą oznak nadmiernej nadwagi. I to bez względu na zastany system. Skąd takie wnioski? Wystarczy spojrzeć na moją codzienną konfigurację, Sama w sobie jest nasycona, a mimo to zaproponowany przez dystrybutora nowozelandzko-kanadyjski tandem ani razu nie dał złapać się na szkodliwym czy to spowolnieniu, czy nadmiernej otyłości wydarzeń scenicznych. Z każdego starcia wychodził z tak zwaną tarczą. Z tym tylko istotnym aspektem, że wszelkiego rodzaju słabe realizacje zazwyczaj na takim postawieniu sprawy zyskiwały, a dobre nie stawały się niestrawnym ulepkiem.
Weźmy dla przykładu dołączone do serii zdjęć płyty tłoczone w epoce świetności winylu The Modern Jazz Quartet z muzyką Sonny’ego Rollinsa i dwóch znakomitych saksofonistów Coltrane’a z Quinichette-m. Jak można się spodziewać, z uwagi na pochodzenie ich realizacja jest bardzo dobra, a mimo tego niesione dawką dodatkowego body, jednak bez przekraczania dobrego smaku podkręcenie esencjonalności każdego ze źródeł pozornych nie tylko nie powodowało zgrzytu, ale w moim mniemaniu podkręcało efekt namacalności odbioru światowej klasy muzyków. Namacalności, bez której słuchamy tylko kolejnej płyty, a jeśli tak jak w przypadku tego testowego rozdania, takowa zostanie podniesiona do rangi zjawiska. integrujemy się z danym wydawnictwem bez jakichkolwiek ograniczeń. Nagle saksofony oprócz wyraźnego pokazania, że mamy do czynienia z drewnem stroika, zaczęły owo drewno znakomicie dozować w zależności od siły zadęcia, a nie jednostajnie karmić mnie nim na jedną modłę. A to tylko przedbiegi, bowiem podobny efekt emocji wywoływał mocny, do tego fajnie pokolorowany, jednak nieuduszony dźwięk wibrafonu. Nie wiem, czy już o tym pisałem, ale wspomniany generator dźwięku gdy jest dobrze odtworzony, potrafi mnie bezgranicznie zaczarować. Niestety słowem kluczem jest fraza „dobrze odtworzony”, z czym jak można domniemywać, nasz tandem znakomicie sobie poradził. Było dźwięcznie i soczyście, tak jak lubię.
Podobny odbiór, czyli panowanie gramofonu nad swoimi niuansami brzmieniowymi zaliczyłem w przypadku współcześnie tłoczonej, koncertowej płyty Diany Krall „Wallflower”. Jak wszystkie jej produkcje, w standardowym odtworzeniu nie ma do czego się przyczepić, a mimo tego, soczysty sznyt grania testowej konfiguracji nie spowodował nic złego. Mało tego. Dzięki temu fajnie zyskał głos artystki, przez co wywoływał u mnie większe pokłady emocji, co chyba jest głównym motorem podążania za twórczością pani Diany.
Na koniec koncertowe szaleństwo hard-rockowej grupy AC/DC „If You Want Blood You’ve Got It”. Co dobrego mogę powiedzieć o tym występie? Oczywiście tylko potwierdzić kilka linijek wcześniej wygłoszoną opinię nie tylko o braku strat, ale również w wielu przypadkach zyskach różnych produkcji płytowych. Jakość materiału jest daleka od realizacyjnego szaleństwa, dlatego płyta odtworzona na testowanym zestawieniu nie tylko pokazała, o co chodzi w gitarowych pasażach tego kojarzonego właśnie z „wiosłami” zespołu, ale znakomicie pomogła również wyraźniej zaistnieć walczącemu z instrumentalną materią wokaliście. I gdy zawsze w duchu narzekam na zbyt anorektyczny mastering tej płyty, to w przypadku ożenku z Well Tempered Lab Simlex Mk2 nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. Przypadek? Nie ma takiej opcji. To konsekwencja odpowiedniej konfiguracji sprzętowej.

Czy bazując na powyższym opisie poleciłbym naszego bohatera wszystkim wielbicielom analogu? Z uwagi na sposób prezentacji jak najbardziej. Jednak zdaję sobie sprawę z faktu posiadania przez kogoś nazbyt ociężałych zestawień, dlatego przed ewentualnym zakupem polecam z ręką na sercu określić stan stacjonującej u siebie układanki. Niestety opiniowany zestaw nie jest jakimkolwiek naprawiaczem popełnionych wcześniej błędów, tylko zgodnie z pomysłem konstruktora solidnie robi swoje. I jeśli mozolnie dobierając tor audio w gęstości prezentacji nie przekroczyliście zdrowego rozsądku – o niedowadze nie wspominając, jest duża szansa, że nawet niezobowiązujące spotkanie na własnym podwórku dla wielu z Was może okazać się czymś, czego od lat poszukiwaliście, a czy to z uwagi na znacznie wyższe koszty u konkurencji, czy też mimo usilnych prób zwyczajnie z braku organoleptycznego zderzenia, nie było dane Wam zakosztować. Nie wiem co po osobistej próbie powiecie Wy, ale ja tym jakże prostym w konstrukcji, ale skomplikowanym emocjonalnie analogowym konglomeratem jestem pozytywnie znokautowany.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Ceny:
Charisma Audio Eco: 3 990 PLN
Well Tempered Lab Simplex Mk2 z ramieniem: 11 990 PLN
Zasilacz liniowy Well Tempered DPS: 2 390 PLN (opcja)

Dane techniczne
Charisma Audio Eco – wkładka gramofonowa MC
Waga wkładki: 11 g
Korpus wkładki: aluminium
Wspornik: biała ceramika
Szlif: super eliptyczny Nude Diamond
Kąt śledzenia w pionie: 20 stopni
Cewka: cewka z czystego żelaza z miedzią OFC
Napięcie wyjściowe: 0,38 mV przy 3,54 cm/s.
Impedancja wewnętrzna: 8 omów
Pasmo przenoszenia: 20 – 20 000 Hz ± 1 dB
Balans kanałów: lepszy niż 0,5 dB
Separacja kanałów: lepsza niż 25 dB
Zgodność dynamiczna: 12 μm/mN
Zalecane obciążenie: 100 – 1000 omów
Zalecana siła nacisku / tracking force : 1,9 g ± 0,1 g
Możliwość śledzenia przy 315 Hz / 2 g: 80 uM
Zalecana masa ramienia: średnia
Okres docierania: 30 godzin

Well Tempered Lab Simplex Mk2
– Łożysko talerza „Zerowy prześwit”
– Silnik sterowany serwo z mocowaniem antywibracyjnym
– 0,004″ pas z nici poliestrowej
– W pełni wytłumione ramię z precyzyjnie wykonaną piłką golfową zawieszoną w płynie silikonowym dla optymalnego, zmiennego tłumienia
– Łatwa regulacja azymutu
– W zestawie nóżki izolacyjne
– Talerz akrylowy
– Jednowarstwowy cokół ze sklejki bałtyckiej w kolorze czarnym lub białym

  1. Soundrebels.com
  2. >

David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect English ver.

Link do zapowiedzi (en): David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect

Opinion 1

Usually, due to capability restrictions, demand and economics, many smaller companies, being just the owner or employing just a few employees, restrict their catalog to one, or maybe two products, at least in their initial stages of existence. This is understandable, as in case the endeavor misfires, the losses are, let me put it diplomatically, acceptable. But when the recognizability of the brand grows bigger, when the number of clients increases, the demand for new/higher/lower models appears, then very quickly the portfolio grows to an almost “corporate” size. You could stay in your area of comfort, and stubbornly produce only those two initial models, but you need to understand, that this becomes a kind of “one shot”, when we can persuade a certain buyer to purchase only once, and that is it. And where is then the space for brand recognition, for the slow advancement on the steps of progress and refinement? Long things short, if in the beginning a small offering makes economical and logical sense, when you plan to stay on the market for longer, you should have a drawer of ready projects for future use, when things go well. And here we are dealing with a perfect example of this, in the form of practically the work of one person, who entered this enhanced stage of his company, as after our, very nice indeed, encounter with the Ruby Ethernet cable, we got for testing another, quite polarizing product in the audiophile community, the power cord David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect.

The decision to mention the vastness, or lack thereof, of the company portfolio did not come to me by chance, as while the Wrocław based manufacturer, who does not even have a working web page, for what the owner sincerely apologises, and who’s distribution is mostly done through “whisper marketing”, it turns out, that David Laboga Custom Audio has quite a worked out catalog. And at that, one that encompasses all kinds of audio cabling, mostly in five different classes of technological advancement, with a choice between rhodium or gold plated confectioning.
Coming back at our dark product of desire, the DLCA (David Laboga Custom Audio) GR-AC-Connect, it is placed on the fourth level, counting from the bottom, or second from the top, with the DR series following it (with rhodium plated plugs), NR and QR. The top place is occupied by 3DR series. As appropriate for the silver medallist, it is supplied in an elegant, wooden box – you can see it in our unboxing session. The cable itself looks very attractive. The “snakelike”, grey-black-brown woven sheath (Viablue Stone?) supported by massive rectangular splitter boxes, which have also the function of anti-resonance isolators, with printing informing about the manufacturer, model, length and destination. The used plugs are very nicely looking 48 NCF from Furutech, coming from the Piezo Ceramic series, and the conductors are made from copper wires of different cross-section and construction. I could not get any more information about the technicalities from the manufacturer, as Mr. David is very sparse in sharing that info, being convinced, that the a product should defend itself based on sound, and the technical parameters do not say anything about its class. A nice surprise is the flexibility of the GR-AC-Connect, what is not so obvious giving its cross-section and weight. Maybe it is not really flabby, but a kind of inertia, that when placed in a certain position, it does not have the tendency of bouncing back, and it can be routed in, sometimes, very neck breaking ways. The situation is further helped by the thinner fragments, extending from the mentioned boxes to the plugs, which should allow to place our hero in any rack without too much ado.

Moving to listening, and as usual, when we do not know the history of a supplied product (and this one carried no signs of usage) I devoted the first few days to burn it in, and to try and get as much information as possible from the manufacturer about it. And while the cable reached full capacity fairly quickly, or if you like, stopped showing a tendency to make dramatic sound changes, the only information I was able to gather, is that it should fare best with big power amplifiers. This was a clear hint, that my Gargantua II would have some time off. Some quick gymnastics and the GR-AC-Connect ended up connected to the back of the 300W Bryston and … things started to become interesting. First of all, it was undisputed, that it is better than with the Acoustic Zen. Secondly, the changes for the better were in all aspects of the sound, not only in part of the key ones, and thirdly, the improvement was also to the volume of the sound, something, where the Acoustic Zen was not easily defeated. This was a clear sign, that the Polish cable must have a significant cross-section supplying the life-giving energy from the wall to the amplifier. A significant thing was, that together with the increased volume and mass of the sound generated with my system, there was no slowing down, no thickening of the contours of the lines delineating the virtual sound sources. Of course on synthetic and other material reaching down to the deepest areas of hell, in the likes of “Tina Snow” by Megan Thee Stallion, the loosening of the lowest notes was evident, but it was how this was recorded, and if this lowest bass would be kept in boundaries, then we would need to start being worried. The Laboga reached lower than the Acoustic Zen, so the bass murmurs were not only audible, but also pretty perceptible. On the much more audiophile “Khmer” by Nils Petter Molvaer, the effect of applying the Polish cable was even more readable. The precision of defining the natural instruments in space contrasted phenomenally with the synthetic, impressionistic blurs of ambient background. Interestingly, the trumpet of the leader did not lose anything of its “brass”, it was just slightly heavier and more golden in the middle of the sound spectrum it reproduces. This made it sound more mature, more noble, but still aggressive. But wait… I know this sound signature well. A quick change and … yes, precisely. A similar sound in my system is offered by the Furutech Nanoflux, with the difference being the GR-AC-Connect saturating the midrange more, what makes for example the “House of Gold & Bones, Part 2” by Stone Sour stings with more romantism, starting with the dark ballads and ending with the merciless banging and roaring of Corey Taylor. Half jokingly, half seriously one could say, that the mentioned album is seen by the Furutech from the industrial-metal perspective, while the Laboga stoner-metal perspective. Seemingly both points of view come from the same source, while the nuances allow to build a different perspective. The double kick on “Peckinpah” does maybe not have such a thin contours, but it compensates this nuance with bloody juiciness. On the other hand, the guitars in both versions, have the proper amount of “dirt” and granulation, and at the same time avoid artificial softening and becoming civilized. This should not be surprising in case of the Nanoflux, while with the GR-AC, it should be underlined and complimented, taking into account its saturating and thickening nature.
I made similar observations with classical music. The splendid „Paganini: Diabolus in Musica” by Salvatore Accardo with the London Philharmonic Orchestra sounded sweet, a bit facetiously, but indisputably splendid, as in this case, the emotional boost of the violin only improved its attractiveness, and to be clear – most virtual sources remained unchanged, and at the same time, they were extracted form the background of the orchestra more suggestively. This does not mean, that Accardo was enclosed in a glass box, as his interactions with the Londoners were as natural as they were obvious, the soloist just got an additional spotlight on him.

