Opinia 1
Po ekstremalnie high-endowym, ultra purystycznym a zarazem nawiązującym swoją estetyką do nurtu apokaliptyczno – militarnego topowym systemie Audio Tekne przyszła pora na lekkie rozprężenie i skierowaną do zdecydowanie szerszego grona propozycję. Zamiast jednak uderzyć w tzw. konsumencki mainstream postanowiliśmy zajrzeć do coraz dynamiczniej rozwijającej się gałęzi audio określanej mianem lifestyle’u, czyli produktów z Hi-Fi, bądź wręcz High-End przyobleczonych w możliwie wyszukane i atrakcyjne pod względem wizualnym formy. Powyższe kryteria w 100% spełnia nasz dzisiejszy bohater – wszystkomający i zaprojektowany tak, by cieszyć nie tylko uszy, ale i oczy wzmacniacz zintegrowany Wadia Intuition 01 PowerDac posiadający zgodnie ze swoją pełną nazwą nad wyraz rozbudowaną sekcję cyfrową. Jeśli ciekawi są Państwo, co do zaoferowania ma pierwsza integra w katalogu specjalizującego się do tej pory w obróbce sygnałów cyfrowych amerykańskiego koncernu, to niepotrzebnie nie nadwyrężając Waszej cierpliwości serdecznie zapraszamy do lektury naszych obserwacji.
Tytułowa Wadia swoim kształtem oscyluje gdzieś pomiędzy futurystyczną płaszczką a statkiem kosmicznym podpatrzonym na planie kolejnej części „Gwiezdnych wojen”. Jest na wskroś nowoczesna, w pewnym, pozytywnym znaczeniu tego słowa, tajemnicza a przede wszystkim po prostu ładna. Ma w sobie coś z sandwicha, którym pomiędzy dwoma satynowymi płatami elegancko piaskowanego aluminium umieszczono otulone ażurowymi maskownicami elektroniczne nadzienie. Tak, tak. Nie przewidziało się Państwu – w Intuition zarówno front, jak i ściany boczne cofnięte względem krawędzi urządzenia pokrywają mocowane na niewielkie magnesy tekstylne maskownice zapewniające swobodną cyrkulację powietrza wewnątrz z niezwykłą inwencją, biorąc pod uwagę śladową wręcz ilość miejsca, rozplanowanych trzewi.
Wbrew pozorom Wadia nie jest przedstawicielem rodziny bezdotykowców, gdyż oprócz dopasowanego pod względem wzornictwa do niej pilota oferuje również oprócz zajmującego prawie całą szerokość i wysokość płyty przedniej biało-błękitnego wyświetlacza dot-matrix cztery przyciski umieszczone parami po jego lewej i prawej stronie. Lewa para odpowiada za wybór źródła a prawa za regulację głośności. Z ich odnalezieniem nie powinniśmy mieć najmniejszego problemu, gdyż ich położenie wyznaczają stosowne diody. Sam display informuje nie tylko o poziomie głośności (skala 0-100), lecz również o aktywnym wejściu i parametrach otrzymywanego w danym momencie sygnału, o ile oczywiście dociera on do któregoś z wejść cyfrowych.
Opadającą w rogach niczym na obrazach Salvadora Dali płytę górną zdobi centralnie umieszczony, iluminowany logotyp producenta przywodzący podobny zabieg stosowany przez jednego z producentów sprzętu komputerowego z nadgryzionym jabłkiem w herbie.
Niewielka przestrzeń ściany tylnej zagospodarowano z godną pochwały przejrzystością. Lewą część zajmuje sekcja siedmiu wejść cyfrowych, z których, przynajmniej na chwilę obecną z powodzeniem można wykorzystać pięć, czyli USB, optyczne, AES/EBU i parę coaxiali, za to dwa porty HDMI określane jako WadiaLink i wspierające protokół I2S czekają na przyszłe, jeszcze niezdefiniowane źródła Wadii. Za wyjątkiem asynchronicznego USB mogącego poradzić sobie z ultra gęstymi strumieniami 32bit/384kHz i DSD64, oraz DSD128 pozostałe interfejsy cyfrowe zdolne sa obsłużyć solidne 24bity/192kHz. Nie zabrakło również dwóch par wejść analogowych RCA i pojedynczych terminali głośnikowych, choć w przypadku tych ostatnich zalecam wzmożoną czujność i zapobiegliwe zaopatrzenie się w stosowne przejściówki, bądź nową konfekcję/nowe przewody głośnikowe uzbrojone we wtyki BFA. Innych końcówek w będące wymysłem UE otwory niestety nie wsadzimy. Dlatego też nie chcąc zbytnio dewastować znajdującego się na naszym wyposażeniu dyżurnego okablowania z radością przyjęliśmy ofertę dystrybutora (warszawskiego Horna) dostarczenia „płaszczki” wraz z sugerowanym podczas zakupu okablowaniem pod postacią fabrycznie zakończonych właśnie wtykami BFA przewodów QED Revelation.
Również zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające najdelikatniej rzecz mówiąc nie przepada za pełnowymiarowymi, czyli standardowymi (vide pełnowymiarowymi) wtykami preferując zdecydowanie mniej entuzjastycznie przyjmowane przez złotouchą brać fabryczne – „komputerowe” wtyczki IEC. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby audiofilsko zakonfekcjonowany przewód zasilający tamże zaimplementować, bo spokojnie się mieści (w przeciwieństwie np. do Klimaxów Linna), jednak w tym momencie na tyle drastycznie ograniczamy sobie dostęp do włącznika głównego, że skazujemy się na jego obsługę za pomocą … np. karty kredytowej.
Wychodząc z bardzo słusznego założenia, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, więc przydałoby się, żeby było ono możliwie pozytywne Wadia zadbała praktycznie o każdy szczegół nie wyłączając z tego samego opakowania. Zamiast standardowego, dalekiego od nawet umownej estetyki szaro-brązowej tektury Intuition zapakowano w niemalże butikowe, eleganckie a przy tym możliwie płaskie pudełko z błyszczącego kartonu, któremu z kolei nadano formę eleganckiej torby. Całość wyposażono w spokojnie dające sobie radę z zaledwie 6 kg ładunkiem uszy. To jednak dopiero początek atrakcji, gdyż wewnątrz poczucie luksusu i ekskluzywności ulega dalszemu zintensyfikowaniu. Zarówno jednostka główna, jak i konieczne dodatki poumieszczano w stosownie wyprofilowanych wgłębieniach a zaglądając do nich odkryjemy tak przydatne akcesoria jak bawełniane rękawiczki, miękkie szmatki, specjalny płyn do czyszczenia obudowy i … stosowny pokrowiec zapobiegający kurzeniu się nieużywanego wzmacniacza. Nie wiem jak Państwo, ale ja poczułem się nie tyle dopieszczony, co nieprzyzwoicie wręcz rozpieszczony. Słowem rewelacja.
A teraz krótka wycieczka do wnętrza. Pomimo pozornie standardowych wejść analogowych tytułowa Wadia to urządzenie niemalże na wskroś cyfrowe, dlatego też sygnały analogowe od razu trafiają do wewnętrznych przetworników A/D (ADC) pod postacią kości Wolfson WM8786konwertujących je do 24-Bit/192kHz. W takiej postaci, wraz sygnałami z wejść cyfrowych poddawany jest on dalszej obróbce w układach Delta-SigMaster dokonujących upsamplowania do 1,536 MHz, czyli do wewnętrznej i obowiązującej w całej sekcji cyfrowej częstotliwości roboczej. Dopiero po takim uszlachetnieniu sygnał wędruje do kości przetwornika ESS Sabre 9018. Stopień wyjściowy oparto na wyposażonych we własne zasilacze impulsowe, pracujących w klasie D (tryb PWM) końcówkach mocy D-CELL504 PowerSoft Audio o zaskakująco wysokiej jak na wagę i gabaryty mocy 2 x 350W/4 Ω. Miłym zaskoczeniem jest toroidalne trafo zasilające sekcję przedwzmacniacza.
Najwyższy czas na opis brzmienia. Nie wiem, czy to tylko podświadoma (auto)sugestia, czy rzeczywiste profity płynące z konwencjonalnego zasilania sekcji pre, ale już od pierwszych dźwięków słychać, że konstruktorzy Wadii nie poszli na łatwiznę i zamiast powielać bolączki konkurencji wznieśli się w swoim fachu na zdecydowanie wyższy poziom. Zacznijmy jednak od tego, co dla D-klasowych wzmaków oczywiste, czyli basu. Mając w pamięci niebagatelną moc i klasę pracy stopni wyjściowych świetna kontrola i drajw nie powinny dziwić i nie dziwią. Próby z idealnie nadającym się do tego materiałem, czyli albumami „Khmer” Nilsa Pettera Molværa i „BBNG2” formacji BadBadNotGood pokazały nad wyraz sprężystą i świetnie kontrolowaną naturę basu generowanego przez amerykańskiego pancake’a. Może same kontury syntetycznych i operujących niemalże w okolicach infradźwięków źródeł pozornych nie były kreślone tak cienką i precyzyjną kreską jak w niemalże dwukrotnie droższej integrze Passa INT-250, ale żeby to zauważyć trzeba mieć takie porównanie a biorąc pod uwagę diametralnie różny target obu wzmacniaczy powyższa uwaga ma charakter czysto informacyjny i bynajmniej nie należy jej traktować jako przytyk, lub piętnowanie niedoskonałości opisywanej konstrukcji. W dodatku dobierając równie atrakcyjne pod względem wizualnym kolumny, czyli raczej coś smukłego i mało absorbującego gabarytowo, więc z oczywistych względów wyposażonego w kilka mniejszych średnio-niskotonowców aniżeli 30-40 cm woofer takie delikatne zaokrąglenie może okazać się wręcz zbawienne nadając całości odpowiedniego dociążenia i wypełnienia. W dodatku nie sposób zarzucić Wadii nawet śladowe próby ujednolicenia i wygładzenie faktury najniższych tonów. Bez trudu bowiem możemy definiować wszelakie niuanse dziejące się pomiędzy uderzeniem rozpoczynającym dźwięk a ostatnimi mikrosekundami jego wybrzmiewania. A właśnie – wybrzmienia. Obserwowane zarówno na dole, jak i pozostałych podzakresach pasma czas wybrzmień i uchwycony podczas nagrań pogłos pomieszczeń, w których dokonano rejestracji są obecne, lecz w pewnym sensie odrobinę skrócone i osłabione. Nie ma jednak, co rwać szat, gdyż prawdę powiedziawszy na chwilę obecną nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej D-klasowej konstrukcji bazującej na zasilaczach impulsowych pozbawionej tejże maniery. Tzn. połowicznie spełniający powyższe kryteria, czyli bazujący na impulsówkach dzielony zestaw Jeff Rowland Corus + 625 nader skutecznie sobie w tej kwestii poczynał, ale warto przy tym mieć na uwadze, że jego cena „nieco” przekraczała 100 000 PLN. Ot taki drobiazg. Pytanie tylko, czy warto w ogóle zawracać sobie tym zagadnieniem głowę. Śmiem twierdzić, że przy zdroworozsądkowym podejściu do tematu niekoniecznie. Nosiciele wirusa Audiophilia Nervosa raczej i tak rozglądać się będą za czymś zdecydowanie mniej zintegrowanym, umożliwiającym m.in. zabawę kabelkami, a dla normalnych użytkowników stawiających na możliwie najlepszą funkcjonalność i uniwersalność poziom oferowany przez Intuition będzie w 99,9% przypadków szczytem szczęścia. Prawdę powiedziawszy po około tygodniu zabawy Wadią sam przestałem szukać dziury w całym czerpiąc radość z gęstego, gładkiego brzmienia pozwalającego w możliwie krótkim czasie ukoić zszargane codzienną gonitwą nerwy. Ba, nawet tak wymagające nagrania jak „Misa Criolla” Ariela Ramireza w wykonaniu Mercedes Sosy wypadło wielce przekonująco. Co prawda scena nie oszałamiała swoją głębokością a pogłos nie sprawiał, że jak to się ładnie mówi „czuć było przestrzeń”, ale patrząc na cenę tytułowego urządzenia trudno byłoby skompletować system złożony z równie muskularnej integry i przetwornika mający coś więcej do powiedzenia w tejże materii.
Co innego barwy, które z powodzeniem możemy określić mianem pastelowych i dobrze nasyconych, dzięki czemu namacalność sędziwej wokalistki nie pozostawiała niedosytu. W tym miejscu wypadałoby jednak wspomnieć o dwóch obliczach testowanego urządzenia. Choć sygnał analogowy praktycznie od razu po wejściu ulega digitalizacji, to dokonując porównania pomiędzy wejściami analogowymi i cyfrowymi korzystając z tego samego źródła można dojść do nader ciekawych wniosków. Otóż dysponując źródłami z budżetowego i średniego pułapu cenowego wejścia cyfrowe Wadii są niezaprzeczalną i wręcz oczywistą szansą na zasmakowanie audiofilskiej nirwany poprzez ewidentną poprawę ich brzmienia. Całość zyskuje na masie, wolumenie i namacalności a co najważniejsze przestaje irytować cyfrową kanciastością i nerwowością. Pojawia się spokój i tak pożądana homogeniczność przekazu. Jednak przesiadka na odtwarzacze z pułapu 15-20 kPLN nie jest już tak jednoznaczna, gdyż wykorzystując złącza cyfrowe uzyskujemy w brzmienie będące w przeważającej większości pochodną sygnatury Wadii. Dopiero przesiadka na analogową transmisję sygnału pozwala w pewnym i przede wszystkim zauważalnym stopniu zaistnieć charakterowi źródła. O dziwo owo wspominane odfiltrowanie aury pogłosowej nie jest już tak oczywiste a i nasycenie źródeł pozornych staje się bardziej namacalne. Wyjątkiem od powyższej reguły jest złącze USB, które akceptując ultragęste pliki 32bit/384kHz oraz DSD128 wyraźnie wskazuje kierunek, w którym zmierza tzw. elektronika użytkowa. To, co wydawało się przy „standardowym” materiale o maksymalnych parametrach 24bit/192 kHz piętnem użytej technologii odchodzi w niepamięć a do głosu dochodzą swoboda i rozmach idące w parze z jakże pożądanym blaskiem i soczystością. Żeby było jeszcze ciekawiej próby z upsamplingiem w źródle i karmienie Wadii tak „stuningowanym” materiałem przynoszą podobne rezultaty. Dlatego też jeśli głównym źródłem ma być komputer warto we własnym systemie i własnym repertuarze sprawdzić, czy tego typu, dodajmy że zupełnie „bezbolesny”, ot raptem kilka kliknięć np. w J-Riverze, zabieg nie okaże się tzw. lekiem na całe zło.
Wadia Intuition 01 PowerDac jest pełnokrwistym przedstawicielem wszystkomających a zarazem lifestylowych kombajnów, które do pełni szczęścia potrzebują dowolnego cyfrowego źródła sygnału z komputerem włącznie a może nawet, biorąc pod uwagę zakończenie poprzedniego akapitu, przede wszystkim. Wysoka moc i zdolność napędzenia nawet poważnych kolumn głośnikowych pozwala na praktycznie całkowitą dowolność w kompletowaniu systemu a gładkie i kremowe brzmienie zapewni dobre samopoczucie słuchaczom nawet przy niezbyt wyrafinowanym repertuarze. I jeszcze jedno – patrząc na projekt plastyczny, użyte materiały i jakość wykonania trudno sobie wyobrażać, żeby jakiś projektant wnętrz patrząc na Wadię zaczął kręcić nosem a to idealna okazja, aby urządzając pod dyktando Pani domu salon przemycić pod designerskim płaszczykiem trzewia mogące zapewnić nam wielce komfortowe obcowanie z naszą ulubioną muzyką. Będzie to oczywiście jakiś kompromis, ale daj Bóg, żebyśmy tylko na takie kompromisy kompletując nasze systemu marzeń musieli się godzić.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Bluesound NODE2
– Wzmacniacz/streamer: Lumin M1
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audiovector SR3 Signature
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra; QED Revelation
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 聖Hijiri Nagomi
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Moja przygoda z dzisiejszą znakomicie rozpoznawalną przez szeroki audiofilski świat marką w dziwny i tylko sobie znany sposób ogranicza się do zasłyszanej lub przeczytanej wiedzy różnych jej użytkowników. Przyczyną takiego stanu rzeczy z dużą dozą prawdopodobieństwa jest ograniczony dostęp ze strony wcześniejszych dystrybutorów. Na szczęście świat biznesu, aby przynosić określone dochody nie znosi stagnacji, dlatego korzystając z powstałych ostatnimi czasy zawirowań na poziomie dystrybucyjnym udało nam się zorganizować idący z duchem czasu produkt tytułowego brandu. Dlaczego padła fraza „z duchem czasu”? Niestety będące pochodną oczekiwań nabywców tendencje spychają poczciwy odtwarzacz kompaktowy na margines produkcyjny –podobno naprawdę wymaga tego rynek, by w zamian zaproponować potencjalnym klientom jeśli nawet nie odtwarzacze plików, to przynajmniej bardzo bogato wyposażone wzmacniacze zintegrowane. I myliłby się ten, kto sądzi, że chodzi o ilość przyłączy liniowych, pętli do nagrywania czy zestawów terminali głośnikowych. To niestety powoli odchodzi w przeszłość, gdyż w obecnych czasach dla wielu producentów chyba najważniejszym wydaje się być, ile i jakie protokoły cyfrowe dana integra potrafi asymilować. Oczywiście nie mam nic przeciwko takiemu postawieniu sprawy przez niektóre firmy, dlatego z dużą, powodowaną czystą ciekawością jak to wypadło w dziedzinie jakości dźwięku chęcią zaaprobowałem zapytanie o ocenę posiadającego na pokładzie baterię przyłączy cyfrowych wzmacniacza zintegrowanego dużego amerykańskiego gracza. Tak więc, zapraszam wszystkich na test integry marki Wadia model INTUITION, której dystrybucją zajmuje się stacjonujący w Warszawie Horn.
