Monthly Archives: sierpień 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

Ubsound Multico ML68

Link do zapowiedzi: Ubsound Multico ML68

Opinia 1

Nie żebym bardzo narzekał, ale przyznacie, że ostatnimi czasy na naszym rynku audio w temacie wprowadzania całkowitych sprzętowych nowości dzieje się stosunkowo niewiele. Owszem, co jakiś czas któryś z dystrybutorów chwali się czymś nowym w swoim portfolio, jednak tak naprawdę jest tego jak na przysłowiowe lekarstwo. Lekarstwo, które minimalnie dozowane w pewien sposób ogranicza nas do wyboru konkretnego produktu ze znanej od zawsze, będącej owocem stagnacji w chęci powiększania oferty przez salony audio, często niespełniającej naszych oczekiwań niestety skończonej oferty. Na szczęście mimo wspomnianej sytuacji trochę się dzieje, czego idealnym przykładem jest dzisiejszy bohater w postaci producenta zespołów głośnikowych. I to nie byle jakiego, bowiem rodem ze znanej z ciekawych konstrukcji audio Italii. O kim mowa? Otóż dzisiaj przyjrzymy się swoistej nowości na naszym rynku, czyli podłogowym kolumnom głośnikowych Ubsound Multico ML68, których pojawienie się w Polsce i naszych okowach zawdzięczamy dystrybutorowi Audio Anatomy.

W telegraficznym skrócie temat naszych włoskich bohaterek wygląda następująco. Mamy do czynienia ze średniej wysokości ręcznie wykonywanymi konstrukcjami podłogowymi wyposażonymi w cztery, niezależne, 2-drożne, dynamiczne głośniki współosiowe. Trzy znajdziemy na froncie, a jeden w odseparowanej od podłoża czterema dość wysokimi tulejami podstawie. Jak widać, nie jest to tradycyjna aplikacja przetworników, jednak producent zapewnia, iż takie rozwiązanie jest żadnym przypadkiem, tylko efektem – niestety dla domowych dłubaczy – utajnionej firmowej technologii HDNSS (High Definition Natural Sound Signature), po części opartej na założeniach Manfreda Schroedera dotyczących wewnętrznego rezonansu głośnika i jego izolacji akustycznej. Idąc za informacjami producenta obudowy wykończone są wieloma odpowiednio nanoszonymi po sobie warstwami lakierniczymi. W dolnej części ich awersu znajdziemy zakrzywiony pod kątem 45 stopni asymetryczny port bass-reflex, zaś rewersu naklejoną tabliczkę znamionową i zagłębiony zestaw zacisków do kabli głośnikowych. Tak prezentujące się panny są idealnymi partnerkami dla praktycznie każdego wzmacniacza, bowiem mogą pochwalić się skutecznością 93dB przy obciążeniu 8 Ohm.

Opisywane dzisiaj kolumny bardzo intrygowały mnie z uwagi na niekonwencjonalną budowę. Nieczęsto bowiem ma się możliwość obcowania z tak, nie oszukujmy się, dość „egzotycznym” rozwiązaniem na bazie czterech samowystarczalnych, dwudrożnych przetworników. Miałem spore obawy o spójność przekazu. Co prawda producent w swojej odezwie do potencjalnego odbiorcy wspominał o firmowym rozwiązaniu problemu, jednak co innego coś obiecywać, a co innego wdrożyć to w życie. Na szczęście jak Włosi obiecali, tak zrobili i ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu udało im się temat ogarnąć. Z jakim efektem? Otóż od pierwszych chwil spędzonych przy muzyce w wydaniu Multico ML68 słychać nastawienie na pokazanie słuchaczowi co to znaczy plastyka i nienachalne malowanie świata estrady. Bez pogoni za na dłuższą metę męczącą wyczynowością typu: ostre krawędzie zbytnio napompowanego energią kontrabasu, czy tnące przestrzeń ofensywne górne rejestry. Owszem, wielu niedoświadczonym melomanom to może się podobać, jednak nie oszukujmy się, muzyka ma łagodzić obyczaje, a nie powodować nasilenie objawów ADHD. A jeśli tak, to chyba nikogo nie zdziwi fakt, że w sukurs takiemu podejściu do tematu szła zaplanowana przez inżynierów zdroworozsądkowa oszczędność w zbytnim cyzelowaniu każdego scenicznego bytu. Jednak natychmiast uspokajam poszukiwaczy drugiego dna, iż nie był to pozbawiony emocji przekaz jak po zażyciu pavulonu, tylko spojrzenie na muzykę od strony ciekawej projekcji na żywo, czyli więcej przyjaznych dla naszego słuchu organicznych plam, niż audiofilskiego w stylu często pozbawionego sensu mimowolnego rozdrabniania włosa na czworo. Nuda ? Nic z tych rzeczy, gdyż na przekór wszystkim podejrzeniom spokojna muzyka cały czas mnie czarowała, a ostrzejsza pokazując odpowiedni pazur nigdy nie przekroczyła dobrego smaku.
Czy to wszelkiego rodzaju wokaliza lub szeroko pojęty jazz, bez szukania poklasku w bezsensownym podawaniu każdego dźwięku z osobna, włoskie kolumny zawsze umiały wydobyć na światło dzienne zamierzenia artystów. Artystów, którzy – co bardzo istotne – bez wykorzystania skalpela, a mimo to wyraźnie określeni w eterze bez problemu pokazywali kunszt swoich poczynań scenicznych. Nie tylko jako pojedyncze byty na rozsądnie w domenie szerokości i głębokości, budowanej scenie, ale również, a może przede wszystkim spójnie i we wspólnym rozumieniu siebie nawzajem. Wbrew pozorom pokazanie słuchaczowi uzyskania przez muzyków odpowiedniego flow nie jest takie łatwe. A już na pewno nie w momencie siłowego oddzielania artystów od siebie. Przecież istotą dobrego odebrania materiału muzycznego oprócz zlokalizowania poszczególnych osobowych zjawisk, jest również pokazanie odbiorcy ich pełnej zrozumienia współpracy instrumentalnej, w czym moim zdaniem nasze bohaterki ewidentnie brylowały.
Nieco inaczej – mam na myśli określenie tego występu w samych superlatywach, acz również ciekawie wypadała muzyka spod znaku agresji, a w szczególności elektronika. To było co prawda lekko kontrolowane, jednak nadal istne szaleństwo. Bez bolesnych, a mimo to nadal pełne wyrazistych świstów, za to dobrze podparte dolnym zakresem. Być może dla ortodoksyjnych piewców tego typu znęcania się nad sobą mogłoby to być odebrane jako zbyt zachowawcze, jednak zapewniam, dla normalnego zjadacza chleba duch tego rodzaju muzy był ewidentnie zachowany. W moim odczuciu energia okraszona szczyptą sonicznej nostalgii była jedynie innym spojrzeniem na tego rodzaju twórczość, a nie problemem jako takim. I jeśli komuś taki stan rzeczy nie do końca odpowiada, zwyczajnie poszuka gdzie indziej. Przecież jeszcze się taki nie urodził, żeby każdemu dogodził, z czego znakomicie zdając sobie sprawę Włosi postawili na projekcję muzyki w duchu romantyzmu, zamierzenie stroniąc przy tym od odmiany równie ciekawej, jednakże ocierającej się o sceniczną „patologię”.

Mam nadzieję, że z mojego tekstu jasno wynika przesłanie konstruktorów. Słuchamy muzyki jak przyjaciółki, a nie jej przeciwieństwo w postaci wiecznie agresywnej teściowej. Oczywiście obydwa rodzaje twórczości mają swoją rację bytu, jednak podczas ewentualnej decyzji zakupowej co do dzisiaj ocenianych kolumn musimy wybrać. Jednak zalecam spokój, bowiem jeśli słuchacie obydwu rodzajów przywołanej muzyki, a nie jesteście bezwarunkowo zakręceni na jeden z jej nurtów, przybyłe z Włoch czarne Madonny, naturalnie w swoim stylu, ale spokojnie poradzą sobie z praktycznie każdym jej rodzajem. Bez prezentacyjnego ekstremum, za to z utrzymaniem zawartych w niej emocji.

Jacek Pazio

Opinia 2

Niby cały czas powtarzamy, że staramy się w miarę naszych skromnych możliwości być na czasie i wyłapywać to, co w audiofilskiej trawie piszczy, jednak po raz kolejny okazało się, że owej mnogości i różnorodności wszelakich dóbr nie bez kozery określanych mianem luksusowych nie sposób, pomimo najszerszych chęci ogarnąć. Całe szczęście audiofilski mikrokosmos jest tak skonstruowany, że wcześniej bądź później ktoś za nas odrobi pracę domową i z interesującego nas segmentu wyłowi coś, co wzbudzi nasze szczere zainteresowanie. Tak też stało się i tym razem a właściwie po raz wtóry, gdyż krakowskie Audio Anatomy po wcześniejszym odkryciu NIME Audiodesign i ich futurystycznych monitorów Mya pozyskało do swojego portfolio kolejną, debiutującą na naszym rynku, włoską markę Ubsound, z której to katalogu trafiły do nas na testy zaskakujące pod pewnymi względami kolumny Multico ML68.

Zgodnie z zapewnieniami producenta Ubsound Multico ML68 to „multi -koncentryczne kolumny projektowane i wykonywane ręcznie we Włoszech w samym sercu Mediolanu. Te wysokiej klasy głośniki zostały zaprojektowane specjalnie dla audiofilów, profesjonalistów i wymagających klientów z segmentu Hi-Fi.” Czyli pozornie nic kontrowersyjnego, czego nie można byłoby w tzw. okamgnieniu zweryfikować, co też postanowiliśmy z czystej ciekawości uczynić. I rzeczywiście, adres pod jakim zarejestrowana jest siedziba Ubsound znajduje się zaledwie 6,5km, czyli niecałe półtorej godziny spacerkiem, od ścisłego centrum Mediolanu, za które umownie przyjęliśmy Castello Sforzesco. Co do ręcznego wykonania nie mamy podstaw by twierdzić inaczej, choć patrząc na aparycję dostarczonej przez dystrybutora parki utrzymanej w podobno takiej samej co Lamborghini czarnej satynie, trudno nie odnieść wrażenia, że hasło „włoska robota” nasuwa nam nieco inne, mniej surowe, żeby nie powiedzieć garażowe, skojarzenia. Ba nawet niższe stanem Velvety łapią za oko zmysłowa czerwienią i ekscytującą żółcią a tu mamy jakąś trudną do racjonalnego wytłumaczenia zachowawczość. Skoro jednak nie ocenia się książki po okładce nie czas i nie miejsce na dalsze utyskiwania.
Samym dźwiękiem zajmiemy się dosłownie za chwilę, więc na razie skupmy się na detalach. Jak już podczas sesji unboxingowej udało nam się pokazać ML68 to dość niewielkie, nieprzekraczające metra wysokości podłogówki wyposażone w cztery 21 cm koaksjalne dwudrożne przetworniki (każda), z czego trzy znajdują się na froncie a jeden w podstawie dmucha w podłoże. Dlatego też zamiast standardowych niewielkich kolców Włosi zastosowali 4cm wysokości tuleje, których wnętrze wzmocniono stalowymi rdzeniami. Co ciekawe w materiałach promocyjnych można napotkać deklarację, iż również grające w podłoże drajwery poprawiają scenę nie tylko w kwestii basu, co nie budzi żadnych zastrzeżeń, lecz również średnich i wysokich tonów, do czego, szczególnie przy ustawianiu Multico na mięsistych wykładzinach i dywanach podchodziłbym z lekkim przymrużeniem oka/ucha. Abstrahując jednak od ewentualnych kontrowersji warto wspomnieć iż każdy z przetworników posiada dedykowany mu drewniany antywibracyjny kołnierz. Pozostając jeszcze przez chwilę przy frontach nie sposób pominąć przykręconej nad drajwerami firmowego aluminiowego szyldu i ulokowanych tuż przy podstawie pojedynczych wylotów układu bas refleks, które wewnątrz korpusów zakrzywiono ku górze pod kątem 45 °. Z kolei rzut oka na tylną ściankę przynosi kolejną budzącą mieszane uczucia niespodziankę, bowiem o ile nie wymagamy od tabliczki znamionowej specjalnego wyrafinowania, choć kontakt z Xavianami XN250 Evoluzione, gdzie ów detal wykonano z tłoczonej skóry pozostawił po sobie nader miłe wspomnienia, to już pojedyncze terminale głośnikowe w kolumnach za ponad 85 kPLN mogły by być nieco lepsze od tych zastosowanych przez Włochów, gdyż ostatnio podobnej klasy konfekcję spotkałem bodajże ćwierć wieku temu w budżetowych (kosztujących wtenczas <1,5 kPLN) Eltaxach Liberty 3+ i to w wersji bi-wire.
Co do trzewi i podstawowych technikaliów, to oprócz wysokiej – 93dB efektywności i przyjaznej 8 Ω impedancji niewiele wiadomo. Ot jedynie, że kluczowa dla projektu jest technologia HDNSS (High Definition Natural Sound Signature) oparta na kilku kryteriach i powiązanych z nimi objętych tajemnicą algorytmach bazujących m.in. na pracach Manfreda Schroedera już na etapie projektowania kładących nacisk na zjawiska fizyczne i akustyczno-dynamiczne a nie jak to zazwyczaj bywa głównie elektroakustyczne.