You cannot deny it, this must be said openly, that the David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect is a cable, that fully earns the high-end tag. Despite a delicate signature, it does not only fully convey the information about the music played by the system powered by it, but it also does not limit the dynamics of even high powered amplification, what sometimes is a burden of people owning such amps. We can easily claim, that it combines the finesse, refinement and high energy throughput, what puts it in a very strong position compared to the competition. And at the same time, it only heightens the appetite for the top 3DR, although seeing the price tag, over two times higher, compared to the tested cable, the threshold of expectations for the Wrocław made flagship cable really runs high now.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT

Opinion 2

As most of you know, trying to avoid repeating the same statements over and over in our descriptions, we try to use synonyms wherever possible. An ideal example are verbs like “company” or “manufacturer”. You cannot use them over and over, hence the usage of terms like “brand”, “stable”, “maker”. It is true, the meaning of all those is not exactly the same, there are minute differences, but you know immediately what we mean. And when it seems, that everything fits perfectly in its place, it happens, that some synonym, that saves us from repetition, becomes a much more adequate, or prestigious, description. In this time of globalization, I am thinking about “manufacture”. It not only reveals what we mean in terms of size, as it is small entity, but also it describes the pietist approach of this entity to its products. So what am I aiming at? Let me explain. Once again, in today’s text, you will have the opportunity to meet again, the Polish family endeavor David Laboga Custom Audio, a company that fulfils all the characteristics of a manufacture, yet sells its products to customers all around the world. However this time, after the surprisingly good reception of the Ruby Ethernet, enclosed in natural leather, we have another example of attention to all visual and sonic details from the Laboga brand, the GR-AC-Connect, which occupies the second highest spot in the price list.

Trying to put something together something about the construction of this cable, but due to the protection of the know-how by the manufacturer, we know only, that the conductor is based on a proprietary weave of copper wires of different purity and cross-section. Unfortunately we do not have any knowledge about the used products for shielding and isolation of these conductors. What we do know, is, that the visible boxes are not covers for any kind of more or less worked out filters, but a necessity to change the diameter of the cable before the plugs, and are filled with ballast to stabilize the cable, combatting vibrations. The last proper bit of information is the termination of the cable with plugs made by the Japanese Furutech and the covering of the thicker and thinner cable section in sheaths with a dark-yellow theme. In terms of logistics – the GR is provided to the potential buyer in a plywood box, covered inside with a graphite foam, and the company logo burned on the top lid.

What can I tell about our hero? For many of you it will be great news, as the main characteristic is the energy of the middle of the midrange. But reaching it happens in a somewhat specific way, as despite putting the sound this way, there is no trace of any kind of averaging. So what is all this about? After plugging the GR-AC-Connect into the system, we have the impression, that the expression of music is slightly pushed back, what seems at first, like less light is being shone on the virtual stage. There is no mud or brutal switching off the lights, but it is like for its projection less varnish was used, and hence it sparkless less. But after a few minutes it turns out, that this is a wrong interpretation of what is really happening. It turns out, that the sound is slightly darker, but it does not lose any transparency, the amount of information provided is really like before the change of cabling. However it is not completely the same, as it is directed towards an increase of pulse and energy of the music. It is still full of breath and spice in the upper registers, but with the difference, that we should not search for any kind of ultra-performance, what translates proportionally into a change of priorities towards energy of the events on the stage. Everything becomes more noble, but we still have an abundance of strong, multicolored lower registers, vivid and essential, yet fully informative midrange. Interestingly, this is such a natural presentation, that when after accommodation I returned to the pre-test configuration, in some aspects I needed to get accustomed again to the presentation, that was a master for me. I do not know how this is happening, but I caught myself on this at least twice. I like the taste of uncompromised vitality of music, but it turned out, that when it is skillfully civilized, it was also to my taste. So where is the catch? Truly? I do not know and frankly, I do not care. What is important, is how the Polish manufacturer fared in the end. As you can see from what I wrote, it did very positively. But what about music?
Let me put it this way. It does not make sense to write much about the individual genres, as each one of them, and every time, it will take advantage of all the assets of the tested cable. In effect, only their timbral priorities changed, which never ended in the music being too heavy. It was a bit more essential, but never with an overweight. This made rock music, but also all kinds of contemplative one, had a very good freedom of presentation, but with more perceived energy. Energy, that upped its palpability, and thus the feeling of integration with the musicians. This is seemingly not much, but in terms of coming as close as possible to the musician in our room, this really means a lot.

Is this power cord for everyone? If you are not trying to save your “shaky” systems, but are just looking for a more energetic look at the music, then I would say yes. This is a product, which has the center of gravity placed closer to the saturation of the sound, but never crosses the border of good taste. My system is proof of that. Like I mentioned before, the product from David Laboga Custom Audio changed the “G” spot, but in such an interesting way, that the return to the standard setup did not end with a sigh of relief, but with a moment of accommodation to a different way of sounding, not better, but maybe just ideally hitting my expectations of how it should sound. Are you surprised? If yes – they you probably know what to do, don’t you?

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
– Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
– Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II

Manufacturer: David Laboga Custom Audio
Prices (Net): 1,8m / 2710 € (EU), 2840 € (UK), 2710€ (US); + 650€ each additional 50cm

  1. Soundrebels.com
  2. >

Mytek Liberty DAC II & Brooklyn Amp+

Opinia 1

Uczciwie przyznam, że na dobrą sprawę niniejszej recenzji miało po prostu nie być, bowiem pomimo świadomości istnienia i nawet sięgających dekady wstecz kontaktów natury recenzenckiej z wyrobami producenta bohaterów niniejszej epistoły wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jeśli już, to spotkamy się dopiero za czas jakiś – przy okazji testów flagowej serii Empire. Jednak plany planami, założenia założeniami, a przewrotny los wbrew wszystkiemu, z logiką włącznie, sam pisze dla nas scenariusze. Zaczęło się bowiem zupełnie niewinnie, od … słuchawek, a dokładnie Audeze LCD-5, do których postanowiliśmy zorganizować odpowiedni napęd i korzystając z okazji powrotu oficjalnej dystrybucji … Myteka zupełnie niezobowiązująco pozyskaliśmy niezwykle udany wzmacniacz słuchawkowy THX AAA™ HPA, który de facto miał się pojawić wyłącznie w drugoplanowej roli. Okazało się jednak, iż reprezentuje tak wysoki poziom, że nie mogliśmy pozostać na jego wdzięki obojętni, co też miało swój finał w postaci dedykowanej recenzji. A potem już poszło z górki, gdyż idąc za ciosem i zdając sobie sprawę z popularności systemów z racji swoich gabarytów kwalifikujących się do puli rozwiązań desktopowych czym prędzej zabezpieczyliśmy tytułowy duet, czyli przetwornik cyfrowo-analogowy Mytek Liberty DAC II wraz ze stereofoniczną końcówką mocy Brooklyn Amp+.

Jak już zdążyliśmy w ramach relacji ze spontanicznego unboxingu pokazać oba maluchy trafiają na sklepowe półki w pudełkach znacznie mniejszych aniżeli okablowanie z jakiego korzystamy na co dzień. Ot, zwykłe wyściełane pianką, czarne kartonowe boxy z powodzeniem mogące zmieścić się w szkolnym plecaku. W dodatku ich zawartość wydaje się podejrzanie lekka, bowiem o ile 2kg przetwornika jeszcze da się jakoś logicznie wytłumaczyć, to już 3kg w przypadku 250 W (przy 8Ω) końcówki mocy budzi w pełni racjonalny niepokój. Ów niepokój potęguje kontakt natury organoleptycznej, gdyż wykonane a aluminiowych blach korpusy i solidne płaty frontów też na ową wagę niewątpliwie wpływają, więc automatycznie kurczy się pula przewidziana na trzewia. Sam DAC to nawet nie tyle połówka co wręcz 1/3 standardowego, pełnowymiarowego urządzenia Hi-Fi, jednak na 14 cm, ozdobionym płytkowym motywem froncie producentowi całkiem zgrabnie udało się rozplanować złocone wyjście słuchawkowe, cztery kolumny po cztery diody informujące o wybranym wejściu, rozdzielczości/kodowaniu MQA i częstotliwości próbkowania, przycisk selektora wejść/włącznika głównego oraz otoczone aureolką diod pokrętło głośności pełniące również rolę wyciszenia (wciśniecie aktywuje mute). Płytę górną zdobi firmowy nadruk, oraz logotyp wkomponowany w siatkę niewielkich przewierceń pełniących nie tylko dekoracyjną, co przede wszystkim funkcjonalną rolę wywietrzników odprowadzających nadmiar ciepła z wnętrza korpusu. Ściana tylna, z racji ograniczonej przestrzeni stanowiła zdecydowanie trudniejsze wyzwanie, niemniej jednak i tutaj większość elementów ma w pełni logiczne umiejscowienie. Patrząc od lewej napotkamy trójbolcowe gniazdo IEC w którego bezpośrednim sąsiedztwie umieszczono dwa złocone gniazda SPDIF. I tu pojawia się pewien problem, gdyż ww. terminale umieszczono na tyle blisko, że praktycznie nie sposób podłączyć pod DAC-a przewodu zakonfekcjonowanego standardowym – wyposażonym w cylindryczny korpus wtykiem z portfolio uznanych dostawców jak daleko nie szukając Furutech, Oyaide, czy Wattgate, więc trzeba się ratować niższej klasy wtykami w stylu Furutecha FI-15G/R PLUS lub wręcz niskoprofilowymi FI-C15 NCF R. Następnie umieszczono wejście optyczne Toslink, USB i AES/EBU a sekcję analogową reprezentuje para XLR-ów i para RCA. Z kolei wnętrze już żadnych kontrowersji nie budzi. W pierwszej kolejności uwagę przykuwa zdecydowanie przewymiarowany 60W toroid współpracujący z baterią kondensatorów o łącznej pojemności 48 000 μF. Konwencjonalne wejścia cyfrowe obsługuje kontroler Burr-Brown PCM9211, z kolei USB opiekuje się XMOS U11690C20, skąd sygnał trafia do kości przetwornika ESS Sabre ES9038. Ww. układ z powodzeniem radzi sobie z sygnałami PCM 768 kHz/ 32 bit o DSD do 512, i to natywnie, a dzięki współpracy z programowalną kością STMicroelectronics sprzętowo dekoduje MQA. Regulacja głośności działa w domenie cyfrowej, więc cieszy fakt, iż do osiągnięcia standardowych i użytecznych / akceptowalnych podczas codziennego użytkowania poziomów decybeli Liberty trzeba porządnie „odkręcić”, więc ewentualne straty w większości konfiguracji nie powinny być zbyt bolesne. A właśnie. Liberty posiada na wyposażeniu pilota zdalnego sterowania, którym jest elegancki aluminiowy leniuch Apple’a.
Z racji swoich „imponujących” 216 mm stereofoniczna końcówka mocy Brooklyn Amp+ prezentuje się nieco poważniej od towarzyszącego mu przetwornika. Oczywiście to niewinny żart, lecz po prostu trudno, przynajmniej na początku znajomości, przejść do porządku dziennego, iż taki „plecakowy” maluch zdolny jest oddać, i to nie tylko na papierze, po 250W na kanał. Trzeba jednak przyznać, iż pomijając niepozorną posturę i iście musze 3kg Brooklyn prezentuje się nader elegancko. Spora w tym zasługa minimalistycznego „dłutowanego” frontu zalotnie łypiącego na użytkownika umieszczonym w lewym górnym narożniku podświetlanym logotypem i oferującego jedynie niewielki włącznik główny, którym również dokonujemy selekcji koloru podświetlenia ww. logotypu, które możemy sobie sami wybrać i dopasować do własnego widzimisię, bądź iluminacji pozostałych urządzeń w naszym systemie, a żeby było jeszcze ciekawiej, to paleta barw obejmuje kilkanaście opcji. Płyta górna jest powiększoną wersją tego, co znamy już z DAC-a i słuchawkowca, więc dla porządku dodam tylko, że również i ściany boczne przypominają szwajcarski ser. Ścianę tylną podporządkowano zasadom symetrii, której oś wytycza centralnie umieszczone gniazdo zasilania IEC po bokach którego mamy pojedyncze, zakręcane i wyposażone w zapobiegające przypadkowemu zwarciu kołnierze, których pokłosiem jest brak kompatybilności z większością widełek, więc chcąc oszczędzić sobie nerwów i zbytnio nie narażać urządzenia na uszkodzenie lepiej darować sobie próby implementacji posiadanego okablowania i przesiąść się na „bananową”/BFA konfekcję. Kierując się ku bocznym krawędziom natrafimy na wejścia XLR i RCA. Z ponadnormatywnych dodatków warto zwrócić uwagę na port USB umożliwiający aktualizację firmware’u i dziewięciopozycyjny DIP Switch pozwalający ustawić nie tylko wzmocnienie, lecz również przestawić w Brooklyna w tryb zbalansowany, bi-amp i zmostkowanego monobloku podwajając jego moc do imponujących 500 W przy 8Ω. Zgodnie z informacjami producenta „+” od pierwotnej, pozbawionej „krzyżyka” wersji różni się przede wszystkim zastosowaniem szybszych tranzystorów MOSFET, których prędkość przełączania wzrosła z 450 do 650kHz, co automatycznie poszerzyło obsługiwane przez nie pasmo przenoszenia. Ponadto filtracja wyjściowa została przesunięta ze standardowych 30kHz do 50kHz. Bazę, czyli zaimplementowane D-klasowe końcówki mocy stanowią moduły (U-PRO1?) znanego m.in. ze wzmacniaczy Gato Audio (DIA-250S, DIA-400S) i Jeff Rowland (535, Continuum S2) duńskiego producenta Pascal Audio.