Projekt plastyczny prezentującej swe walory Wadii w prostej linii zaczerpnięto z filmów science fiction. Gdy spojrzycie na załączone fotografie, nie zobaczycie nic innego, jak kwadratowe szczytowe wycinki dużej średnicy kuli zbliżone do siebie na odległość kilku centymetrów. Muszę przyznać, że zamierzony mocno zapadający w pamięć wzrokową efekt przynajmniej w moim przypadku został zrealizowany. Przyglądając się nieco bliżej naszemu statkowi „obcych” zauważymy, że powstałe po takim zbliżeniu krawędzie dolne i górne obudowy, patrząc od frontu tworzą coś na kształt owalnych, zbiegających się przy zewnętrznych krawędziach płaszczyzn, z których front i tył wykorzystano do uzbrojenia produktu w niezbędne do pracy komponenty. Fajnym zabiegiem designerskim jest nałożenie na trzy boki – oprócz płaszczyzny tylnej – zaczerpniętych z kolumn głośnikowych maskownic z cieniej kolokwialnie mówiąc czarnej „pończochy”. Może się zdziwicie, ale nie przeszkadzało to projektantom zaimplementować pod wspomnianymi osłonami niezbędnych do manualnej nawigacji podczas pracy urządzenia mechanicznych manipulatorów i wyświetlacza informującego o wybranym źródle i poziomie głośności. Dla podkręcenia walorów postrzegania całości produktu na dachu z dużym sukcesem w odbiorze wzrokowym wkomponowano mieniące się bielą logo marki. Kończąc akapit wyglądu dochodzimy do tylnego panelu przyłączeniowego, gdzie znajdziemy niestety uniemożliwiające podłączenie widełek otwory akceptujące wyłącznie zakończone wtykami BFA kable kolumnowe, gniazdo zasilania, główny włącznik, zestaw wejść liniowych w standardzie RCA i baterię cyfrówek: optyczną, HDMI, AES/EBU, USB i SPDiF. Jak widać, decydując się prezentowany dzisiaj wzmacniacz jesteśmy przygotowani na wszelkie możliwe kombinacje z resztą posiadanych przez nas zabawek audio. Można? Można.
Nasza, wyposażona w co się tylko da z punktu widzenia ortodoksyjnego audiofila „zabawka” swój początek testowy miała w znanym Wam z moich tekstów warszawskim klubie KAiM. Patrząc na taki proces z boku wydaje się on nieco upierdliwy, ale z punktu widzenia dodatkowych doświadczeń w całkowicie innym środowisku sprzętowym daje sporo ważnych w końcowych rozważaniach informacji, które bardzo ułatwiają mi snucie wiążących tez. Nie rozpisując się zbytnio na temat klubowego spotkania zdradzę, iż głównym wnioskiem tego wieczoru było wychwycenie wyraźniej przewagi w dziedzinie generowania dźwięku wejść analogowych nad cyfrowymi. Nie jest to oczywiście bardzo dramatyczna zmiana, ale wewnętrzny przetwornik bardzo wyraźnie pogłębiał skutki i tak mającej swoje trzy grosze w generowaniu dźwięku zasilającej urządzenie klasy D. Jakie to skutki? Osłuchani przedstawiciele naszego gatunku zderzający się z takim zasilaniem prawie natychmiast są w stanie poczuć pewien niestety na chwilę obecną wyczuwalny w większości tak karmionych prądem urządzeń nalot. To nie jest oczywiście degradacja dźwięku, ale dość wyraźnie można uchwycić lekki zanik oddechu generowanej muzyki, co wprost proporcjonalnie przekłada się na zmniejszenie namacalności źródeł pozornych. Ja wiem, że nie wszyscy, a w szczególności użytkownicy podobnych produktów nie zgodzą się ze mną w tej materii, ale proszę mi wierzyć, da się to wyraźnie zdefiniować. Jednak, jak wspomniałem, to jest pewna estetyka soniczna, którą jedni prawdopodobnie z braku innego punktu doniesienia, a przez to nie zwracając na nią uwagi akceptują, a inni tak jak ja bez jakiś ukrytych głębszych podtekstów, jedynie najzwyczajniej w świcie chcąc być wiarygodnym opiniodawcą w kolejnych tekstach muszą o niej wspomnieć.
Gdy testowany wzmacniacz wylądował na dedykowanym dla niego miejscu odsłuchowym, jako pierwsza do oceny posłużyła mi konfiguracja z wewnętrznym przedwzmacniaczem liniowym. Tutaj muszę stwierdzić, że gdy czasami popisy klubowe różnych urządzeń sporo różnią się od moich bywa, że mozolnie konfigurowanych z tego co mam na półce zestawień – przecież należy pokazać dobre strony urządzenia, a nie poniewierać bez dania szansy, tak w tym przypadku linia obrony Wadii nie miała żadnych przemawiających przeciwko temu co usłyszałem na wyjeździe argumentów. Przepuszczony przez opisywaną integrę sygnał dźwiękowy stracił nieco świeżości i lekko zmienił ostrość krawędzi basu. To były delikatne, ale jednak słyszalne zmiany. Studząc wszelką krytykę pod moim adresem nie obruszałbym się takim obrotem sprawy, gdyż jak na sądząc po wyglądzie lifestyle’owy produkt usłyszany przekaz według mnie bronił się dobrze. Powiem więcej, takie postawienie sprawy miało swoje pozytywne strony w muzyce ogólnie mówiąc popowej, elektronicznej, a nawet tak lubiącej masakrować uszy metalowej. Może wydać Wam się śmieszne, ale jeśli tylko jakaś płyta cierpiała na niedouczenie realizatora lub oferowała przenikliwie penetrujące małżowiny uszne dźwięki, owa maniera studzenia górnych rejestrów pozwalała przyjrzeć się krążkowi nieco głębiej, czasem ku mojemu zdziwieniu nawet pozwalając dobrnąć do końca płyty. Przykłady? Na początek weźmy krążek Cassandry Wilson „Blue Light 'Til Dawn”. Kompozycja trochę podkręcona w domenie ciężaru, ale oszczędna na szczytach pasma po zmianie wzmocnienia na gościa z Ameryki traciła wprowadzany aurą zaciemniania tła czar. Utrata kilu mających swój udział w czytelnym konturowaniu dźwięków informacji w dolnych partiach pasma częstotliwościowego plus muśniecie matem głosu artystki skazały tytuł na przyzwoite, ale nic pyzatym odtworzenie. Oczywiście przy założeniu, że potencjalny słuchacz ma wystarczająco ugruntowaną wiedzę, jak powinien zabrzmieć ten krążek na trafiającym w punkt jakości systemie. W przeciwnym wypadku moje wynurzenia można uważać za wierutne bajki. Jako dowód takiego splotu wydarzeń znając z autopsji proces dorastania do jakości dźwięku, bez problemu jestem w stanie stwierdzić, iż każde przeskoczenie o oczko wyżej powodowane jest poprawą soniczną zestawu, dlatego nie demonizowałbym moich dzisiejszych słów, gdyż ja prawie z definicji w większości przypadków schodzę w dół i jest mi zdecydowanie łatwiej takie sprawy wychwycić. Ale zostawmy ten wątek do weryfikacji potencjalnym nabywcom. Zmieniając front na przykłady pozytywne przywołam nieszczęsnego, bo pastwiącego się nad dzieckiem w drugim kawałku płyty „Svantevit” formacji Percival Schuttenbach. Ostre, mocno osadzone w basie riffy gitarowe wespół z wręcz krzyczącym wokalem front mena dzięki porządkującej całość dźwięku manierze ugładzania sybilantów sprawiały wrażenie zdecydowane czytelniejszych. Może to zabrzmi dziwnie, ale właśnie ów sznyt grania po raz kolejny pozwolił mi przeanalizować ten może niezbyt melancholijny, ale jakże znamienny dla popisującego się trupią czaszką na okładce płyty ciężkiego metalu tekst. I gdy skonfrontujemy oba te przypadki, konia z rzędem temu, kto całkowicie skreśli Wadię z listy do posłuchania. Kolejną ważną informacją tego testu powinna być wzmianka o budowaniu sceny muzycznej, która może nie osiąga rozmiarów boiska piłkarskiego, ale dość dobrze pozycjonując muzyków wpisuje się w zajmowany pułap cenowy. Oczywiście zawsze można lepiej – nawet od mojego zestawu dyżurnego, ale każdy produkt jest pewnym konsensusem pomiędzy ceną, a wyposażeniem, dlatego patrząc na dobre osadzenie muzyków na scenie w domenie szerokości i bardzo przyzwoitej głębokości, nie szukałbym tutaj punktów ujemnych. Jeśli jednak w potencjalnym zestawieniu coś całkowicie nie „wypali”, problemu szukałbym raczej braku synergii całości, niż ułomności Wadii, która w zdecydowanie przewyższającym swoje możliwości torze pokazała się z mającej swój nalot, ale dobrej strony.
Ostatnim recenzenckim ruchem było przejście na wewnętrznego DAC-a. Niestety jak zdążyłem zaanonsować, w tym przypadku sprawy jakości dźwięku konsekwentnie brnęły ku dalszemu osłabieniu witalności, ale również zwiększeniu masy muzyki. To oczywiście może się podobać, jednak z racji rzetelnego podejścia do zabawy w recenzenta znowu muszę poinformować, iż w wartościach bezwzględnych było nieco gorzej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że może być to pochodną oscylowania słuchanych w klubie i w domu napędów w domenie ciepła, co przy zdecydowanie bardziej szczupłym sygnale może ulec zmianie, dlatego przed ostatecznym werdyktem za i przeciw każdego z WAS proszę o osobistą konfrontację. Pamiętajcie, ja jestem tylko małym trybikiem w procesie dobierania systemu, a nie wyrocznią.
Gdybym miał określić docelowego klienta dzisiejszego bardzo bogato wyposażonego wzmacniacza zintegrowanego, nieszczególne widzę w tym zbiorze rasowego, często szukającego dziury w całym audiofila. Wzmak Wadii pokazał pewną kłującą nieszczęsnego ortodoksa manierę, ale natychmiast uspokajam, nie był to na tyle deprymujący sznyt grania, aby skreślać go z listy odsłuchowej. Wspomniana przed momentem nacja już tak ma i nie walczmy z nimi w bratobójczych sporach co jest dobre, a co złe, tylko zweryfikujmy to sami. Nie będę roztrząsał już tematu potrzeb każdego z potencjalnych systemów. Przecież anorektyczne zestawy aż pieją do przywołanych w tej recenzji manier. Problem widzę raczej w tym, czy Wy wiecie, co tak naprawdę pozwoli Wam przejść kolejny szczebel wtajemniczenia w odbiorze piękna muzyki, a to generuje wstępne typy do posłuchania, w których zbiorze może znaleźć Amerykanin. Osobnym bezspornym, przemawiającym za gościem zza wielkiej wody tematem jest wygląd. Jeśli tylko nie gustujecie „rokokowej” estetyce wystroju wnętrz, nie ma takiego stylu designerskiego, w którym INTUITION by się nie odnalazł. Spróbujcie pobawić się tym statkiem kosmicznym, a być może splot wszystkich opisanych wrażeń plus bogate wyposażenie na tyle zaskarbią Wasze serca, że Intuition na stałe wyląduje na tak czczonym przez każdego melomana miejscu, jakim jest dedykowany zabawkom stolik audio.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Horn
Cena: 29 999 PLN
Parametry techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 350W / 4 Ω (1% THD EIAJ); 2 x 190W / 8 Ω (1% THD EIAJ)
Częstotliwość próbkowania: 1.536 MHz Wadia Algorytm Delta-SigMaster zwiększanie próbkowania do 32 bit
Przetwornik D/A: 32bit ESS 9018
Pasmo przenoszenia: 3 Hz – 45kHz (-3dB) dla 1W / 8 Ω
Stosunek S/N: 113dBA (20-20k Hz ważone)
Jitter: < 1ps RMS
Zniekształcenia: <0,005% (THD, DIM, SMPTE)
Wejścia analogowe: 2 x RCA
Wejścia cyfrowe: 1 x USB, 1 x TOSLINK, 2 x WadiaLink (I2S), 1 x AES/EBU, 2 x koaksjalne S/PDIF (RCA)
Wymiary SxGxW: 380 mm x 380 mm x 60 mm
Waga: 6 kg
Dostępne wersje kolorystyczne: czarny, srebrny
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy Reimyo: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Gdy tytułowa marka przełamywała pierwsze recenzenckie lody na naszym portalu, nawet w najśmielszych rozważaniach nie przypuszczałem, że w tak krótkim czasie – niewiele dłuższym niż pół roku – w moje skromne progi zawitają jej flagowe modele. Z jednej strony trochę szkoda tak szybko wieńczyć tę zdawałoby się należącą niegdyś do sfery marzeń przygodę, ale z drugiej taki maraton wyśmienicie pokaza, jak wygląda progres jakości dźwięku podczas wspinania się po kolejnych szczeblach cennika opisywanego brandu. Coż zatem przy tak szybkim tempie wędrówki jest najważniejsze? Odpowiedź jest banalna. Stosunkowo niedługie między-testowe okresy pozwalały uniknąć zatracenia gdzieś w pamięci istotnych niuansów każdego spotkania. Ja wiem, że są mistrzowie, którzy po kilku latach przerwy pomiędzy testami konfrontowanych urządzeń niemalże jak na zawołania, z rękawa sypią kategorycznymi porównaniami, jednak nie oszukujmy się, sporo drobnych, a co za tym idzie bardzo ważnych na tym pułapie cenowym informacji ulatuje gdzieś w niebyt lub nadszarpnięte zębem czasu staje się nieco innym niż niegdyś punktem odniesienia. Dlatego też, mimo nostalgii spowodowanej końcem fajnego epizodu, jego stosunkowo krótki czas trwania jest największą wartością dodaną całej sagi zatytułowanej „Prawda o muzyce według Audio Tekne”. Tak więc, gdy łzy spowodowane zbliżaniem się do finiszu zjawiskowego odtwarzania muzyki zostały już wylane, z przyjemnością zapraszam wszystkich na chyba najcięższe dla mnie spotkanie z Japońską myślą techniczną spod znaku Audio Tekne, którego przedstawicielem tym razem będzie zestaw składający się z: przedwzmacniacza liniowego TFA-9501, dwóch monstrualnych monobloków phonostage’a TEA-9501B i opartych na określanych przez konstruktora Pana Kiyoaki Imai jako najwierniejsze dźwiękowi naturalnemu lampy 6AS7G w układzie PUSH PULL 11 Watt-owych końcówek mocy TM-9502. Dla pełnego oddania umiejętności sonicznych dostarczonego do testu seta, całość w znakomitej większości okablowano firmowymi drutami sieciowymi i sygnałowymi. Jako uzupełnienie posiłkowałem się dodatkowo łączówkami XLR LessLoss Anchorwave na linii pre-power, RCA Hijiri Milion Maestro od źródła cyfrowego i dyżurnym setem kabli kolumnowych Harmonix Exqusite i SLC 101. Oczywiście, jak za każdym razem, taki i w tym przypadku sprzęt do recenzji dostarczyła firma Natural Sound.