Tyle teorii. A jak ma się ona do praktyki? Śmiem twierdzić, że nijak, gdyż jeśli ktoś po nader tajemniczych wzmiankach o zastosowaniu iście kosmicznych technologii i skomplikowanych obliczeń spodziewał się stricte technicznego, analitycznego, czy wręcz laboratoryjnego dźwięku, to może srodze się zawieść, gdyż brzmienie ML68 jest takiej sygnatury przeciwnością. Reprezentuje bowiem obóz brzmienia na wskroś muzykalnego i zarazem homogenicznego, gdzie akcent zamiast na rozdzielczości i detalach kładziony jest na spoistości i płynności przekazu. Ponadto obecność aż czterech 21 cm przetworników w każdej kolumnie sprawia, iż pomimo stosunkowo niewielkich gabarytów Ubsoundy grają zaskakująco dużym i swobodnym dźwiękiem zdolnym wprawić w zakłopotanie niejeden znacznie bardziej postawny konkurencyjny model. Warto jednak mieć na uwadze, iż z racji wykorzystania przetworników koaksjalnych włoskie kolumny nawet nie próbują wpasować się w kanon konwencjonalnego źródła punktowego idąc raczej w kierunku estetyki live, gdzie bardziej liczy się przestrzeń tak na szerokość, jak i w wymiarze głębokości oraz swoboda artykulacji a nie definiowanie źródeł pozornych z dokładnością do setnych części milimetra. W dodatku pełnię ich możliwości będziemy w stanie poznać po około 150h rozgrzewce, gdyż wyjęte prosto ze wspólnego kartonu, całe szczęście dodatkowo wzmocnionego formami z płyty wiórowej, tytułowe Włoszki są nazbyt zachowawcze i zdystansowane. Całe szczęście z każdą godziną, z żelazną konsekwencją budzą się do życia nasycając przekaz soczystością i wrodzonym entuzjazmem zdolnym rozruszać najbardziej markotnych i niemrawych słuchaczy. Co ciekawe wcale do tego nie potrzebują jakiś specjalnie w wyrafinowanych i wymuskanych audiofilskich realizacji, gdyż nawet „Ray of Light” Madonny i „Touch” Yello w pierwszej chwili mogą wręcz oszołomić rozmachem i spektakularnością właściwymi klubowo-koncertowym wydarzeniom. O dziwo właśnie na elektronice pewna oniryczność i ekspresjonizm poszczególnych „instrumentów” i wokalistów jest najmniej zauważalna, gdyż wygenerowaną na komputerowej konsolecie scenę Ubsoundy oddają zaskakująco wiernie i namacalnie. Pół żartem pół serio można byłoby wręcz uznać iż ten na wskroś cyfrowy wsad włoskie kolumny konwertują w locie na zdecydowanie łatwiej przyswajalny odbiorcy przekaz analogowy, dzięki czemu zamiast wysilonej pracy nad ciągłą analizą nasz mózg może przełączyć się w relaksacyjny tryb błogiego lenistwa li tylko przepuszczając w trybie bypass to, co uszy i pozostałe nasze organy zbiorą dalej bez nawet najmniejszych działań uzdatniających.
Z kolei na zdecydowanie mniej przetworzonych i pozbawionych syntetycznych tętnień nagraniach, jak daleko nie szukając zjawiskowy album „Pieśni Współczesne (live at Cavatina Hall)” Miuosha z Zespołem Pieśni i Tańca Śląsk wrażenie uczestnictwa tylko się potęguje. Raz ze względu na wspomniany brak jakichkolwiek problemów z oddaniem rozmachu spektaklu – im większy skład, tym mocniej Multico łapią wiatr w żagle, a dwa ze względu na fenomenalną głębię sceny, co tylko podkreśla realizm. Proszę tylko zwrócić uwagę na wieloplanowość, złożoność aparatu wykonawczego, która z jednej strony brzmi jak jeden organizm, jednak nie ma najmniejszych problemów z wyodrębnieniem poszczególnych solistów i instrumentów, lecz nie zasadzie bezdusznej ekstrakcji a w pełni naturalnego, znaczy się zgodnego z tym, co zachodzi w realnym świecie podczas obserwacji, jako widz/słuchacz, zatrzymywania wzroku w danym punkcie i łapaniu na nim ostrości.
A co z małymi, kameralnymi składami? Nie mniej ciekawie, gdyż np. na „Gling-Gló” Björk z Tríó Guðmundar Ingólfssonar wspomniana oniryczność i niezdefiniowanie poszczególnych instrumentalistów może przywodzić na myśl konstrukcje omnipolarne. Jednak po chwili akomodacji właśnie taki sposób prezentacji bardzo szybko staje się całkowicie naturalny, gdyż fortepian ma właściwy sobie gabaryt, perkusja też robi co do niej należy a że ich krawędziami nie można się ogolić, to o ile tylko ktoś nie cierpi na nadwzroczność nawet siedząc w pierwszym rzędzie jazzowego klubu takich detali też nie zauważy, czyli wszystko jest w jak najlepszym – zgodnym z naturą porządku a że reprezentującym nieco inne aniżeli większość dostępnych na rynku „konwencjonalnych” konstrukcji punkt widzenia, to już zupełnie inna bajka.

Coś mi się wydaje, że właśnie owa naturalność może stanowić początkowo największy problem przy akceptacji Ubsound Multico ML68 takimi jakimi one są. Zamiast bowiem rozbijać poszczególne składowe na atomy i zastanawiać się jak brzmi bas, jak średnica i co się dzieje na górze pasma po prostu włączamy ulubiony repertuar i delektujemy się muzyką. Podkreślam muzyką a nie odrębnymi składowymi, czy pojedynczymi dźwiękami i niuansami. Jeśli zatem chcielibyście Państwo wrócić do podstaw, do źródeł, kiedy nadrzędną wartością była muzyka jako taka i przyjemność płynąca z obcowania z nią, to tytułowe włoskie kolumienki spełnią Wasze oczekiwania z nawiązką. Jeśli jednak zależeć będzie Wam na skrupulatnej analizie i krytycznych odsłuchach, gdzie przede wszystkim liczy się detal i poniekąd również sprzęt go odtwarzający, to raczej nie ten adres. Jednak aby mieć pewność wystarczy umówić się u dystrybutora na prezentację a jeszcze lepiej zabrać niewielkie Włoszki do siebie na weekend i samemu ocenić, czy to nasza bajka, czy jednak poszukiwania Złotego Grala trwać będą dalej.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Highendalliance / Audio Anatomy
Producent: Ubsound
Cena: 86 000 PLN/para

Dane techniczne
• Maksymalna moc wejściowa: 400 W
• Sugerowana moc wzmacniacza: od 20W do 360W
• Impedancja: 8 Ω
• Czułość: 93dB (2,83V/1m)
• Pasmo przenoszenia: 21 Hz – 26 000 Hz
• Maksymalne zniekształcenia harmoniczne: < 0,5%
• Bass-reflex: przedni, asymetryczny i zakrzywiony pod kątem 45°
• Zastosowane przetworniki: 4 x 2-drożne 21 cm (8,3’’) Ø współosiowe przetworniki dynamiczne
• Wymiary całkowite (S x W x G): 26 x 92 x 31 cm
• Wysokość stóp: 4 cm
• Waga: 20 kg / szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luka Mazur Quartet „Impresje Świętokrzyskie”

Opinia 1

Skoro, cytując klasyka „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” tak po „Lamencie Świętokrzyskim”, którego mieliśmy wielką przyjemność wysłuchać na żywo, przyszła pora na zdecydowanie mniej funeralne „Impresje Świętokrzyskie”. To oczywiście dość daleko posunięte naginanie faktów do pasującej mi w tym momencie narracji, jednak skoro oba projekty łączy pojawiająca się również na „Graduale Wiślickim” postać Łukasza Mazura, to logicznym było, iż to właśnie on stał się wspólnym mianownikiem i swoistym punktem zaczepienia. Punktem o tyle kluczowym, że bazując na dotychczasowych kontaktach a przede wszystkim na tym, co spod jego palców wyszło zbudował u mnie na tyle pokaźny kredyt zaufania, że gdy padła propozycja zrecenzowania jego kolejnego wydawnictwa niejako z automatu i zupełnie bezrefleksyjnie powiedziałem „tak”. Na refleksje czas przyszedł później, gdy zgłębiając temat okazało się, że w ramach autorskiego projektu Luka Mazur Quartet artysta nie tylko postanowił pochwalić się autorskimi kompozycjami, które dziwnym zbiegiem okoliczności nie budziły nawet najmniejszych obaw, co również wziąć na warsztat znane melodie ludowe. Tak, tak, doskonale domyślam się, że właśnie w tym momencie zapaliły się w Państwa głowach ostrzegawcze lampki. Jednak skoro po muzykę ludową z taką ochotą sięgali najwięksi „klasycy”, jak Witold Lutosławski i jazzmani – Zbigniew Namysłowski, około-jazzowo do tematu podeszła Anna Maria Jopek , trudny do skategoryzowania estetyczny tygiel zaproponował Miuosh a z cięższych brzmień Percival Schuttenbach, przy czym efekty ich radosnej twórczości nie sposób, nawet przy wrodzonej złośliwości, uznać za wyroby cepeliopodobne, to i po Łukaszu nie spodziewałem się toksycznego romansu z pstrokatą tandetą. Jak zatem wypadła konfrontacja pomysłów artystów i moich pobożnych życzeń z szarą rzeczywistością?

O tym dosłownie za chwilę, bowiem skoro mamy do czynienia ze stosunkowo nowym bytem scenicznym wypadałoby choćby wspomnieć, iż choć tytułowy krążek oficjalnie pojawił się stosunkowo niedawno (raptem 21 czerwca) a na serwisach streamingowych debiutuje dosłownie dzisiaj (Tidal, Spotify, Apple Music) cały materiał od ponad roku był intensywnie promowany i szlifowany na licznych koncertach (m.in. Studiu im. Budki Suflera w Radiu Lublin, Muzycznej Owczarni w Jaworkach, w galerii Barwy Ziemi, zakopiańskim Kmicicu i Kawiarni Witkacy, na Małej Scenie Kieleckiego Centrum Kultury i również kieleckim klubie Chicago, czy Domu Kultury Polskiej w Wilnie). Jednak nie jest to przysłowiowa świeżynka i repertuar, czy też skład zebrany i powstały ad hoc, na gorąco i spontanicznie, lecz od jego urodzin mija właśnie 10 lat, jednak początkowo część utworów była grana w trio a Łukasz Mazur cały czas poszukiwał odpowiedniego spięcia melodycznego całości, co de facto udało mu się osiągnąć za pomocą grającego na skrzypcach, pochodzącego z Anglii, multiinstrumentalisty Michaela Jonesa. Oprócz mającego na swoim koncie współpracę m.in. z Fiolką Najdenowicz, Leszkiem Biolikiem oraz występy z Nigelem Kennedym czy T Love Jonesa i oczywiście Łukasza Mazura w składzie LMQ znajdziemy również kontrabasistę Maxa Kowalskiego i najmłodszego w gronie perkusistę Kubę Mazura („prywatnie” syna lidera formacji).

A jak z samą muzyką? Cóż, muszę Państwa w tym momencie zmartwić, gdyż niezależnie od tego, czy lubicie, szerokorozumiany jazz i/lub „folkowe” (zdecydowanie lepiej to wygląda aniżeli nasze rodzime „ludowe”) klimaty, to „Impresji Świętokrzyskich” po prostu powinniście, nawet z czystej ciekawości posłuchać. Zamiast bowiem ekshumować archaiczne melodie i próbować trącać struny naszej słowiańskiej wrażliwości LMQ serwuje nam wielce udaną mieszankę własnych, inspirowanych świętokrzyską spuścizną kulturową kompozycji, jak i autorskich interpretacji przekazywanych z pokolenia na pokolenie utworów ludowych. Jednak nie trzyma się kurczowo kojarzonej z nimi anachronicznej estetyki, lecz niejako daje im drugą młodość uwspółcześniając je na drodze wpadających w ucho a przy tym świetnie zagranych i zaśpiewanych, przez zaproszone do projektu gościnie (feminatywy ważna rzecz) aranżacji. I tak na „Matulu Moja” pojawia się Hanka Wójciak, którą część naszych czytelników może kojarzyć z „Zasłony” . Rezultat takiej kooperacji jest niezwykle wyważony, pełen taktu i zachowania oryginalnej „prostoty”, gdzie cudzysłów ma na celu wyzbycie się wszelakich pejoratywnych skojarzeń a zarazem podkreślenie zgodności z natywną melodyką utworu. Pomimo bowiem niezaprzeczalnej liryczności i delikatności wersja LMQ jest zdecydowanie mniej ingerującą w strukturę oryginału interpretacją aniżeli nomen omen świetna „Mother (Matulu)” Grażyny Auguścik z albumu „Past Forward”, czy też aż tak rozbudowaną aranżacyjnie jak ta znana z albumu „Muzyka Polska” Andrzej Jagodziński Trio (również z udziałem Grażyny Auguścik).
O Grażynie Auguścik wspominam nie bez powodu, gdyż zaszczyciła Ona swoją obecnością „Przepióreczkę” a prawdziwą perełką, przynajmniej moim skromnym zdaniem, jest pozornie zupełnie … niepozorna staropolska „Ty pójdziesz górą”, której słowa co bardziej pamiętliwi melomani mogą znać zarówno z najprzeróżniejszych popisów wokalnych, jak i z wtłaczanych w ramach obowiązku szkolnego do głów lektur jak „Nad Niemnem” i „Australczyk” Elizy Orzeszkowej, która najwidoczniej wielce sobie ów utwór upodobała. Tymczasem na „Impresjach …” uwagę zwraca nie tylko fenomenalny wokal Zuzy Gadowskiej (tak, tak zbieżność nazwisk z Arturem Gadowskim nie jest przypadkowa), lecz fakt iż pod ową fasadą niepozorności kryje się prawdziwa kopalnia cytatów, gdzie prawdziwą „wisienką na torcie” jest fragment „Polskich dróg” Kurylewicza. Oprócz niego można jeszcze doszukać się jeszcze trzech według Łukasza a czterech według mnie ;-) inspiracji. Ale tak po prawdzie, na takie smaczki, cytaty i transplantacje można natknąć się na „Impresjach …” co i rusz, gdyż skoro Łukasz Mazur ową świętokrzyską estetyką przez lata nasiąkał i mniej bądź bardziej świadomie chłonął, to chciał, nie chciał przyklejała się ona, bądź wręcz wnikała w jego DNA niejako „skażając” wszystko to, co w formie zapisów nutowych stara się przekazać swoim odbiorcom. Proszę się jednak zbytnio nie obawiać autorskich przeróbek, gdyż każdy z klasyków jest w pełni rozpoznawalny i to nie tylko dzięki warstwie tekstowej, co przede wszystkim nader czytelnej linii melodycznej. Od razu też uprzedzę wszystkich poszukiwaczy sensacji, że autorska kompozycja „Trawa” (na motywach „Zasiołam zieluno”) nie tylko nie jest utrzymana w klimatach reggae, bądź ska, gdyż jej tempo jest tyleż spokojne, co wręcz melancholijne, lecz i sam kompozytor podczas wykonywania wielokrotnie podkreślał, iż tu chodzi o „zwykłą trawę”, więc i na choćby śladowy wpływ THC nie ma co liczyć.

Od strony realizacyjnej warto wspomnieć, że nagrań dokonano w studiu MaQ Records w Wojkowicach i finalny efekt jest na tyle wysmakowany, że z powodzeniem można byłoby określić go mianem audiofilskiego, gdyby nie fakt, iż taka metka mogłaby mu bardziej zaszkodzić aniżeli pomóc. Po prostu dedykowane złotouchym wydawnictwa zaskakująco często są tak nadnaturalnie podkręcone, wyżyłowane i wyczyszczone, że wraz z nomen omen słusznie usuniętymi pasożytniczymi zabrudzeniami i szumami ginie naturalność i flow a muzyka zamiast spójnej całości staje się zlepkiem pojedynczych, wypolerowanych dźwięków. Tymczasem na „Impresjach …” owej antyseptycznej sterylności nie czuć i nie słychać. Tu bardziej mamy do czynienia z klimatem kameralnego live’u, granego na totalnym luzie jamu, gdzie nikt nigdzie się nie spieszy, zamiast iście onanistycznych solowych popisów nadrzędny staje się dialog i to zarówno pomiędzy samymi muzykami, jak i pomiędzy składem, z reguły reprezentowanym przez Łukasza, a słuchaczami. Ponadto akcent postawiono na delektowanie się, zabawę znanymi melodiami i mówiąc lapidarnie muzykowanie. Nie ma tu jednak, nawet delikatnej nonszalancji zamiast której można odnotować niezwykłe wyciszenie i iście stoicki spokój, który płynie ze sceny i udziela się odbiorcom. Nie jest to jednak efekt zwiotczenia, czy spowolnienia jak po pavulonie, lecz właśnie wynikającej z technicznej wirtuozerii swobody artykulacji. Delikatnie muskane blachy, czy uderzenia w werbel są czytelne i natychmiastowe, z bardzo sugestywnym długim finiszem. Podobnie fortepian o właściwym sobie gabarycie – wyraźnie słyszalny jako największy wśród wykorzystanych w nagraniu instrumentów. Ciekawie, znaczy się prawdziwie i zgodnie z rzeczywistością zostały „zdjęte” skrzypce/altówka, którym trudno zarzucić braku ekspresji i swobody a jednocześnie daleko im do przesłodzonych i gładkich dźwięków jakimi nader często okraszane są wszelakiej maści samplery. A tu tego wygładzenia nie ma, dzięki czemu wyraźnie słychać jak i skąd w skrzypcach/altówce konkretne dźwięki się biorą. Jedyne „ale” jakie przychodzi mi na myśl dotyczy partii kontrabasu, któremu co prawda nie sposób zarzucić braku idealnej równowagi pomiędzy mięsistością a kontrolą, jednak skoro mamy do czynienia z jego elektryczną odmianą, to i próżno rozglądać się tu za pracą pudła, które zostało ograniczone do niezbędnego minimum przez co z łatwością można doszukać się w nim cech wspólnych z również posiłkującymi się elektrycznym wspomaganiem gitarami basowymi. Ale tak jak wspomniałem, to jedynie moje wybitnie subiektywne czepialstwo, tym bardziej, że np. u Michela Godarda obecność elektrycznego basu nawet największym ortodoksom nie przeszkadza. Złego słowa nie powiem za to na scenę, która może nie poraża jakąś ponadnormatywną przestrzennością, jednak wystarczy sobie uświadomić, iż po pierwsze mamy do czynienia z kwartetem a po drugie nagraniem studyjnym, w dodatku dokonanym w pomieszczeniu, co można wywnioskować z dostępnych zdjęć, o dość oszczędnym pogłosie, więc gdyby nawet jakieś bonusowe „hektary” miałyby się pojawić, byłby to przejaw ewidentnej ingerencji w materiał źródłowy. A tak jest po prostu prawdziwie, bez sztucznych fajerwerków i próby oszołomienia słuchacza.