Nawet nie tyle wpinając w swój system, co w lwiej części go zastępując – w roli źródła pozostał Lumin U1 Mini, zachodziłem w głowę cóż dobrego może z tego wyniknąć. W końcu moje dyżurne Contoury do najłatwiejszych obciążeń nie należą, dwudziestokilkumetrowy salon też ma swoją kubaturę a i ja z reguły gustuję w nazwijmy to dyplomatycznie dość problematycznym dla audiofilsko ukierunkowanych wytwórców repertuarze. Jednak już pierwsze takty pozornie dość niewdzięcznego, hard-rockowego „Rise” Revolution Saints rozwiały moje wątpliwości, bowiem tak dynamika, jak i autentyczna radość z grania zupełnie nie wskazywały na jakiekolwiek ograniczenia mocowe tytułowej amplifikacji, jak i pejoratywną w wydźwięku studyjną sterylność przetwornika. Jest to o tyle istotna uwaga, gdyż przeglądając bezmiar Internetu kilkukrotnie natrafiłem na opinie iż poprzednik „Plusa”, znaczy się Brooklyna, grał liniowo, niezwykle dynamicznie, jednak w kategoriach bezwzględnych operował raczej po „jaśniejszej stronie mocy”, a tego akurat o naszym dzisiejszym bohaterze powiedzieć nie mogłem. Nie dość bowiem, że całkiem udanie nawet nie tyle maskował, co litościwie odwracał uwagę od natywnej matowości i dwuwymiarowości nagrania, to dwoił się i troił, by oddać zaraźliwą motorykę albumu. Jednak po dłuższej chwili zacząłem rozumieć, co użytkownicy jego protoplasty mogli mieć na myśli wspominając o owej „jasności”. Chodzi bowiem o to, iż Brooklyn+ jest niesamowicie cichym wzmacniaczem. Jego szum własny jest praktycznie niesłyszalny, więc żadne artefakty, mgiełki i inny pseudo-audiofilski plankton nie otaczają źródeł pozornych, które kreślone są ani nie za grubą ani nie za cienką kreską, lecz dokładnie tak, jak zostały zarejestrowane, więc dla części odbiorców może wydawać się to zbyt sterylną wizją w porównaniu z do tej pory poznawanego zza „przybrudzonej szyby” muzycznego świata.
Gitarowe riffy budowały nastrój i pieściły uszy, perkusja niczym metronom odmierzała rytm a wokale, cóż…, jeśli macie Państwo słabość do repertuaru Journey, to i Revolution Saints polubicie. O ile jednak od strony tak warsztatowej, jak i muzycznej nie sposób się do czegokolwiek przyczepić, to już w kwestiach realizacyjno – jakościowych z Myteków wychodzi ich „studyjny” rodowód. I choć, tak jak już zdążyłem wspomnieć, brak odpowiedniej głębi i pewną matowość podczas odsłuchu niespecjalnie piętnowały, to już w trakcie testów porównawczych nie miały skrupułów by nad wyraz rzetelnie różnicować reprodukowany materiał, a co za tym idzie wskazywać na ewidentne różnice m.in. w rozdzielczości i czystości dźwięku pomiędzy ww. wydawnictwem a zaskakująco dobrze, bądź wręcz wyśmienicie zrealizowanym „Black Market Enlightenment” Antimatter, gdzie bas jest fenomenalnie zdefiniowany i zapuszcza się w bardzo problematyczne dla znacznej części amplifikacji regiony, trójwymiarowość sceny nie jest tylko pustym hasłem, lecz w pełni namacalnym faktem a głos Micka Mossa niesie ze sobą potężny ładunek emocjonalny i charakteryzuje się fenomenalną namacalnością. Z premedytacją skonfrontowałem ze sobą te dwa albumy, by unaocznić zdolność tytułowych maluchów do rozwijania skrzydeł wraz ze wzrostem wyrafinowania i jakości materiału źródłowego, o ile bowiem na kiepskim, bądź poprawnym „wsadzie” będą one grały po prostu poprawnie, to już przy zdecydowanie bardziej wysokokalorycznej strawie pokażą swoje o niebo atrakcyjniejsze i usytuowane na kilka stopni wyższym pułapie możliwości.
Dokonując chwilowego rozdzielenia tytułowej parki i skupiając się na solowych występach poszczególnych jego składowych okazało się, iż Liberty DAC II z moim dyżurnym, nomen omen również posiadającym silne korelacje z segmentem pro-audio, Brystonem 4B³ idzie w owej drodze na szczyt o krok, bądź nawet dwa dalej. Jest bowiem niezwykle rozdzielczym a jednocześnie dalekim od przejawiającej się chęcią rozbicia każdego dźwięku na atomy nadmiernej analityczności, gdyż mówiąc możliwie zrozumiałym dla ogółu językiem gra muzykę a nie surowe i dość przypadkowo ze sobą powiązane dźwięki. Jest to jednak bardzo rzetelne i solidne granie, gdzie nie ma miejsca na euforyczną spontaniczność, dążenie do efektu Wow!, który w fazie pierwszej fascynacji może decydować o zakupie, jednak przy dłuższej znajomości najczęściej staje się zmorą, czy wręcz irytującym przekleństwem wymuszającym na odbiorcy ciągłą ekscytację. Nie oznacza to bynajmniej jakiegoś zdystansowania, czy powściągliwości, gdyż przynajmniej w moim systemie Liberty okazał się o dziwo bardziej „emocjonalnym” i ukierunkowanym ku „cywilnemu” odbiorcy przetwornikiem aniżeli znacznie od niego droższy Meitner MA 3, choć z drugiej strony wyraźnie mniej wysyconym i soczystym, gdy zestawiłem go zarówno z pierwszą, jak i II-ą (test wkrótce) odsłoną Ayona CD-35. Po prostu, jak to w życiu, wszystko zależeć będzie tak od kontekstu, jak i środowiska w jakim przyjdzie mu pracować. Nie da się jednak ukryć, że budując możliwie kompaktowy, oparty o cyfrowe źródła system, czy to z aktywnymi kolumnami, czy wzmacniaczem mocy ten uroczy maluch z powodzeniem może stanowić nie tylko punkt wyjście, lecz również odniesienia dla pełnowymiarowej konkurencji.
Z kolei Brooklyn Amp+ pomimo bazowania na D-klasowych modułach mocy gra zdecydowanie bardziej prawdziwie i rozdzielczo od swoich, szczególnie bazujących na modułach ICE Power konkurentach. O ile bowiem po okresie chorób wieku dziecięcego i związanych z tym perturbacjach, wysokomocowe amplifikacje wykorzystujące mniej, bądź bardziej „customizowane” impulsowe gotowce zyskują coraz szerszą akceptację nawet wśród High-Endowych odbiorców, to nie da się ukryć, iż większość z nich, chcąc może nie tyle ukryć, co podświadomie zrekompensować brak klasycznych tranów, bądź roztaczających aurę „magiczności” lamp, dąży do możliwie ładnej, gładkiej i aż nazbyt wymuskanej i wygładzonej estetyki. A Mytek tego całe szczęście nie robi. Smyczki na „Vivaldi: The Four Seasons” Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra mają właściwą sobie szorstkość, a klawesyn, pomimo i tak mistrzowskiej rejestracji nadal kryje w sobie sporo brzęczących naleciałości, których Brooklyn nie tonizuje i nie dociąża. Nie próbuje też epatować posiadaną mocą, nie spektakularyzuje, nie podkręca sztucznie tempa i nie powiększa źródeł pozornych właściwie – zgodnie z rzeczywistością prezentując ich gabaryt. Zamiast wyrywać się przed szereg stara się usunąć w cień i możliwie dokładnie wykonywać to, do czego został stworzony – wzmacniać sygnał wprowadzając w życie ideę przysłowiowego „drutu ze wzmocnieniem”.

W ramach możliwie skondensowanego podsumowania pozwolę sobie na przewrotną puentę. Otóż Mytek Liberty DAC II & Brooklyn Amp+ są świetnym przykładem na to, jak bardzo można pomylić cię w ich ocenie bazując li tylko na wyglądzie, a przede wszystkim gabarytach. Niepoważna rozmiarówka Myteków nie ma bowiem nic a nic wspólnego z ich możliwościami sonicznymi, które zarówno w przypadku przetwornika, jak i końcówki mocy dla większości odbiorców będą stanowiły przysłowiowy strzał w dziesiątkę, gdyż ze świecą szukać na rynku równie kompaktowych, równie dobrze grających i równie uniwersalnych urządzeń.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak wspominałem w niedawnym teście wzmacniacza słuchawkowego amerykański Mytek jest na etapie tak zwanego drugiego otwarcia. Naturalnie od zawsze był mocnym graczem na rynku, jednak nie ma się co oszukiwać, ostatnimi czasy więcej się o nim mówiło, aniżeli się go widziało. Na szczęście Jankesi nabrali wiatru w żagle, że po ostatnim starciu z piecykiem słuchawkowym nie mogliśmy odmówić sobie zapoznania się z dostarczonym do nas przez przedstawicielstwo marki na naszym rynku Mytek Europe, zestawem pre-power. Co prawda z uwagi na planowe stopniowanie poznawania portfolio marki, to nadal jest tak zwana seria desktopowa – czytaj nieduże, a przez to łatwe do postawienia na małych powierzchniach biurek komponenty, jednak zapewniam, ów zestaw w postaci przetwornika cyfrowo/analogowego z regulowanym wyjściem Mytek Liberty DAC II i stereofonicznej końcówki mocy Mytek Brooklyn Amp+ mimo niewielkich rozmiarów mają wielkie serce do odtwarzania muzyki.

Co prawda obydwa omawiane komponenty są różnych rozmiarów – końcówka przy takiej samej wysokości i głębokości jest mniej więcej o 1/3 szersza od przetwornika, w kwestii obudowania elektronicznych trzewi spokojnie możemy mówić o tak zwanej unifikacji tematu. Świadczą o tym nie tylko bliźniacze wykonanie obydwu domków dla układów elektrycznych, ale również designerskie akcenty na ich górnych powierzchniach w postaci wyłaniającego się z pozornie luźno rozrzuconych, przy okazji realizujących grawitacyjną wentylację urządzenia małych otworów, logo marki. Naturalnie z racji pełnienia innych zadań każdy front i tylny panel są inaczej wyposażone. DAC na awersie oferuje użytkownikowi gniazdo słuchawkowe, guzik selektora wejść, cztery pionowe bloki białych diod oraz okalaną diodami wskazującymi zadany poziom wzmocnienia gałkę Volume. Jego zakrystię zaś okupują gniazdo zasilania IEC, wejścia cyfrowe SPDiF, Toslink, USB, AES/EBU i wyjścia analogowe RCA, XLR. Jeśli chodzi o końcówkę mocy, ta na ile to możliwe, mając być atrakcyjną wizualnie na całej połaci przodu została ozdobiona perforacją w stylu plastra miodu i wzbogacona o usytuowane w lewym górnym rogu podświetlane w kilku kolorach logo marki, natomiast z tyłu zajmując jego pełną powierzchnię uzbrojona w gniazdo zasilania, wejścia liniowe RCA/XLR oraz zaciski kolumnowe. Skromnie? Bynajmniej, bowiem ten niepozorny maluch jest swoistym Herkulesem, gdyż dzięki zaprzęgnięciu do pracy klasy D z powodzeniem oddaje moc na poziomie 250W przy 8 i 300W przy 4 Ohm-ach, co jak udowodnią załączone przeze mnie fotografie, pozwala na prądowe zaspokojenie nawet najbardziej wymagających zespołów głośnikowych. Na ile w kwestii jakości, to postaram się wyłożyć w kilku poniższych apostrofach.