Akapit wizualizacyjny zacznę od spraw logistycznych. Jak przystało na High End, produkty AT są bardzo ciężkie. Jednak ich rozmiary niespecjalnie to oddają, gdyż w porównaniu do innych producentów przy niebagatelnej masie są bardzo kompaktowe. Tak naprawdę, jeśli ktoś nie miał z nimi styczności i szarpnie nonszalancko jeden z komponentów do góry, to jeśli natychmiast nie upuści go na ziemię walcząc dzielnie o nieobicie obudowy, z pewnością kręgosłup podziękuje mu za to co najmniej solidnym bólem. Nie wierzycie? Proszę bardzo. Widoczne na zdjęciach konstrukcje zdają się przeczyć wszystkim dotychczasowym standardom, gdyż sam phonostage składa się z dwóch modułów o wadze 63kg każdy i to bez sekcji zasilania, która mieści się w przedwzmacniaczu liniowym oscylującym w okolicach kolejnych 55-ciu kg. Najlżejszymi produktami są końcówki mocy, ale ostrzegam, te maleńkie prostokąciki mając sporo blachy w transformatorach i ekranującego je grafitu bez najmniejszych problemów osiągają masę ponad 45kg sztuka. Jak widać, nic tylko bawić się w tragarza. Ale proszę się nie martwić, gdyż po zakupie owych produktów tak przyziemne sprawy, jak ustawienie na docelowym miejscu i spięcie całego systemu zapewnia opiekun marki. Przyglądając się wyglądowi wszystkich bez wyjątku komponentów widać, iż głównym motywem konstrukcji są skrywające układy elektryczne płaskie platformy nośne, na których w zależności od spełnianej funkcji zaimplementowano ubrane w puszki transformatory, pomiędzy którymi zlokalizowano, osłonięte przed uszkodzeniami mechanicznymi i szkodliwymi rezonansami danej konstrukcji, lampy elektronowe. Kolorystyka omawianych urządzeń w zależności od źródła światła oscyluje wokół grafitu, stali i mariażu szarości z niebieskim. Najbogatszym we wszelkiego rodzaju manipulatory i przyłącza jest oczywiście stanowiący centrum dowodzenia przedwzmacniacz liniowy. Jego front zdobią cztery złote sześciokątne gałki – po dwie dla wzmocnienia i selektora wejść, prostokątny, podświetlany na czerwono, włącznik zasilania dla phonostage’a, również mieniący się czerwienią włącznik uruchamiający wyjście do nagrywania, dioda wskazująca stan pracy urządzenia w tej samej, co dwie poprzednie kontrolki, poświacie i prosty włącznik hebelkowy. Tylny panel oferuje gniazda zasilania do wspomnianego przedwzmacniacza gramofonowego, dedykowane dla niego złącza w standardzie XLR, pięć wejść liniowych RCA, jedno wyjście do nagrywania, po jednym inicjowanym hebelkiem wyjściu XLR i RCA na końcówki mocy i gniazdo zasilania. Końcówki mocy z racji prostego zadania wzmacniania sygnału z przodu proponują nam identyczny do samego pre zestaw włączeniowo – sygnalizacyjny, a na tyle wejścia XLR i RCA, pojedynczy uzupełniony o dodatkową masę terminal głośnikowy i gniazda prądowe. Najskromniej wyposażonym elementem testowanego systemu są monobloki przedwzmacniacza gramofonowego, który z przodu otrzymał jedynie skromną diodę sygnalizacyjną o otrzymanej dawce życiodajnej energii i umieszczone na obu zewnętrznych flankach tylnej części górnej płaszczyzny obudowy gniazda odbierające zasilanie i terminale przyłączeniowe dla sygnału z wkładki gramofonowej, których ilość idąc za poprzednimi wcieleniami jest mocno ograniczona skromną ofertą dopuszczalnych wartości. Na koniec bez nadmiernego rozpisywania się dodam, iż dostarczone do procesu weryfikacyjnego okablowanie jest bardzo skromnie wyglądającym produktem, ale zawczasu dodam, iż jakakolwiek próba ubierania naszego bohatera w majstrujące w sygnale przewody okazała się szkodliwą, co przy niebotycznych cenach samych urządzeń pozwala nieco zaoszczędzić na dziale połączeniowym.
Rozpoczynając akapit o wartościach sonicznych muszę zaznaczyć, iż od momentu otrzymania informacji o odwiedzinach dzisiejszej kombinacji sprzętowej miałem lekkie obawy, czy pracujące w układzie PUSH PULL, ale jednak tylko 11 watowe końcówki poradzą sobie z moimi kolumnami. Niby mają 90 dB przy ośmiu Ohmach, to jednak nauczony doświadczeniem dopuszczałem lekkie niedopasowanie mocowe tej kompilacji. I koniec końców, choć przy cichym słuchaniu było całkiem dobrze, to przy nieco mocniejszym odkręceniu gałki głośności słychać było walkę AT ze stawiającymi zbyt duże obciążenie kolumnami. Co więcej, wyraźnie czułem drzemiący w gościach z Japonii potencjał, jawiący się jako zdobywca wszelkich trofeów, ale bez możliwości pokazania swojego prawdziwego ja. Takim to sposobem stanąłem przed sporym problemem dopasowania kolumn nie tylko pod względem ich skuteczności, ale również sfery ich wyrafinowania dźwiękowego. Na szczęście moja skromna osoba, jak i występujący w roli potrzebującego pomocy pretendent do laurów po wykonaniu kilku telefonów nie mieliśmy najmniejszego problemu z dobraniem adekwatnego jakościowo testowego zestawu kolumnowego. Tak więc, dzisiejsze spotkanie opierać się będzie o przekrój kilu podejść na szczycie z diametralnie różnymi w swoich założeniach konstrukcyjnych zespołami głośnikowymi, co biorąc pod uwagę gusta potencjalnych klientów pozwoli spojrzeć nieco szerzej, a przez to śmielej na projekt Audio Tekne.
Jak zdążyłem zaanonsować, pierwsze koty za płoty odbyłem z moimi ISIS-ami. Nie słucham zbyt głośno, dlatego unikając koncertowych dawek decybeli mogłem spojrzeć na kilka ważnych aspektów tego połączenia. Pierwsze spostrzeżenia? Już o tym wspominałem przy teście poprzedniego zestawu. Reimyo przy mej bezwzględnej miłości do niego niestety upiększa muzykę, a Audio Tekne ją odtwarza. To dla wielu pnących się ku górze melomanów w pierwszych momentach słuchania może być wielkim zaskoczeniem, ponieważ gdy do boju wkracza dzisiejszy bohater, wyskakujące przed szereg dzwoneczki, czy materializujące się jak mydlana bańka źródła pozorne nagle zajmują swoje naturalne miejsce na scenie. Pierwszy odruch podsuwa myśl pogorszenia lub co najmniej nudy. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje, wszyscy siedzą na swoich miejscach, a co gorsza do niedawna siadająca na naszych kolanach artystka teraz sztywno stojąc przy mikrofonie nie chce zbliżyć się do nawet na krok. To naprawdę jest zaskakujące, ale powiem Wam tak, gdy zrozumiecie o co w tej całej zabawie w audio chodzi i posłuchacie co ma do pokazania w tej sprawie testowany dzisiaj system, powrót do dawnej prezentacji będzie trudny. To jeszcze nie koniec, gdyż gwarantuję, że jeśli nawet nie będzie Was na niego stać, wszelkie poszukiwania będą kręcić się właśnie wokół jego wzorca. Wywód brzmi trochę złowieszczo, ale sądzę, że lepiej dążyć do realnej niż do wyimaginowanej w naszych głowach prawdy. Oczywiście musi być spełniony jeden podstawowy warunek, czyli pełna synergia całego systemu, co osiągnąłem w niedawnym teście zajmującego środek oferty zestawu tej marki. Niestety, jak wspomniałem na wstępie dzisiejszego opisu brzmienia, kompilacja Japończyka z Austriakami nie dawała muzyce pełnego oddechu, ale ów aspekt większej prawdy wyraźnie korelował z tym, co usłyszałem podczas trafionej w punkt i opisanej kilka miesięcy temu wcześniejszej przygody. Abstrahując jednak od wszelkich przeciwności losu, mimo braku pełnej swobody w oddaniu wolumenu dźwięków wszelkie detale budowania sceny w zakresie jej głębokości, szerokości, jak i wysokości oddane były fenomenalnie. Co ważne, tylne plany swą czytelność zawdzięczały rozdzielczości, a nie sztucznemu przyciemnianiu tła, co często oferują konkurenci. Ważną informacją były również solidne pokłady wypełnienia na środku i dobrego zejścia w dół całego pasma, co idealnie pokazywał materiał muzyki klasycznej z organami w tle. I tu o dziwo, mimo problemów z wysterowaniem przy dużych poziomach głośności, na słuchanym przeze mnie poziomie idealnie czuć było dobrze prowadzoną potęgę tego monumentalnego piszczałkowca. Takim to sposobem naładowany optymistycznymi spostrzeżeniami zafundowałem Japończykom spotkanie z łatwiejszym obciążeniem, w roli którego wystąpiły kolumny ALTER II polskiej marki ARDENTO.
Wizyta odgród całkowicie przewartościowała odbiór całości zestawu, gdyż jak wiadomo, taka konstrukcja dając bardzo krótki i szybki bas plus niepodbarwiony środek spowodowała natychmiastową aplikację powietrza na scenie. To pokazało mi dobitnie, że szczytowy model ze stajni Audio Tekne wnosi na tyle dużo naturalnego nutowego koloru, że jakakolwiek pomoc w tej materii od potencjalnego nabywcy jest całkowicie zbędna. A przecież nigdy nie kryłem, że moje Trenner’y mają uwielbianą przeze mnie nasyconą szkołę grania, co teraz bezpośrednio wpłynęło na brak idealnej synergii. Gdy w celach weryfikacyjnych po raz kolejny przesłuchałem odtwarzane w pierwszej konfiguracji płyty, pokazał się zdecydowanie sztywniejszy bas, ale najważniejszymi sprawami były ogólna swoboda i zdecydowane przyspieszenie impulsu narastania dźwięku. Ktoś może zapytać, czy przy odgrodach, które zazwyczaj bywają ciężkie dla wzmacniaczy, te 11-te Wattowe końcówki czasem się nie pociły. A ja odpowiem, że podobne pytanie zadałem konstruktorowi kolumn i odpowiedź, że w tej konstrukcji zmierzone jest 95 dB, a gdy byłaby to obudowa zamknięta wynik przeskoczyłby setkę, zadecydowała o sensie procesu logistycznego tych wielkich „Gdańskich Szaf” do mojej mekki. Ważną informacją w tym zestawieniu był również fakt konsekwentnego trzymania się zestawu bardzo dobrego oddania szerokości i głębokości wirtualnej sceny muzycznej. Nie wiem czy zdjęcia to oddają, ale moje już bardzo szerokie kolumny są o 10 centymetrów węższe od ALTER-ów, co dla sporej grupy wzmacniającej sygnał konkurencji kończy się już lekkim spłaszczeniem sceny. Tutaj wspomniany aspekt stał na straży unikania zmian usłyszanego na samym początku pozycjonowania artystów i ich instrumentów. Niestety czas w tak znamienitym towarzystwie mija zaskakująco szybko i nawet nie zdążyłem się obejrzeć, gdy nastał moment wymiany zespołów głośnikowych na kolejnego zawodnika, który wprowadził do gry nieco subtelności, w zdecydowanie większym stopniu umożliwiając czerpanie wszystkiego co najlepsze z wypełniającego mój pokój dźwięku.
Gdy po dwóch seriach bardzo dobrze odtworzonych płyt na odsiecz Japończykom przybyli Niemcy z kolumnami Cessaro Chopin I, okazało się, iż kolejne dwa decybele skuteczności więcej naprawdę mogą sprawić cuda. Sama konstrukcja ze względu na mniejsze przetworniki była zdecydowanie łatwiejsza do napędzenia, ale suma summarum najnowsza koalicja sprzętowa wyniosła dźwięk na dotychczas nieosiągalne poziomy jakości. Oczywiście nie oznacza to, że nie można lepiej. Ba, powiem więcej, z pewnością nie było to ostatnie słowo odwiedzającego mnie seta z Japonii, gdyż w pewnych aspektach wyraźnie czułem pokłady niewykorzystanych umiejętności. Niestety sprawa zorganizowania wyrafinowanych wysokoskutecznych kolumn nie jest łatwym kawałkiem chleba i musiałem bazować na tym, co udało się skonfigurować. Ale do rzeczy. Wpięcie w tor kolumn Cessaro zaowocowało zdecydowanie lepszym niż dotychczas oddaniem wielkości sceny muzycznej z jej aspektami wektorów szerokości, głębokości i wysokości. Co ciekawe, gdy podczas próby z polskimi konstrukcjami źródła pozorne wydawały się lekko powiększone, tak Niemcy sprowadzili ten parametr do naturalnych gabarytów. Innym wartym poruszenia tematem jest zniknięcie uczucia chłodu w dźwięku, co towarzyszyło mi podczas wszystkich poprzednich starć z tą marką i to bez względu na poziom zaawansowania technicznego, poczynając od integry i najprostszego phonostage’a, a kończąc na synergicznym połączeniu poprzedniego zestawu z moimi kolumnami. I to wszystko na wyglądających na marketowe firmowych drutach. A najlepsze jest to, że jakakolwiek żonglerka ogólnie uważanymi za wyśmienite kablami Harmonixa raczej szkodziła niż pomagał dźwiękowi. I nie chodzi mi tutaj o jakąś degradację, tylko majstrowanie w sygnale odbijało się na utracie prawdziwości projekcji zarejestrowanego na płycie materiału. Tak jak wspominałem, testowany set sam w sobie miał tak duże podały gęstego i przy tym bardzo rozdzielczego sygnału, że do pełni szczęścia potrzebował jedynie łatwych do napędzenia, ze względu na stosunkowo niską moc, nienarzucających swojego sznytu grania, odpowiednio rozdzielczych i spójnych pasmowo kolumn. Gdy wszelkie plusy i minusy tego połączenia zostały wypunktowane, przyszedł czas na czerpanie przyjemności z zaproszenia Japończyka na osobisty koncert w mojej samotni. Na początek zafundował mi wspaniale zrealizowany miting Keith’a Jarretta z Garym Peacockiem i Jack’em DeJohnettem zatytułowany „Still Live”. Wyśmienite oddanie wielkości goszczącej muzyków i słuchaczy sali koncertowej wraz z rozkładem artystów wraz z bardzo realnie wypadającymi oklaskami publiczności, kazały mi odtworzyć ten podwójny album od deski do deski. Wszelkie wybrzmienia przeszkadzajek bębniarza, okraszona niskimi akordami dźwięczność fortepianu front mena i wtórujący im kontrabas zdawały się materializować w mym pokoju. A przypominam, że to nie jest ostatnie sowo tego seta. To jest jego oferta z tylko tyle potrafiącymi kolumnami, co łatwo było mi wypunktować na podstawie synergii tańszego systemu z ISIS-ami. Gdzie widzę jeszcze potencjał? Przy całej otoczce około barwowej, gdy spełnilibyśmy zapotrzebowanie na odpowiednie walory jakościowe kolumn, czytelność tylnych planów wzniosłaby się na zdecydowanie wyższy poziom. W tym modelu kolumn mieliśmy jeden głośnik średnio-niskotonowy, co przy szybkich i gęstych pasażach muzyki klasycznej czasem pokazywało, iż sekcja kontrabasów traci nieco na czytelności, czego nie było w poprzedniej kompilacji. Tam każde pasmo miało swój przetwornik i środek nie musiał się dzielić kawałkiem membrany z mocnymi pomrukami basowymi. Ale jak powiedziałem, tam czuć było lekki chłód w dźwięku, a tutaj dostajemy taką dawkę homogeniczności, że nawet jak dla mnie zbyt konturowo grające Altery II okazywały się demonami gładkości. No dobrze, a jak z szybkim i gęstym free jazzem? Na tę konfrontację zaprosiłem Kena Wandermarka. Sekcja dęciaków w całym swym szaleństwie nawet przez moment nie zgłaszała problemów z czytelnością, a pokłady masy na średnicy fantastycznie wspomagały brzmienie saksofonów, co dla miłośnika tego gatunku muzycznego było czystą orgią zmysłów. Co ważne, zestaw idealnie informował mnie o stosukowo niedużym i niskim pomieszczeniu goszczącego muzyków podczas sesji nagraniowej klubu. Na koniec dzisiejszego spotkania w ramach pokazania umiejętności panowania AT nad mającymi beryl w tubie niemieckimi głośnikami, przyznam się szczerze, co nastąpiło. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony kulturą pracy wspomnianych kompresyjnych driverów berylowych, które w ogólnie pojętym świcie audio, dość często uchodzą za zbyt ofensywne. W tym połączeniu chodziły jak na trzymanym przez zestaw z Japonii sznurku, by gdy tego wymagał materiał muzyczny dać mi pięknie brzmiące odpowiednio ciężkie blachy perkusisty, by innym razem wyświetlić pomiędzy kolumnami mieniący się złotem delikatnie trącony trójkąt. Niemożliwe? Proszę spróbować, ale lojalnie ostrzegam, gdy załapiecie o co w tej zabawie chodzi, świat audio już nigdy nie będzie taki sam.