W ramach podsumowania napiszę tylko tyle, że „Impresje Świętokrzyskie” Luka Mazur Quartet, to album który wypada nie tylko mieć (na półce, w ulubionych na Tidalu), lecz również znać. Choć coś czuję w kościach, że w większości przypadków raz odsłuchany raczej nieprędko opuści odtwarzacz CD / playlistę szczęśliwego nabywcy, gdyż poprzez wspomnianą naturalność zarejestrowana na nim muzyka koi i sprawia, że wreszcie możemy choć na chwilę się zatrzymać i złapać właściwą perspektywę do otaczającego nas pędu. Szkoda tylko, że tego typu wydawnictwa muszą zmagać się z prozaicznymi problemami pozyskiwania funduszy na ich realizację, gdy do reprezentantów gatunków muzycznych nijakiego związku z kulturą niemających środki finansowe płyną wartkim strumieniem. Nie ma jednak co marudzić, tylko cieszyć się z faktu, iż takowy album koniec końców się ukazał jednocześnie życząc całej ekipie LMQ dalszych sukcesów i samozaparcia w dążeniu do obieranych sobie celów.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Mam nadzieję, iż na bazie kilku lat czytania moich wynurzeń znakomicie wiecie, że jazz to mój konik. Jednak jak wiadomo, jazz jazzowi nierówny i mimo hołubienia tego nurtu zdarzają się produkcje nie do końca wpisujące się w indywidualne oczekiwania. Jakie konkretnie? Nie jestem w stanie dokładnie ich zaszufladkować, gdyż czasem chodzi o ogólny soniczny pomysł na wizerunek danego bandu, a innym razem zbyt ambitne podejście do interpretacji podjętego tematu nawet bardzo lubianego składu. Co mam na myśli pisząc zagadkowo o „zbyt ambitnym podejściu do podjętego tematu”? Co prawda przewrotnie, bo jako pozytywny przykład jak tego uniknąć, ale już zdradzam, gdyż temat idealnie pasuje do clou dzisiejszego spotkania, czyli zaproponowanej do oceny od strony tak muzycznej, jak i realizacyjnej najnowszej płyty formacji Luka Mazur Quartet „Impresje świętokrzyskie”. Płyty w jazzowy sposób próbującej przybliżyć nam ludową twórczość regionu świętokrzyskiego, która dzięki znakomitemu wyważeniu ilości cech regionalnych w stosunku do stricte jazzowych w pozytywnym tego słowna znaczeniu wręcz zmusiła mnie do jakże przyjemnego w odczuciach kilkukrotnego przesłuchania jej od początku do końca. I co ciekawe, bez mogących odsunąć ją od następnych odsłuchowych podejść, jakichkolwiek oznak przesytu.

Jak informuje nas tytuł, materiał rozprawia o świętokrzyskim folklorze. Na szczęście muzycy ową ludowość wpletli w materiał bardzo umiejętnie, gdyż po pierwsze – w formie bardzo zbliżonej do oryginału wykorzystali ją stosunkowo symbolicznie – trzy pieśni z jazzowym akompaniamentem, a po drugie – zaprosili do ich wykonania trzy znakomicie wypadające w tej roli panie – Hankę Wójciak, Zuzę Gadowską i Grażynę Auguścik. Przyznam się, że przed odsłuchem obawiałem się przesytu tego typu wrzutek, jednak po kilkukrotnym zapoznaniu się z materiałem z przyjemnością informuję, iż są pewnego rodzaju niezbędnymi przerywnikami. Przerywnikami czegoś, co dla mnie jest najistotniejsze. Co takiego? Kilka aspektów. Od różnorodności tempa rozgrywających się opowieści, co znakomicie oddawało raz radość, a innym razem powagę granego tematu. Przez znakomite wplecenie w muzykę instrumentów strunowych – altówki i skrzypiec, które dla mnie przy bardzo dobrym występie całej formacji, mimo wszystko są solą zawartej na tej płycie muzyki. Po jak można się spodziewać skażonym przywiązywaniem wagi do jakości nagrania słuchanej muzyki melomanie-audiofilu, znakomitą realizację całości od strony masteringu. W sobie tylko znany sposób wszystko świetnie się zazębia, sprawiając nieodparte wrażenie równości każdego scenicznego bytu. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie próbował wskazać najmocniejszego akcentu tego materiału, którym dzięki świetnej jakości realizacji płyty, przy całej świetności pracy pełnej sekcji instrumentów, na pierwszy plan w moim odczuciu wychodzą wspomniane skrzypce i altówka. Dlaczego wygraną obydwu instrumentów wiążę z jakością produkcji płyty? Dla mnie to banał, jednak dla niewtajemniczonych zdradzę, iż właśnie dzięki ciężkiej pracy masteringowca są w stanie podkreślić zawarte w muzyce emocje. Nie „jęczą” jednostajnie malując nam nudny muzyczny świat, tylko będącą pokłosiem dbałości producenta o pełne spektrum informacji wielobarwnością każdego, czy to szybkiego, czy wolnego, raz mocnego, a innym razem jedynie muskającego struny, pociągnięcia smyka stawiają kropkę na „i” danego utworu. Bez tej palety dłuższych i krótszych wybrzmień, nieskończonej ilości kolorów oraz różnorodnej energii płyta emocjonalnie byłaby jednostajna. Tymczasem okazuje się, że raz tryska radością, czasem nostalgią, a nawet liryką, co ze śpiewanymi przez wspomniane artystki stricte ludowymi kontrapunktami pozwala raz głębiej, a raz płyciej, dzięki temu interesująco zderzyć słuchacza z przecież na swój sposób bardzo ciekawym, jednak często traktowanym po macoszemu repertuarem ludowym.

Dla mnie płyta formacji Luka Mazur Quartet „Impresje świętokrzyskie” jest w pozytywnym tego słowa znaczeniu totalnym zaskoczeniem umiejętnego połączenia czegoś, co z uwagi na dorobek naszych przodków bez problemu, ale jednak tylko toleruję – chodzi o twórczość naszych dziadków i babć, z czymś, za czym na co dzień tęskni moja dusza – to chyba nie tajemnica, że piję do mainstreamowego jazzu. Jak odbierzecie to Wy, ciężko jest mi wyrokować. Jednak jeśli przyjrzycie się tej produkcji od strony mojego postrzegania świata muzyki – przypominam o pozwalającym usłyszeć pełne spektrum pracy każdego instrumentu z wokalizą włącznie – ważnym aspekcie jakości dźwięku, jestem więcej niż pewien, że jeśli w niej się nie zakochacie, to przynajmniej docenicie kunszt muzyków. A, że z łatwością potrafią zaczarować nawet tak zmanierowanego słuchacza jak ja, powyższy opis jest tego dosadnym przykładem.

Jacek Pazio

Luka Mazur Quartet tworzą:
Łukasz Mazur – fortepian (instrumenty klawiszowe)
Michael Jones – skrzypce, altówka
Max Kowalski – kontrabas elektryczny
Jakub Mazur – perkusja

Lista utworów:
1. OBERNOWY
2. MATULU MOJA
3. MooJ OBEREK
4. MooJ KUJAWIAK
5. KUJANOWY
6. TY PÓJDZIESZ GÓRĄ
7. JUNGLE
8. TRAWA
9. PRZEPIÓRECZKA
10. OBEREK LOTNY

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vermöuth Audio Studio Monitor English ver.

Link do zapowiedzi (en): Vermöuth Audio Studio Monitor

Opinion 1

I am probably not revealing any secret, when I claim that the pro-audio and audiophile circles treat each other with some safe distance, if not to say cold. The one and the other party look at each other’s doings and check those in their own field, but in general you can easily assume, that the representatives of both sides know what they know and are doing everything their own way. Of course there are some exceptions to the rule, like for example Amphion, and the Polish Sveda Audio, or Bryston, companies that do not care about the animosities and manufacture their products for both markets, just giving the customer a choice – if they want the “civilian” or the “professional” product – often offering a rack mount and handles. Yet this kind of “borrowings” and transfers of “foreign cultures” to their own backyard happen from time to time, what can be confirmed by, for example, the presence of the Bowers & Wilkins 800 series speakers in the Abbey Road Studios, or the popularity of the clocks and re-clockers from Mutec in the civilian systems of refined audiophiles. Yet it is hard to be surprised by that, as when we listen to music using devices that were also used during the recording process, this can be called an ideal situation. We can finally have a chance of hearing the same thing, the person responsible for the recording did. And following this trope we were very enthusiastic, when we received the proposition of the Gliwice based 4HiFi to test loudspeakers, that connect both worlds, in a way of speaking, the pro-audio with the civilian Hi-Fi/High End. I am talking about the Indonesian Vermöuth Audio Studio Monitor, a product from the brand, that for most will be associated with audiophile cables. However Hendry Ramli did not sit still in the meantime, and broadened the company portfolio with loudspeakers. And we would like to invite you to a meeting with those.

Already the process of applying the Vermöuth in our system, which you can see in the unboxing session, showed us clearly, that the Bali manufacturer approaches the care of their products with appropriate care, as each of the speakers was packaged in a solid, wooden box and secured with foam profiles and textile covers. The speaker boxes present themselves in a very elegant way. The timeless piano-black finish and skinny looks do the trick. Similarly to the “necked” and slightly concave fronts with the three drivers in a d’Appolito arrangement. And while the loudspeakers can be regarded as exotic, just looking at their provenience, but the choice of drivers is also not so obvious. The ceramic Accuton C173 do not need any special introduction, but the ribbon tweeter placed between them, is absolutely no mainstream. It is a … Serbian driver RAAL 70-20XR AM. Also intriguing is the way the company handled the bass-reflex ports, as rectangular ports were placed on the interior side walls, what sets which loudspeaker is the left and which is the right one. Why this solution? Well, it comes from the planned usage. It turns out, that many times in recording and mastering studios there is not enough space to allow the speakers to be positioned in appropriate distance from the back wall, and the presence of ports on the front does not add to their looks. This results in the need to place those vents on the side panels. On the other hand, the main portion of the back panel is covered by a metal plate with single, proprietary wire terminals, made from rhodium plated telluric copper. Behind the plate there is a large cross-over, which can be ordered in one of the four advancement levels. From the description on the boxes we learned, that the version we received is called “Upgrade 2”. This means we have the capacitors in the treble section in a better spec than the basic ones, but in the next level we would get the legendary Duelund, and in the top version those are covered in resin and placed outside of the chassis, what completely eliminates the influence of vibrations. The cross-over frequency is set to 1.75kHz, so we have here a two-way system with quite sufficient sensitivity of 89dB and a friendly impedance of 8Ohm with a 6.2Ohm minimum. This will not cause panic to users of tube amplifiers, but you should take into account the manufacturer’s recommendation to use amplifiers of 50W or more.
Additionally, taking into account their studio-civilian nature of the VASM (Vermöuth Audio Studio Monitor) they are available in both versions, an active and a passive one. The latter is the one we got for testing. The cabinets are made from MDF and have multiple internal reinforcements, although the cabinet itself is already very sturdy. The front is 50mm thick, the side walls 25mm and the remaining ones, as well as the internal reinforcements 18mm. The speakers have also a separate chamber for the cross-over or amplifier. Interestingly, in the Internet you can find the blueprints for the loudspeaker cabinets, with detailed dimensions, so if you feel confident in your handwork, you can create a safety copy of those quite easily.

And how do the VASM sound? I could say, that they are surprisingly close to the top line of the Bali made cables, the Reference. It is very good and natural – in the organic sense, without any artificiality and strain, they combine sensual darkening with high resolution. But this does not mean, that the Vermöuth sound dark, or even withdrawn, not at all, they supply the full package of information without any desire to emphasize on the treble, or upping it to achieve apparent increase of the volume of the reproduced information, while in fact this would boil down to accenting the detail and edges and making listening much less comfortable. And the comfort of listening to the VASM is above average. To better show you this, seemingly minor, difference I will resort to an example from a different realm. If you would imagine a text read by two different lectors – one with a lot of emphasis on the way it is interpreted, and another one, where the text is not obscured by the form, but presented in full, with perfect pronunciation – then the tested speakers will absolutely be in the second camp. But returning to our, audiophile, grounds, a similar sound culture was represented by the Estonian Estelon, a brand, which does currently not have a distributor on the Polish market. But now I need to verify, how this euphonia influences the repertoire and sounds, that are not usually associated with it, so I reached out for the blues-rock disc “Signs” by Jonny Lang, where the electronically processed, almost garage “filthy” guitar and the matte, quite hoarse vocals, that is much closer to the younger Brian Adams in terms of age, than to Tom Waits or Keith Richards, come together in a rough mixture. And you need to add to that the rounded, fat base and quite old-school keyboards supported by drums and percussion, able to give a kick and where the cymbals also are not being spared. This very diverse mixture the Vermöuth are able to place on a nice bass foundation, nicely surprising with downward reach and control, stabilize with very well saturated midrange and allow the golden treble to shine. Is this not a bit too romantic and sweet? Only seemingly, because this is not a mellow goop, but certain, discreet toning of the overly offensive accents in favor of reproducing a coherent whole. And additionally they keep the mentioned roughness, which in this case, is a confirmation of the full picture of the texture of the individual sounds, but without the artificial, forced emphasis on granularity, which does not help anything besides fatiguing the listener.
So the question becomes legitimate, if this sound signature, so close to the Reference cable series can coexist with the company cabling? And here, based on absolutely my personal preferences, I would claim, that as this combination may be appealing for a subset of listeners, especially those who have systems that are overly eager in serving sibilants and approaching the reproduced recordings with an exaggeratedly analytic way, for those with more balanced systems this could become too sweet. This is the reason, that I performed most of my listening with the Korean Hemingway Z-core∑ instead of the Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable. Because it turned out, that their phenomenal dynamics and the ability of differentiating even the smallest nuances created such a synergetic effect with the Bali loudspeakers, that I decided that searching for other solutions is pointless.
But returning to music, to the more lyrical approach to prog-metal “Resident Human” by Wheel or the classic – “Lateralus” by Tool, it was clearly audible, that the mentioned darkening does not result in losing any details or the ability of having an in-depth insight into the recording, even in the most dense arrangements. And it does not matter if we are talking about densely woven guitar riffs, or the polyrhythmic sounds of the drums and percussion supported by ecstatic bass plucks, the Vermöuth placed the mosaic together with enormous attention, at first allowing the listener to get acquainted with the played music as a whole, and then, when you were getting deeper into the recording, presented the subsequent tastes and nuances. Additionally you did not find any overblown aggression or offensiveness in those, quite neck breaking recordings, which sometimes approached cacophony (at least for listeners not used to those climates). There was as much energy in the reproduced sound as needed to be, but without any need to artificially up the tempo. And what about classical and other civilized genres? It was absolutely not worse, and I can feel it in my bones, that most of the potential buyers may think it was better, as with opera arias (“Antonio Vivaldi” by Cecilia Bartoli) and in micro-ecosystems of chamber ensembles (“Just the Two of Us” by Caecilie Norby and Lars Danielsson) the Studio Monitor could slowly weave their tale, showing the music lovers the tastier parts of the music coming from their drivers.