Gdy na tle niemieckich dwumetrowców widzi się tak małą elektronikę, w głowie każdego obserwatora z automatu rodzi się długa lista obaw. Oczywiście najbardziej nurtująca rodzi pytanie, czy te dwie mieszczące się na stoliku dla jednego typowego produktu audio, zabawki młodego miłośnika muzyki będą w stanie wydobyć z takich kolosów nawet nie fajny, ale choćby akceptowalny dźwięk. Skala porównawcza jest na tyle porażająca, że nawet ja, notabene nie raz mający doświadczenie z podobnymi wizerunkowymi pojedynkami co do wyniku sonicznego, byłem może nie pełen obaw, ale co najmniej ostrożnie nastawiony. Tym czasem temat dźwiękowych niedopowiedzeń prysł od pierwszego taktu muzyki. I nie było to siłowe szukanie pozytywów, tylko pełne zdziwienia odnotowywanie usłyszanych ciekawych aspektów dobiegającej do mnie muzyki. A pełne zdziwienia, gdyż ten amerykański maluch dzięki swobodnemu generowaniu 300W mocy z wykończonymi w złowrogiej czerni Gauderami Berlina RC 11 Black Edition nie tylko sobie radził, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, dosłownie nimi miotał. Z jakim efektem?
Zagrał zjawiskowo mocnym, a przy tym kontrolowanym basem, plastyczną i dobrze skompilowaną w kwestii informacji średnicą, a całość okraszały nieźle radzące sobie, bo bogate w wybrzmienia wysokie tony. Było mocno, szybko i z fajnym drivem. Na szczęście nie wyczynowo, co bez problemu pozwalało zatopić się w każdego rodzaju muzyce. Każdorazowe włożenie do transportu poczynań grup typu AD/DC „Back In Black”, czy Riverside „Wasteland” powodowało w pełni kontrolowane istne trzęsienia ziemi. Nie tylko w domenie pracy bębniarzy, ale również gitarowych pasaży i wyrazistego wokalu. W każdym przypadku dramatycznie innego w swej specyfice, ale na tyle wyrazistego, że nawet nie znając danego materiału muzycznego, każdą grupę można było rozpoznać właśnie po oddaniu specyfiki ich głosu. W czym zatem tkwiła świetność prezentacji tego materiału? W unikaniu utraty kontroli wzmacniacza nad kolumnami skutkującej projekcją nieprzyjemnej kakofonii. W tym przypadku bez względu na poziom głośności wszystko było odpowiednio pokładane. Co ciekawe nie tylko w odniesieniu do roli poszczególnych muzyków w danym kawałku każdego projektu muzycznego – mówię o popisach solowych, ale również rozkładu na odpowiednio poukładanej w wektorach szerokości i głębokości wirtualnej scenie.
W podobnym tonie odebrałem sparing z jazzem spod znaku Paula Bley’a „When Will The Blues Leave”. Fajna kontrola pracy kontrabasu, dostojność fortepianu i mimo pewnego sznytu grania zestawu – o tym za moment, swoboda w oddaniu zabawy perkusisty z przeszkadzajkami były na dobrym poziomie. Nie złapałem zestawu na jakimkolwiek niedomówieniu. W zależności od tego, czy do głosu dochodził szaleńczo prowadzony kontrabas Garego Peacocka, czy majestatycznie snujący się fortepian Paula Bley’a tudzież energetycznie uderzana perkusja Paula Motiana, skonfigurowany testowo system nie tylko natychmiastowo, ale do tego z odpowiednim flow realizował zamierzenia muzyków. I choćby za to należą się duże brawa.
Na koniec kilka zdań o elektronice. Elektronice, przy której przyszedł czas na rozwikłanie zagadki sznytu grania niepozornych Amerykanów. Otóż chodzi o pewnego rodzaju wyczuwalną ostrożność prezentacji w bezpośredniości górnego zakresu i krawędziach poszczególnych dźwięków. Owszem, góry jest dużo i do tego lotnej, zaś rysunek wydarzeń muzycznych wyraźny, jednak wszystko znakomicie słyszalnie nosi znamiona konsekwentnej plastyki i lekkiego zaokrąglenia. Nie jest tak ostro i przenikliwie, jak oczekiwałby tego wielbiciel wytworzonych przez komputery zapisów nutowych. Całość jest wyczuwalnie gładka, a dzięki temu dla wielu przyjemna, dlatego w przed momentem opisanych nurtach nie jest tak bardzo stygmatyzująca. Jednak chcąc uspokoić nerwowe dusze nie mówię, że to jest pietą Achillesa w muzycznych podróżach tropem zespołów Depeche Mode, czy Acid, jednak gdy ktoś oczekuje od tych projektów muzycznych pełnego spektrum doznać dźwiękowych, wyartykułowana plastyka górnego zakresu i czasem delikatne, acz wyczuwalne zaokrąglenie projekcji nieco je łagodzą. Nie na poziomie dramatu, ale jednak pewnego rodzaju racjonalizm da się zauważyć. Jednakże zaznaczam, ostatnie uwagi są typowym szukaniem dziury w całym, gdyż patrząc na nierówną walkę elektroniki z kolumnami wynik testu był znakomity.

Komu dedykowałbym pochodzący zza wielkiej wody tandem? Pewnie się zdziwicie, ale nie zauważam najmniejszych przeciwwskazań dla nikogo. Powód? Jest kilka. Po pierwsze rozmiar. Po drugie wielofunkcyjność. Po trzecie osiągi. I to nie tylko mocowe na papierze, ale te w realnym starciu plus jakościowe w kwestii projekcji fajnego świata muzyki. Tak, z pewnym sznytem brzmieniowym, ale konia z rzędem temu, kto nawet nie na tym, ale nawet na znacznie wyższym pułapie cenowym, znajdzie coś bez swojego znaku szczególnego w domenie fonii. Zapewniam, to jest utopia, Dlatego jeśli zastanawiacie się nad czymś kompaktowym z prawie nieograniczonymi możliwościami konfiguracyjnymi – piję do kwestii ostatnimi czasy trudnych do wysterowania kolumn głośnikowych, amerykański zestaw Mytek Liberty DAC II & Brooklyn Amp+ powinien być pierwszym na potencjalnej liście odsłuchowej. Zapewniam, co najmniej Was zaskoczy. A jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, spędzony z nim czas będziecie uważać za przyjemny dla duszy melomana.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Mytek Europe
Producent: Mytek Audio
Ceny
Mytek Liberty DAC II: 1 495 €
Mytek Liberty Brooklyn Amp: 2 495 €

Dane techniczne
Mytek Liberty DAC II
Obsługiwane sygnały cyfrowe:
– PCM: do 768 kHz/ 32 bit (w tym DXD),
– DSD do DSD512, natywnie.
– MQA (dekoder sprzętowy)
Układ przetwornika: ESS Technology Sabre ES9038 chipset
Wejścia cyfrowe:
– USB2 Class2 (OSX, Linux),
– AES/EBU (PCM do 192 kHz, DSD64 DoP),
– 2 x S/PDIF (PCM do 192 kHz, DSD64 DoP),
– Toslink/ADAT 2 x S/PDIF (PCM do 192 kHz, DSD64 DoP)
Wyjścia analogowe: XLR, RCA
Wzmacniacz słuchawkowy: 300 mA, 3 W; max. impedancja 0,1 Ω
Zegar taktujący: niskoszumny o 10 ps jitterze
Zasilanie: transformator toroidalny 60 W z automatycznym dopasowaniem napięcia zasilającego
Wymiary (S x G x W):: 140 x 225 x 44 mm
Waga: 2 kg

Mytek Liberty Brooklyn Amp+
Moc wyjściowa: 2 x 250 W/8Ω; 2 x 300 W/4Ω; zmostkowane 500 W/8Ω ; 600 W /4Ω
Pasmo przenoszenia: 0Hz – 30kHz (+/- 3dB)
Odstęp sygnał/szum: >121 dB
Zniekształcenia THD: <0.001%
Współczynnik tłumienia: >400
Wymiary (S x G x W): 216 x 225 x 44 mm
Waga: 3kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel Munich M1T
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Czy wszystkomający streamer musi być duży, drogi i trudny do konfiguracji? Silent Angel twierdzi, że niekoniecznie proponując niepozorny i zarazem świetnie wyposażony model Munich M1T.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect

Opinia 1

Ze względów wynikających z własnych mocy przerobowych, popytu i uwarunkowań ekonomicznych, większość małych wytwórców, czyli jedno – , bądź kilkuosobowych manufaktur swoją ofertę, przynajmniej w początkowym stadium egzystencji, ogranicza do jednej, góra dwóch propozycji. Jest to o tyle rozsądne posunięcie, że w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia straty są nazwijmy to dyplomatycznie akceptowalne. Jeśli jednak rozpoznawalność takiego bytu rośnie, klientów przybywa, a wraz z nimi zaczyna się „ssanie rynku” na nowe/wyższe/niższe modele, to nagle okazuje się, że nie wiadomo kiedy, ale portfolio zaczyna puchnąć do niemalże „korporacyjnego” poziomu. Można oczywiście się okopać na z góry upatrzonych pozycjach i uparcie robić tylko wspomniane dwa modele, jednak warto mieć w tym momencie świadomość pewnej „jednostrzałowości”, czyli mówiąc wprost konkretnego nabywcę do zakupu jesteśmy w stanie nakłonić raz i to by było na tyle. A gdzie miejsce na budowanie rozpoznawalności marki, gdzie możliwość sukcesywnego pięcia się po kolejnych szczeblach zaawansowania i wyrafinowania? Krótko mówiąc o ile na początek skromna oferta pod względem logicznym i ekonomicznym się jeszcze broni, to planując działalność na dłużej niż rok-dwa warto mieć w przysłowiowej szufladzie co najmniej kilka kolejnych, czekających na rozwój wypadków projektów. I właśnie z przykładem takiego – już rozwiniętego stadium praktycznie jednoosobowej działalności po raz kolejny się spotkamy, gdyż po szalenie miło przez nas wspominanej łączówce Ruby Ethernet przyszła pora na równie, nomen omen polaryzujący audiofilsko zorientowaną publiczność temat, czyli przewód zasilający David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect.

Poruszona we wstępniaku tematyka zasobności firmowego portfolio nie wzięła się znikąd, bowiem pomimo braku własnej strony, za co ww. wrocławski producent szczerze przeprasza posypując głowę popiołem i modelu sprzedaży bezpośredniej opartej w znacznej mierze na tzw. marketingu szeptanym okazuje się, iż David Laboga Custom Audio dysponuje zaskakująco opasłym katalogiem. W dodatku katalogiem obejmującym wszelakiej maści okablowanie do zastosowań audio i to z reguły w pięciu stopniach zaawansowania technologicznego, a jakby tego było mało z możliwością doboru złoconej, bądź rodowanej konfekcji.
Wracając jednak do naszego dzisiejszego mrocznego obiektu pożądania DLCA (David Laboga Custom Audio) GR-AC-Connect plasuje się na czwartej pozycji od dołu, czyli na drugim stopniu podium, mając pod sobą serię DR (wtyki rodowane),NR i QR, a nad jedynie flagowy 3DR. Przy okazji, jak na srebrnego medalistę przystało dostarczany jest w eleganckim, drewnianym pudełku, któremu udało załapać się na sesję unboxingową. Sam przewód prezentuje się nader atrakcyjnie. „Wężopodobny”, szaro-czarno-brązowy pleciony peszel ochronny (Viablue Stone?) uzupełniają pełniące również rolę antyrezonansowych izolatorów masywne prostopadłościenne puszki splitterów z nadrukami informującymi o przeznaczeniu, producencie, modelu i długości. Do konfekcji użyto łapiących za oko, pochodzących z serii Piezo Ceramic, rodowanych 48-ek NCF Furutecha, a w roli przewodników wykorzystano miedziane żyły o zróżnicowanym przekroju i budowie. Więcej szczegółów natury technicznej od producenta niestety nie udało mi się uzyskać, gdyż pan David w dzieleniu się własnymi pomysłami jest nad wyraz lakoniczny wychodząc z założenia, że produkt ma się bronić brzmieniem a parametry o klasie takowego niewiele mówią. Miłą niespodzianką jest podatność GR-AC-Connect na zginanie, co przy jego średnicy i wadze wcale nie jest takie oczywiste. Może nie jest to dosłowna wiotkość a raczej swoisty bezwład, niemniej jednak ułożony w ustalonej pozycji przewód nie ma tendencji do sprężynowania, będąc jednocześnie przyjemnie podatnym na nieraz karkołomne wygibasy. Sytuację dodatkowo poprawiają cieńsze, wychodzące z ww. puszek, biegnące do wtyków odcinki, dzięki którym nawet w ciasnej szafce powinno dać się naszego gościa bez większych trudności zaaplikować.