Trochę mi smutno, ale chyba na jakiś czas kończy się moja przygoda z produktami Audio Tekne. Przyczyna jest prozaiczna, gdyż przez te z małą nawiązką pół roku co prawda z wielką przyjemnością i niedowierzaniem, że urządzenia lampowe mogą grać tak rozdzielczo, ale niestety przebrnąłem przez najważniejszy trzon oferty. Czy widzę siebie z takim dźwiękiem? Po przesłuchaniu dziesiątek drogich i dobrze grających urządzeń wiem, że dorosłem do prawdy w dźwięku, którą oferuje AT, dlatego jedynym problemem są kwestie finansowe. Smutne, ale prawdziwe. Jednak nie do końca jestem przekonany, czy Wy jesteście na to gotowi. Tutaj nie ma mamienia wyskakującymi z kapelusza dzwoneczkami, tylko odtworzenie materiału nagranego na płycie w możliwie naturalny sposób. Wszystkie moje próby z bardzo poprawiającymi końcowy efekt dźwiękowy kablami zawsze wprowadzały pewną sztuczność prezentacji, dając jasno do zrozumienia, że droga do realnego dźwięku nie opiera się na jego poprawiaczach, tylko umiejętnościach elektroniki. Jeśli będziecie mieli okazję zakosztować takiej prezentacji przez dłuższy czas, to początkowa wydająca się nudną naturalność tak zmieni Wasz punkt odniesienia, że powrót do starych przyzwyczajeń będzie bardzo bolesny, a czasem wręcz nieakceptowalny. Tak więc, klienci o słabych nerwach proszeni są o wstrzemięźliwość testową, gdyż topowy zestaw Pana Imai nie zostawia jeńców.
Jacek Pazio
Dystrybucja: NATURAL SOUND s.r.o.
Ceny:
TFA 9501: 69 000 €
TEA 9501: 89 000 €
TM 9502: 155 000 €
Dane techniczne:
TFA 9501
Wejścia: Phono, CD, Tuner, Tape, AV, Aux.
Maksymalny poziom sygnału wejściowego : 3 Vrms
Wyjścia: Rec Out; Pre Out XLR i RCA
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz (+/- 1 dB)
Wymiary (szer. x wys. x głęb.): 445 x 225 x 346 mm
Waga: 55 kg
TEA 9501
Dla wkładek: MC o niskiej lub wysokiej impedancji
Zakres sygnałów wejściowych: Phono Low 25 mV rms | Phono High 85 mV rms
Zakres sygnałów wyjściowych: 1,6 V rms (std.) – 13 V rms (max)
Wyjścia: XLR i RCA
Dokładność korekcji RIAA: +/- 1,5 dB (20 Hz-15 kHz)
Pobór mocy: 70 W
Wymiary (szer. x wys. x głęb.): 750 x225 x 240 mm
Waga: 63 kg/szt.
TM-9502
Wejścia: RCA i XLR
Czułość wejściowa/impedancja: 1 V/3,3 kΩ
Moc wyjściowa: 11 W
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: < 5%/11 W
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-20 kHz (- 1 dB/- 3 dB)
Szumy własne: < 1 mV/8 Ω
Pobór mocy: 160 W
Wymiary (szer. x wys. x głęb.): 475 x 225 x 300 mm
Waga: 51 kg/szt.
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz liniowy: CAT – 777 MK II
– końcówka mocy Reimyo: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”, ARDENTO ALTER II, CESSARO CHOPIN I
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
AURALIC LIMITED to jeden z pionierów w przemyśle audio jeśli chodzi o technologię strumieniową wysokiej roździelczości. Dzięki swojemu oprogramowaniu oraz rozwiązaniom zastosowanym w swoich topowych urządzenich serii Aries Streaming Bridge firma dała się poznać audiofilom z najlepszej strony. Wprowadzając model ARIES MINI , producent wchodzi na całkowicie nowy grunt poszerzając znacznie rynek potencjalnych odbiorców zainteresowancyh streamingiem.
Czym jest ARIES MINI?
ARIES MINI to streamer bezprzewodowy przeznaczony do podłączenia do istniejącego systemu home audio. MINI nie tylko wykorzystuje większość możliwości oprogramowania i sprzętu pochodzących z topowego ARIESa, ale także wyposażono go w dodatkowe wyjście analogowe, wysokiej jakości gniazda audio/usb oraz w możliwość włożenia opcjonalnego dysku twardego, dla każdego, kto nie chce inwestować w dedykowany przetwornik DSD DAC i NAS.
Przystępny cenowo ARIES MINI oferuje zaawansowaną bezprzewodowa transmisję poprzez Wifi w praktycznie każdej częstotliwości próbkowania, w tym Quad-Rate DSD / DXD. Wbudowane gniazdo pamięci masowej umożliwia podłączenie jakiegokolwiek 2,5-calowy dysku twardego lub SSD, który może być używany do budowania osobistej biblioteki muzycznej. Dodatkowo wbudowany DAC Chip ESS Sabre: ES9018K2M plus nowe funkcjonalności znacznie przybliża ARIES MINI do szerszego rynku konsumentów – nie tylko audiofilów, ale również tych entuzjastów muzyki, którzy swoje systemy muzyczne opierają na budżetowych urządzeniach audio.
ARIES MINI jest oparty na zastrzeżonej przez Auralic platformie sprzętowej Tesla, mającej moc obliczeniową 25 000 MIPs, czyli więcej niż wystarczająco, aby zdekodować szeroką gamę formatów audio, w tym AAC, AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, MP3, OGG, WAV, WMA i WV. Tym wszystkim steruje procesor Quad-Core ARM Cortex-A9 1GHz przy wsparciu 512MB DDR3 wbudowanej pamięci. Dodatkowo mamy 4GB pamięci do przechowywania danych wewnętrznych.
ARIES MINI to niezwykle kompaktowe urządzenie z wbudowanym DAC i zestawem analogowych oraz cyfrowych wyjść, oferuje większość możliwości i funkcji zarówno programowych jak i sprzętowych dostępnych u droższych braci serii ARIES (+ dodatkowo Bluetooth), za dosłownie ułamek ich ceny.
Mały rozmiar ARIES MINI (13.5cm x 13.5cm x 2.8cm) a jednocześnie prosta obsługa potwierdza fakt, że jest jednym z najbardziej wydajnych na świecie bezprzewodowych streamerów muzyki o wysokiej rozdzielczości. Pomimo bardzo małej wielkości, istnieje również wewnętrzna przestrzeń do zamontowania dysku HDD/SSD wewnątrz urządzenia na potrzeby przechowywania muzyki. Muzyka może być również na komputerze, w Internecie lub w chmurze – czy nawet dyskach SSD / HDD zainstalowanych wewnątrz domowych NASów. Wejście USB pozwala na odtwarzanie z dysków twardych i pendrive-ów. Nie ważne skąd, ARIES MINI będzie mógł łatwo zindeksować i przesłać muzykę do istniejącego systemu audio w najwyższej jakości.
Dostęp do muzyki zapisanej na PC / Mac lub NAS czy innych miejscach zapewnia aplikacja Auralica – DS Lightning, która oferuje proste, krok po kroku wskazówki instalacyjne na iPadzie/IPhonie. Wkrótce będzie również dostępna aplikacja na systemy Windows, Android oraz Linux. Aplikacja obsługuje także Songcast, usługę dystrybucji muzyki, który pozwala użytkownikom na mapowanie dźwięku z komputera do dowolnego innego systemu oraz strumieniowego dźwięku chociażby przez AirPlay.
Dodatkowo otrzymujemy dostęp do serwisów streamingowych takich jak np. Tidal, który oferuje 35mln nowych pozycji muzycznych rocznie, i to w jakości Hi-Fi. AURALiC dodał także obsługę Bluetooth w ARIES MINI, umożliwiając mu dostęp do innych usług strumieniowych, takich jak Spotify, Pandora i SoundCloud z urządzenia mobilnego lub komputera PC / Mac.
ARIES MINI można też zastosować jako element systemu multiroom w połączeniu z wysokiej jakości głośnikami. Aries MINI oferuje bowiem wysoką wydajność, a także lepszą łączność i funkcjonalność niż popularne (tzw „hi-fi”) bezprzewodowe systemy wielo-pokojowe.
Konfiguracja ARIES MINI jest bardzo prosta i nieskomplikowana, a wraz z wbudowanym chipem ESS Sabre DAC, zestawem analogowych i cyfrowych wyjść oraz opcją dodatkowego napedu SSD/HDD 2.5” stanowi świetny zestaw dla każdego kto nie chce inwestować w dedykowanym DSD DAC i / lub NAS a jednoczesnie jest prostym sposobem na dodanie wysokiej rozdzielczości muzyki lub dostępu do własnej biblioteki muzycznej.
„ARIES MINI rozpoczyna nową erę i ewolucję dla przyszłości branży audio, powiedział Xuanqian Wang, prezes i CEO AURALIC LIMITED. „Celowo ustalona cena detaliczna w bardzo przystępnym punkcie daje możliwość wejścia w świat prawdziwego streamingu coraz większej grupie klientów by cieszyć się wygodą oraz wysoką jakością muzyki.”
Poza urządzeniem klient otrzymuje bezpłatny support poprzez automatyczne aktualizacje oprogramowania, które rozszerzają możliwości funkcjonalne, a nawet mogą wpływać na polepszenie jakości dźwięku czy chociażby prostszą obsługę. Kupując więc urządzenie, klient nie inwestuje tylko w box, a w element, który jest kostką napędową wszystkiego co daje poczucie uczestniczenia w rozwoju branzy audio.
ARIES MINI jest dostępny w dwóch wykończeniach białym i czarnym w cenie 2249zl z VAT.
Dystrybutorem sprzętu na terenie Polski jest firma MIP
Uwaga: Ayon Audio powraca do pomysłu na niedrogi wzmacniacz lampowy! Co ciekawe, z zewnątrz nie widać oszczędności: mimo że wzmacniacz kosztować ma trochę powyżej 10 tys. złotych, wygląda identycznie jak jego bardziej zaawansowani bracia. Obudowa wykonana jest z równie pancernych elementów i cenę mogą zdradzać tylko matowe puszki transformatorów, znane z wcześniejszego modelu Orion. Masa 30 kg sugeruje jednak, że firma bazuje przede wszystkim na solidności wykonania. Wzmacniacz wykorzystuje w końcówce mocy cztery lampy KT88 własnej produkcji, przełączane w tryb push-pull lub Single Ended, a w przedwzmacniaczu znajdziemy 12AU7, doskonale znane choćby z modelu Spirit. Podobnie jest zresztą z implementacją pozostałych rozwiązań: znajdziemy tu znajomy układ automatycznej regulacji BIASu, tym razem z opcją regulacji manualnej, jak również ochronne układy miękkiego startu i stopniowego wyłączania poszczególnych układów. Scorpio pracuje w czystej klasie A bez sprzężenia zwrotnego. Ambicją producenta było więc stworzenie „budżetowego Spirita” o podobnym charakterze brzmienia. Moc w trybie pentodowym wynosi ponad 40 W, co umożliwia podłączenie nawet trudniejszych głośników o impedancji znamionowej od 4 do 8 ohm.
Cena detaliczna Scorpio wynosi 12 900 PLN, a dodatkowy pilot kosztuje 490 PLN.
Jakoś tak się dziwnie składa, że wieczorno – czwartkowe spotkania w warszawskim Studiu U22 ostatnimi czasy odbywają się bądź to w porach wczesnoobiadowych, jak to miało miejsce w przypadku premiery ostatniego albumu Rihanny, bądź w zupełnie inne dni tygodnia aniżeli wcześniej zostało to założone. Zdajemy jednak sobie oczywiście sprawę, że gdzie, jak gdzie, ale w branży muzycznej warto spodziewać się niespodziewanego i dlatego też, jeśli tylko mamy wolne moce przerobowe i sposobność, staramy się pojawiać informowani nawet o przysłowiowej „za pięć dwunasta”. Całe szczęście tym razem wieści o przedpremierowej prezentacji dotarły do nas z odpowiednim wyprzedzeniem, więc bez niepotrzebnego pośpiechu, za to w niezwykle spektakularnych okolicznościach przyrody, która właśnie przypomniała sobie o zimie i zafundowała stolicy śnieżno-deszczową zamieć dotarłem w środowy wieczór na Aleje Ujazdowskie.
Zorganizowany pod auspicjami Sony Music Poland przedpremierowy odsłuch zapowiadanego na 4 marca albumu Ani Dąbrowskiej „Dla naiwnych marzycieli” dedykowany był grupie najwierniejszych fanów wokalistki wyłonionych w ramach prowadzonego m.in. na łamach http://www.cgm.pl konkursu, co z resztą z łatwością można było dostrzec obserwując znajomość serwowanych w ramach wprowadzenia w odpowiedni klimat poprzednich dokonań artystki – m.in. z LP „Kilka Historii Na Ten Sam Temat” i „W spodniach, Czy W Sukience?”. Zgromadzone w U22 wyselekcjonowane grono szczęśliwców czekała jeszcze jedna niespodzianka – krótkie, acz niezwykle intensywne spotkanie z samą Artystką i iście ekspresową sesję fotograficzną.
W ramach działań wyprzedzających mogę jedynie nadmienić, że udostępniony w formie plików materiał swoim charakterem znacząco odbiega od tego, co do tej pory mogliśmy usłyszeć na „Ania Movie”, gdyż jest niejako rozwinięciem elektronicznych brzmień znanych z „Bawię się świetnie”. Nie dziwi zatem fakt, iż za jego produkcję odpowiedzialny był Aleksander Kowalski, znany szerszemu gronu, ze wskazaniem na jednostki związane emocjonalnie z polskim hip-hopem, jako Czarny HIFI. Choć wokalistka w materiałach promocyjnych zarzekała się, że raczej nie powinniśmy spodziewać się „tłustych beatów” to spokojnie można mówić o mocno tanecznych rytmach opartych na łatwo wpadających w ucho melodiach i firmowym, ciepłym, otulającym wokalu.
Muszę uczciwie przyznać, że choć osobiście wolę Anię w bardziej „analogowych” i swingujących klimatach podczas środowej sesji bynajmniej nie cierpiałem jakiś niewysłowionych katuszy i bez trudu mógłbym postawić znak równości między tym, co dobiegało moich uszu a repertuarem tzw. zagranicznych super gwiazd lansowanych przez komercyjne stacje radiowe. Powyższy zagmatwany wywód można swobodnie interpretować jako bardzo umiejętne wpisywanie się „Dla naiwnych marzycieli” w główny nurt szerokorozumianej mainstreamowej popowej muzyki rozrywkowej.
Wykorzystywany podczas poprzedniego spotkania system składający się z flagowej superintegry Denon PMA-2500NE, plikograja Denon Heos Link i potężnych Thieli CS 7.2 rozszerzony został o odtwarzacz Denon DCD-2500NE, okablowanie Vovoxa oraz … i tutaj powinny odezwać się fanfary Marantz TT-15S1 uzbrojony we wkładkę Clearaudio Virtuoso Wood MM. Nie chcę w tym momencie umniejszać ani rangi przybyłej na spotkanie z fanami Artystki, jak i wartości poznawczej najnowszego materiału, ale wykonany dla japońskiego koncernu przez niemieckich specjalistów z Erlangen gramofon wypadł wprost rewelacyjnie. Soczyste i dojrzałe brzmienie charakteryzowała spójność i naturalny drajw oscylujący na poziomie jakościowym ewidentnie nieosiągalnym dla źródeł cyfrowych.