And here we come to the essence, namely the very harmful stereotypes, which, let us be frank, come from inability of using the drivers properly, telling us about the ceramic speakers being matte or ribbon tweeters being garish. The Vermöuth are telling us the opposite, as when I compare them to the more “typical” competition, using paper/textile membranes, the Bali made speakers place those in a very difficult spot. This is the reason, that despite utilizing Accuton drivers and the RAAL ribbon, the Vermöuth Audio Studio Monitor can be seen as the incarnation of refined musicality and very satisfying resolution and dynamics, a proposal almost ideal for all of you, who are looking for emotion and pleasure in music, and do not try to split the hair in four.

Marcin Olszewski

Opinion 2

It is well known, that any manufacturer of any kind of audio accessory, when he or she tries to enter the consumer market, has a sound master in his or her head. In theory everybody wants to reproduce the sound of live music, but it is known, that every homo sapiens has a different opinion on the same theme, and secondly, different methods of achieving the same result. But what am I hinting at? Of course to the fact, that some manufacturers offer only one kind of product, while others have more. Most companies tries to satisfy the needs of the consumers with only one range of products, being it cables, speakers or electronics, while others try their skills on many different fronts. And the latter is one we will have a look at today. I am talking about the well-known, at least for our readers, manufacturer from Bali, from whom we tested a wide range of cables, but now, thanks to the Gliwice based distributor 4HiFi, provided us with the stand mount speakers Vermöuth Audio Studio Monitor.

As you can see on our pictures, the tested speakers are designed to be placed on a stand, but compared to some other representatives of that group, they are quite big. This is a result of the manufacturer trying to have them reproduce large sound, devoid from distortion. This is why with the quite narrow fascia, shaped to counteract the detrimental influence of wave diffraction and equipped with three drivers in d’Appolito setting – where the mid-woofers from Accuton are placed around the RAAL ribbon, the speakers are exceptionally high and deep, to allow properly low reaching bass. An interesting touch is the not so typical placement of the bass-reflex ports, as the rectangular ports are placed on the inside wall of the cabinet. The back panel is just equipped with a single pair of wire terminals and carries the logo and model name. Finalizing the paragraph about the technicalities I need to mention, that the tested speakers are a two-way construction, with the declared frequency response from 44Hz to 55kHz at +/- 3dB and sensitivity of 89dB. For transport, the Bali beauties are placed inside cotton bags and packaged in wooden boxes covered with profiled foam.

Moving on to the main topic, the approach to sound according to Vermöuth Audio, the first thing I need to communicate, is the fact, that I need to fully deny the common opinion, that ceramic drivers are aggressive or have washed out timbre. Yes, if someone is not able to apply them properly, the final effect may be the confirmation of the stereotype I recalled earlier. Fortunately the owner of the company had sufficient experience gained from making audio cables, to acknowledge, that good sound is colorful sound, full of unobtrusive shine and emotion. And he was able to achieve this brilliantly. The music never crossed the borderline of good taste in terms of expressiveness, while having nice plasticity, a sound stage extending in all directions, typical for stand mount speakers, and due to proper amount of saturation, it presented a surprisingly palpable spectacle. What is very important in this kind of speakers, despite a solid amount of bass, for the size of them, it was never the leading part of the sound in the spectacle unfolding in my room. Yes, compared to the full-range Gauder, you could hear the effort put into creating appropriate amounts of it, but without signs of losing breath, or pumping. In my perception, the tested speakers touched the right spot of consensus between the minimum required package, and the one that could be generated without deterioration to showing the joy included in the played music. This is not easy even for big speakers, the more praise is due for not falling into the low frequency traps.
To confirm this state of the matter, let me just mention the very difficult, to present properly, disc “Black Market Enlightenment” by Antimatter. This is a well recorded rock madness, which was shown with appropriate swing, breath, energy and drive, just like with my big speakers. Of course here the sound did not go as far down, but for example on the first piece, the Studio Monitor splendidly created the increasing tension, to finally show the energetic finale, well supported by the lower octaves. And it was nice, that even with high volume levels I did not hear any fight for survival. In contrary, to my positive surprise, the sound, despite a significant amount of transmitted information, kept its composure and had appropriate nobleness. It was expressive and appropriately aggressive, but not tiring, something that is not so obvious, when the Accuton drivers are not applied properly.
Another example from a completely opposite pole of well recorded music was the enchanting Cassandra Wilson with “Another Country”. As usual with this artist, it is a very well made recording, what means that the bass is well controlled, but there is plenty of it, the top range is clear, but not flashy and the midrange well saturated, showing the full potential of Cassandra’s vocals. This results in any shortcomings in the control of the lower notes, lack of resolution in the midrange or leaving the treble on its own to condemn the reproduction of this disc. Also here the constructor found a consensus not only in the reproduction of the multi-colored voice of the singer, but also in the sound of instruments, with special attention to different kinds of drums and guitar. Why am I mentioning those? I would like to remind you, that we are dealing here with stand mount speakers, and in such boxes the bass is usually the Achilles heel, for which in this model a solution was found in making the cabinets of significant size. Their volume allows to fight for nice murmurs and multi-colored hits, what without the effect of “pumping” allowed for free reproduction of the package of information about the vibrating membranes of the drums and strong, but well accented and having appropriate essence, acoustic guitar plucks. And if this happens, you should not be surprised, that I am listening to a disc from beginning to the end with a big smile on my face.

I hope that I showed you clearly enough, that in this case we deal with a complete denial of the stereotype about lack of musicality of loudspeakers using drivers with ceramic diaphragms. Vermöuth Audio Studio Monitor showed, that well recorded, and aggressive rock, can sound without hurting your ears, and female vocals can enchant in the style of the best soft membranes. Is this really possible? Of course. Everything bases on knowledge, which you can acquire through years of experience – in this case during construction of audio cables, knowledge that translated into very well sounding stand mount speakers. Are those speakers an offer for everyone? Let me put it this way. If you are limited with the size of your listening room, or just like this kind of sound, that physically eliminates the speakers from your room, then those speakers should be on top of your potential listening list. I do not see another option.

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio APEX Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II

Polish distributor: 4HiFi
Manufacturer: Vermöuth Audio
Price: 45 900 PLN

Technical details
Sensitivity:: 89dB @ 1W/1m/1 KHz
Impedance: 8Ω (nominal), 6.2Ω (minimum @140Hz)
Freq Resp: 44Hz-50KHz +/-3dB
Crossover frequency: 1.75KHz
Transducers:
– Tweeter: RAAL 70-20XR AM
– Midwoofer: 2 x ceramic Accuton C173 6.5″
Min Power Requirement: 50W
Dimension (W x D x H): 206 x 512 x 600 mm
Shipping weight: 78 kg/pair

  1. Soundrebels.com
  2. >

Western Electric 91 E
artykuł opublikowany / article published in Polish

Skoro upał nieco zelżał (o ile 26°C po 21-ej można uznać za ochłodzenie), to wreszcie możemy wziąć się za wypakowywanie wzmacniacza, na który czekaliśmy nie tylko my, ale i spora grupa pilnie śledzących poczynania lampowej legendy audiofilów, czyli marki Western Electric. Panie i Panowie, oto nieprzyzwoicie … złoty wzmacniacz zintegrowany 91 E.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

WK Audio The Red

Link do zapowiedzi: WK Audio The Red

Opinia 1

O tym, iż Hi-Fi a szczególnie High-End jest nader niszowym, żeby zbyt górnolotnie nie stwierdzić, wręcz elitarnym hobby część z nas wie aż nazbyt dobrze, z coraz większym przerażeniem obserwując ceny interesujących złotouchą brać komponentów, a pozostali mniej, bądź bardziej (nie)świadomie ową wiedzę z własnej (pod)świadomości wypierają. Jednak fakty, w dodatku możliwie profesjonalnie zebrane i zagregowane, nie kłamią. Okazuje się bowiem, iż ostatnie, znaczy się opublikowane 2018-08-01 badania CBOS nt. słuchania muzyki rysują nader apokaliptyczny obraz otaczającej nas rzeczywistości. Otóż niby na pierwszy rzut oka nie jest źle, gdyż codzienne obcowanie z muzyką deklaruje 65% respondentów. Prym w niej wiedzie grupa wiekowa 18-24 lata (77%), za którą plasują się 25-34 (75%) i 35-44 latkowie (70%), czyli im respondent starszy, tym chęć słuchania spada. Jeśli chodzi o źródła owej muzyki, to z interesujących nas obszarów z płatnych serwisów streamingowych korzysta 8%, płyt CD / DVD 14% a płyt winylowych 2% populacji. Z kolei przeprowadzone w dniach 17-29 listopada 2020 r. badania („Muzyczne wybory młodzieży”) Kantar Polska S.A na młodzieży w wieku 12 – 17 lat wykazały, iż o ile muzyki słucha dla przyjemności przynajmniej raz w tygodniu 67%, to de facto ową muzykę kupuje na nośnikach fizycznych, w postaci plików / odsłuchuje za pomocą serwisów streamingowych zaledwie … 10% i to właśnie w ww. ujęciu tygodniowym! Na domiar złego już „Raport z badania rynku muzycznego dla Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego” z grudnia 2013 r. wykazał, iż „89% respondentów odsłuchuje muzykę online za pomocą komputera, a ponad połowa (53%) za pomocą smartfona”, przy czym źródłem owych odsłuchów częściej niż raz w miesiącu w 65% był YouTube i podobne darmowe serwisy a platformy streamingowe mogły pochwalić się zaledwie 4% udziałem. A teraz najlepsze. Wiecie Państwo jaki procent respondentów pochwalił się wykorzystywaniem do odsłuchów pozyskanych z sieci / dostępnych online nagrań na zestawach stereo (w zrozumiałym dla ogółu znaczeniu „wieża”)? 26%. Mówiąc wprost jesteśmy niszą niszy, zamkniętym w szklanej bańce manier i skrzywień swoistym skansenem i gabinetem osobliwości. I wygląda na to, że taki stan rzeczy niespecjalnie nam przeszkadza, gdyż pomimo ostatnich pandemicznych zawirowań branża ma się nadspodziewanie dobrze, nowości nie brakuje a problemy, jeśli takowe występują dotyczą głównie dostępności asortymentu a nie zainteresowania nim nabywców. Skoro jednak cały czas obracamy się w dość hermetycznym gronie nikogo nie powinien dziwić fakt, iż większość oferty która na rynek trafia, pomimo pewnych unikalnych cech właściwych konkretnym wytwórcom ma w sobie sporo z tego, co już kiedyś ktoś pokazał a co część z nas zna z takiej, bądź innej aplikacji. Kluczowe w tym momencie staje się zachowanie właściwych relacji pomiędzy tym co podpatrzone a tym co własne. I z takim to właśnie przypadkiem przyszło nam się w ramach niniejszej recenzji zmierzyć, gdyż na recenzencki tapet wzięliśmy topowy przewód zasilający The Red rodzimej manufaktury WK Audio.

Tak od strony konstrukcyjnej, jak i będącej jej pochodną – wizualnej mamy zupełnie inne podejście i rozłożenie akcentów aniżeli przy testowanym tuż przed Wigilią 2019 r. modelu The Air. Ba, patrząc na detale śmiało można byłoby podnieść zarzut trudnej do sensownego wytłumaczenia niekonsekwencji, gdyż nie od dziś wiadomo, że raz „złowiony” Klient operując wśród produktów jednej marki lubi logiczną konsekwencję i trzymanie się raz obranych priorytetów. A tu praktycznie takowych nie ma. Oczywiście samo drewniane pudełko jest ze zrozumiałych względów znormalizowane i zunifikowane, podobnie w zestawie nie zabrakło konfekcji vice-topowymi (w tzw. międzyczasie światło dzienne ujrzały wtyki w jakie wyposażono flagowy PROJECT-V1) 50-kami NCF Furutecha, jednak cała reszta z poprzednikiem ma mniej więcej tyle wspólnego, co szyba z szybowcem. Zamiast bowiem standardowego splotu ukrytego pod pojedynczą koszulką w przypadku zajmującego szczytowa pozycję w portfolio WK Audio Red-a mamy do czynienia z trzema niezależnymi, równolegle poprowadzonymi względem siebie przebiegami wsadzonymi w aluminiowe „dyby” i umieszczone kilkanaście cm od wtyków zdecydowanie masywniejsze, ozdobione firmowymi logotypami splittery zapewniające stosowny dystans pomiędzy poszczególnymi żyłami. Jak z pewnością część Państwa się domyśla, a co bardziej pamiętliwi i zarazem wierni czytelnicy pamiętają ów pomysł nie jest czymś specjalnie oryginalnym, gdyż podobne rozwiązanie m.in. w swej topowej serii Flow Master Reference Extreme od lat stosuje duńskie Argento i to zarówno dla przewodów zasilających, jak i interkonektów, które mieliśmy przyjemność gościć we własnych systemach. Jednak tak pod względem, zgodnej z firmową nomenklaturą kolorystyki, jak i samej budowy plichtowski przewód zasilający znacząco różni się od skandynawski konkurencji. Po pierwsze bowiem, co już widać na pierwszy rzut oka jest … czerwony, w końcu nazwa „The Red” nawet daltonistom daje dość jednoznaczny pakiet informacji, po drugie zamiast srebra wykorzystuje miedź o wysokiej czystości a po trzecie, jakby tego było mało każda z żył ma inną budowę. Jest to poniekąd kluczowa informacja, gdyż tak jak przy przewodach sygnałowych i głośnikowych warto dbać o zgodność orientacji z wyznaczoną kierunkowością, tak w zasilających (pomijając przewody DC) o ile kierunkowości z oczywistych względów pomylić się nie da, to już rozsądnym wydaje się pamiętanie o poprawnej polaryzacji. Wracając jeszcze do niuansów natury konstrukcyjnej, choć producent niespecjalnie kwapił się z uchyleniem choćby rąbka tajemnicy, co i po co w Redzie zaimplementował, koniec końców łaskaw był zdradzić, iż łączna średnica żył wynosi bagatela 18 mm², czyli aż o 5 więcej niż w The Air. Ponadto wiele uwagi poświęcono aspektowi tłumienia drgań z niezwykłą troską dobierając odpowiednie materiały chroniące przewodniki przed szkodliwym wpływem drgań na ich pracę. Swoje 3 grosze w tej domenie dorzucają również wspomniane dystansery i splittery. Warto też wspomnieć, że The Red wykonywany jest ręcznie, co biorąc pod uwagę popularność produktów WK Audio w Państwie Środka nie pozwala Witoldowi Kamińskiemu – właścicielowi i konstruktorowi polskiej marki nawet na chwilę nudy i błogiego lenistwa.