Przystępując do odsłuchów i jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić nie mając wiedzy na temat ewentualnego przebiegu dostarczonego egzemplarza (brak jakichkolwiek oznak sfatygowania) pierwszych kilka dni poświęciłem na jego rozgrzewkę w tzw. międzyczasie próbując od producenta wyciągnąć jakiekolwiek informacje co i jak w nim umieścił. O ile sam przewód dość szybko osiągnął pełnię swoich możliwości, bądź jak kto woli przestał wykazywać tendencje do dramatycznych zmian brzmienia, o tyle jedyne, co udało mi się stalkingiem wywalczyć była sugestia, że obiekt testu powinien najlepiej sprawdzić się w towarzystwie mocnych końcówek mocy. Był to zatem nader jasny sygnał, że moja dyżurna Gargantua II będzie miała chwilę wolnego. Szybka gimnastyka, GR-AC-Connect wylądował w zadku 300W Brystona i … zaczęło się robić ciekawie. Po pierwsze fakt, że jest lepiej niż z Acoustic Zenem był niezaprzeczalny. Po drugie zmiany na lepsze dotyczyły całości a nie jedynie części kluczowych aspektów, a po trzecie poprawa dotyczyła również wolumenu dźwięku, czego z reguły Acoustic Zen tak łatwo nie odpuszczał. Był to niewątpliwie znak, że rodzimy przewód też musi mieć zacny przekrój żył życiodajną energię z gniazdka dostarczających. Co istotne, wraz ze wspominanym wzrostem wolumenu a więc i masy generowanego przez mój system dźwięku nie szło jego spowolnienie, czy pogrubienie konturów źródła pozorne kreślących. Oczywiście na syntetycznym i zapuszczających się do piekielnych czeluści materiale w stylu „Tina Snow” Megan Thee Stallion poluzowanie najniższych składowych było ewidentne, jednak tak właśnie owa radosna twórczość została zarejestrowana i jakby nagle najniższy bas został ujęty w karby należałoby się zacząć martwić. Laboga schodziła jednak znacznie niżej od Acoustic Zena, więc basowe pomruki nie tylko były słyszalne, lecz również doskonale odczuwalne. Na zdecydowanie bardziej audiofilskim „Khmer” Nilsa Pettera Molværa efekt aplikacji rodzimego kabliszcza był jeszcze bardziej czytelny, gdyż precyzja definiowania zawieszonego w przestrzeni naturalnego instrumentarium fenomenalnie kontrastowała z syntetycznymi, impresjonistycznymi plamami ambientowego tła. Co ciekawe trąbka leadera nie tracąc nic ze swojej „blaszaności” została delikatnie dociążona i pozłocona w środku reprodukowanego przez siebie pasma, przez co brzmiała dojrzalej i dostojniej, lecz nadal zadziornie. Zaraz, zaraz. Przecież doskonale znam taką sygnaturę. Szybka roszada i … dokładnie tak. Podobne brzmienie oferuje przecież w mojej układance Furutech Nanoflux z tą tylko różnicą, że GR-AC-Connect nieco bardziej wysyca średnicę, przez co np. „House of Gold & Bones, Part 2” Stone Sour kąsa z większym romantyzmem poczynając od mrocznych ballad na bezpardonowym łojeniu i iście zwierzęcym ryku Coreya Taylora skończywszy. Pół żartem, pól serio można byłoby stwierdzić, że na ww. album Furutech patrzy z perspektywy industrial- a Laboga stoner – metalu. Niby oba punkty widzenia wywodzą się z tego samego źródła, lecz właśnie niuanse pozwalają budować im nieco inną narrację. Podwójna stopa na „Peckinpah” na rodzimym okablowaniu może nie ma takiej cienkiej kreski konturu, za to rekompensuje ów niuans krwistą soczystością. Z kolei gitarom w obu odsłonach udało się zachować właściwy sobie brud i granulację a tym samym uniknąć sztucznego wygładzenia i ucywilizowania, co o ile w przypadku Nanofluxa niespecjalnie powinno dziwić, co już w GR-AC już takie, właśnie ze względu na jego dosaturowująco-zagęszczającą sygnaturę, warte jest podkreślenie i skomplementowania.
Podobne obserwacje poczyniłem na klasyce. Wyśmienity „Paganini: Diabolus in Musica” Salvatore Accardo z London Philharmonic Orchestra zabrzmiał słodko, nieco krotochwilnie, ale bezdyskusyjnie wybornie, gdyż w tym przypadku emocjonalne „dopalenie” skrzypiec jedynie zwiększyło ich atrakcyjność, dla jasności – wielkość źródeł pozornych pozostała bez zmian, a przy okazji sugestywniej wyodrębniło je z tła orkiestry. Nie oznacza to bynajmniej zamknięcie Accardo w szklanej klatce, gdyż jego interakcje z Londyńczykami są tyleż naturalne, co oczywiste, a jedynie skierowanie na solistę dodatkowej wiązki światła.

Nie ma co owijać w bawełnę, tylko otwarcie trzeba przyznać, iż David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect to przewód zasilający w pełni zasługujący na miano high-endu. Pomimo delikatnej własnej sygnatury nie tylko przekazuje pełnię informacji o reprodukowanej przez zasilany nim system muzyce, lecz również nie limituje dynamiki nawet wysokomocowych amplifikacji, co nieraz stanowi bolączkę ich posiadaczy. Śmiało zatem możemy stwierdzić, iż łączy w sobie finezję, wyrafinowanie i wysoką przepustowość energetyczną, co stawia go w bardzo mocnej pozycji na tle konkurencji, a jednocześnie tylko zaostrza nasz apetyt na topowy 3DR, choć biorąc pod uwagę ponad dwukrotną różnicę w cenie, w stosunku do naszego dzisiejszego bohatera, poprzeczka wymagań w stosunku do wrocławskiego flagowce szybuje na wybitnie morderczy pułap.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak znakomita większość z Was się orientuje, chcąc uniknąć powtarzania pewnych zwrotów lub określeń, czyli tak zwanego „masła maślanego” w naszych opisach, staramy się używać zastępujących je homonimów. Idealnym przykładem na to są słowa: „firma” lub „producent”. Nie da się ich bezboleśnie gramatycznie wkleić w tekst n-razy, dlatego z powodzeniem zastępujemy innymi typu: brand, stajnia tudzież manufaktura. Co prawda każdy z tych ostatnich w dokładniejszym tłumaczeniu ma minimalnie inne znaczenie, jednak wtajemniczeni czytelnicy natychmiast widzą o co nam chodzi. I gdy wydawałoby się, że wszystko jest na swoim miejscu, jak to zwykle w życiu bywa, czasem będący dla nas swoistym ratunkiem niepozorny homonim w odniesieniu do danego podmiotu gospodarczego staje się określeniem nie tylko bardziej adekwatnym, ale również podnoszącym jego wizerunkowy prestiż. Oczywiście w dobie często szkodliwej jakościowo globalizacji mam na myśli frazę „manufaktura”. Nie tylko zdradza, o co nam chodzi, czyli na tle wielkich koncernów działalność o niezbyt wielkich rozmiarach, ale dodatkowo wyraża zarezerwowany dla tego typu gospodarczego bytu pietyzm podejścia do związanych z jego egzystencją tematów. Co kombinuję? Już wyjaśniam. Otóż w dzisiejszym teście po raz kolejny będziemy mieli możliwość zapoznania się z w pełni wyczerpującą znamiona manufaktury, w znakomitej większości eksportującą swoje wyroby do klienteli z szerokiego świata, rodzinną firmą David Laboga Custom Audio. Jednak tym razem, po zaskakująco dobrym odbiorze ubranego w ręcznie szytą naturalną skórę kabla Ruby Ethernet, jako próba sprawdzenia zasadności mojego wywodu w kwestii dbałości o każdy szczegół nie tylko wizualny, ale również soniczny produktów spod znaku teamu Laboga, do naszej redakcji dotarł okupujący drugie miejsce w cenniku kabel sieciowy GR-AC-Connect.

Próbując skreślić coś na temat budowy rzeczonego kabla, niestety z uwagi na ochronę know how działań producenta wiemy jedynie, że w kwestii przewodnika jest oparty o firmowy splot różnej czystości i różnej średnicy drutów miedzianych. Niestety w błogiej niewiedzy pozostajemy również w odniesieniu do kwestii wykorzystanych półproduktów jako ekranowanie oraz izolację owego przewodnika. Wiemy natomiast, iż widoczne prostopadłościenne puszki nie są ostatnimi czasy modnymi „domkami” dla mniej lub bardziej rozbudowanych filtrów, tylko wymuszonymi konstrukcyjnie modułami zmiany średnicy kabla tuż przed wtykami i wypełnione specjalnym balastem służą jedynie stabilizacji, czyli de facto do walki ze szkodliwymi wibracjami. Ostatnią pewną informacją jest terminacja naszego bohatera wtykami japońskiego Furutecha, oraz ubranie grubszych i cieńszych odcinków kabla w przyjemną dla oka czarno-szarą z motywami ciemnej żółci plecionkę. Jeśli chodzi o temat logistyki GR-a, ta w celach sprawienia dobrego wrażenia na potencjalnym nabywcy odbywa się w wykonanej ze sklejki, wyściełanej wewnątrz grafitową pianką, z wypalonym na wieczku logo marki zgrabnej skrzynce.

Co ciekawego mogę powiedzieć o naszym bohaterze? Dla wielu z Was będzie to świetna wiadomość, bowiem najważniejszą jego cechą jest energia środka pasma. Jednak dotarcie do sedna tematu odbywa się w dość specyficzny sposób, gdyż mimo takiego postawienia sprawy muzyka nie nosi znamion jakiegokolwiek uśredniania. To o co chodzi? Mianowicie tuż po wpięciu GR-AC-Connect w tor odnosi się wrażenie minimalnego cofnięcia ekspresji muzyki, w pierwszej chwili sprawiającego wrażenie jakby mniejszego doświetlenia wirtualnej sceny. Spokojnie, bez mułu i brutalnego gaszenia światła, tylko jakby do jej projekcji użyto mniej politury, przez co mniej się błyszczy. Jednak już po kilku minutach okazuje się, że to stosunkowo błędny odczyt zaistniałej sytuacji. Otóż owszem, przekaz jest deczko ciemniejszy, ale ani krzty nie traci na transparentności, bowiem pakiet informacji jest na wskroś bliźniaczy do wersji sprzed roszady testowej. Jednak bliźniaczy nie w wersji jedno-jajowej, tylko z ukierunkowaniem na zwiększenie pulsu i energii muzyki. Nadal jest pełna oddechu i pikanterii w górnych rejestrach, z tą tylko różnicą, że bez szukania w nich wyczynowości, co wprost proporcjonalnie przekłada się na zmianę priorytetów w stronę energii wydarzeń scenicznych. Nagle wszystko jest kulturalniejsze, a mimo tego nadal pławimy się w mocnym, oczywiście wielobarwnym niskim rejestrze, nasączonej plastyką i esencją, jednak nieszczędzącej odpowiedniej ilości informacji średnicy, po z jednej strony minimalnie mniej agresywnych, ale z drugiej nadal lotnych i pełnych ekspresji wysokich tonach. Co ciekawe, to jest na tyle naturalna prezentacja, że gdy po akomodacji wracałem do konfiguracji przedtestowej, w pewnych aspektach musiałem ponownie przestawiać się na jej niegdyś wzorcowe wydanie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale na takim obrocie sprawy złapałem się dwa razy. Niby lubię posmak nieposkromionej witalności muzyki, gdy tymczasem okazywało się, że jej umiejętne ucywilizowanie również bardzo mi odpowiadało. Gdzie jest haczyk? Szczerze? Nie wiem i tak naprawdę mnie to nie interesuje. Ważny jest finał działań naszego producenta. A jak widać po powyższym wywodzie, jest zaskakująco pozytywny. Co na to muzyka?
Powiem tak. Nie ma sensu rozpisywania się na temat poszczególnych nurtów, gdyż zawsze każdy z nich czerpał z naszego bohatera pełnymi garściami. W efekcie zmieniały się jedynie ich barwowe priorytety, które nigdy nie kończyły się zbyt mocnym osadzeniem muzyki w masie. Było esencjonalniej, ale nigdy z nadwagą. To zaś sprawiało, że tak muzyka rockowa, jak i wszelkiego rodzaju kontemplacyjna przy dobrej swobodzie prezentacji, oferowały jedynie większy udział odczuwalnej przeze mnie energii. Energi zwiększającej efekt jej namacalności, a przez to poczucia integracji z muzykami. Niby niewiele, ale w odniesieniu do naszego dążenia do maksymalnego zbliżania się do goszczonego w naszych domostwa muzyka, w końcowym rozrachunku bardzo wiele.

Czy powyższy kabel sieciowy jest dla wszystkich? Jeśli nie chcecie ratować swoich systemowych „ulepków”, tylko szukacie bardziej energetycznego spojrzenia na muzykę, jak najbardziej tak. To jest produkt, który przy ewidentnym osadzeniu punktu ciężkości w okolicach większego nasycenia świata dźwięku, nie przekracza dobrego smaku. Dowodem na to jest oczywiście mój zestaw. Jak wspominałem, produkt David Laboga Custom Audio zmieniał jego punkt „G”, jednak na tyle ciekawie, że powrót do standardowego połączenia nie kończył się zbawiennym okrzykiem „uf”, tylko dziwnym zbiegiem okoliczności chwilą akomodacji do innego, ale z pewnością nie diametralnie lepszego, a co najwyżej idealnie trafiającego w moje oczekiwania grania. Zaskoczeni? Jeśli tak, to chyba wiecie, co robić?