Oprócz strawy duchowej nie zabrakło również „małego co nieco” dla ciała.
Serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę zwyczajowo polecamy się na przyszłość ;-)
Marcin Olszewski
Opinia 1
Moment zakupu nowego urządzenia audio dla jednostek skażonych wirusem audiofilizmu ma zaskakująco wiele wspólnego z pewnym misterium, euforyczną chwilą, w której spełniają się pragnienia a chcieć przeistacza się w mieć. Patrząc jednak obiektywnie na powyższy mechanizm warto wspomnieć o coraz bardziej popularnych typach nabywców, którzy w tym całym zamieszaniu starają się zachować choćby śladowy zdrowy rozsądek weryfikując ewentualną możliwość późniejszej odsprzedaży, bądź stawiają na „magię” rabatów, co z reguły kończy się patologicznym niedopasowaniem posiadanego systemu. Jednak nie czas i nie miejsce na dywagacje dotyczące błędnego zrozumienia idei audiofilizmu, gdyż wcześniej, czy później przedstawiciele drugiego obozu na własnej skórze, a precyzyjniej rzecz ujmując własnych uszach przekonują się jak bardzo w drodze do audio nirwany zbłądzili. Co innego przedstawiciele obozu pragmatyków zdających sobie sprawę, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i nawet najlepsze i najwspanialsze „coś” teraz, za rok, czy też lat kilka w zachwyt wprawiać już nie będzie za to audiophilia nervosa objawiać się zacznie coraz silniejszymi atakami a straty związane z obowiązującymi na rynku wtórnym zasadami gry wypadałoby możliwie skutecznie minimalizować. Okazuje się jednak, że jest jeszcze inny, alternatywny sposób nie tylko na spokojny sen, ale i niezauważalne dla osób postronnych zmiany i to zmiany na lepsze. Sposób doprowadzony niemalże do perfekcji i wdrożony w życie przez Olego Klifotha pod postacią produktów a dokładnie kolumn sygnowanych logiem Audiovectora. Wystarczy bowiem wysłać do duńskiej fabryki posiadaną parę, zaznaczyć do jakiej wersji chcemy ją upgrade’ować i po dłuższej chwili otrzymamy je z powrotem – po modyfikacjach, odświeżeniu szaty wzorniczej a co najważniejsze z przedłużoną gwarancją. No to jak, są już chętni na stanie się beneficjentami IUC (Individual Upgrade Concept)? Zanim jednak rzucimy się w odmęty ekstremalnego High-Endu i nadwyrężymy kręgosłupy przy taszczeniu R11 Arreté postanowiliśmy przybliżyć szerszemu gronu nie tylko zdecydowanie rozsądniej wycenione, lecz przede wszystkim świetnie sprawdzające się w polskich realiach mieszkaniowych niewielkie podłogówki o symbolu SR3 Signature.
Proszę się jednak nie obawiać – do będących bohaterami niniejszego testu Audiovectorów SR3 Signature określenie „budżetowe” niespecjalnie pasuje, choć patrząc na konstrukcje przewijające się przez naszą redakcję spokojnie możemy mówić o szerokorozumianej przystępności. Niemniej jednak tytułowe 3-ki stanowią zaledwie drugi stopień wtajemniczenia w obrębie swojej linii. Poniżej znajduje się bowiem tylko wersja SR 3 Super za to powyżej SR 3 Avantgarde i SR 3 Avantgarde Arreté. Mniej, bądź bardziej widoczne gołym okiem różnice konstrukcyjne między nimi przedstawiają się pokrótce następująco. W bazowej – Super „siedzi” standardowa jedwabna kopułka wysokotonowa, w Signature zastępuję ją jedwabno – węglowy tweeter Evotech, by w dwóch kolejnych ustąpić miejsca modyfikowanemu przetwornikowi AMT. Krótko mówiąc do wyboru do koloru. Skoro mamy w planach bliższy kontakt z wyższymi modelami przegląd oferty możemy uznać za zakończony i spokojnie przejść do konstrukcji stanowiących temat niniejszego artykułu.
Audiovectory SR3 Signature to trzygłośnikowe, dwuipółdrożne konstrukcje wentylowane od spodu, oraz … za tweeterem, przy czym umieszczony w górnych partiach kolumn podwójny „wydech” oznaczony został zgodnie z firmową nomenklaturą jako SEC (open back system) i stanowi nijako panaceum na ewentualną kompresję wysokich tonów. Potrójne (!!!) zaciski głośnikowe umieszczono na dedykowanym aluminiowym panelu. To jednak dopiero wstęp do czekających nas atrakcji. Znajdujące się w komplecie maskownice utrzymują się bowiem na ściankach przednich za pomocą niewielkich magnesów, więc po ich zdjęciu oczu nie ranią ziejące po standardowych kołkach jamy (pierwszy plus). Kolejną niewątpliwą zaletą jest również zamontowany na stałe odpowiednio ponacinany cokół zapewniający bezszelestny i zgodny z założeniami konstruktorów – pozbawiony pasożytniczych turbulencji przepływ tłoczonego przez 165 mm woofery powietrza. Z premedytacją czekałam niemalże do samego końca czekałem z rzeczą oczywistą i niemalże dosłownie rzucająca się w oczy, czyli dalekim od neutralnego umaszczeniem wykonanych z giętego MDFu filigranowych obudów. Chodzi oczywiście o limitowaną szatę wzorniczą określaną przez producenta jako Italian Red. Nie wiem jak Państwu, ale mi taka charakterność bardzo przypadła do gustu i choć ze względu na dość kompaktowe gabaryty trudno doszukiwać się analogii pomiędzy duńskimi podłogówkami a włoskimi super-autami ze stajni Ferrari, to już skojarzenia z Alfą Romeo 4C są jak najbardziej na miejscu.
Jak to zwykle bywa po zmianie dystrybucji nowy przedstawiciel marki na początku stara się z odpowiednim impetem zaakcentować nadejście nowej, lepszej ery. W przypadku Audiovectora było podobnie i kiedy w marcu ubiegłego roku odwiedziliśmy kolejną edycję wrocławskiego Audiofila mieliśmy szansę na własne oczy i uszy przekonać się co potrafią imponujące i wprost perfekcyjnie wykonane Audiovectory SR6 Avantgarde Arreté. Traf jednak chciał, że na możliwość posłuchania u siebie czegokolwiek z całkiem bogatej oferty Duńczyków przyszło nam czekać niemalże rok. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, gdyż zamiast standardowego „malowania” zostaliśmy dopieszczeni przez cieszyńskiego Voice’a parką lubieżnie czerwonych SR 3-ek Signature, przy których stwierdzenie, że „małe jest piękne” nabiera nad wyraz realnych kształtów. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że znajdujemy się w akapicie poświęconym dźwiękowi, ale nic nie poradzę, że będąc przedstawicielem płci brzydszej jestem wzrokowcem i walory natury estetycznej też mają wpływ na moja ocenę końcową. A czerwone 3-ki są po prostu zjawiskowe a przez to, że są czerwone, to jeszcze najszybsze. A co ;-)
No dobrze, żarty na bok. Mówiąc już całkiem poważnie 3-ki są jednymi z najmniejszych, tuż obok Gradientów 6.0 konstrukcji podłogowych, jakie przez ostatnie lata miałem okazję w swoich skromnych progach gościć. W związku z powyższym i występującymi w ramach konkurencji, lub jak kto woli sparingpartnerów „chodzących” w zdecydowanie cięższej wadze moich dyżurnych Gauderów i równolegle testowanych Dynaudio Excite X44 zachodziły uzasadnione obawy, że duńskie maluchy zniosą przed końcem pierwszej rundy. Całe szczęście teoria teorią a praktyka poparta solidną wiedzą inżynierską praktyką. Dlatego też po wstępnej i całkowicie niezobowiązującej rozgrzewce przeprowadzonej z pomocą energooszczędnych i wszystkomających D-klasowych „naleśników” do krytycznych odsłuchów usiadłem w miarę uspokojony tym, co w międzyczasie udało mi się „zupełnym przypadkiem” wyłapać.
Nie chcąc zbyt mocno stresować bohaterek niniejszego testu jako przystawkę zaserwowałem im „An Acoustic Skunk Anansie – Live in London” Skunk Anansie, czyli pozornie spokojne i pozornie mało wymagające akustyczne plumkanko. Pozory jednak mylą a jeśli weźmiemy pod uwagę, iż wokalnie udziela się tam obdarzona mało „balsamicznym” tembrem głosu Skin sytuacja staje się ciekawa. Lekko metaliczny i świdrujący wokal Skin Audiovectory podały niemalże na srebrnej tacy. Zero zawoalowania i sztucznego uplastyczniania a jednocześnie bez spodziewanych się przy tego typu prezentacji podkreślania sybilantów. Barwa instrumentów też spokojnie można było nazwać żywą i rześką. Ot alpejski widoczek o mroźnym poranku, chociaż nie do końca, bo próżno szukać w brzmieniu 3-ek oznak ochłodzenia, bądź klinicznej antyseptyczności. Spora w tym zasługa odpowiednio nasyconej i dociążonej średnicy usytuowanej na zaskakująco dziarsko sobie poczynającym fundamencie basowym. Z Gauderami i Dunkami równać się pod tym względem nie mogły, ale oczywiste różnice w wolumenie i skali nadrabiały świetnym zróżnicowaniem i ponadprzeciętną motoryką najniższych składowych. Aby jednak mieć kompletny obraz całości wypada wspomnieć o zjawiskowej przestrzeni kreowanej przez tytułowe maluchy. Oczywiście „życzliwi” z pewnością nie omieszkają uznać, że z tak niewielkich i przy tym smukłych kolumienkach to żaden wyczyn, ale to nie chodzi o sam fakt ich znikania, ale sposób a dokładnie precyzję idącą w parze z rozmachem w kreowaniu wirtualnej sceny. Bez zbędnego i tak prywatnie – między nami – taniego chwytu z wsadzaniem solistów na kolana słuchaczom, sprawiają, że czujemy się jak na widowni siedząc w okolicach piątego rzędu. Pierwsze plany zaczynają się tuz za linia kolumn a ostatnie kończą … tam gdzie zaplanował to realizator. Nie ma przecież żadnego racjonalnego wytłumaczenie, żeby „Bang Bang” z mocno „napowietrzonego” albumu „Ania Movie” zajmował taką samą kubaturę jak praktycznie pozbawiony informacji o warunkach nagraniowych i choćby śladowego pogłosu „SMOLIK / KEV FOX”. A właśnie, obecna na ostatnim przykładzie całkiem wymagająca elektronika podlana intrygującym, rockowym sosem wypadła na tyle przekonująco na 3-kach, że po chwili zastanowienia sięgnąłem po coś zdecydowanie cięższego. Podejrzewam, że „Immortalized” Disturbed niezbyt czesto gości na recenzenckich playlistach, ale prawdę powiedziawszy niespecjalnie mnie to obchodzi, bo wychodzę z założenia, że jeśli jakaś muzyka mi się podoba, to po prostu jej słucham a sprzęt jaki w danym momencie u mnie się znajduje ma ją grać a nie strzelać fochy niczym nadąsana primadonna. Tak też było i tym razem. Melodyjny, lecz niezaprzeczalnie szorstki i siłowy zaśpiew Draimana i potężna ściana dźwięku z pulsującą stopą perkusji i tnącymi powietrze gitarowymi riffami niejednemu producentowi tzw. audiofilskich legend spędzałyby pewnie sen z powiek. Najwidoczniej jednak z żyłach Olego Klifotha płynie wystarczająco dużo krwi walecznych Wikingów, że i taką ewentualność przewidział solidnie przykładając się do ich zdolności dynamicznych. W tym momencie jeszcze raz podkreślę, że fani stadionowych poziomów głośności i ciśnienia akustycznego powodującego bezdech lepiej powinni rozejrzeć się za „paczkami” z przynajmniej 18” wooferami, ale dla zwykłego „ludzia” dysponującego 16-18 metrowym „salonem” 3-ki będą wręcz wymarzoną propozycją. Nawet tak potępieńcze pienia i ostre metalowe granie nie sprawiało im kłopotu, co potwierdziły dzielnie radząc sobie z mało cywilizowanym repertuarem i zachowując zdrowy umiar nie popadając ani w przesadną ofensywność, ani też nie próbując w żaden sposób limitować zarówno dynamiki materiału źródłowego, jak i ugładzać nieraz mocno szorstkich, niemalże garażowych fragmentów.
Jeśli jednak taka mieszanka wybuchowa dla kogoś miałaby okazać się zbyt ciężkostrawna na początek, bądź w ranach wytchnienia polecę wręcz ikoniczne wykonanie „The Sound Of Silence”. Będzie magicznie – gwarantuję.
Niepozorne i filigranowe Audiovectory SR3 Signature przy bliższym spotkaniu potrafią bardzo mile zaskoczyć nie tylko kulturą i swobodą prezentacji tzw. cywilizowanych gatunków muzycznych, lecz również iście rockową zadziornością i drivem, jakiego po takich maluchach spodziewać się raczej nie powinno. Jeśli tylko zapewnimy im odpowiednio wydajną prądowo i wyrafinowaną pod względem klasy brzmienia elektronikę a przy tym nie przesadzimy z metrażem szanse, że nie pozbędziemy się ich z systemu przez długie lata są całkiem spore. Dodatkowo zwiększa je możliwość praktycznie całkowicie bezbolesnego upgrade’u o dwa oczka w firmowej hierarchii a to proszę mi wierzyć na słowo będzie słychać. Przesiadkę z tekstylnych kopułek na modyfikowane przez Duńczyków AMT porównać można chyba tylko z gruntownym tuningiem silnika (z zaimplementowaniem Nitro włącznie) wspominanej wcześniej Alfy. Nie wierzycie – posłuchajcie. Z resztą jak za każdym razem – nie wierzcie nam, tylko własnym uszom a w przypadku Audiovectorów SR3 Signature również oczom. Te kolumny po prostu grają tak jak wyglądają – świetnie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Bluesound NODE2
– Wzmacniacz/streamer: Lumin M1
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Wadia Intuition 01 PowerDac; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Dynaudio Excite X44
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 聖Hijiri Nagomi
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Czasem zdarza się, że dana marka z jakiś nie do końca racjonalnych powodów nie ma szczęścia do należnego jej, z racji klasy generowanego dźwięku bytu w periodykach branżowych. Oczywiście co jakiś czas gdzieś niezbyt głośno się przewinie, ale dość szybko ginie w zalewie testów najbardziej znanych brandów. Nie wiem jak Wy, ale ja idąc tropem przytoczonej tezy „braku prostej wytłumaczalności” mimo istnienia dzisiejszej bohaterki w mej ogólnie pojętej audiofilskiej świadomości zawsze miałem problemy z bliższym poznaniem jej możliwości sonicznych. Spychałem to trochę na kark braku czasu w dociekaniu, kto się nią opiekuje, lub jak to zwykle bywa na kilka innych kolokwialnie mówiąc bardzo naciąganych wyjaśnień. I gdy wydawałoby się, że w tej materii nic się raczej nie zmieni, dzięki zmianie przedstawiciela na naszym rynku sprawy szybko nabrały rumieńców, rekompensując wcześniejszy okres zapowiedzią serii testów. Tak więc zapraszam na w miarę – na ile to jest możliwe – obiektywną ocenę produktu duńskiego Audiovectora, czyli fantastycznie prezentującego się wizualnie niezbyt dużego gabarytowo zestawu kolumn SR3 Signature. W ramach uzupełnienia dodam, iż dzisiejsze spotkanie, jak również zapowiadaną przed momentem sagę rodu Duńczyków zawdzięczamy i zawdzięczać będziemy cieszyńskiemu Voice’owi.