Jednak dość już niezwiązanych z nurtującym nas pytaniem o brzmienie dywagacji. Zamiast bowiem skupiać się na wtyczkach, peszelkach i podatności na zginanie, nomen omen biorąc pod uwagę gabaryty i wagę tytułowego przewodu całkiem przyzwoitej, najwyższa pora napisać jak nie tyle on sam gra, co wpływa na brzmienie podpiętych nim do życiodajnego prądu komponentów. Już na wstępie warto podkreślić iż The Red wszem i wobec – Urbi et Orbi, oznajmia swoją obecność, więc wszyscy ci z Państwa, którzy poszukują przewodu możliwie transparentnego i pozbawionego własnego charakteru spokojnie mogą sobie dalszą lekturę nie tyle darować, co potraktować jako niezobowiązującą, acz niekoniecznie wpisującą się w indywidualne gusta aberrację otaczającej ich rzeczywistości. Jednak pomijając aspekty soniczne, w ramach niewinnej dygresji warto zaznaczyć, że tytułowy przewód zasilający z racji swej budowy jest dość absorbujący pod względem aplikacyjnym więc nie dość, że należy mu zapewnić odpowiednią przestrzeń na swobodne ułożenie, co również mieć na uwadze jego nader pokaźną masę a tym samym zdolność do wprowadzania co lżejszych urządzeń w stan lewitacji, bądź spontanicznej i niekontrolowanej wędrówki po blacie stolika. A wracając do meritum, czyli do firmowej sygnatury sonicznej, pierwszym aspektem, który zwraca na siebie uwagę jest miła uszom soczystość i mówiąc lapidarnie „obszerność” generowanych dźwięków. W większości systemów efekt ten przybierać może znamiona swoistego odetkania, udrożnienia głównej arterii, tym bardziej, iż z racji niebagatelnego przekroju The Red niejako jest predestynowany wysokomocowym końcówkom i generalnie urządzeniom wykazującym się ponadnormatywnym apetytem na pobieraną ze ściany życiodajną energię elektryczną. Dlatego też przez lwią część poświęconego mu czasu pracował w moim systemie wpięty w zadek 300W Brystona 4B³ i muszę przyznać, że dawno żaden przewód w podobnej cenie nie sprawił mi tyle radości. Zamiast bowiem każdy dźwięk rozbijać na atomy i dzielić włos na czworo WK Audio buduje nad wyraz angażujący, świetnie osadzony na basowym fundamencie spektakl i serwuje go jako całość a nie zbiór niezależnych składowych. W dodatku owego basu i energii w nim zawartej jest sporo, ale po pierwsze nawet na obfitującej w najniższe pomruki „New Moon Daughter” Cassandry Wilson niezwykle trudno doszukać się tzw. przewalenia i prób anektowania pozostałych podzakresów, co przy mięsistym kontrabasie i ciemnym wokalu solistki wcale nie jest takie oczywiste. A po drugie pomimo delikatnego podbicia i kreślenia konturów nieco grubszą aniżeli mam u siebie na co dzień kreską nie sposób zarzucić mu jakiekolwiek uśrednienia, czy też uproszczenia w domenie selektywności i zróżnicowania. W dodatku scena ani myśli wyrywać się do przodu, przynajmniej jeśli chodzi o pierwszy plan, gdyż zdecydowanie chętniej eksploruje wymiar głębokości, więc udało się uniknąć przysłowiowego pakowania się solistów na kolana słuchaczy. W końcu to jazzowe misterium a nie lap dance w podrzędnym barze w Las Vegas.
Ba, idąc nieco dalej w niezbyt komfortowe dla większości systemów klimaty operujący na pograniczu Electro i Industrialu „Eat Me Alive” SWARM syntetycznymi pomrukami, wizgami i tętnieniami wprawiał w drżenie cały pokój i jeśli coś miało być jedynie eterycznym pogłosem to takie właśnie było a jeśli miało przypominać kanonadę z szybkostrzelnego ciężkiego karabinu maszynowego, to każda salwa niemalże rozrywała na strzępy wszystko co znalazło się w jej polu rażenia. Co ciekawe, istna apokalipsa rozgrywająca się w niskich częstotliwościach w niczym nie przeszkadzała uatrakcyjniać i dosaturowywać średnicę sprawiając, że warstwa wokalna zdominowana przez damskie wokale mogła pochwalić się niewątpliwym seksapilem a mocna, wręcz intensywna góra nie tylko nie ustępowała jej na krok, co była prawdziwą ozdobą i języczkiem u wagi nadającym całości odpowiednio drapieżnego sznytu.
Z rockiem i to tym z „cięższego końca” począwszy od zaledwie ocierającego się o heavy-metal Jorna na „Over the Horizon Radar” po prawdziwą klasykę thrashu czyli, wydany przez MoFi „Countdown To Extinction” Megadeth The Red radził sobie, przynajmniej w moim mniemaniu jeszcze lepiej. Powód wydaje się oczywisty, gdyż o ile pamięć mnie nie myli jeszcze nie spotkałem się z przypadkiem, by na lekkie dociążenie przekazu, mocniejszą i grubszą kreskę, plus wspominane zaakcentowanie wyższego basu jakikolwiek fan ostrzejszych dźwięków kręcił nosem i wolał anorektyczne cykanie rodem z „The End Of Life” Unsun. A z The Red w systemie wszystko nabierało nieco większej spektakularności i zyskiwało na wolumenie, co nie tylko uatrakcyjniało przekaz, lecz w większości przypadków przywracało właściwą równowagę tonalną zazwyczaj dość lekko zarejestrowanym nagraniom.

Czy zatem WK Audio The Red można uznać za propozycję dla wszystkich? Pół żartem pół serio stwierdzę, że niekoniecznie, gdyż część miłośników D-klasowych wzmacniaczy wagi piórkowej może mieć problem z ich niekontrolowaną lewitacją. A tak już na serio, to jeśli tylko Państwa systemy nie cierpią na zbytnią nadwagę i brzmieniową ospałość, to aplikacja The Red jedynie doda im wigoru i przyjemnie podkręci drajw pokazując, że nawet starszym rockowym nagraniom warto dać drugą szansę. I jeszcze jedno, czyli porównanie do poprzednika. Niby The Air był bardziej akuratny i precyzyjny, jednak to właśnie The Red cechuje nieporównywalnie większa swoboda i dynamika, więc większego marudzenia warto przełknąć jego nieco wyższą cenę i uznać, iż w pełni zasługuje na szczytową pozycję w plichtowskim portfolio.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech Pure Power 6 NCF + Furutech PROJECT-V1
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Mam nadzieję, że tak jak ja, również i Wy jesteście radzi z każdego testowego spotkania z produktami rodzimych manufaktur. Dla mnie jest to budujące, bowiem ostatnimi czasy spora ilość tego typu potyczek dobitnie pokazuje, że udanie minimalizujemy dzielący nas dystans do wielkiego świata. Oczywiście łatwo nie jest, bo konkurencja nie śpi. Jednak jeśli na przestrzeni niedługiego czasu mamy przyjemność przeprowadzenia testu kolejnego produktu spod znaku stosunkowo młodego polskiego podmiotu gospodarczego, tym bardziej serce rośnie. O kim mowa? Spokojnie, zapewniam, że znacie. Otóż dzisiaj postaram się przekazać najnowszy pomysł na muzykę według plichtowskiego producenta okablowania WK Audio, który własnym sumptem dostarczył do naszej redakcji najnowszy model flagowego przewodu zasilającego The Red.

Jak to często bywa, o wyłożeniu na stół wszystkich zastosowanych rozwiązań przez producenta nie ma mowy. Z jednej strony to rozumiem, ale z drugiej z tego co udało mi się dowiedzieć, to fakt wykonania przewodników z wysokiej czystości miedzi, zastosowania firmowego, różnego dla każdego przebiegu sygnału, splotu przewodnika – ten parametr determinuje dokładne sprawdzenie położenia pinu gorącego w listwie zasilającej lub gniazdku ściennym, włożenia dużego wysiłku w eliminację szkodliwych dla dźwięku interferencji sygnału pomiędzy poszczególnymi żyłami – trzy utrzymujące stałą odległość żył pomiędzy sobą, aluminiowe poprzeczne belki, oraz mechanicznych wibracji kabla – dwie kostki tuż przed topowymi wtykami japońskiego Furutecha. Niestety reszta bardziej dokładnych technikaliów jest słodką tajemnicą producenta, dlatego wieńcząc dzieło opisu kabla dodam, iż tak dostojnie prezentująca się, ubrana w krwisto czerwoną plecionkę sieciówka trafia do klienta w wyściełanym perforowaną gąbką, schludnym drewnianym kuferku. Jak widać, zrozumiałego w czasach podrabiania wszystkiego przez wszystkich informacyjnego szału nie ma, jednak bez względu na to, podane informacje jasno pokazują pójście konstruktora nieco inną niż większość tego typu podmiotów, bardzo restrykcyjnego prowadzenia poszczególnych żył drogą. A czy dobrą, okaże się za moment.

Przyznam się, że od pierwszych chwil testu naszego bohatera na myśl cisnęło się jedno wyraźne spostrzeżenie. Jednak co istotne, bardzo mocno korelujące z oceną poprzednio testowanej sieciówki. Mianowicie chodzi o uczucie wyraźnego zrozumienia producenta, jak powinien prezentować się w miarę uniwersalny produkt. Dlaczego w miarę? Spokojnie, nie szukam żadnych przytyków do punktu zapalnego naszego spotkania, tylko przypominam, iż nie ma jednego słusznego rozwiązania na wszelkie bolączki otaczającego nas świata, tylko miej lub bardziej potrafiące wpisać się potrzeby szerokiej rzeszy klientów. I gdy pierwszy The Air ewidentnie faworyzował niższą średnicę wspomagając ją solidną dawką w pełni kontrolowanej energii, tym razem The Red w kwestii projekcji wydarzeń muzycznych był znacznie bardziej dojrzały. Chodzi o to, że podobnie do poprzednika serwując systemowi pakiet zjawiskowego body, czynił to w całym spektrum częstotliwości i przy okazji nie zapominał o zapewnieniu dźwiękowi odpowiedniego oddechu. Tym razem niczego nie faworyzował, a przez to nie zamykał swobody wybrzmień ważnych dla danego spektaklu muzycznego pojedynczych dźwięków – niestety Air górę lekko temperował, a środek mocno wypychał. Z kolei Red w dobrym tego słowa znaczeniu jechał jak walec przez całe pasmo od mocnego i twardego dołu, przez dobrze oddającą magię muzyki średnicę, po rozświetlone górne rejestry. A najciekawsze jest to, że to nie jest obserwacja na poziomie dyskusyjnej percepcji, tylko przyjemnego dla poczucia prawdziwego obcowania z muzyką, uderzenia dźwiękiem. Nie kopania, nie męczenia nadmierną ilością niskich pomruków, tylko dobrze usadowioną w każdym paśmie energią. Nagle wszystko zaczęło tętnić nieczęsto spotykanym na tym pułapie cenowym timingiem. Na tyle uniwersalnym, że jestem w stanie pokusić się o twierdzenie, iż potrafiącym wybronić się nawet podczas projekcji najbardziej duchowej muzyki. Owszem, na siłę zawsze można co czegoś się przyczepić – że jest zbyt ofensywnie, a przez to trochę nazbyt dosadnie w przykładowej muzyce Baroku, ale zapewniam, jeśli nawet ktoś na coś takiego zwróci uwagę, wziąwszy pod uwagę wspomnianą przeze mnie uniwersalność, czyli unikanie męczącego pompowania dźwięku, nie określi tego jako czyste zło, tylko zwyczajnie inną niż oczekuje delikatną sygnaturę. Tak tak, sygnaturę, a nie problem, gdyż The Red to co robił, robił ze znaną tylko sobie gracją. Grał wyraziście i energicznie, jednak nie nachalnie, co dla mnie było jego największą zaletą. Nie miał problemu z odpowiednim osadzeniem w masie wszelkiej muzyki rockowej sprawiając mi fajną niespodziankę mocnymi popisami soczystych gitarowych pasaży, czy pełną buntu energiczną wokalizą. Znakomicie kreował wszelkiego rodzaju twórczość elektroniczną raz fundując mi oczekiwanie bolesne dla moich bębenków sejsmiczne pomruki, by za moment przeciąć eter ostrym piskiem lub chrapliwym przesterem. Ale również potrafił pokazać, że w grającym ciszą jazzie nie chodzi li tylko o idealne wyświetlenie pojedynczego, często trwającego w nieskończoność dźwięku, tylko umiejętne pokazanie jego rozwibrowania, a przez to sonicznej intymności. Zaskoczeni takim obrotem sprawy? Przecież na wstępie napisałem o wyraźnym wnoszeniu przez The Red-a dawki energii. A ta nie zawsze jest najistotniejszym aspektem prezentacji. Jednak pamiętajcie, iż napisałem również, że swoim działaniem obdarowywał pełne spektrum częstotliwości, przez co nie odczuwałem nachalności jakiegoś podzakresu. Po prostu po jego aplikacji ożywał cały przekaz, dzięki czemu oferował jedynie odczuwalnie większy jego wolumen bez przeciągania przysłowiowej liny na żadną ze stron, co w moim odczuciu było ewidentnym, zaskakująco pozytywnym w odbiorze clou jego bytu.

Czy opisany model kabla sieciowego jest skrojony dla każdego? Być może się zdziwicie, ale jestem w stanie polecić go dosłownie wszystkim. Oczywiście moja opinia podparta jest wiedzą o braku faworyzowania przez niego pojedynczego zakresu, tylko fundowaniu radości pełnemu spektrum muzyki. A to pozwala sądzić, że nawet te pozornie dobrze skrojone zestawienia po aplikacji kabla WK Audio The Red będą w stanie pokazać coś, czego potencjalny nabywca nigdy by się nie spodziewał. Raz będzie to świetne utrzymanie timingu, innym razem zaskakująca energia, a jeszcze innym zjawiskowy kontur zawieszonych w eterze źródeł pozornych, ale raczej nigdy bolesne przerysowanie. A jeśli tak, to w momencie poszukiwania tego typu akcesorium chyba warto samemu sprawdzić, czy Wam z nim po drodze. Nie sądzicie?

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: WK Audio
Cena: 4 500€ / 1,5m (w Europie)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vermöuth Audio Studio Monitor

Link do zapowiedzi: Vermöuth Audio Studio Monitor

Opinia 1

Raczej nie zdradzę żadnej tajemnicy poliszynela, gdy stwierdzę, że środowiska pro-audio i audiofilskie traktują się nawzajem może nie tyle chłodno, co z lekko asekuranckim dystansem. Niby jedni u drugich co i rusz coś podpatrują i sprawdzają na własnym terenie, ale generalnie śmiało można uznać, iż przedstawiciele obu stron wiedzą swoje i wszystko robią po swojemu. Oczywiście są wyjątki potwierdzające powyższą regułę jak np. Amphion i rodzimy, pamiętany z nieodżałowanych spotkań w Studiu U22 Sveda Audio, czy daleko nie szukając Bryston ewidentnie mający tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę ewentualne animozje, produkujący swoje urządzenia dokładnie tak samo na oba rynki -dając nabywcom jedynie wybór, czy chcą „cywilny” czy „profesjonalny” – rackowy, wyposażony w uchwyty front. Niemniej jednak „zapożyczenia” i przenoszenia „obcych kultur” na własne podwórko się zdarzają, co potwierdza m.in. obecność 800-ek Bowers & Wilkins w Abbey Road Studios, czy też popularność zegarów i re-clockerów Muteca w cywilnych systemach wyrafinowanych audiofilów. Trudno się z resztą takiemu stanowi rzeczy dziwić, skoro sytuacja, gdy słuchamy za pomocą urządzeń, których użyto w procesie realizacji konkretnych nagrań, śmiało zasługuje na miano idealnej. W końcu mamy szansę usłyszeć to i tak samo, co i jak człowiek za dane nagranie odpowiedzialny. Idąc tym tropem z mało ukrywanym entuzjazmem przystaliśmy na propozycję gliwickiego 4HiFi przetestowania kolumn niejako oba światy, czyli pro-audio i cywilnego Hi-Fi/High-Endu łączących. Mowa o indonezyjskich Vermöuth Audio Studio Monitor, czyli wyrobie marki, która większości odbiorców kojarzyć się może przede wszystkim z audiofilskim okablowaniem, lecz jak widać na załączonym przykładzie Hendry Ramli w tzw. międzyczasie nie próżnował i poszerzył firmowe portfolio właśnie o kolumny, na spotkanie z którymi serdecznie zapraszamy.