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Producent: David Laboga Custom Audio
Ceny (Netto): 1,8m / 2710 € (wersja EU), 2840 € (wersja UK), 2710€ (wersja US); + 650€ za każde dodatkowe 50cm

  1. Soundrebels.com
  2. >

Marantz MODEL 40n

Eindhoven, 15 lutego 2022 r. – Marantz®, światowej sławy producent komponentów audio z charakterystycznym, muzykalnym brzmieniem, zaprezentował dziś wzmacniacz zintegrowany MODEL 40n.

Nasz nowy wzmacniacz wyznacza standardy wyjątkowej jakości dźwięku, zapewniając jednocześnie łatwy dostęp do ogromnej biblioteki cyfrowej muzyki, podcastów i nie tylko. Dzięki wyjątkowemu designowi MODEL 40n przypadnie do gustu zwłaszcza tym entuzjastom, którzy cenią doskonałość w kunszcie i wydajności we wszystkich aspektach swojego życia. MODEL 40n został zbudowany z najlepszych materiałów, dodając elegancji i wyrafinowania każdemu pomieszczeniu.
„Głęboko wierzę, że nie musisz być audiofilem, aby cieszyć się bogatym, ciepłym dźwiękiem” – powiedział Joel Sietsema, prezes Marantz. „Dzięki MODEL 40n uzyskaliśmy jeszcze większą równowagę między tym, z czego jesteśmy znani – naszym wyjątkowym dźwiękiem – z subtelną prostotą, wspaniałym designem, nowoczesnymi technologiami i mocą. Ten produkt jest naprawdę idealny dla tych, którzy oczekują doskonałej wydajności, jednocześnie doceniając wyrafinowanie zawarte w prostocie i łatwości użytkowania.”

Klasyczna naturalność — wystarczy dodać głośniki
Marantz MODEL 40n zapewnia słuchaczom cudownie bogaty i satysfakcjonujący dźwięk, który sprosta lub przewyższy oczekiwania audiofili – legendarne brzmienie, którego szukali od lat wykorzystując multum skomplikowanego sprzętu. Ta wydajność jest teraz dostępna w jednym urządzeniu, do którego można podłączyć wybrane przez słuchacza głośniki. Słuchanie muzyki jest niezwykle łatwe dzięki natychmiastowemu dostępowi do serwisów streamingowych takich jak Spotify Connect, Amazon Music, Tidal, radia internetowego TuneIn i wielu innych. MODEL 40n zapewnia również dostęp do osobistych bibliotek plików, obsługując formaty PCM 192 kHz / 24 bit oraz DSD do 5.6 MHz. Opcje łączności bezprzewodowej obejmują Apple AirPlay 2, Bluetooth i Wi-Fi z technologią HEOS Built-In®.

Zaawansowana łączność — HDMI, Phono i więcej
MODEL 40n oferuje pełny zestaw wejść analogowych i cyfrowych, aby obsłużyć dowolne źródło, w tym sekcję Marantz Musical Phono EQ — przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM do odtwarzania płyt winylowych. Nietypowo dla produktów z tej kategorii, MODEL 40n wyposażony został w wejście HDMI ARC (Audio Return Channel), umożliwiające odtwarzanie dźwięku z telewizora. Telewizory oferujące dostęp do filmów i serwisów streamingowych brzmią niesamowicie w połączeniu z MODEL 40n. Dedykowane wyjście subwoofera z regulacją zwrotnicy umożliwia użytkownikom optymalizację basu w zależności od charakterystyki pomieszczenia odsłuchowego. Entuzjaści mogą cieszyć się tymi wszystkimi możliwościami dzięki wyjątkowemu wzmacniaczowi analogowemu Marantz, który zapewnia przestrzenny, dynamiczny dźwięk o niezrównanym poziomie szczegółowości i klarowności.

Streaming razem lub osobno — dźwięk w całym domu
MODEL 40n został zaprojektowany do pracy jako główny hub dla jednego lub kilku pomieszczeń. Dzięki technologii HEOS® Built-in, cała rodzina może cieszyć się ulubioną muzyką w dowolnym pomieszczeniu, korzystając z bezprzewodowego dźwięku w całym domu. Odtwórz tę samą piosenkę w każdym pomieszczeniu, aby stworzyć świąteczny nastrój lub wybierz różne utwory dla każdego indywidualnego pokoju, wykorzystując głośniki obsługujące platformę HEOS. Odtwarzanie dźwięku w całym domu działa nie tylko w przypadku muzycznych serwisów streamingowych, ale także z dowolnego komponentu podłączonego do MODEL 40n, w tym gramofonu.

Wyposażony w zaawansowaną technologię Wi-Fi, MODEL 40n oferuje bezprzewodowe przesyłanie dźwięku przez Wi-Fi i Bluetooth, które zapewniają stabilne połączenie nawet w środowiskach miejskich o dużym zagęszczeniu sieci. Aby umożliwić intuicyjną obsługę, MODEL 40n został wyposażony w pilota oraz współpracuje z asystentami głosowymi Siri, Alexa i Google. Dostępność usług może się różnić w zależności od kraju.

Nowa jakość wzmocnienia
Na nowo opracowana sekcja wzmacniacza klasy A/B o mocy 70 W na kanał (8Ω) przewyższa wydajność wcześniejszych modeli o podobnych mocach znamionowych. Większy transformator zasilający, cztery tranzystory wyjściowe na kanał, ciężkie miedziane uzwojenie i bardzo krótkie ścieżki sygnałowe obniżają impedancję wewnętrzną i zapewniają wysoką wydajność mocy, dzięki czemu MODEL 40n jest bardzo dynamiczny i doskonale sprawdza się nawet z trudnymi do wysterowania głośnikami.

Precyzyjna inżynieria i strojenie dźwięku
W przypadku MODEL 40n, Marantz Sound Masters wykorzystali najlepsze komponenty, aby zmaksymalizować wydajność. W MODEL 40n zaimplementowano autorskie moduły wzmacniaczy hiperdynamicznych (HDAM), które zapewniają najbardziej muzykalny dźwięk — od precyzyjnych pasaży basowych po gładkie, zrównoważone średnie i wysokie częstotliwości z dowolnego podłączonego głośnika. Wykorzystując starannie wyselekcjonowane podzespoły i możliwie najkrótsze ścieżki sygnału, MODEL 40n został zaprojektowany tak, aby zapewnić bezkompromisową przyjemność płynącą z odsłuchu.

Cena i dostępność
Marantz MODEL 40n będzie dostępny w dwóch wykończeniach: Marantz Black i Silver Gold w cenie detalicznej 11 999 zł u autoryzowanych dealerów Marantz od marca 2022 roku.

  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFiMAN HE-R10D

Link do zapowiedzi: HiFiMAN HE-R10D

Opinia 1

Człowiek jakoś tak jest skonstruowany, że nie tylko nader szybko przyzwyczaja się do dobrego, co jakiekolwiek próby obniżenia standardów uważa za ewidentny afront i zamach na jego swobody. Dlatego też większość wytwórców dwoi się i troi, by wyróżniając się na tle konkurencji połechtać (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) próżność odbiorców i zaoferować produkt wykonany z materiałów możliwie najbardziej luksusowych a ewentualne kompromisy i oszczędności przedstawić jako świadome i w pełni uzasadnione decyzje. O ile jednak w szeroko-pojętej elektronice wybór surowców z reguły ogranicza się do mniej, bądź bardziej wyszukanych form obróbki bloków aluminium wzbogaconych tu i ówdzie szkłem, bądź arkrylem, o tyle w pozornie mniej poważnych słuchawkach owych ograniczeń praktycznie nie ma. Na „tapicerkę”, czyli obszycia tak samych nausznic, jak i pałąków trafiają najlepsze gatunki skóry ( vide zamawiana u kaletników z Pittards do Focali Utopia) , korpusy muszli kuszą nie tylko wspomnianym aluminium, lecz również złotem (Final Sonorus X), tytanem (Audio-Technica ATH-A2000Z) , włóknem węglowym (Sonus faber Pryma Carbon), czy szlachetnymi gatunkami drewna. Egzotyczne Asada Zakura (chmielograb japoński)? Audio-Technici ATH-AWAS już czekają. Bambus z własnej plantacji? Proszę uprzejmie – wystarczy sięgnąć po Denony AH-D9200. Generalnie jest w czym wybierać, a gdy tylko popuścimy wodze fantazji i przy okazji dysponujemy niemalże nieograniczonym budżetem, to tak naprawdę jedynie „sky is the limit”, a na naszym celowniku mogą wylądować wycenione na bagatela 120 000 $, ozdobione 18-karatowym złotem i 6 karatowymi diamentami Focale Utopia by Tournaire. Dość jednak bujania w obłokach rozmarzenia bądź też następstw trafienia kumulacji w którejś z kuszących wielomilionowymi wygranymi loterii. Chciał, nie chciał trzeba zejść na ziemię i poszukać propozycji nieco mniej ekstrawaganckiej, normalnej – dla ludzi. I w tym momencie na scenę wkraczają nasze dzisiejsze bohaterki – mogące pochwalić się … sosnowymi (?!) muszlami słuchawki HiFiMAN HE-R10D, których to pojawienie się w naszej redakcji, wraz z towarzyszącym im w roli źródła i napędu odtwarzaczem NuPrime CDP-9 zawdzięczamy białostockiemu Rafko.