Przybyłe na testy konstrukcje w kwestii wyglądu oferowały mocno akcentującą wygląd czerwień lakieru zbiegających się od frontu ku tyłowi łagodnymi łukami skrzynek. Przód kolumn to ostoja zaimplementowanych na szarym, zajmującym trochę ponad połowę górnej jego części panelu, trzech ubranych w srebrne ramki głośników. Tył jako wykończony również w szarym kolorze moduł spinał obie boczne ścianki, oferując na dole potrójny port przyłączeniowy do kabli głośnikowych i dwa niewielkie otwory bas-releksu na szczycie. Dość ciekawym wizualne wydaje się być fakt, posadowienia całości konstrukcji na spełniających ważne zadanie cokołach, gdyż te dzięki umożliwiającemu ujście tłoczonego powietrza zmyślnemu użebrowaniu pozwalają odetchnąć trzeciemu skierowanemu ku dołowi portowi bas-refleksu. W zestawie otrzymujemy również wykończone w mysim odcieniu maskownice. Jako puentę tego teoretycznie prostego, ale bardzo przyciągającego nasze narządy wzroku designu dodam, iż podczas użytkowania kilkukrotnie na przemian zdejmowałem i zakładałem wspomniane osłony, i niestety przy dość niewielkich zmianach sonicznych nie pozwoliło mi to jednoznacznie zdecydować się, który wariant wizualny jest lepszy. Tak więc pozostawiając Wam decyzję za lub przeciw dla naciągniętych na ramkę „pończoch” zapraszam do lektury skreślonych z przyjemnością kilku fraz słownych.
Gdy po drobnych ruchach logistycznych znalazłem docelowe miejsce odsłuchowe Audiovectorów, Duńczycy natychmiast ruszyli do ofensywy i wykorzystali swoją najmocniejszą broń, którą w ich przypadku było budowanie sceny muzycznej z pełną dematerializacją z niej generujących muzykę kolumn. Muzycy bardzo wyraźnie zajmowali przygotowane dla nich przez realizatora nagrania byty w zakresie jej szerokości i głębokości. Wydawałoby się, że sprawa jest oczywista. Wąskie słupki i duże pomieszczenie nie mogą inaczej zareagować. Tymczasem takie oczywistości mają się nijak do brutalnej rzeczywistości, czego wielokrotnie miałem okazję zakosztować, słuchając muzyki dobiegającej z przetworników, a nie z przestrzeni pomiędzy nimi, fundując mi przy tym przekaz w typowej dla wojska formacji tyraliery, czyli szeroko, ale w jednym rzędzie. W dzisiejszym przypadku dzięki wiedzy konstruktorów, jak realia rzeczywistości wprowadzić w życie audiofila, mamy rasowe potwierdzenie umiejętności odrywania się dźwięku od głośników w zaplanowanych wirtualnych punktach. Tutaj chciałbym wtrącić, że nie była to jedyna zaleta testowanych konstrukcji, ale została wymieniona na samym początku z bardzo prozaicznego powodu. Niestety paczki z Danii były trochę za małe do goszczącej ich kubatury i gdy resztę spostrzeżeń testu należy przefiltrować przez przywołany mianownik gabarytowy, to sprawa budowania spektaklu spokojnie broniła się jako nieograniczona niczym zaleta. Próbując opisać resztę cech moich gości trzeba oddać im honor w dość dobrym oddaniu ilości zarejestrowanego na płytach najniższych tonów. Oczywiście nie było takiego wolumenu i konturu jak w zestawie dyżurnym, ale ilość basu bardzo dobrze pokazywała masę poszczególnych instrumentów, fantastycznie wspomagając w osadzeniu średnie tony. Te natomiast, może delikatnie chłodniejsze od moich, biorąc jednak pod uwagę ich spójność z górnymi rejestrami odbierałem jako trafione w punkt. Przyglądając się wysokim rejestrom również nie mam większych zastrzeżeń, gdyż może same sybilanty potrafiły lekko zakłuć w uszy, ale ogólny w dziejącym się na scenie spektaklu oddech całkowicie rekompensował takie drobne niedociągnięcia. Tym bardziej, że jeśli ktoś z potencjalnych nabywców nie słucha wycyzelowanej do granic możliwości masteringowych muzyki dawnej, może omijać ową przypadłość szerokim łukiem. A gdzie to wyłapałem? Jak to gdzie? Wykorzystując walory budowania realiów sceny muzycznej w napędzie CD-ka wylądował krążek formacji The Purcell Quartet zatytułowany „Membra Jesu Nostri”, a taka realizacja jest bezlitosna i pokazuje palcem, gdzie tkwią potencjalne mankamenty. Jednak chciałbym nieco uspokoić wszystkich, gdyż Audiovectory fantastycznie radząc sobie w sprawach lokalizacji, wielkości i barwy poszczególnych źródeł wokalnych czy instrumentalnych bez większych problemów broniły się przed jakąkolwiek natarczywą krytyką. A że wspomniałem o zaistniałych aspektach, to tylko w ramach solidności informacji, a nie czystej złośliwości. Ale wystarczy tego pastwienia się nad trochę sztucznie wywołanym problemem i przejdźmy do muzyki dla ludu, czyli pani Katii Meluy z jej materiałem z płyty „Call Off The Search”. Kobiecy, zawieszony w eterze głos koił moje skołatane codziennymi problemami nerwy, wyraźnie pokazując mocne przywołane wcześniej strony zespołów głośnikowych. W tej kompilacji dzięki udziałowi bardziej zbliżonych do obecnych wymogów muzycznych instrumentów zdecydowanie łatwiej mogłem ocenić jakość generowanego basu. Było go na tyle sporo, że gdy przy zdecydowanym podkręceniu gałki wzmocnienia zaistniała potrzeba pobudzenia ścian, pokój trząsł się prawie jak osika. Owszem, gdy gramy głośno, zawsze wszystko się trzęsie, ale jak wspomniałem, lokal kładł spore kłody pod nogi testowanym konstrukcjom, co musiałem w pewien sposób zrekompensować ilością Watt-ów. To oczywiście przy okazji powodowało czasem nie do końca mogące wystąpić w docelowym mniejszym pokoju artefakty typu lekkiej monotonii tego zakresu, jednak jakby na to nie patrzeć w ocenie ogólnej całość widzę raczej jako pozytywny konsensus jednak przypadkowego występu w przewymiarowanym „roomie”, a nie będącego negatywną wyrocznią pokazu umiejętności. Chyba zdajemy sobie sprawę, że nasza zabawa jest sztuką umiejętnej konfiguracji, a nie negowaniem drobnych występujących w nie do końca uczciwym starciu mankamentów. Jako puentę dzisiejszego spotkania chciałbym przywołać ścieżkę muzyczną z filmu „Helikopter w ogniu” i najczęściej słuchany przez moich gości utwór „Barra Barra”. To wyraźnie pokazało, że gdy słuchana przez nas muzyka postawi na całkowicie inne niż dotychczas aspekty dźwięku lub opierać się będzie o sztucznie generowane niskie pomruki, owe teoretycznie uśredniające przekaz w wycyzelowanych realizacjach niuanse schodzą na margines naszej percepcji. A to jest niczym innym, jak doborem konkretnego komponentu audio pod konkretny gust muzyczny. Ja wiem, że ogólnie przyjętym standardem jest, iż dobry produkt ma grać wszystko, ale nie oszukujmy się, nie ma takiej realnej szansy, pozostawiając na boku sprawy całkowicie innego postrzegania tego samego dźwięku przez kilku słuchaczy. Reasumując, oprawiona muzyką historia z helikopterem wypadła bardzo dobrze, co z pełną odpowiedzialnością uprawnia mnie do polecenia Wam w celach zapoznawczych testowanych dzisiaj konstrukcji.
Wydawałoby się, że zbyt skromne gabarytowo kolumny zginą w przepastnej dla nich kubaturze mojego pomieszczenia odsłuchowego. Tymczasem, może przy lekkim podniesieniu poziomu wzmocnienia, ale prezentowany zestaw stworzył bardzo wciągające mnie połączenie. Te kilka mankamentów jest tylko drogowskazem, czego możemy, ale nie musimy się spodziewać, gdyż jak wcześniej wyartykułowałem, wszystko zależeć będzie od wielu czynników, począwszy od docelowego pomieszczenia, a skończywszy na repertuarze. Kończąc mą pierwszą bliższą przygodę z duńską myślą techniczną bez najmniejszego naciągania faktów jeszcze raz mogę polecić Wam będący bohaterem dzisiejszej potyczki zestaw kolumn SR3 Signature do nausznej weryfikacji. Sądzę, że jeśli nawet nie zaskarbi do końca Waszych serc, to z pewnością się nie zawiedziecie. A sytuacja dobrego odbioru nawet bez kupna dobitnie będzie świadczyć, że konstruktorzy z Danii dobrze odrobili lekcję z tematu budowania kolumn.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Voice
Cena: od 19 000 PLN (dopłata za lakier high gloss – 1 800 PLN)
Dane techniczne:
– Pasmo przenoszenia (- 6dB): 27Hz – 27kHz
– Skuteczność (8 Ω): 91,5 dB
– Nominalna impedancja: 8 Ω
– Częstotliwości podziału zwrotnicy: 210/3000 Hz
– Moc znamionowa: 275 W
– Wymiary (WxSxG): 103 x 19 x 33 cm
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz liniowy: CAT – 777 MK II
– końcówka mocy Reimyo: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
McIntosh, światowy lider w zakresie sprzętu audio High-End, oferujący swoje produkty od 65 lat, wprowadza na rynek nowy przedwzmacniacz C1100. Wyprodukowany w fabryce w Binghamton, w stanie Nowy Jork, łączy w sobie legendarną jakość dźwięku McIntosha z najnowszymi rozwiązaniami technologicznymi.
C1100 wprowadza nowy poziom jakości dźwięku do oferty przedwzmacniaczy McIntosha, czego potwierdzeniem stało się uzyskanie najmniejszego poziomu szumu na wysokopoziomowych wejściach sygnałowych, w całej historii firmowych przedwzmacniaczy. C1100 składa się z dwóch elementów, kontrolera oraz układu wzmacniającego, zamkniętych w osobnych obudowach. Całkowite odseparowanie od siebie dwóch kluczowych układów przedwzmacniacza – sterowania oraz wzmacniania – zostało osiągnięta dzięki niecodziennemu lecz efektywnemu projektowi, gwarantującemu najczystszą z możliwych reprodukcję dźwięku.
C1100 składa się z modułu sterującego i z modułu wzmacniającego opartego o lampy elektronowe. Wewnątrz każdego z modułów odseparowano od siebie elektronicznie i mechanicznie kanał prawy od lewego celem uzyskania prawdziwej konstrukcji dual-mono, co umożliwiło osiągnięcie optymalnej czystości i separacji dźwięków. Oba moduły są połączone ze sobą za pomocą, specjalnie zaprojektowanej pary ekranowanych kabli, uniemożliwiających przenikanie zewnętrznych szumów do sygnału dźwiękowego. Choć oba elementy składowe C1100 posiadają swoje własne obudowy, gdy zostaną połączone, funkcjonują jak jedno urządzenie i są proste w obsłudze za pomocą dołączonego pilota zdalnego sterowania lub za pośrednictwem przedniego panelu modułu kontrolera.
Obie obudowy wykonano z polerowanej stali nierdzewnej i czarnej szczotkowanej stali nierdzewnej Titanium, oferując klientom nowy poziom wyrafinowania wizualnego. W jednej obudowie umieszczono układy wzmacniające, wraz ze wskaźnikami wysterowania i gniazdem słuchawkowym, a wszystkie układy sterowania, w tym sterowanie siłą głosu i przełącznikami znajdują się w drugiej. Zastosowanie podwójnego mikroprocesora zaowocowało zwiększeniem niezawodności układów kontrolnych.
Z tyłu modułu wzmacniającego znajdują się liczne przyłącza. Osobno ulokowano sekcję niezbalansowaną i zbalansowaną. W tej ostatniej mamy aż sześć wejść i dwa regulowane wyjścia. Linowe wejścia niezbalansowane RCA, zrealizowane na znakomitej jakości gniazdach, są cztery, a dodatkowo zainstalowano pętlę dla procesora kina domowego oraz dwa konfigurowalne wejścia dla gramofonu, dla wkładek MM i MC. Poza tym mamy też dwa regulowane wyjścia RCA na końcówki mocy jak również wyjście umożliwiające nagrywanie. Poniżej powyższych przyłączy umieszczono dwa specjalne podłużne gniazda dla przewodów systemowych – osobne dla prawego i lewego kanału.
Dwanaście lamp (6 typu 12AX7 oraz 6 typu 12AT7) stanowi zasilanie modułu wzmacniającego. W porównaniu do poprzedniej generacji przedwzmacniacza C1000, w którym wykorzystano 8 lamp, dodatkowe cztery lampy zastosowane w nowym modelu, zmniejszają problemy z doborem odpowiedniej tranzystorowej końcówki mocy. Dzięki zastosowaniu specjalnych układów, udało się w znaczący sposób zredukować wszelkie szumy wprowadzane przez interkonekty.
W celu zapewnienia jak najlepszego poziomu jakości odsłuchu za pomocą słuchawek C1100 posiada technologię Headphone Crossfeed Director (HXD(R)). Dzięki niej wbudowany wzmacniacz słuchawkowy zapewnia wyższy poziom wyjściowy niż którykolwiek wzmacniacz słuchawkowy zainstalowany we wcześniejszych przedwzmacniaczach McIntosha. Umożliwia ona wysokiej jakości nagraniom stworzenie iluzji uzyskania lokalizacji instrumentów typowej dla odsłuchu za pomocą kolumn głośnikowych. Do wyboru są trzy opcje dopasowania wzmacniacza do impedancji podłączonych słuchawek.
Funkcja Home Theater Pass Through pozwala na możliwość idealnego zintegrowania każdego z przedwzmacniaczy z posiadanym systemem kina domowego.
C1000 to w pełni zbalansowana konstrukcja, która idealnie pasuje pod względem jakości oferowanego dźwięku do każdej z końcówek mocy McInstosha zbudowanych w oparciu o technologię Quad Balanced, zapewniający uzyskanie najwyższego poziomu mocy przy jak najmniejszej ilości zniekształceń. Dzięki klasycznym szklanym panelom przednim, podświetlanym logo, elementom z aluminium, wszystkie przedwzmacniacze stanowią niepowtarzalną atrakcję nie tylko dla uszu ale i dla oczu swoich posiadaczy. Każdy z nich może zostać połączony z dowolnym urządzeniem z szerokiej oferty firmy McIntosh w celu stworzenia doskonałego systemu audio.
Dane techniczne przedwzmacniacza McIntosh MC1100:
· 12 wejść analogowych: 6 symetrycznych XLR, 4 niesymetryczne RCA oraz gramofonowe MM i MC
· Dwa zestawy wyjść symetrycznych XLR i niesymetrycznych RCA.
* _Headphone Crossfeed Director_ (HXD)
* Funkcja Home Theater Pass Through
* Pilot zdalnego sterowania
* Charakterystyka przenoszenia …. +0, -0.5dB od 20Hz do 20kHz
* Charakterystyka przenoszenia …. +0, -3dB od 10Hz do 100kHz
* Zniekształcenia THD …. 0,005% na wejściu liniowym
* Zniekształcenia THD …. 0,05% na wejściu gramofonowym
* Odstęp sygnał/szum …. 107dB na wejściu liniowym
* Znamionowe napięcie wyjściowe …. 5V symetryczne | 2,5V niesymetryczne
* Maksymalne napięcie wyjściowe …. 20V symetryczne | 10V niesymetryczne
* Wymiary każdego modułu …. 44,5 x 15,2 x 45,7 cm
* Waga przedwzmacniacza …. 11,3 kg
* Waga kontrolera …. 12,3 kg
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Opinion 1
Sometimes it happens, that we discover a brand not as we probably should, going from the bottom of the catalog up, but aiming at the top of the line immediately. On one hand this methodology minimizes the time needed to assess the real capabilities and aspirations of the given manufacturer, but on the other hand, it makes the tests of devices placed lower in the catalog harder, as our expectations are set very high due to previous sessions with the more expensive brethren. Of course logic dictates to lower the threshold in a way adequate to the price, but the subconscious acts on its own, and usually escapes logic. But enough about the para-psychological digressions, as this theory is not always true in practice, what I found out a few times, and here we are facing such exactly this kind of situation. We started our adventure with the company Trilogy Audio founded by Nic Poulson from the top phonostage 907, followed by the super-integrated amp 925. So we could say this is enough and wait for another top model, for example a headphone amplifier; or just tell that we will not test anything below the 909 with the 990. The question would be why we would do that, as Nic is a very sympathetic guy, and in addition the things he does in Trilogy Audio he treats as a … hobby and pure pleasure, something he does to relax. So there is no problem with a too ambitious approach of the constructor to his products, and in addition, while talking to him, we operate based only on facts, not involving emotions. Due to this, and knowing our opinion about his more ambitious products, Nic, and the Polish distributor – the Wroclaw based Moje Audio – decided, that it would be good, if we would listen at our leisure, without the need to hurry, to the newest product, aimed at a broader public, the phonostage 906. So I invite you to read on.