Już uwieczniony w ramach sesji unboxingowej proces aplikacji Vermöuthów w naszym redakcyjnym systemie jasno dawał do zrozumienia, że balijska manufaktura nader poważnie podchodzi do tematu dbałości o swoje wyroby, gdyż każda z kolumn pakowana jest w solidną drewnianą skrzynię i dodatkowo zabezpieczana piankowymi profilami i tekstylnymi pokrowcami. Same kolumny prezentują się nader elegancko. Ponadczasowa fortepianowa czerń i smukłość brył mówiąc najoględniej robią swoje. Podobnie jak „taliowane” i lekko wklęsłe fronty pyszniące się zestawem trzech przetworników w układzie d’Appolito. A właśnie, o ile bowiem samych kolumn trudno nie uznać z racji samego pochodzenia za wybitnie egzotyczne, to i wybór wykorzystanych w nich przetworników również nie jest do końca taki oczywisty. Co prawda ceramicznych Accutonów C173 raczej nie trzeba nikomu przedstawiać, to już usytuowana pomiędzy nimi wstęga daleka jest od mainstreamu. Jest to bowiem … Serbski przetwornik RAAL 70-20XR AM. Nie mniej intrygująco rozwiązano kwestię wentylacji umieszczając prostokątne porty na wewnętrznych ścianach bocznych, co niejako z automatu ustala która z kolumn jest lewa a która prawa. Skąd taki pomysł? Z prozy życia. Okazało się bowiem, że nader często w studiach nagraniowych i masteringowych, z racji ograniczonej przestrzeni nie ma szans na zapewnienie właściwej odległości kolumn od tylnej ściany a obecność portów na frontach najdelikatniej rzecz ujmując nie dodaje im urody, więc chciał nie chciał ulokowano je po bokach. Z kolei znaczną część ściany tylnej zajmuje pokaźnych rozmiarów metalowa płyta z autorskimi, wykonanymi z rodowanej miedzi tellurycznej pojedynczymi terminalami głośnikowymi. Co ciekawe kryjąca się za nią potężna zwrotnica, która może występować w jednym z czterech poziomów zaawansowania i jak widać na opisie skrzyń do nas dotarł wersja reprezentująca poziom „Upgrade 2” wyposażona w wyższej aniżeli podstawowa klasy kondensatory w sekcji wysokotonowej, oczko wyżej pojawiają się już legendarne Duelundy, a w topowej zwrotnice nie dość, że są zalewane, to w dodatku lądują już poza korpusami, dzięki czemu całkowicie eliminowane są ewentualne drgania mogące wpływać na ich pracę. Częstotliwość podziału ustalono na 1.75KHz, więc mamy do czynienia z układem dwudrożnym o w pełni wystarczającej skuteczności 89dB i przyjaznej 8Ω impedancji z 6.2Ω minimum, co raczej nie powinno wywoływać niepokoju nawet wśród posiadaczy konstrukcji lampowych, choć warto mieć na uwadze rekomendacje producenta zalecającego używanie amplifikacji nie słabszych aniżeli 50W.
Ponadto, biorąc pod uwagę ich studyjno – cywilną naturę VASM (Vermöuth Audio Studio Monitor) dostępne są zarówno w wersji aktywnej, jak i pasywnej, z którą to przyszło nam się zmierzyć. Wykonane z MDF-u obudowy posiadają liczne wewnętrzne wzmocnienia, choć same skrzynie wykonano nad wyraz solidnie. Fronty mają 50mm, ściany boczne 25 a pozostałe i wewnętrzne usztywnienia 18mm. Jakby tego było mało nie zapomniano o osobnej komorze dla zwrotnicy / wzmacniacza. Co ciekawe w sieci (chodzi oczywiście o Internet a nie stanowiący tubę propagandową obecnej „Władzi” tygodnik) bez trudu można znaleźć szczegółowo zwymiarowane schematy obudów, więc jeśli tylko ktoś czuje się na siłach i chciałby własnym sumptem takowe w ramach kopii bezpieczeństwa wykonać, to nic nie stoi na przeszkodzie.

A jak VASM grają? Przewrotnie napiszę, że w sposób zaskakująco zbliżony do tego, co reprezentuje topowa linia Reference balijskich przewodów. Jest to bowiem niezwykle udane i zarazem naturalne – w sensie organicznym, pozbawionym sztuczności i wysilenia, połączenie zmysłowego przyciemnienia z wysoką rozdzielczością. Nie oznacza to jednak, że Vermöuthy grają w sposób ciemny, czy wręcz wycofany, lecz, że dostarczają pełen pakiet informacji bez jakichkolwiek prób forsowania wysokich tonów, czy wręcz ich podbijania w celu uzyskania pozornego wzrostu wolumenu przekazywanych informacji a tak naprawdę zaakcentowania detaliczności i krawędzi a tym samym obniżenia komfortu odsłuchu. A komfort obcowania z VASM jest ponadprzeciętny. Dla lepszego zobrazowania powyżej zasygnalizowanej, pozornie niewielkiej, różnicy posłużę się lektorskim przykładem. Proszę sobie wyobrazić tę samą kwestię wypowiadaną, ten sam tekst czytany przez dajmy na to Małgorzatę Kożuchowską i Krystynę Czubównę, bądź Tomasza Karolaka i Krzysztofa Gosztyłę. Za każdym razem balijskie monitory reprezentować będą drugi obóz, gdzie z jednej strony forma nie przesłania treści, lecz zarazem samo wyrafinowanie przekazu dostarcza nie tylko pełnię informacji, lecz również potężną dawkę endorfin. Wracając jednak na nasze – audiofilskie podwórko podobną kulturą charakteryzowały się obecne swojego czasu na naszym rynku a aktualnie z tego co mi wiadomo nieposiadające polskiego dystrybutora estońskie Estelony. Dlatego też czując się w obowiązku zweryfikować jak owa eufoniczność wpływa na repertuar i dźwięki niekoniecznie się z nią kojarzące sięgnąłem po blues-rockowy krążek „Signs” Jonny’ego Langa, gdzie elektronicznie przetworzona, niemalże garażowo „brudna” gitara i oscylujący w okolicach krzyku, matowo chrapliwy wokal, któremu poniekąd z racji wieku zdecydowanie bliżej do młodego Bryana Adamsa aniżeli Toma Waitsa lub Keitha Richardsa, tworzą dość szorstką mieszankę. A przecież dochodzi do tego jeszcze krągły, tłusty bas, dość oldschoolowe klawisze i potrafiąca uderzyć stopą perkusja, gdzie blachy też nie są oszczędzane. Taką to wielce urozmaiconą mieszankę Vermöuthy od pierwszych taktów osadzają na mile zaskakującym zejściem i kontrolą basowym fundamencie, stabilizują świetnie dosaturowaną średnicą i pozwalają lśnić ozłoconą górą. Zbyt romantycznie i cukierkowo? Tylko pozornie, bowiem nie jest to mdły ulepek, lecz pewne, dyskretne stonowanie zbytnio ofensywnych akcentów na rzecz koherencji całości. W dodatku z zachowaniem wspomnianej szorstkości, która w tym wydaniu jest potwierdzeniem pełnego obrazu faktury poszczególnych dźwięków, lecz bez sztucznego, siłowego wręcz epatowania samą ziarnistością, która de facto niczemu poza fatygą słuchacza nie służy.
Zasadnym w tym momencie wydaje się pytanie, czy taka, bądź co bądź niezwykle zbliżona do serii Reference sygnatura kolumn ma szansę współgrać z ww. firmowym okablowaniem. I w tym momencie, kierując się wyłącznie subiektywnymi odczuciami, śmiem twierdzić, iż o ile części słuchaczy takie połączenie może się spodobać, szczególnie z nazbyt entuzjastycznie serwującymi sybilanty i zbyt analitycznym podejściem do reprodukowanego materiału systemami, to w bardziej zrównoważonym środowisku przysłowiowa ilość cukru w cukrze może przekroczyć wartość graniczną. Dlatego też osobiście, zamiast Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable lwią część odsłuchów prowadziłem przy użyciu koreańskich przewodów Hemingway Z-core Σ. Okazało się bowiem, iż ich fenomenalna dynamika i zdolność różnicowania nawet najmniejszych niuansów w połączeniu z balijskimi kolumnami stworzyły efekt na tyle synergiczny, że dalsze poszukiwania i gonienie przysłowiowego króliczka uznałem za co najmniej bezsensowne.
Wracając jednak do muzyki, czyli do reprezentującego bardziej liryczne oblicze prog-metalu „Resident Human” Wheel, oraz klasyki gatunku – „Lateralus” TOOL nader wyraźnie słychać, że wspominane przyciemnienie nawet w najgęstszych aranżacjach nie powoduje utraty detali i możności wglądu w strukturę nagrania. I nieważne, czy mowa o niezwykle gęsto tkanych gitarowych riffach, czy polirytmicznych partiach wspomaganej ekstatycznymi szarpnięciami basu perkusji Vermöuthy z iście benedyktyńską pieczołowitością układały misterne mozaiki z poszczególnych dźwięków w pierwszej kolejności dając odbiorcy szansę zaznajomienia się z całością jako taką a następnie, wraz z sukcesywnym zagłębianiem się w nagranie dyskretnie podsuwając kolejne smaczki i niuanse. W dodatku próżno było doszukiwać się w tych bądź co bądź dość karkołomnych i momentami niemalże ocierających się o kakofonię (przynajmniej dla osób nieprzywykłych do takich klimatów) kompozycjach jakiejś ponadnormatywnej agresji, czy też ofensywności. Ot energii przekazu było tyle ile być powinno, ale bez zapędów do sztucznego podkręcania tempa. A jak z klasyką i pozostałymi cywilizowanymi gatunkami muzycznymi? Na pewno nie gorzej a coś czuję w kościach, że większość potencjalnych nabywców może uznać, że wręcz lepiej, gdyż to właśnie na operowych ariach („Antonio Vivaldi” Cecilii Bartoli) i w mikro-ekosystemach kameralnych składów („Just the Two of Us” Cæcilie Norby i Lars Danielsson)Studio Monitor mogły niespiesznie snuć swe opowieści co i rusz podsuwając pod nos melomanów co smakowitsze kąski wydobywające się z ich przetworników.

I w tym momencie docieramy do sedna, czyli wielce krzywdzących i mówiąc wprost wynikających z nieumiejętnej aplikacji stereotypów o matowości porcelanowych drajwerów, bądź krzykliwości wstęg, którym Vermöuthy zadają kłam, gdyż porównując je z „prawilną” – dajmy na to papierowo/tekstylną konkurencją balijskie monitory stawiają ją zazwyczaj mocno kłopotliwej sytuacji. Dlatego też abstrahując od faktu aplikacji Accutonów i wstęgi RAAL śmiało możemy uznać Vermöuth Audio Studio Monitor za ucieleśnienie wyrafinowanej muzykalności i wysoce satysfakcjonujących rozdzielczości oraz dynamiki a tym samym propozycję wprost idealną dla wszystkich tych z Państwa, którzy w muzyce szukają emocji i przyjemności a nie dzielenia przysłowiowego włosa na czworo.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Nie od dzisiaj wiadomo, że każdy producent jakiegokolwiek akcesorium audio podejmując próbę zaistnienia na rynku konsumenckim ma w głowie swój wzorzec dźwięku. Teoretycznie wszyscy dążą do oddania brzmienia muzyki na żywo, jednak wiadomym jest, że co osobnik homo sapiens, to po pierwsze – nieco inne spojrzenie na ten sam temat, a po drugie – inne środki prowadzące do wykonania zadania. Do czego – piję? Oczywiście do czasem jedno, a czasem wielotorowości działalności danego podmiotu gospodarczego. Gro producentów skupia się na jednym wycinku zaspokajania potrzeb melomanów typu kable, elektronika lub kolumny, jednak nie oszukujmy się, spora grupa ich pobratymców próbuje swoich sił na kilku frontach. I z takim organem będziemy mieli przyjemność dzisiaj się spotkać. Chodzi mianowicie o znakomicie znanego Wam z naszych łamów producenta z Bali, który dzięki gliwickiemu dystrybutorowi 4Hifi po serii testów wszelkiej maści okablowania, tym razem wystawił do oceny podstawkowe kolumny głośnikowe Vermöuth Audio Studio Monitor.

Jak obrazuje seria fotografii, tytułowe kolumny są monitorami, jednak na tle przeznaczonych do niewielkich pokoików zwyczajowych pchełek mogą pochwalić się sporymi gabarytami. To oczywiście pokłosie prób wygenerowania przez nie swobodnego, co istotne, na ile to możliwe pozbawionego zniekształceń dźwięku. Dlatego też przy stosunkowo wąskiej, uzbrojonej w trzy przetworniki w układzie d’Appolito, w celu przeciwdziałaniu szkodliwej dyfrakcji fal odpowiednio wyprofilowanej przedniej ściance – dwa średnio-niskotonowe ceramiki Accutona okalają wysokotnową wstęgę RAAL, są jak rzadko wysokie i w celu uzyskania odpowiednio dobrego, nisko schodzącego basu głębokie. Ciekawostką tej konstrukcji jest nietypowe, bo na wewnętrznej ściance, umiejscowienie prostokątnego portu bass-reflex. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, bez większego szaleństwa został opatrzony pojedynczym zestawem terminali dla kabli głośnikowych i stosownym logo z nazwą marki i modelu. Wieńcząc dzieło akapitu o technikaliach nie mogę nie wspomnieć jeszcze o fakcie bycia tytułowych monitorów konstrukcją dwudrożną, deklarowanej obsłudze pasma od 44 Hz do 55 kHz przy spadku +/- 3 dB i skuteczności na poziomie 89 dB. Tak prezentujące się balijskie piękności na czas logistyki po ubraniu z bawełniane pokrowce pakowane są w wyściełane profilowaną pianką drewniane skrzynie.