Zanim jednak zagłębimy się w dywagacje dotyczące walorów sonicznych naszego tytułowego zestawu zgodnie z tradycją i wypracowaną przez lata metodologią warto zwrócić uwagę na to jak wyglądają i jak są zbudowane jego poszczególne składowe. A te, jak mam nadzieję na powyższych zdjęciach widać mają co nieco do zaoferowania. HiFiMAN HE-R10D docierają do końcowego odbiorcy w eleganckiej skrzyni obszytej jagnięcą skórą i zajmującym niemalże całą powierzchnię jej wieka szyldem ze szczotkowanego aluminium informującym zarówno o producencie, jak i modelu znajdującym się wewnątrz. A właśnie,
pierwszy rzut oka na ową zawartość i … zaraz, zaraz, czy aby przypadkiem ktoś u dystrybutora się nie pomylił i zamiast środkowego gracza linii Reference nie podrzucił nam zaplanowanych na kolejną dostawę flagowców? Jak się jednak okazuje skojarzenia z kosztującymi niemalże 27 kPLN HE-R10P są całkiem zrozumiałe ze względu na uderzające podobieństwo, jednak jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach, więc przynajmniej na razie skupmy się na nich w kontekście naszych dzisiejszych bohaterek. Bohaterek, które jakby na nie nie patrzeć są mówiąc wprost imponujących rozmiarów. I co ciekawe, bynajmniej nie chodzi tu o jakiś irracjonalnych rozmiarów konstrukcję pałąka nagłownego, jak miało to miejsce w przypadku modelu Susvara, bo ten akurat jest całkowicie normalnym układem z mechanizmem zapadkowym, stalowym szkieletem i mięsistą tapicerką ze skóry jagnięcej wypełnioną pianką z pamięcią kształtu, lecz zaskakujący gabaryt samych muszli, które na tle konkurencji wyróżniają się może nie tyle średnicą, co … głębokością. Pół żartem pół serio śmiem wręcz twierdzić, iż właśnie z racji ich ponadnormatywnej głębokości większość użytkowników mając je na głowie i nieopatrznie zerkając w lustro może zauważyć pewne podobieństwa do Gagatka z Oxo (jednostkom zastanawiającym się kto zacz gorąco polecam seans filmowy z „Kapuśniaczkiem” w roli głównej). Całe szczęście zamiast żarówiastej czerwieni mamy do czynienia ze zdecydowanie spokojniejszą kolorystyką naturalnego drewna. Jednak o ile z jednej strony widok tego naturalnego surowca w słuchawkach cieszy, to z racji nazwijmy to skrzywienia zawodowego wychodzę z założenia, że zastosowanie konkretnego rodzaju materiału powinno mieć jakiś głębszy, a nie li tylko marketingowo-stylistyczny, aspekt. Skoro zatem w materiałach promocyjnych można natrafić na twierdzenie, iż „nauszniki z drewna sosnowego, (…) zwiększają możliwości dźwiękowe słuchawek”, to od razu zapala mi się ostrzegawcza lampka. Warto bowiem mieć na uwadze, iż do grona drewna „akustycznego” zaliczamy z iglaków drewno świerka, jodły, a z drzew liściastych: jawor, buk, brzozę, jesion, grab, klon, lipę i olchę. A co z sosną? Okazuje się, że i ją nader często można spotkać, lecz nie pod postacią powszechną u nas a nieco dalszego krewnego – cedru. Czyli teoretycznie jakieś tam teoretyczne podstawy zastosowania akurat takiego a nie innego gatunku są. Odłóżmy jednak na bok czysto akademickie dywagacje i wróćmy do meritum, gdyż warto wspomnieć iż 10-ki wyposażono w zdejmowane/wymienne nausznice („tranquility pads”) obszyte z zewnątrz, podobnie jak pałąk, jagnięcą skórą a od wewnątrz welurem i wypełnione miękką gąbką z efektem pamięci. Gniazdo sygnałowe jest pojedyncze i umieszczono je na krawędzi lewej muszli. I tu miła niespodzianka, gdyż oprócz nad wyraz bogatego wyboru znajdującego się w zestawie okablowania białostocki dystrybutor nieodpłatnie (co na innych rynkach wcale nie jest normą) dołącza również bezprzewodowy moduł Bluemini (Bluetooth/USB-DAC i wzmacniacz słuchawkowy). Wracając jeszcze do okablowania, to w ww. skrzyni znajdziemy aż trzy, wykonane ze srebrzonej, monokrystalicznej miedzi i otulone czarnym, tekstylnym peszelkiem, przewody – dedykowany urządzeniom przenośnym i notebookom 1,5m zakończony 3,5 mm mini jackiem oraz dwa 3m – zakończony 4-pinowym XLR-em i dużym jackiem 6,3 mm. Możemy zatem wedle uznania i chwilowego widzimisię tytułowe słuchawki podłączyć do zewnętrznego źródła/napędu jak to drzewiej bywało „po kablu”, bądź zyskać swobodę ruchów i zdecydować się na łączność bezprzewodową. Jednak odradzałbym traktowanie 10-ek jako słuchawek outdoorowych, gdyż po pierwsze ich wygląd mógłby budzić niezdrowe zainteresowanie osób postronnych, a i sama ich stabilność na głowie nosiciela predestynuje je raczej do aktywności w obrębie naszych domowych pieleszy. Nie oznacza to bynajmniej, że HiFiMAN-y leżą na czerepie źle, gdyż nawet podczas wielogodzinnych sesji komfort ich użytkowania określiłbym mianem doskonałego, lecz właśnie ze względu na niezwykle delikatny docisk i zaskakująco niską, szczególnie biorąc pod uwagę ich gabaryty, wynoszącą 337 g masę ich stabilność jest w zupełności wystarczająca do, tak jak wspomniałem normalnej domowej egzystencji, o przesiadywanie na fotelu bądź kanapie nawet nie wspominając, lecz aerobik z nimi na głowie jednak bym odradzał.
A teraz kolejna niespodzianka, gdyż większość ze słuchawkowo zorientowanych audiofilów słysząc HiFiMAN od razu myśli o konstrukcjach planarnych, tymczasem HE-R10D to pierwszy w portfolio ww. producenta pełnowymiarowy model oparty na przetwornikach … dynamicznych. Tak, tak mili Państwo, piekło zamarzło. A tak już na serio, to tym razem wykorzystano autorskie 50mm przetworniki wykonane w użyciem technologii Topology Diaphragm w ramach której, na powierzchnię membran nałożono specjalną powłokę nanocząsteczkową.
Jak już zdążyłem wspomnieć wraz z tytułowymi słuchawkami, w roli przyzwoitki Rafko dostarczyło wielofunkcyjny … odtwarzacz NuPrime CDP-9. Ten uroczo niepozorny, zasilany zewnętrznym zasilaczem impulsowym maluch w pierwszej chwili może kojarzyć się z rozwiązaniami desktopowymi, jednak proszę nie dać się zwieść pozorom, gdyż jego wątłe ciałko mieści w sobie zaskakująco ciekawe trzewia i oferuje szeroki wachlarz możliwości. W operującym w okolicach rozmiarówki midi korpusie udało się bowiem zmieścić nie tylko standardowy, znaczy się wyposażony w slim-tackę transport CD, stanowiący niemalże pełną transplantację z Evolution, oparty na kości ESS SABRE ES9028PRO przetwornik z powodzeniem zdolny obsłużyć sygnały PCM do 768 kHz/32 bity oraz DSD256, przedwzmacniacz liniowy i wzmacniacz słuchawkowy na układzie JRC 4556A. Całkiem tego sporo, nieprawdaż? Całe szczęście producentowi udało się owe bogactwo zawrzeć w zaskakująco minimalistycznej formie, co z resztą znajduje odzwierciedlenie na nieprzeładowanym froncie wykonanym z masywnego aluminiowego profilu. Wspomniany transport wraz z ulokowanym nad nim jednowierszowym wyświetlaczem zajęły niemalże ¾ płyty czołowej, więc sześć przycisków nawigacyjnych skromnie przycupnęło na ich lewicy a gniazdo słuchawkowe i wielofunkcyjna gałka po prawej. Wystarczy jednak przenieść się na zaplecze, by na własne oczy przekonać się, że 9-ka to propozycja dla poważnych graczy. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem wyjścia analogowe zarówno w postaci pary RCA, jak i XLR. Sekcję cyfrową podzielono na dwie części – wyjściową z coaxialem, optykiem i … HDMI pełniącym rolę interfejsu I²S oraz wejściową obejmującą AES/EBU, USB, coaxialem, optykiem i dodatkowym USB dedykowanym opcjonalnemu odbiornikowi Bluetooth (BTR-8) lub Wi-Fi.

Zaglądając tu i ówdzie na fora lutnicze i dedykowane wszelakiej maści szarpidrutom można natrafić na opinie, jakoby gitary z płytą cedrową charakteryzują się pewnym faworyzowaniem średnich i niskich tonów, przy jednoczesnej delikatnej utracie rozdzielczości wyższych alikwotów, co w sumie owocuje nieco większą niż przy świerku pobłażliwością dla błędów technicznych „operatora”. Tyle teorii, gdyż zakładając 10-ki na uszy o ile średnicę rzeczywiście można uznać za wyjątkowo dopieszczoną, to nijakiego upośledzenia góry, o faworyzowaniu dołu nawet nie wspominając, nie sposób było odnotować. Jednak po kolei. Nie dysponując żadnymi informacjami odnośnie przebiegu dostarczonych na testy słuchawek przez pierwszych kilka dni wygrzewałem je nie tylko zwyczajowym materiałem serwowanym przez internetowe stacje radiowe, lecz również okazjonalnie eksploatowałem podczas seansów filmowych. I tu od razu miła niespodzianka, gdyż właśnie średnica robi tu niesamowitą robotę. Weźmy na ten przykład serial „American Gods” z fenomenalną rolą Iana McShane’a, którego głos brzmiał po prostu bosko. Kolejną cechą wyróżniająca 10-ki jest oczywiście przestrzeń, jaką są w stanie wykreować i swoboda ich prezentacji. Zgodnie z materiałami firmowymi odpowiedzialna za taki stan rzeczy jest „kubatura” muszli. Dzięki ponadnormatywnej objętości są bowiem w stanie zapewnić przetwornikom warunki pracy zbliżone do konstrukcji otwartych przy jednoczesnej, właściwej modelom zamkniętym, izolacji akustycznej. Do tego dochodzi jeszcze znana z planarnego rodzeństwa koherentność i spoistość przekazu, więc planując odsłuch warto zawczasu zarezerwować sobie przynajmniej godzinę-dwie zapasu jakbyśmy nieopatrznie się zasiedziali. Nie oznacza to bynajmniej, że całość jest aż lepka od karmelowej muzykalności, gdyż próżno szukać tu oznak pogrubienia konturów, zbytniego wysycenia, czy wręcz spowolnienia i uspokojenia. Daleki od delikatności, grunge’owo-garażowy „Rainier Fog” Alice In Chains nader udanie łączy charakterystyczną dla Alicji posępność gitarowych riffów z melodyką partii wokalnych Jerry’ego Cantrella i Williama DuValla. Jest ciężko, tempa z reguły średnie, nikt nigdzie się nie spieszy a jednak czuć moc i właściwy timing. Nawet wspomniana, garażowo siermiężna góra nie kole w uszy, gdyż obecny brud nie wynika z niedoskonałości konstrukcji a jest natywną składową materiału źródłowego i tak też jest prezentowany. W ramach ciekawostki polecę ostatnie solowe wydawnictwo Cantrella, czyli krążek „Brighten”, który choć nieco lżejszy tak repertuarowo, jak i tonalnie od „Rainier Fog” jest jednocześnie lepiej zrealizowany i tę różnice na 10-kach doskonale słychać. Od razu poprawia się rozdzielczość, wgląd w nagranie, a generowana przez nie przestrzeń staje się zdecydowanie lepiej zagospodarowana – każdy z muzyków ma swoje jasno zdefiniowane miejsce, co bynajmniej nie oznacza ustawiania się w jednej linii i wypełniania reszty sceny li tylko pogłosem własnej twórczości.
Z kolei zrealizowany z rozmachem popowy „A Northern Soul” zaskakująco mało u nas popularnej Sheridan Smith operującej w stylistyce gdzieś pomiędzy Duffy a Adelle. Dużo tu pozornie lekkiej, łatwej i przyjemnej muzyki, niepozwalających spokojnie usiedzieć rytmów i wyrafinowanej melodyki sprawiającej, że współczesne, lansowane przez ogólnokrajowe rozgłośnie „przeboje” wypadają nie tyle blado, co wręcz ordynarnie plastikowo. A HiFiMAN-y wyciskają z tego materiału wszystko co najlepsze. Nie dosładzają go, nie ugładzają, dzięki czemu głos Smith zachowuje właściwą sobie matowość, a przez to nie przypomina banalnego miałczenia jednosezonowych gwiazdek i zapada na dłużej w pamięć.
No dobrze. Po kablu, to jak złośliwi mogą twierdzić każdy potrafi, szczególnie, gdy oprócz „przyzwoitki” NuPrime do pracy zaprzęgnie się np. dedykowany słuchawkom wzmacniacz Mytek Liberty THX AAA™ HPA. Pytanie co będzie, gdy sięgniemy po dostarczany wraz z 10-kami moduł Bluemini i czy przypadkiem nie będzie to mający skusić niezdecydowanych gadżet, który i tak po kilku minutach zabawy wyląduje w pudle wraz z instrukcją, którą pies z kulawą nogą się nie zainteresuje. I tu bardzo miła niespodzianka, gdyż po Bluetooth brzmienie HE-R10D z audiofilsko-liniowego ewoluuje w kierunku nieco niżej posadowionej tonalnie rozrywkowości. Basu robi się zauważalnie więcej, kreska go definiująca staje się grubsza i nieco poluzowana zostaje kontrola, przez co można odnieść wrażenie, że udział najniższych składowych rośnie. Zyskują na tym kawałki aspirujące do miana tanecznych, gdzie ilość rekompensuje jakość a tak po prawdzie nikt nie dzieli włosa na czworo, gdyż zajęty jest ekstatycznymi pląsami i takie masujące trzewia pomruki tylko robią mu kolokwialnie dobrze. Zmienia się również punkt widzenia, perspektywa z jakiej obserwujemy rozgrywające się na scenie wydarzenia. O ile bowiem „po kablu” HiFiMan-y z niezwykłą precyzją kreśliły źródła pozorne budując misterną układankę od szczegółu do ogółu, to z Bluemini akcent stawiany jest na całości jako takiej i dopiero w dalszej kolejności przekazywane są informacje dotyczące tego, z czego owa całość jest budowana. Nie mi jednak oceniać, co jest gorsze a co lepsze i tak po prawdzie nie ma sensu takiej oceny dokonywać, gdyż to od naszego widzimisię i nastroju, czy czasem wręcz repertuaru zależeć będzie na co się zdecydujemy, bo po prostu będziemy mieli taką możliwość.