The Trilogy 906 has impeccable good looks and timeless elegance, as it should have for being a British product. Its compact, rather small chassis makes a solid impression already at first sight, and further contact only strengthens this impression. On the front we do not have any switches or knobs, there is only the company name and model number on the top left, while to the right, in a milled depression a red LED was placed, indicating the device is powered on. The left side is made from a solid aluminum slab, decorated with three vertical cuts, which indicate that besides the visual aspects it also acts as a radiator for the single-ended, class A amplifier circuit. The back panels is made from one solid, blackened profile. Due to limited size of the panel, there is only a power socket, integrated with a fuse, a grounding terminal and a pair of RCA inputs and outputs. Adjustment of the gain for the MM and MC cartridges, as well as capacitance and impedance, is done using micro-switches on the bottom of the unit. The whole is supported upon four, rubber feet.
As you probably noticed, there is no power switch. This is the reason why the manufacturer recommends to make all kinds of signal connections first, and connect power as the last thing to be done. And please do not worry too much about your power bill, as this unit has a very modest consumption of 4W, and I dare to claim, that even the biggest eco-audiophiles will not be upset.
Fortunately, or unfortunately, for the 906 it cannot be hidden, that it is smaller and cheaper than the 907, not only in terms of size and price, but also in terms of sound. On one hand this should not be surprising, because what sense would make to pay almost 15 000 zlotys for the more expensive brethren, when you can have almost the same at 30% of the cost. Of course I am aware, that from medium levels of Hi-Fi you pay a premium for every smallest improvement, but here this small difference has a clearly noticeable dimension. If, after this introduction, you think I will be throwing thunders and beat-up this preamplifier, then … I am sorry, I never promised anything like that. I just placed the tested preamplifier in its proper place, and that is it. Please do keep in mind this small thing, that the 907 was capable of a head-to-head competition with devices from the 30-40 thousand zlotys level. It was, and still is, a kind of phenomenon existing on the market, and I probably do not need to make anybody aware, how rare this is. But ad rem. First of all, the 906 as a smaller scale of sound compared to the 907 and most competitors from 10-15 kPLN. But when we look at what similarly priced competition can offer, then the situation changes completely. Nobody buys a Golf GTI expecting similar levels of comfort, or performance, of a Maserati or Aston Martin. So it is worth going down to earth again, and then we will notice everything is right where it should be, or even better than it should. However before we decompose the sound into prime factors, I need to mention one thing about usage of the device. I am talking about the lack of gain adjustment, what automatically forces us, to compensate the lower volume of low level MC cartridges by turning the amplifier volume up. This of course does not influence owners of devices similar to the integrated amplifier Trilogy 925, where each of the inputs has individually adjustable sensitivity, and this can be set once an we can forget about the whole issue.
Let us start in an unusual way, from the top of the sound spectrum. Because the British phonostage has a very clean, and at the same time very open sound, nicely combining resolution and selectivity with deep timbre and velvety smoothness. Please find some time to ease down and play the “Aventime” Agnes Obel. On this, seemingly dark and airless album, there is a lot happening in the treble, as there not only the vocal of the artist can be found, but also the some registers of the accompanying piano. With the Triology, the depressive climate was there, but the upper registers gained on freedom and air, while at the same time the edges of the sibilants were not softened. This is why reaching for more mainstream climates I could not get around putting the true classic jazz disc on the Transrotor Dark star Silver Shadow platter, the album “Saxophone Colossus” Sonny Rollins. The timbre and palpability of the title instrument were reproduced brilliantly, but also the cymbals, actually the whole rhythm section, were reproduced similarly well. Each hit of the cymbal had its depth, it was not matted, or dull, and it is not uncommon, that even not so cheap phonostages have problems in doing that. And here? A true Versailles with its shine and shades of gold. Truly great.
And how does it fare with less well done recordings? To test this I took the last compilation of the late David Bowie “Nothing Has Changed (The Best of David Bowie)” with such hits like “Absolute Beginners” or “China Girl”, but besides the timeless musical value, we have to face quite some differences in recording quality. In general newer pieces sounded better, the older could not be helped even with re-mastering. Fortunately the Trilogy found its way, putting accents on musicality and emotionality. Pulsating rhythm and drive, efficiently turned the attention away from the mastering shortcomings, and many times a two-dimensional sound stage, without any depth. In addition it did not try to average anything or mask any of those shortcomings. It just did what it does best – it played music.
There is nothing we can blame on the midrange, this is the reason, that during the test of the small Trilogy in my system, I often reached for the music of Leonard Cohen, Jennifer Warnes, or turning to times passed, the velvet voice of Frank Sinatra. Due to the slight boost of saturation each time the vocal was heard, things got nicer, more pleasant. Maybe the contours of the virtual sources were not drawn as precisely, as with for example the Sensor 2, but let us be frank – on this price level this is world class, because similarly priced competitors tend to treat this aspect almost in a 0-1 way – so we either have contours and dryness, or timbre and lack of edge. And here we have both – there is timbre and at the same times the contours were not drawn with a paint roller.
It was similar with the bass. Both the “Ray of light” Madonna and “Rarities” Selah Sue the lowest octaves were spontaneously massaging my belly, and the slight loosening at the lowest low, in places where the inhabitants of Hades do not go too often, did not result in any monotone booming.
Introducing the tested phono preamplifier Trilogy 906 to the market showed, that at the price only slightly higher than the one asked by the “majors” we can count not only on refinement, but also perfect, far away from the stereotype of “garage manufacturing” of many micro-brands, build quality. So we get a device, that does not only sound great, but also splendidly made, and at the same time it shows, that it is worth going even further. Of course nothing will happen, if some of us decide, that the level represented by the 906 is more than enough, but Nic perfectly knows, as do we, that appetite grows while eating, and there will be time for everything…
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Turntable: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5; Alluxity Int One; Accuphase E-470
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinion 2
Some time ago, when I had the pleasure of expressing my very positive opinion about the first analog product of the company we are testing, I knew, that this is not the last word Nic Poulson has in this matter. Although this brand is an emanation of how you can creatively spend your spare time, as Nic’s main business is the ISOL-8 company, but his knowledge and devotion to each project allowed us to anticipate, that even this “side project” will become a serious player in the audio world. The only unknown was the direction, in which the catalog will be expanded. Anyway, I was very surprised, when after hearing some rumors about a new flagship model being developed, I received for testing a model, which is aimed at the broader market, with a price tag of around 5 thousand zlotys. This might still seem to be a lot, but if you look at what the market offers, you will find out, that in this price range there is not much space for good sound. So having an opportunity of learning, what is proposed in this popular market segment, I gladly accepted the offer of the distributor, Moje Audio, to have a closer look at the newest product from the Trilogy brand, the phonostage 906.
The 906 is not artificially big, with a small PCB mounted somewhere in the edge, but it is packed into a small sized aluminum box. The design is also not too distinct, but nice. We have a low, narrow and quite deep chassis, with the right edge rounded, just to break the monotony. The front is covered only with the printed company logo and model number and there is a red indicator LED in an oval deepening, close to the right edge. The back plate is not so big, but we have there inputs and outputs in the RCA standard, a grounding terminal and a power socket. The preamplifier is compatible with a range of cartridges, and the switches we need to manipulate are hidden on the bottom of the unit.
As you can imagine, going to lower price levels must result in some efficiencies. In this case the power supply was built into the main unit. This must not automatically mean, that the sound got degraded, but only skillful separating of the sensitive low signals from the cartridge from the PSU circuitry can allow the device to show its full potential. And I think, that this alone was another test of the skills of the constructor, besides the sound itself, as he is a known specialist in all things that deal with power supply.
Quite often, however this is not a standard, when I unplug the Theriaa from my test system, I need some time to re-set my point of view, to be able to assess the capabilities of the tested device as objectively as possible. And this is not only due to the quality of the sound, but also due to slightly different way the sound is delivered, and this is something we should know before we can give a verdict. Of course this case of re-set prepared me for a comparison, that I anticipated the tested component was going to lose, but if I would not follow the process, I would maybe not be able to detect things, that could be valuable for potential customers of the product. However I was very surprised, that the exchange brought expected shifts in the sound quality, but it was not perceived as any discomfort, only as some kind of loosening in certain frequencies. But let me get to the point. The main asset of the British phonostage is musicality, which determines the perception of the sound, as dense, with slightly heavier bass and clean, but not overly bright, treble. This has its consequences with how the virtual sources are drawn, but I do not see it as a flaw, but as a certain way of how cheaper devices sound. Somebody may ask, what I this way? Let me try to answer. Each device, even a High End one, has its sound signature. It is obvious, that it is perceived differently depending on the price level we talk about, but already at medium levels, not even mentioning the budget level, the sound signature described by the constructors, are nothing more, than the final result of the electrical circuitry used. This then needs to be skillfully applied, in a way we audiophiles call “searching for synergy”. And this is the case here. With the British product I must confess, that with all this extra weight on the bass, we do not have any monotone mudpool here, only a slight boost of their density and fleshiness. Entering the midrange we should not have any complaints, as the saturation without losing too much of information, as it is proposed by the 906, puts it really ahead of the competition from this price level. In addition, the treble, which is not getting ahead of the pack, consistently follows the path of displaying a lot of aliquots. Maybe we do not have a ruthless view of things happening at the upper part of the sound spectrum, but that what we here cannot be described as dull. Finishing the description of the 906 sound, please bear in mind, that I am comparing it to a device that costs ten times as much, which I am using normally, and you need to know this reference, as otherwise the conclusions could be falsifying the test, and the tested device does not deserve this.
As an example how the Trilogy phonostage fared during testing, I will now recall a few discs I listened to. This time I used Antonio Forcione “Tears of Joy” issued by the Naim Label as starter. Taking into account how my system plays timbre, I received a very coherent and even sound from the beginning. The guitar of the performer was maybe slightly heavier and warmer, but not enlarged, what often happens, if a constructor tries to enchant the listener with a common “wow”. Here everything was even and in colors appealing to the listener. When we are talking about how the sound stage was setup, then I must say, it was reproduced very well. What is important, this mentioned coherence of the sound allowed for easy positioning of the artists on the stage in both directions, in width and depth, what allowed me to easily become drowned in the vortex of things happening on that stage. The second strike may put some of the readers into stun, as the next disc placed on the SME platter was Madonna with the piece “Frozen” from “Ray of Light”. Yes, I confess, I have only one, but I have a disc from the queen of the pops. But only for that one piece and due to my wife asking for it. Finishing my confession, I must say, that although I more or less like that piece, this time the sibilants, which usually irritate me, gained some noble rounding, and the dose of juiciness of the midrange and bass, allowed to feel the low murmurs recorded on that disc. This showed clearly, that sometimes you can listen to pop in decent sound quality. Finally I proposed pure, concert free-jazz madness. The compilation of a few editions of the festival in Ljubliana (from the 70-ties), issued by the label ENJA, really showed the sound capabilities of the small phonostage from GB. As you know, older recordings, with their mastering phenomenon, often lack mass in their sound. Of course for the audiophile the truth about the recording should be most important, at least in theory, but if our system helps in adding some color to the old event, saturating important instruments, like the vibraphone, we will applause, rather than complain. And here I can say with full firmness, that despite trying to avoid such things with my system, being a reviewer, I had absolutely no problems accepting this added musicality, and I must see this as an asset of the tested construction.
Time came to return the unit to the distributor, and to be able to write a few meaningful sentences about the tested Trilogy 906 I had to reach into my memory, as I tested quite a few of similar analog products quite recently. This allows me to state, that the currently cheapest phonostage designed by Nic Poulson is able to compete with devices costing even twice as much. Of course the key to success will be the synergy between the individual components, but if you manage to find your “G”-spot, then you will be able to show the more expensive devices the door. The things I mentioned during the test are only accents of the sound, and not flaws. And if you think, I am wrong, the please show me a product costing around 5000 zlotys, which does not have any shortcomings in terms of sound. The truth? This would be an utopia. So if you are searching for a phonostage, or if the uncompromised force for tracing a sound nirvana urges you to make changes in your system, please do not wait, but take the tested device home, to give it a private listening. I promise that you will not be bored, and frankly, you will be amazed, how much spirit has this small device from the British Island.
Jacek Pazio
Distributor: Moje Audio
Price: 5 490 PLN
Specifications:
Frequency response (to RIAA curve): +/- 0,25dB (20 – 20 000 Hz)
Gain: 40dB/60dB
Power consumption: 4 W
Output impedance: 150 Ω
Input Impedance: 70 Ω – 47 000 Ω
Input Capacitance: 100 – 420 pF
Faza: Prawidłowa (nieodwrócona)
Size (W x H x D): 140 x 48 x 220 mm
Size including connectors (W x H x D): 140 x 48 x 230 mm
Weight: 1,7 kg
System used in this test:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Preamplifier: Reimyo CAT – 777 MK II
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: TRENNER & FRIEDL ISIS
– Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (bass section)
– IC RCA: Hiriji „Milion”
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i; antivibration platform by SOLID TECH
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Sytuacja, gdy artykuł pojawia się w zakładce dedykowanej reportażom a my nie ruszamy się z naszego OPOS-a nawet na krok może na pierwszy rzut oka wydawać się cokolwiek dziwną, lecz proszę mi wierzyć na słowo, że w tej pozornej sprzeczności jest jednak jakiś sens. Po prostu tym razem zamiast gdzieś jechać w celach poznawczych, czyli obejrzenia, pomacania i posłuchania „czegoś” owo tajemnicze „coś” przyjechało do nas, lecz nie na pełnoprawne testy a niejako na przedpołudniowy wieczorek zapoznawczy i wysądowanie naszych opinii. Ot takie kurtuazyjno – robocze sobotnie spotkanie przy muzyce, ciastkach i kawie. Brzmi niezobowiązująco i niemalże sielsko? Jeśli tak, to tylko pozory, gdyż tak na prawdę chodziło o możliwie szczerą wymianę poglądów i do bólu merytoryczną dyskusję o … konstrukcjach Infado Boson a dokładnie egzemplarzy laboratoryjno-testowych. Krótko mówiąc audiofilsko – konstruktorska nasiadówka przeprowadzana w kontrolowanych i z oczywistych względów doskonale nam znanych warunkach.
Infado Boson to aktywne, oparte na technologii DSP dość smukłe i mało absorbujące gabarytowo czterogłośnikowe, konstrukcje trójdrożne o obudowach zamkniętych. Zarówno sekcja średnio – wysokotonowa, jak i basowa otrzymały własne komory akustyczne a w przestrzeni powstałej między ich przegrodami wygospodarowano miejsce na płytkę PCB ze stosownymi układami elektronicznymi i elektrycznymi. Obecne w każdej kolumnie cztery wzmacniacze pracują w cyfrowej klasie D a żeby było ciekawiej tak naprawdę brak w nich jest za to klasycznego przetwornika, a cyfrowy sygnał audio nie jest poddawany powszechnie stosowanemu procesowi noise shapingu. W dodatku prezentowane kolumny poprzez zaimplementowanie zostały całkowicie uniezależnione od jakości używanych do ich podłączenia przewodów cyfrowych. Również taktowanie dokonywane jest w samych kolumnach, które komunikują się między sobą za pomocą przewodu HDMI, przy czym prawa kolumna pełni funkcję master i to do niej podpinamy zewnętrzne źródła i wyprowadzamy sygnał do kolumny lewej. Sam uproszczony schemat budowy i podstawowe założenia ideologiczne przedstawił nam sam konstruktor – Pan Paweł Piwowarski podkreślając, iż cyfrowość zastosowanych przez niego rozwiązań kończy się dopiero jakieś 10 cm przed samymi przetwornikami, czyli w miejscu, w którym cyfrowy stopień wyjściowy wzmacniaczy dokonuje konwersji D/A. Jeśli zaś chodzi o sama genezę powstania Bosonów to jak zwykle w takich przypadkach było to niezadowolenie z dostępnego na rynku asortymentu podobnych konstrukcji a dokładnie rzecz biorąc mało akceptowalnego wyprania z barw.