Zwartym krokiem przechodząc do meritum sprawy, czyli opisu sposobu na muzykę według Vermöuth Audio, pierwsze co mam do zakomunikowania, to fakt całkowitego zaprzeczenia obiegowej opinii, iż przetworniki ceramiczne brzmią agresywnie lub są wyprane z barwy. Owszem, jeśli ktoś nie umie ich zaaplikować, finał może okazać się potwierdzeniem przed momentem przywołanych, niezbyt pochlebnych cech. Na szczecie czerpiąc wiedzę z doświadczeń produkcji okablowania audio właściciel tego podmiotu gospodarczego wiedział, że dobre granie, to granie barwne, ale przy tym pełne nienachalnego blasku, a przez to pełne emocji. I taki stan znakomicie udało mu się osiągnąć. Muzyka nigdy nie przekraczała dobrego smaku w domenie wyrazistości, za to cechowała ją fajna plastyka, zarezerwowany dla konstrukcji monitorowych rozmach prezentacji wirtualnej sceny we wszystkich wektorach, a dzięki odpowiedniemu poziomowi nasycenia bez najmniejszych problemów realizowała zaskakująco namacalny spektakl. Co bardzo istotne w tego typu kolumnach, mimo solidnej dawki basu jak na niewielkie zespoły głośnikowe, ten nigdy nie wiódł prymu w wyświetlanych w moim pokoju wydarzeniach scenicznych. Owszem, na tle pełnopasmowych Gauderów słychać było pracę nad wytworzeniem odpowiedniej jego ilości, jednak bez oznak nie tylko jakiejkolwiek zadyszki, ale również męczącego pompowania. W moim odczuciu trafiał w dobry punkt konsensusu pomiędzy pakietem niezbędnym, a możliwym do wygenerowania bez szkód dla pokazania radości zawartej w danym materiale. To niestety nie takie proste nawet dla dużych paczek, dlatego tym bardziej należą się brawa za uniknięcie niskotonowej wpadki.
Na potwierdzenie tego stanu rzeczy wspomnę chociażby o ciężkiej do zaprezentowania płycie Antimatter „Black Market Enlightenment”. To dobrze zrealizowane rockowe szaleństwo, które podobnie do prezentacji na moich wielkich kolumnach, również na opisywanych monitorach zostało pokazane z odpowiednim rozmachem, oddechem, energią i co ważne drive-m. Naturalnie identycznego zejścia na dole nie było, ale w przykładowym pierwszym kawałku tytułowe kolumny Studio Monitor znakomicie budowały narastające napięcie, by na koniec pokazać pełen energii, dobrze osadzony w niskich tonach finał. A w tym wszystkim fajne było to, że nawet na wysokich poziomach głośności nie odczuwałem żadnej walki o przetrwanie. Ba, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu przekaz mimo niebagatelnego pakietu informacji ze stoickim spokojem zachowywał stosowną kulturę. Był wyrazisty i oczekiwanie agresywny, jednak nie męczący, co przy źle zestrojonych Accutonach nie jest takie oczywiste.
Innym, pochodzącym z całkowicie przeciwległego bieguna przykładem dobrej projekcji muzyki była czarująca Cassandra Wilson ze materiałem „Another Country”. To jak zwykle u tej artystki bywa, jest mocno dopracowana realizacja, co oznacza, że bas jest kontrolowany, ale obfity, górny zakres dobitny, a mimo to niekrzykliwy, a ukazujący pełnię walorów wokalnych Cassandry środek nasycony. To zaś sprawia, że jakiekolwiek braki kontroli nie tylko w dolnym pasmie, ale także niedomagania rozdzielczości w średnicy, czy pozostawienie wysokich rejestrów samym sobie z automatu skazuje odtworzenie tej płyty na porażkę. Jednak również w tym przypadku konstruktor znalazł konsensus w oddaniu nie tylko wielobarwności głosu śpiewaczki, ale także pracy instrumentarium ze szczególnym uwzględnieniem różnej maści bębnów i wdzięcznej gitary. Dlaczego o nich wspominam? Przypominam, że mamy do czynienia z monitorami, a w takich kolumnach niskie tony są często piętą achillesową, na którą na ile to możliwe w tym modelu znaleziono złoty środek w postaci sporej wielkości skrzynek. Ich pojemność pozwoliła powalczyć o fajne pomruki oraz wielobarwne tąpnięcia, co bez efektu przysłowiowej „pompki” umożliwiło swobodne oddanie pakietu informacji na temat wibrujących membran atrybutów perkusisty i mocne, acz również dobrze zaakcentowane i esencjonalne szarpnięcia strun akustycznego wiosła. A jeśli tak, to chyba nikogo nie zaskoczy fakt mojego kolokwialnie mówiąc odbębnienia płyty od początku do końca z tak zwanym bananem na twarzy.

Mam nadzieję, że dość dobitnie udało mi się pokazać, iż w tym przypadku mamy do czynienia z całkowitym zadaniem kłamu obiegowej opinii o braku muzykalności kolumn opartych o przetworniki ceramiczne. Vermöuth Audio Studio Monitor pokazały, jak dobrze nagrany, do tego agresywny rock potrafi wybrzmieć bez ranienia uszu, a damska wokalistyka czarować w stylu najlepszych miękkich membran. Czy to możliwe? Oczywiście. Wszystko opiera się o wiedzę, której wieloletnie nabywanie – w tym przypadku podczas konstruowania okablowania – zostało przekute na świetnie brzmiące monitory. Czy to jest oferta dla każdego? Powiem tak. Jeśli ogranicza Was wielkość pomieszczenia lub najzwyczajniej w świecie lubicie monitorowy, a przez to „fizycznie” alienujący kolumny z pokoju przekaz, tytułowe kolumny powinny być jednymi z pierwszych na potencjalnej liście odsłuchowej. Innej opcji nie widzę.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermöuth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermöuth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: 4HiFi
Producent: Vermöuth Audio
Cena: 45 900 PLN

Dane techniczne
Skuteczność: 89dB @ 1W/1m/1 KHz
Impedancja: 8Ω (nominalna), 6.2Ω (minimum @140Hz)
Pasmo przenoszenia: 44Hz-50KHz +/-3dB
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 1.75KHz
Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: RAAL 70-20XR AM
– nisko/średniotonowy: 2 x ceramiczny Accuton C173 6.5″
Min. zalecana moc wzmacniacza: 50W
Wymiary (S x G x W): 206 x 512 x 600 mm
Waga brutto: 78 kg/para

  1. Soundrebels.com
  2. >

Matrix Audio X-Sabre 3
artykuł opublikowany / article published in Polish

Z reguły w DAC-ach funkcja streamingu jest jedynie dodatkiem do głównej funkcjonalności. W związku z powyższym śmiało możemy uznać,  iż Matrix Audio X-Sabre 3 jest wyjątkiem ową regułę potwierdzającą, gdyż akurat pod względem jakości streamingu z powodzeniem dorównuje dedykowanym i wyspecjalizowanym streamerom i transportom podpiętym pod wysokiej klasy przetworniki cyfrowo-analogowe.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Stealth Audio Octava AES/EBU

Opinia 1

Wydawać by się mogło, że po plikowej rewolucji, która jeńców w postaci popularnych dotychczas formatów (CD/SACD) raczej nie brała, konwencjonalne przewody cyfrowe może nie tyle zejdą do podziemia, czy też stracą rację bytu, co zostaną przesunięte nawet nie na drugi a trzeci plan. Niby sytuację „optyków” nieco ratuje powszechność tego typu wyjść w telewizorach, choć ich pozycję coraz intensywniej podgryza popularyzacja w stereofonicznych DAC-ach portów HDMI, dzięki którym wyłuskanie sygnału audio jest równie intuicyjne jak w przypadku gniazd USB, które to właśnie dzięki plikom z niszy PC-Audio w tzw. okamgnieniu weszły na audiofilskie salony i tak po prawdzie zaczęły rozdawać karty. Skoro bowiem jasnym stało się, że to właśnie po USB da się przesłać gęste formaty, które standardowe złącza i protokoły limitowały do 192kHz/24Bit w późniejszej fazie ratując się protezą w postaci DoP (DSD over PCM), bądź własnymi, z reguły niekompatybilnymi poza daną marką rozwiązaniami, trudno się dziwić, że uwaga nabywców skupiła się właśnie na przewodach dedykowanych transmisji po USB. Czyli co? Zostaje przysłowiowy kabel od drukarki a reszta kolekcjonowanych długie lata drutów ma wylądować w koszu, bądź na dnie jakiegoś pudła w pawlaczu z innymi „przydasiami”? Niekoniecznie, gdyż po pierwsze nie wszyscy audiofile i melomani na pliki przeszli, po drugie proszę sobie wyobrazić, że są tacy którym wspomniane archaiczne 192kHz/24Bit w zupełności wystarcza, po trzecie cały czas są dostępne na rynku transporty CD do których większości plikograjów jeszcze duuużo brakuje, a po czwarte nie można przecież zapominać o nader pokaźnym gronie posiadaczy dzielonych, konwencjonalnych źródeł cyfrowych, którzy wymieniać na razie nic nie zamierzają a jedynie wycisnąć ostatnie soki z posiadanych konfiguracji. I właśnie im dedykujemy niniejszy odcinek naszych subiektywnych opowieści biorąc na redakcyjny tapet, dostarczony przez łódzki Audiofast przewód cyfrowy Stealth Audio Octava AES/EBU.

W ramach wprowadzenia, czyli krótkiej charakterystyki debiutującej na naszych łamach amerykańskiej marki warto wspomnieć, iż sama jej nazwa jest akronimem hasła Sound Technology Enabling Audibly Lucid Transcomponent Harmony, czyli Technologii Dźwięku Umożliwiającej Słyszalną Harmonię Międzyelementową, co cywilizując przekaz może oznaczać zapewnienie synergii pomiędzy spinanymi komponentami. Przyznacie Państwo, że to całkiem nośny przekaz marketingowy jak na stosunkowo młodą, gdyż działającą „zaledwie” od 1999 r. firmę, która może nie wyważa już otwartych drzwi i nie próbuje na nowo wynaleźć koła, jednak patrząc na jej bezkompromisowe podejście do tematyki audio trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli nie wszystko, to przynajmniej większość pozornie oczywistych i od lat niezmiennych rozwiązań stara się robić po swojemu i we własnym zakresie. Takim też, w pełni autorskim projektem jest tytułowa łączówka, którą tak naprawdę tworzy … osiem (jak widać podpowiedź kryła się w nazwie) równolegle poprowadzonych, otwierających amerykańskie portfolio przewodów Varidig. Dla porządku tylko dodam, że w oczko niższym od Octavy Sextecie siedzi sześć Varidigów. Czyli tak naprawdę mamy do czynienia ze wspólną terminacją ośmiu w pełni funkcjonalnych interkonektów. Żeby jednak nikt nie zarzucił, że Serguei Timachev i jego ekipa idą na łatwiznę zamiast białych peszelków, w jakich oferowane są Varidigi, tym razem zdecydowano się na dystyngowaną czerń siedmiu przebiegów i stanowiący element przełamania ewentualnej monotonii pojedynczy, przyobleczony w granatową (navy blue) koszulkę, co na skutek skręcenia składowych na podobieństwo liny okrętowej nadaje całości optycznej dynamiki. Ów linopodobny splot poszczególnych przewodów owinięty jest wokół plecionego kewlarowego rdzenia środkowego a konfekcji dokonano zaprojektowanymi w Stealth Audio (podobno absolutnie najlepszymi) dedykowanymi transmisji cyfrowej złączami o karbonowych korpusach i bardzo lekkich, pustych w środku stykach z litego srebra i wspornikach z kewlaru. Pomimo dość zauważalnej średnicy Octava jest zaskakująco wdzięcznym pod względem układania, wręcz wiotkim przewodem, więc poza wygospodarowaniem miejsca na sam wtyk i kilku centymetrów na zagięcie okablowania nie przewiduję większych problemów z jego aplikacją. Skoro już jesteśmy przy technikaliach nie sposób nie wspomnieć, iż każdy z ośmiu, tworzących Octavę Varidigów ma pojedynczy rdzeń przewodzący sygnał i czterowarstwowy ekran/masę LITZ o zmiennym skoku – jego grubość (średnica) nie jest stała, lecz zmienia się na długości. Z kolei w roli dielektryka zamiast „litego” zastosowano „porowaty” Teflon. I jeszcze jedno. Otóż dostarczony na testy egzemplarz jest wersją podstawową i zarazem tańszą od modelu z dodatkiem „-T” w nazwie, który z kolei może pochwalić się ruchomą tuleją tuningową Stealth, której finalne umiejscowienie odbywa się w każdym systemie „na słuch”, co dość wyraźnie wskazuje na jej słyszalny wpływ na efekt finalny. Jak to się sprawdza w praktyce nausznie zweryfikujemy przy najbliższej nadarzającej się okazji, która to, nieco uchylając rąbka tajemnicy, czai się tuż za horyzontem.