No i się porobiło. Okazało się bowiem, że HiFiMAN zachowując swoje firmowe, wydawać by się mogło zarezerwowane dla konstrukcji planarnych, brzmienie zaklął w dynamicznych i w dodatku zamkniętych HE-R10D. Jest to nad wyraz namacalny dowód na to, że Chińczycy „umieją w słuchawki” i jeśli tylko chcą konkretny efekt osiągnąć, to technologia z jakiej w danym momencie korzystają nie jest celem samym w sobie a jedynie sposobem, drogą do realizacji wcześniej zdefiniowanych założeń. A w przypadku 10-ek wszystko się zgadza, tak na papierze, jak i na ucho. W dodatku właśnie z nimi miłośnikom słuchawkowych doznań będzie jak u Pana Boga za piecem, bowiem na początku znajomości do pełni szczęścia potrzebować będą jedynie dowolne źródło potrafiące skomunikować się z HE-R10D po Bluetooth a gdy pierwsza ekscytacja minie będzie można, już na spokojnie zastanowić się nad doborem finalnej amplifikacji

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC: Mytek Liberty DAC II
– Wzmacniacz słuchawkowy/DAC: Ifi Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini
– Wzmacniacz słuchawkowy: Mytek Liberty THX AAA™ HPA
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; Meze 99 Neo; Audeze LCD-5
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF

Opinia 2

Z marką HIFIMAN kolokwialnie mówiąc, znamy się jak łyse konie. To zawsze – oczywiście w korelacji do pozycji w cenniku – są oferujące bardzo dobry wynik soniczny konstrukcje. I nie ma znaczenia, że na przestrzeni lat występowały z szerokim gronem skonfigurowanych z nimi testowo różnej maści wzmacniaczy, gdyż finał brzmieniowy okazywał się co najmniej dobry. Oczywiście wspomniane osiągnięcia nie są żadnym przypadkiem, tylko konsekwentnym wdrażaniem w życie wieloletnich doświadczeń po testach na tak zwanym żywym organizmie, jakim jesteście Wy, liczeni w dziesiątkach tysięcy użytkownicy. Tak tak, oprócz zagwarantowania Wam świetnie spędzonego czasu przy muzyce dla chińskich inżynierów przez lata byliście swoistymi „beta-testerami”. Co istotne, na tyle wymagającymi, że przywołani konstruktorzy nie chcąc utracić swojej pozycji, z fantastyczną jakością dźwięku muszą schodzić w coraz niższe rejony cenowe swojego szerokiego portfolio. I to nie w postaci kwiecistych opisów w firmowych broszurkach, tylko konkretnych produktów. Jakieś konkrety? Proszę bardzo. Choćby dzisiejsze bohaterki – słuchawki dynamiczne HIFIMAN HE-R10D, których wizytę w naszych okowach zawdzięczamy białostockiemu dystrybutorowi Rafko.

Gdybym pół żartem pół serio miał przybliżyć punkt zapalny naszego spotkania, powiedziałbym, iż w odróżnieniu od poprzednich starć z konstrukcjami tego brandu tym razem zmierzymy się z będącą bardzo modną w obecnych czasach wersją pro-eko. Oczywiście piję w tym momencie do wykorzystania przez HIFIMAN-a drewna w roli budulca obudów przetworników. To naturalnie jest moja żartobliwa interpretacja, jednak nie oszukujmy się, próba prześledzenia naszych spotkań w portalowej wyszukiwarce będzie brutalna i udowodni, iż mam sporo racji. Dotychczas lista półproduktów do wykonania tej części słuchawek opiewała na tworzywa sztuczne, różne kompozyty i metale, gdy tymczasem dzisiejsza konstrukcja może pochwalić się przyjemnym dla nie tylko oka, ale również w obcowaniu organoleptycznym naturalnym drewnem sosnowym. Jednak wbrew pozorom nie jest to jedynie ślepe podążanie na światowymi trendami, gdyż ów budulec oprócz przywołanych walorów wizualnych ma bardzo konkretne zadanie soniczne. Mianowicie chodzi o uzyskanie odpowiedniej konsystencji finalnego dźwięku. Czy to wystarczyło do pełnego sukcesu? Naturalnie, że nie. Otóż innymi bardzo ważnymi aspektami tego projektu są skutkująca fajnym oddechem i swobodą prezentacji, spora gabarytowo objętość wewnętrzna muszli, a także stojąca nieco w ciekawej kontrze do gloryfikowanego trendu pro-eko, zastosowana technologia pokrywania membran głośników nano-cząsteczkową powłoką Topology Diaphragm. Jeśli chodzi o pady muszli i osłonę wykonanego z litej stali nagłowia, w dbałości o komfort użytkowania wykonano je z naturalnej skóry, wluru i wysokiej jakości pianki z pamięcią kształtu. Tak prezentujące się konstrukcje docierają do użytkownika w solidnej walizce, do której w standardowym wyposażeniu producent aplikuje trzy rodzaje okablowania – mały i duży jack plus XLR. Wieńcząc opis budowy i przygotowując grunt do przelania na klawiaturę informacji na temat uzyskanego brzmienia spieszę donieść, iż tym razem zamorski produkt podczas testu w kwestii dawcy i wzmocnienia sygnału wspierał z pozoru skromny, ale w efekcie procesu opiniowania HIFIMAN-ów ciekawy brzmieniowo i wyposażeniowo odtwarzacz CD NuPrime CDP-9.

Gdy przyszedł czas na kilka zdań na temat oferty dźwiękowej tytułowych HIFIMAN-ów, nie będę owijał w bawełnę, tylko zdradzę, iż w moim odczuciu założenia producenta co do wsparcia jej specyfiki zastosowaniem drewna na obudowy muszli, znakomicie zdały egzamin. Od pierwszej chwili słychać bardzo przyjazny dla ucha efekt kontrolowanej plastyki przekazu. Ale to nie koniec. Jako feedback niskie tony nabierają fajnego, bo nie rozlanego, ale odczuwalnego body jako soczyste pulsowanie tego rejestru. Średnica staje się bardziej koherentna. Zaś górne rejestry unikają wychodzenia przed szereg. Wszystko to sprawia, że przekaz nabiera oczekiwanej spójności. Tylko jedna uwaga. To nie powoduje efektu jak po zażyciu Pavulonu, tylko sprawia, że muzyka staje się bardziej esencjonalna. Nadal pełna werwy i odpowiedniej ilości informacji w każdym zakresie częstotliwości, jednak bez czasem wyczuwalnej u konkurencji pogoni za wyczynowością w stylu nadmiernej ostrości rysunku muzycznego. W tym przypadku wydarzenia muzyczne wydają się być z jednej strony mniej agresywne, ale z drugiej ani trochę nie zbliżają się do nudy, tylko pozwalają zatopić się w nich na długie godziny. A przecież o to chodzi. Nie strzelić sobie w ucho i za kilkanaście minut szukać odpoczynku w zbawiennej ciszy, tylko tak dozować informacje, aby ich pochłanianie mogło zmienić się w kilkugodzinne ukojanie duszy melomana, co znakomicie realizują amerykańskie HE-R10D. Myślicie, że z perspektywy szerokiego grona klientów jest to ryzykowne posunięcie? Bynajmniej, co postaram się pokazać na kilku wyszukanych przykładach płytowych.
Weźmy na pierwszy ogień bardzo melancholijną produkcję Melody Gardot „Sunset In The Blue”. W tym przypadku nie było jakichkolwiek niedopowiedzeń w temacie niesionego przez HIFIMAN-y dobra. Ów sznyt był wodą na młyn nie tylko snującej się romantycznie, esencjonalnej, a przez to bardziej namacalnej wokalizy, ale przy okazji podkręcał wyrazistość barwową towarzyszącego jej instrumentarium. Było barwnie, z dobrą lokalizacją źródeł pozornych i wszystko na tyle dobrze zbilansowane w domenie spokoju i niezbędnej pikanterii, że nie odmówiłem sobie zaliczenia tej produkcji w całości.
Kolejnym krążkiem na dowód dobrej decyzji pokazania tytułowych słuchawek szerokiej klienteli był rasowy blues. Jednak nie w postaci jakiegoś nieznanego artysty, tylko konglomeratu gwiazd w stylu James Cottona z Joe Luis Walkerem, Davem Maxwellem i Charlie Hadenem z materiałem zatytułowanym „Deep In The Blues” – zapewniam, iż zbieżność tytułów obydwu krążków z wcześniej opisywaną divą jest całkowicie przypadkowa. Co takiego chcę udowodnić? Zapewniam, bardzo istotną kwestię. Mianowicie chodzi o pokazanie, że gdy wymaga tego materiał muzyczny, słuchawki nie uśredniają na siłę danej frazy, tylko jak ma być wyrazista, tak ją prezentują. Naturalnie odnoszę się do mocno styranego życiem głosu J. Cottona. Wystarczy kilka zaśpiewów, by ten czasem z jednej strony boleśnie, ale za to z drugiej nadający muzyce niebagatelną wymowę, momentami skrzeczący głos pozostał nam w głowie na lata. Zapewniam, tego nie da się zapomnieć. Chyba, że prezentujący jego twórczość system będzie nijaki. Nazbyt ociężały, bez energii, przez co niepotrafiący ukazać niezbędnej zadziorności muzyki. I właśnie zderzenie naszych bohaterek z widmem serwowania słuchaczowi zbytniej ilości sonicznego ulepku było clou tego podejścia testowego. Efekt? Owszem, kontrabas, gitara i fortepian wyraźnie nabierały dostojności i energii wybrzmiewania, jednak frontmen nie tylko ze swoim przenikliwym głosem, ale z wtórującą mu harmonijką ustną dosadnie pokazywały umiejętność dostosowania się HIFIMAN-ów do zaistniałej sytuacji. Co to znaczy? Nic specjalnego, po prostu w odpowiednim momencie serwowały mi niezbędną ostrość i przenikliwość, a dzięki temu będącą znakiem szczególnym dla tego materiału natychmiastową rozpoznawalność pośród morza jemu podobnych.
Na koniec coś z uniesień rockowych. Jednak tym razem wykorzystałem dwupłytowy koncert grupy Pink Floyd z Nowego Yorku w 1988 r. „Delicate Sound Of Thunder”. Cel? Sprawdzenie, jak oprócz fajnego malowania świata muzyki okupujące moje narządy słuchu Amerykanki poradzą sobie z oddaniem rozmachu prezentacji w wielkich przestrzeniach. Oczywiście w rozumieniu zabawy ze słuchawkami chodziło o weryfikację, czy nasycenie i plastyka nie stłumią poczucia bezkompromisowego rozbrzmiewania muzyki wokół mojej głowy. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Co prawda mastering stawia na mocny udział zespołu w ogólnej prezentacji, minimalnie spychając koncertową otoczkę na drugi plan, jednak gdy do głosu dochodziło fetowanie publiczności, mimo bliskiego osadzenia głośników od uszu, koncertowa rzeczywistość bez żadnych problemów oddalała się od mojego ośrodka przyswajania fonii. Takie postawienie sprawy zaś nie pozostawało mi nic innego, jak zamknąć oczy i napawać się słuchanym wydarzeniem, co naturalnie z przyjemnością uczyniłem.

Jak wynika z powyższego raportu, nasze bohaterki znakomicie wiedzą, jak w pewien sposób połączyć pozornie niemożliwe do pogodzenia akcenty brzmieniowe. Chodzi oczywiście o zwyczajowe brylowanie w estetyce plastyki i soczystości przekazu, które w ramach oddania prawdy o prezentowanym materiale muzycznym potrafi zmienić się w brutalnie pokazanie niezbędnych pazurków. Naturalnie wysoki poziom ekspresji pazurków będzie epizodyczny, a nie permanentny, gdyż celem tego modelu jest pokazywanie świata muzyki w bardzo przyjemny dla ucha sposób. Bez pogoni za wynikami w tabelach osiągnięć poszczególnych pasm przenoszenia, tylko w służbie muzyki łagodzącej obyczaje. Zatem jeśli takich zdroworozsądkowych „uprzyjemniaczy” prozy codziennego życia poszukujecie, nie pozostaje nic innego, jak kontakt z dystrybutorem. Za te pieniądze może być trudno znaleźć coś tak ciekawego.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Rafko
Producenci: HiFiMan, NuPrime

Ceny
HiFiMAN HE-R10D: 6 395 PLN
NuPrime CDP-9: 7 995 PLN

Dane techniczne
HiFiMAN HE-R10D
Konstrukcja: dynamiczne, zamknięte, wokółuszne
Przetworniki: 50 mm Topology Diaphragm
Impedancja: 32 Ω
Skuteczność: 103 dB
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 35 kHz
Łączność: analogowa (przewody 1,5 m – 3,5 mm; 3m – 6,3 mm, 3m – 4-pin XLR), cyfrowa (USB C), bezprzewodowa (Bluetooth)
Obsługiwane kodeki: aptX, aptX HD, AAC, SBC, LDAC
Czas pracy: 7-10 h (Bluemini)
Masa: 337 g (słuchawki), 25 g (Bluemini)

NuPrime CDP-9
Przetwornik: ESS SABRE ES9028PRO
Stosunek sygnał/szum (CD; D/A): >114 dB; >120 dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (CD; D/A): <0,003%; <0,0005%
Pasmo przenoszenia (CD ): 10 – 20 000 Hz (+/- 3 dB)
Obsługiwane typy sygnału cyfrowego:
USB: Type B 2.0 Hi-Speed, PCM do 384 kHz/32 bity; DSD 256
Coax: PCM do 768 kHz/32 bit; DSD 64/128/256 DoP
TOSLink: PCM do 192 kHz/32 bit; DSD 64 DoP
Pobór mocy (CD): 10,2 W (2,7 W w trybie standby)
Wymiary (S x W x G): 235 x 55 x 281mm
Waga: 2,3 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Accuphase DC-1000/DP-1000 & C-3900 & A-250
artykuł opublikowany / article published in Polish

Choć 250-ki miały już u nas swoje przysłowiowe pięć minut, to trudno trudno, aby zabrakło ich w topowym systemie marzeń Accuphase DC-1000/DP-1000 & C-3900 & A-250.

cdn. …