O dość nieśmiałej saturacji i soczystości barwowej układów D-klasowej nie raz i nie dwa mieliśmy okazję przekonać się osobiście, więc w tym punkcie rozumieliśmy twórczą frustrację Pana Pawła, jednak mówiąc zupełnie szczerze pomysł, żeby pomimo zaobserwowanych „anomalii” uznać jednocześnie ową technologię za jedyną słuszną drogę do osiągnięcia audiofilskiej nirwany można traktować podobnie jak pomysł leczenia dżumy cholerą. Jak się jednak miało okazać w tym szaleństwie jest metoda i korelując uzyskany efekt z półką cenową, w jaką Infado ze swoimi kolumnami celuje to efekt ocenić należy jako co najmniej dobry i co za tym idzie wart posłuchania.
I jeszcze jedno – aspekt czysto użytkowy. Ponieważ Bosony pozbawiono jakichkolwiek konwencjonalnych regulatorów i pokręteł za ich obsługę odpowiada dedykowana, działająca zarówno na Windowsie, jak i Androidzie aplikacja umożliwiająca nie tylko (bezstratną!) regulację głośności, wybór źródła, balansu i co jak się miało w trakcie odsłuchów okazać szalenie istotne również wybór „profilu” DSP. Walory estetyczne aplikacji pozwolę sobie w tym momencie dyplomatycznie pominać, gdyż to, co mieliśmy okazję zobaczy przypominało raczej mający na karku ładnych parę lat soft laboratoryjny, bądź ten znany z obsługi obrabiarek CNC aniżeli spełniający obowiązujące standardy pro kliencki i ucywilizowany zarówno pod względem estetycznym, jak intuicyjnym (vide ergonomia). Nie chcę się w tym momencie czepiać, ale jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach i warto pamiętać o tym, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz a w przypadku tego typu możliwie zintegrowanych rozwiązań to właśnie odpowiednio dopracowany GUI staje się wizytówką produktu.
Mógłbym pójść na łatwiznę i opis brzmienia zacząć od asekuracyjnego stwierdzenia, ” że jak na DSP i klasę D, to …”, ale tego nie zrobię. Zamiast tego spokojnie i niejako już na wstępie mogę zdradzić, iż niniejszy odsłuch był ewidentny i namacalnym dowodem na postęp technologiczny, jaki dokonał się w ostatnich latach i którego wcześniej, czy później wszyscy staniemy się mniej, bądź bardziej świadomymi beneficjentami.
Wbrew pozorom to, co widzimy na zdjęciach nie jest li tylko parą zwykłych kolumn a praktycznie 34 kompletnego systemu do pełni szczęścia potrzebującego komputera do sterowania i dowolnego źródła cyfrowego, bądź po prostu wpięcia w sieć lan i czerpanie z zasobów sieciowych domownika. Wspominam o tym, aby w odpowiedni sposób ustawić poprzeczkę oczekiwań nie tylko potencjalnych klientów, ale i naszą, gdyż punktem odniesienia miał być nasz dyżurny system, w którym wpięty do końcówki Reimyo KAP – 777 przewód zasilający X-DC SM Milion Maestro był droższy od dzisiejszych gości. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć. Tu nie chodzi ani o chwalenie się tym, co mamy na stanie, ani tym bardziej o deprecjonowanie tytułowych, ujmijmy to w skrócie, kolumn, lecz o zasygnalizowanie drastycznych różnic pomiędzy nimi. W dodatku przesiadka „w dół” zawsze wypada nie tylko bardziej dramatycznie, co nawet przy relatywnie niewielkich różnicach bardziej boleśnie, aniżeli cieszyłby proporcjonalny wzrost konkretnych aspektów brzmienia.
Jednak ad rem. Użyte podczas dzisiejszej sesji dwa firmowe, predefiniowane ustawienia DSP dość znacząco różniły się od siebie pod względem sposobu kreowania przestrzeni, choć w obu przypadkach słychać było ponadprzeciętną kontrolę najniższych składowych i niejako tożsamą, pochodną użytych technologii pewną może nie tyle zachowawczość, co wyczuwalne osłabienie, zaokrąglenie najwyższych składowych. W porównaniu z naszymi dyżurnymi Isisami, oraz poddawanymi równoległej procedurze testowej AudioMachinami CRM II różnice dotyczyły głównie swobody, oderwania od przetworników i zdolności dostarczenia informacji nie tylko o samej akustyce, ale i kubaturze pomieszczenia, w jakim dokonano nagrania. Tytułowe kolumny brzmiały bardziej studyjne, niemalże jak monitory bliskiego / średniego pola skupiając się na dźwiękach bezpośrednich, licząc niejako na to, że występującą w naturze tzw. aurę po głosową i indywidualny dla każdego pomieszczenia czas wygaszania „dorobi” się w postprodukcji. Z przyzwoitości jednak zaznaczę, że obie konkurencyjne konstrukcję są odpowiednio dwu i trzykrotnie droższe i to pomijając towarzyszącą elektronikę. Nie przeczę jednak, że skupiona w centrum scena przy mniejszym instrumentarium niespecjalnie miała się czego wstydzić. Dopiero przy wielkiej symfonice, czy rozbudowanych do granic przyzwoitości ostatnich dokonaniach Dream Theater zarejestrowanych na podwójnym albumie „The Astonishing” do głosu dochodziły … i w tym momencie mam wątpliwości, czy użyć sformułowania „ograniczenia”, czy też zdecydowanie mniej pejoratywnie nacechowanego „preferencje konstruktora”. Chodzi po prostu o to, że w SoundRebels jesteśmy przyzwyczajeni do kreowania sceny nie tylko szerokiej, ale i sięgającej daleko za kolumny przy jednoczesnym zachowaniu informacji o wysokości nie tylko samych źródeł pozornych, co i sali nagraniowej a Bosony ze swoją 1,5 m eksploracją dalszych planów wypadły pod tym względem mało przekonująco. Jednak biorąc pod uwagę, że można je ustawić pod samą ścianą, niemalże „na głucho”, co dla 99,9% konwencjonalnych kolumn byłoby zabójcze, to nie sposób nie wspomnieć, że mają więcej niż sporą szansę na sukces. Zastępując jednak dedykowanych „zwykłym” kolumnom miejscówki będą miały delikatnie mówiąc „pod górkę”.
Kolejnym aspektem i niejako oczkiem w głowie konstruktora jest barwa dźwięków, czyli dążenie do możliwie najwierniejszej reprodukcji znanej z „natury”. I tutaj również do słowa dochodzą własne przyzwyczajenia i preferencje. W Bosonach wszystko jest podane w bardziej skondensowanej, skupionej formie. Bryły źródeł pozornych nie są jednorodne, lecz faktury reprodukowanych przez nich dźwięków nie są tak wyraźne, jak u wspomnianej wcześniej konkurencji. Operując na poziomie kompletnych systemów na poziomie 30-40 kPLN prawdopodobnie moglibyśmy nie zwrócić na to uwagi, ale co i rusz przepinając się na nasz dyżurny punkt odniesienia bez trudu mogliśmy się przekonać ile informacji można jeszcze z materiału źródłowego uzyskać.
Dzisiejsze spotkanie pokazało, że jeśli tylko się chce i przede wszystkim potrafi, to z pozornie posiadającej własną i nie przez wszystkich akceptowaną na poziomie Hi-Fi sygnaturę technologii można z powodzeniem sporo dobrego wycisnąć. Zaprezentowane dzisiaj Infado Boson są rozwiązaniem kompletnym i dobrze rokującym na przyszłość. Nawiązują przy tym wyrównaną walkę z takimi, podobnymi pod względem konstrukcyjnym, tuzami jak np. Meridian, co po prostu cieszy. W dodatku modelowanie finalnego efektu brzmieniowego poprzez predefiniowane profile DSP pozwala sądzić, że zauważone i zasygnalizowane powyżej cechy można w znacznym stopniu niwelować, czy też niemalże definiować na nowo. Temat jest jak widać mocno „rozwojowy” i trzymamy za jego powodzenie kciuki.
Marcin Olszewski
Producent: Infado
Cena: ok. 10 000€ (w zależności od wykończenia i wyposażenia)
Parametry techniczne:
Pasmo przenoszenia: 25 Hz – 20 000 Hz dla materiału audio 44,1 i 48 kHz [0dB spadku przy 30 Hz, poniżej ograniczenie (zabezpieczenie) górnoprzepustowym filtrem DS; 25 Hz – 30 000 Hz dla materiału audio 88,2, 96, 176,4 i 192 kHz
Moc sekcji wzmacniacza: W każdej kolumnie cztery końcówki mocy 200W każda
Konstrukcja kolumny: 3-drożna, obudowa zamknięta
Wejścia audio: 2x SPDIF COAX; 2x SPDIF Toslink; USB – obsługa pamięci masowych (pendrive)
Wymiary (W x S x G): 108 cm (bez podstawek) x 25 cm x 41 cm
Waga: ok. 38 kg / szt.
O ile Jana A.P. Kaczmarka, szczególnie po otrzymaniu Oskara za muzykę do „Marzyciela”, szerszemu gronu specjalnie przybliżać nie trzeba o tyle z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że postać Bronisława Kapera dla zatrważającej części naszego społeczeństwa będzie całkowicie obca. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż Kaper jest zdecydowanie lepiej rozpoznawalny za oceanem aniżeli we własnej ojczyźnie. Z drugiej strony ciężko się temu stanowi dziwić skoro tworząc w Hollywood muzykę do niemalże 150 filmów i będąc członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej doczekał się czterech nominacji i jednej statuetki Oskara – w 1954 r. za muzykę do musicalu „Lili”. Zadziwiający jest jednak fakt iż sięgając po jazzowe standardy spopularyzowane przez Milesa Davisa („On Green Dolphin Street”), czy Johna Coltrane’a („Invitation”) w 99,9% przypadków nie mamy świadomości, iż ich twórcą jest właśnie Kaper.
Nie godząc się z takim stanem rzeczy Jan A.P. Kaczmarek wespół z zaproszoną na inaugurację Transatlantyk Festiwal Poznań Orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej pod batutą Moniki Wolińskiej postanowili działać, i to działać twórczo. Pozyskując dzięki uprzejmości dyrektora Polish Music Center przy University of Southern California w Los Angeles – Marka Żebrowskiego unikatowe zapisy nutowe wstępnie wyselekcjonowanych utworów Kapera poddano je reorkiestracji, za co z kolei odpowiadał sam Krzesimir Dębski. W efekcie powstała niezwykła kompilacja niejako spinająca przeszłość z teraźniejszością naszego, polskiego wkładu w filmową i filmem inspirowaną światową spuściznę muzyczną.
Zanim przejdę do akapitu poświęconemu zawartości muzycznej czuję się zobowiązany wspomnieć o ponadprzeciętnej, ba – wręcz szalenie ekskluzywnej formie wizualnej samego albumu. Złote, tłoczone w czerwonym, mięsistym, aksamitnym papierze flokowanym litery plus ponad stustronicowe polsko – angielskie, obszerne opracowanie twórczości obu kompozytorów sprawiają po prostu piorunujące wrażenie. Dość powiedzieć, że zabierając tytułowy album na kilka wyjazdowych odsłuchów, bądź prezentując go odwiedzających nas gościom za każdym razem słyszałem jedynie wyrazy uznania i same superlatywy nad klasą i jakością wydania.
A teraz muzyka. Muzyka wcale nie najłatwiejsza a przynajmniej nie zawsze, lecz ułożona z niezwykłym wyczuciem, wprowadzająca słuchacza w magiczny świat dźwięków. Oczywistą oczywistością wydaje się zatem umieszczenie oskarowego tematu „Hi-Lili, Hi Lo” z „Lili”, jako utworu otwierającego. Znajdujący się na trackliście, jako drugi walc z „The Glass Slipper” ani myśli wybudzać słuchacza z eleganckich i miłych uszom linii melodycznym i dopiero od „Green Mansions” wkraczamy w wielowątkowość i złożoność właściwą współczesnej estetyce. Obecność wspomnianych we wstępie ciągle żywych i co najważniejsze nadal popularnych standardów w postaci „Invitation” i „On Green Dolphin Street” wyśmienicie podkreśla potencjał drzemiący w twórczości Kopera. Zawarta na tytułowym krążku orkiestracja jest jednak niezwykle chciałoby się powiedzieć … klasyczna, gładka i zarazem dojrzała. Bez zbędnego patosu, napompowania, czy swoistego, hollywoodzkiego zadęcia całość podawana jest w wysublimowanej i na wskroś eleganckiej formie.
Od tematu „Goodbye” z „Hachi: A dog’s tale” do głosu dochodzi Jan A.P. Kaczmarek a co za tym idzie zmienia się też może nie tyle klimat, co akcent kładziony na konkretne środki artystycznego wyrazu i samo instrumentarium. O ile w przypadku Kapera obserwować mogliśmy szeroko rozumianą demokrację i panujące wśród instrumentalistów równouprawnienie, o tyle u Kaczmarka to fortepian gra przysłowiowe pierwsze skrzypce i nawet, jeśli jego rola chwilami ogranicza się li tylko do akompaniamentu, to i tak realizacja prowadzona jest w ten sposób, by nie umknął on uwadze słuchaczy. Do głosu dochodzi też większa swoboda, pewna – właściwa najlepszym twórcą lekkość idąca w parze z rozpoznawalnością. Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę, że drastyczna różnica w częstotliwości, z jaką repertuar obu kompozytorów prezentowany był szerszemu gronu zbiera właśnie swoje żniwo, ale braku „łatwowchłanialności” wychodzących spod pióra Kaczmarka melodiom zarzucić nie sposób. I nie mówię w tym momencie jedynie o dość mocno eksploatowanym swojego czasu materiale z „Finding Neverland”, lecz i o np. głównym temacie z „Unfaithful”. To bardzo umiejętna gra na emocjach bez popadania w melodramatyczny patos sprawia, że dobiegająca z głośników muzyka niezwykle intensywnie trąca konkretne struny naszej wrażliwości.
Jeśli zaś chodzi o jakość dźwięku i poziom samej realizacji to z radością pragnę Państwa poinformować, że mamy do czynienia z wydawnictwem utrzymanym nie tylko na światowym poziomie, ale ów poziom wręcz wyznaczającym. W dodatku nie chodzi bynajmniej o znaną z pseudo audiofilskich samplerów sterylność i emocjonalne wyjałowienie, lecz niezwykle spójną, czysto organiczna prezentację. Bowiem zarówno w samym nagraniu, jak i postprodukcji udało się zachować zarówno homogeniczną spójność właściwą dużemu aparatowi wykonawczemu, jak i konieczną – znaną z bezpośredniego kontaktu z tzw. muzyką symfoniczną na żywo, selektywności. Dzięki temu gradacja planów jest po prostu naturalna, podobnie z resztą jak barwa samych instrumentów, choć jeśli miałbym coś na siłę znaleźć z chęcią rzuciłbym uchem na wersję z bardziej szorstkimi – chropawymi smyczkami. Kreowana scena nie rozczarowuje ani swoją szerokością, ani głębokością, przy czym wartym podkreślenia jest fakt zachowania umiaru w namacalności poszczególnych źródeł pozornych. Ani soliści, ani tym bardziej akcentowany w twórczości Kaczmarka fortepian nie mają tendencji wskakiwania nam na kolana, co zapewnia wielce komfortowy odsłuch bez narażania się na całkowicie zbędną w takim repertuarze spektakularność, czy ofensywność.
Marcin Olszewski
Tracklista:
1. Hi-Lili, Hi Lo (Lili)
2. Walc (The Glass Slipper)
3. Chase (Green Mansions)
4. Temat z filmu Invitation
5. Temat z fillmu The Stranger
6. Temat z filmu The Way West
7. Temat z filmu On Green Dolphin Street
8. Temat z filmu Tobruk
9. Goodbye (Hachi: A dog’s tale)
10. Dancing with the Bear (Finding Neverland)
11. Impossible Opening (Finding Neverland)
12. Unfaithful (Unfaithful)
13. Irena (The Courageous Heart of Irena Sendler)
14. Interlude for orchestra (Interlude City of a Dead Woman)
15. Prayer at the Lake (The Third Miracle)
16. Meeting Mouna (The Visitor)
17. Actors Arrive! (Karamazovi)
18. Nowa Huta (Karamazovi)
Najnowsze komentarze