Jak z pewnością zdążyli Państwo zauważyć nigdzie do tej pory nie wspomniałem z czego tak naprawdę Octava jest wykonana, tzn. co jest w niej przewodnikiem i proszę mi wierzyć, bądź nie, ale taka informacja również i w dalszej części niniejszej epistoły nie padnie. Powód takiego niedomówienia z naszej strony jest prozaiczny i oczywisty zarazem – skoro sam producent nie raczył był takowymi niuansami ze światem się podzielić, to i nam nawet do głowy nie przyszło dokonywać bestialskiej wiwisekcji dostarczonego kabelka. Niby w sieci na upartego można napotkać nader lakoniczne wzmianki o stosowaniu srebrnych i złotych solidcore’ów, stopów metali monokrystalicznych i amorficznych, jednak to wszystko mało konkretne ogólniki. Jedyne co pewne i potwierdzone, to fakt, iż Stealthy wykonywane są ręcznie, acz każdy egzemplarz zanim opuści „fabrykę” przechodzi restrykcyjne testy pomiarowe. Nici zatem z dywagacji i czysto teoretycznych założeń, że skoro przewodnikiem jest X, lub Y pokryty Z, to cośtam, cośtam. Niestety nie tym razem. Typowa carte blanche, gdzie nieobciążeni jakimikolwiek wcześniejszymi doświadczeniami i skojarzeniami chciał nie chciał musimy sami odrobić pracę domową i odpowiedzieć, jak nam tytułowa łączówka gra w systemie.
A proszę mi wierzyć, wbrew temu co twierdzą zagorzali kablosceptycy, że gra. Jednak aby poznać pełnię jej możliwości należy uzbroić się w cierpliwość i poczekać aż się ułoży, zaakomoduje i rozegra, co przynajmniej w moim systemie zajęło jakiś … tydzień. Sporo? Nie przeczę, jednak efekt finalny wart był poświęconego czasu, bowiem wyjęta prosto z miękkiego etui Octava grała najdelikatniej rzecz ujmując dźwiękiem kompletnie pozbawionym życia i barw. Efekt był na tyle niepokojący, iż początkowo obawiałem się czy przypadkiem przewód nie uległ jakimś niewidocznym gołym okiem uszkodzeniom podczas przebytej podróży. Skoro jednak nic nie przerywało sygnału nawet podczas poruszania kablem w trakcie odsłuchu, to taką ewentualność odrzuciłem. Kolejne podejrzenia padły na źródło, czyli Lumina U2 Mini, a dokładnie na to, czy przypadkiem w ferworze walki nie poprzestawiałem czegoś w konfiguracji jego wyjść cyfrowych, gdyż na co dzień korzystam praktycznie wyłącznie z USB. Szybka inspekcja menu i kolejne pudło – wszystko jest OK, w dodatku, z konwencjonalnych interfejsów tylko AES/EBU było aktywne, więc ewentualne interferencje też nie wchodziły w rachubę. No nic, najwyżej odeśle się dystrybutorowi kabelek bez testu, na który szkoda i czasu i prądu (w myśl naszego motta, iż „Życie jest zbyt krótkie na nudne, w domyśle złe, Hi-Fi”). Jednak wraz z przebiegiem dźwięk Octavy zaczął ewoluować. W pierwszej kolejności iście papierowa głębia ostrości krok po kroku szła do tyłu mozolnie, bo mozolnie, acz konsekwentnie umiejscawiając na właściwych miejscach kolejne plany. Następnie zszarzała i gęsta woalka zaczęła opadać z poszczególnych muzyków a ich bryły nabierały nie tylko definicji, ale i barw. Co ciekawe soczystość i saturacja świetnie kontrastowały z kompletnie nieprzeniknioną czernią tła, które zostało nad wyraz skutecznie oczyszczone z wszelakiej maści pasożytniczych artefaktów. Warto jednak nadmienić, iż łączówka Stealth-a daleka jest od „audiofilskiej” hiper-detaliczności i kreślenia źródeł pozornych z laserową precyzją. Zamiast bowiem iść w laboratoryjną analityczność stawia na naturalną miękkość i swobodę przekazu oferując jednocześnie wysoce satysfakcjonującą rozdzielczość w jej zupełnie nienachalnej formie, czyli takiej, gdzie słychać wszystko, lecz bez sztucznego podrasowywania drugo- i trzecioplanowych drobiazgów odrywających uwagę widza, znaczy się słuchacza, od głównego nurtu akcji.
Wracając jednak do dosłownie przed chwilą wspomnianej czerni i właściwej hierarchii akcentów świetnie to jest pokazane na „Sounds of Mirrors” Dhafera Youssefa, czyli albumie, gdzie poszczególne dźwięki, jak i warstwa wokalna tworzą misterną i niezwykle filigranową, koronkowa pajęczynę, instalację muzyczną zawieszoną właśnie w owym aksamitnym i nieprzeniknionym mroku. Jakakolwiek anomalia, zaszumienie może nie tyle burzy ów konstrukt, co wyraźnie go deformuje sprawiając, iż orientalne instrumentarium zamiast koić zaczyna drażnić nasze umęczone codzienną gonitwą zmysły. A z Octavą w torze czerń jest niczym Vantablack absorbując niemalże 100% (dokładnie powyżej 99,965%) trafiającego na niego promieniowania, w tym widocznego światła, mikrofal i fal radiowych. Nie jest to jednak lepka magma zabijająca wszelakiej maści pogłosy i wybrzmienia, gdyż akurat one amerykańska łączówka prezentuje nad wyraz pieczołowicie, lecz ich wybrzmienia są niczym nieskrępowane i jeśli tylko tak zostały zarejestrowane, stworzone na konsolecie, to mogą praktycznie wygasać w nieskończoność, gdyż nic im tego procesu nie przerwie. Po prostu każde z takich wybrzmień gaśnie w swoim tempie, powoli zanurzając się w bezkresnym i nieprzeniknionym mroku. Oznacza to mniej więcej tyle, że jeśli nie wszyscy, co przynajmniej zdecydowana większość miłośników gry ciszą będzie w siódmym niebie.
Z przeciwległego bieguna, czyli repertuaru nie dość, że z ciszą niewiele mającego wspólnego, to dość ściśle nawiązującego do iście piekielnych rozkoszy, pozwoliłem sobie sięgnąć po niezbyt ekstremalny, przynajmniej z perspektywy mojej płytoteki, thrashmetalowy „Titans of Creation” Testamentu. Oczywiście dla jednostek nieobeznanych z taką estetyką pierwsze kilka minut może okazać się równie odświeżające jak zjazd po papierze ściernym do wanny z jodyną. Jednak tu chodzi o coś zupełnie innego. O co? O … nie, nie o ogłuszenie, czy sponiewieranie słuchacza, gdyż to jedynie ewentualne bonusy, a o możliwie wierne oddanie zarówno potęgi i ciężaru reprodukowanego dzieła, wraz z piekielną szybkością, z jaką rozgrywają się na scenie wydarzenia. Niby oczywista oczywistość, jednak jak na razie Octava prezentowała się jako niezwykle organiczny i eteryczny przewód znajdujący upodobanie w wysublimowanych i dopieszczanych, niespiesznych dźwiękach. A takowych na ww. wydawnictwie nie ma. Jak się jednak okazało wystarczyło zaledwie kilka taktów „Children of the Next Level” by w łączówkę Stealth Audio wstąpiło złe i pokazała swoje dotychczas skrzętnie ukrywane zdecydowanie mroczniejsze oblicze. Może nie było to całkowite zerwanie z wydawać by się mogło natywną wysoką kulturą przekazu, ale czuć było, że większość lin asekuracyjnych strzeliło jak sznurki do snopowiązałki a nasz okręt niemiłosiernie targany jest wodami mrocznego przypływu. Gitarowe riffy i solówki Alexa Skolnicka, bestialskie, gęste blasty Gene’a Hoglana wspieranego przez piekielnie szybkie szarpnięcia basu DiGiorgio i niepodrabialny wokal Chucka Billy’ego tworzą wybitnie apokaliptyczny klimat, w którym nader łatwo się pogubić a następnie próbować ratować się idąc na skróty i upraszczając aranżacje, co sprawia, że cały spektakl traci większy sens. A Octava za ową galopadą swobodnie nadąża oddając złożoność aranżacji i nader udanie serwując nagromadzone tamże emocje. Jedyne do czego mógłbym się na siłę przyczepić, to delikatne zdystansowanie – odsunięcie pierwszego planu od słuchacza i lekkie zmiękczenie samych uderzeń czy to stopy, czy generalnie dźwięku. Co prawda zyskuje na tym kultura przekazu, lecz niejako przy okazji ginie część garażowej agresji.

W ramach finalnego podsumowania zasadnym wydaje się pytanie, czy Stealth Audio Octava AES/EBU jest przewodem dla każdego. Abstrahując od przekraczającej 30 kPLN ceny, która stanowi nader oczywisty stopień selekcji potencjalnych nabywców, śmiem twierdzić, że ze sporą dozą prawdopodobieństwa tak, choć ze wskazaniem tych, którzy w dążeniu do maksymalnej bezkompromisowości zabrnęli o krok, bądź dwa za daleko i chcieliby nieco złapać oddechu i swobody przekazu. W systemach, gdzie wszystko się spina i nic poprawiać nie trzeba Octava również się sprawdzi. Z kolei posiadacze nazbyt lekkich i eterycznych setów powinni mieć się na baczności, gdyż łączówka Stealth Audio sama z siebie niczego w domenie masy im nie sprezentuje, więc już o odpowiednią kaloryczność kontentu muszą zadbać we własnym zakresie. Generalnie uczciwie trzeba przyznać, iż jest to wielce intrygujący przewód manufaktury, która pomimo ponad dwóch dekad na rynku dziwnym zbiegiem okoliczności, przynajmniej u nas, do szerszej świadomości odbiorców przebić się nie może, a szkoda, bo to, co oferuje nie tylko może się podobać, ale i się podoba. Jeśli zatem szukacie Państwo czegoś niekoniecznie oczywistego a jednocześnie świetnie wykonanego i nie mniej intrygującego pod względem sonicznym, to odsłuch Stealth Audio Octava AES/EBU wydaje się wręcz obowiązkowy.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini / U2 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie od dzisiaj wiadomo, że co meloman lub audiofil, to inny pomysł na wygenerowanie sygnału dla posiadanej układanki audio. I nie myślę tym twierdzeniem wskrzeszać odwiecznej wojny domowej pomiędzy piewcami techniki analogowej i cyfrowej, tylko skupię się na tematyce źródeł cyfrowych. Chodzi mianowicie o to, że w zależności od złożoności systemu stosujemy dwa rodzaje odtwarzaczy płyt kompaktowych lub wszelkiej maści streamerów, jakimi są produkty zintegrowane i bardziej rozbudowane na osobny transport i przetwornik cyfrowo/analogowy. I gdy w pierwszym przypadku temat kompletnego źródła z racji kompaktowości konstrukcji jako taki jest zamknięty, to już druga opcja niesie ze sobą pewne wyzwania w postaci dobrania odpowiedniego interkonektu cyfrowego. I właśnie do użytkowników tej drugiej opcji skierowany jest dzisiejszy test. Czego? Jak zwykle bardzo ciekawego od strony oferty brzmieniowej produktu, którym w dzisiejszym spotkaniu jest pochodząca z dystrybucji łódzkiego Audiofastu, flagowa cyfrówka AES/EBU amerykańskiej marki Stealth Audio Octava.

Niestety tytułowa marka swoje patenty technologiczne kryje jak tylko może, dlatego bazując na wiedzy zaczerpniętej z otchłani internetu w temacie konkretów wiemy niewiele. Dyskutanci wspominają coś o wykorzystaniu różnego rodzaju materiałów przewodzących typu: srebro, złoto, amorficzne stopy metali, czy kompozyty na bazie włókien węglowych oraz półproduktów do wykonywanych własnym sumptem wtyków takich jak kevlar, tytan, czy PTFE. To oczywiście z mojej strony bardzo skrótowe podejście do informacji zawartych w odezwie od producenta, jednak całość przekazu jest na tyle zdawkowa, że nie będę się nad nią uzewnętrzniał i odeślę zainteresowanych na stronę dystrybutora. Jedno co wiemy na pewno, to fakt budowy modelu Octave z ubranych w czarną otulinę z niebieskim motywem jednej z żył, 8 pełnoprawnych kabli sygnałowych z osobnym plecionym rdzeniem i otulonych czterowarstwowym ekranem LITZ o zmiennym skoku, jako osiem równoległych sygnałów zaterminowanych jedną wtyczką. Koncepcja ma przypominać rozwiązanie zastosowania ośmiu osobnych DAC-ów w przetworniku cyfrowo-analogowym, co ma skutkować lepszą rozdzielczością dźwięku na niskim poziomach głośności i zmniejszeniem tak zwanego dzwonienia dźwięku, odbieranego przez niektórych jako nalot cyfrowości. Co bardzo istotne, z uwagi na skomplikowanie konstrukcji wszytko wykonywane jest ręcznie, co z automatu daje dodatkową pewność stuprocentowej jakości, na którą firma daje dożywotnią gwarancję. Jednak to nie koniec ciekawostek na temat tego modelu łączówki cyfrowej, gdyż na życzenie możemy zamówić wersję Octava-T, na którą nałożono tuleję tuningującą brzmienie w zależności od jej położenia na całym przebiegu kabla. Jej zaletą jest płynne – w zależności od potrzeb konkretnej konfiguracji systemowej – dostrajanie finalnego brzmienia przesuwając ją co pół cala od jednej do drugiej strony. Niestety na testy dotarła wersja standardowa i nie mogliśmy potwierdzić sposobu działania pomysłu w realnym starciu, jednak bazując na wiedzy kilku podobnych patentach innych producentów wiem, że to ma rację bytu. Dlatego jestem dobrej myśli, że i mi kiedyś uda się tego zakosztować.

Gdybym miał w skrócie opisać brzmienie opiniowanej cyfrowej sygnałówki, powiedziałbym, iż stawia na dobrze rozumiane nasycenie przekazu. Muzyka jest odpowiednio dociążona, ale przy tym również energiczna i w żadnej mierze nie ospała. Naturalnie w starciu z drutami goniącymi atak ponad wszystko jest wyczuwalnie bardziej dostojna, jednakże w wartościach bezwzględnych w tej materii określiłbym ją jako trochę poniżej poziomu neutralności. To źle? Bynajmniej, gdyż nie dość, że sam lubię taką prezentację – patrz posiadany przeze mnie kabel Hijiri HDG-X Milion, to przy dbałości o dobrą wagę przekazu oferuje odpowiednią ilość informacji. Informacji nie tylko na górze pasma, ale również, a pokusiłbym się o stwierdzenie, że przede wszystkim w jego centralnym i dolnym zakresie. Dlaczego to takie ważne? Otóż brak rozdzielczości w tych newralgicznych częstotliwościach sygnału audio skutkuje katastrofą typu ograniczenie mikrodynamiki, a przez to nudną na dłuższą metę, pozbawioną kontroli „bułą”. Tymczasem Octava owszem jest soczysta i pulsująca energią, ale przy okazji wulkanem najdrobniejszych szczególików. A zapewniam wszystkich niedowiarków, wbrew pozorom w dolnym zakresie dzieje się bardzo dużo, bez czego wielu nurtów muzycznych nie da się słuchać. Choćby pierwszy z brzegu jazz. Niby spokojna muza, jednak bez pokazania słuchaczowi ciężkiej pracy kontrabasisty okraszonej dobrym konsensusem pomiędzy struną i pudłem jego rezonansowym, byłby to zbitek pojedynczych lub ciągłych buczeń. A gdy dobrze zestrojony, czyli oferujący niezbędną rozdzielczość system wyłuska nam najdrobniejsze niuanse pracy tego tandemu, okaże się, że nawet najdelikatniejsze szarpnięcie struny potrafi długotrwale mienić się feerią odcieni, zachowując przy tym odpowiedni bagaż energii i pewnego rodzaju z jednej strony mocny, ale z drugiej nieprzerysowany atak. To jest bardzo trudne do wyważenia, dlatego gdy do testu trafiają kable hołubiące barwę, zawsze w serii krążków testowych ląduje muzyka jazzowa. Dla wielu nieznających się na rzeczy słuchaczy odtworzeniowa bułka z masłem, niestety dla wiedzących jak powinna dobrze zabrzmieć czasem przysłowiowy Palec Boży. A to dopiero jedna strona medalu zatytułowanego Stealth Audio Octava, gdyż nasz pacjent w wyniku fajnej pracy w służbie dobrej rozdzielczości świetnie radzi sobie również w oddaniu realiów materiału muzycznego w kwestii wielkości w trzech wymiarach wirtualnej sceny. Co oznacza zwrot „świetnie”? Otóż być może na przekór wielu z Was nie szuka poklasku w jej karykaturalnym nadmuchiwaniu – znam takie przypadki i uwierzcie mi, to być może jest efektowne, jednak dalekie od prawdy i do tego pozbawiające nas szans na stworzenie w domu sonicznej intymności – tylko stara się pokazywać to, czym chciał nas uraczyć producent. Wyobraźcie sobie, gdyby w CD-ku lądowała muzyka kościelna i system z każdej produkcji na siłę wyciskał hektary przestrzeni. Przecież byłaby to stadionowa karykatura. Dlatego tak ważne jest utrzymanie wodzy fantazji w strojeniu naszych zestawów, żeby z nagrania studyjnego nie robić koncertu, a z koncertu czegoś na kształt obserwacji słuchowiska odgrywającego się po przeciwległej stronie jeziora. Wiem, trochę przerysowuję problem, ale sens jest zrozumiany. Chodzi o wyważenie dosłownie wszystkich aspektów prezentacji nie tylko tych stricte dźwiękowych, ale również sytuacyjnych, co z przyjemnością oświadczam, nasz zaoceaniczny bohater umie skalkulować. Co bardzo istotne, nie tylko we wspominanym jazzie, ale dosłownie każdym gatunku muzycznym. A umie dlatego, że przy stawianiu na dobre osadzenie dźwięku nie spowalnia go, tylko utrzymuje odpowiedni timing, bez czego w mocnym graniu by poległ, w z moich obserwacji wynika, że radzi sobie równie znakomicie.

Jak można się zorientować, powyższy opis jak ulał pasuje do wielbicieli muzyki przez duże „M”. Gęstej, ale przy tym i nacechowanej odpowiednim pakietem informacji. Jednak wszelkich poszukiwaczy drugiego dna proszę o spokój. Zanim gdzieś w duchu w teorii określając się z inną grupą docelową odpuścicie próbę na własnym organizmie, mimo wszystko zalecam tego nie robić. To mimo esencjonalnej prezentacji naprawdę znakomity kabel. Owszem, pokazuje nasycony świat, ale przy tym odpowiednio energiczny i umiejący oddać zawartą w muzyce radość. Naturalnie głowy za sukces nie położę, ale nie zdziwię się, gdy wielu sceptyków jeśli nie zapragnie go mieć na stałe, to przynajmniej na długo zostanie w ich pamięci. A to moim zdaniem w obecnym zalewie rynku audio co prawda tanią, ale jednak bylejakością, jest dobrą prognozą na potencjalny sukces. A jeśli tak, myślę, że warto sprawdzić, co z tego wyniknie u Was.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Stealth Audio Cables
Cena: 30 060 PLN / 1m + 4 340 PLN za dodatkowe 0,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumin U2 Mini English ver.

Link do zapowiedzi (en): LUMIN U2 Mini

Opinion 1

Almost four years ago, in October 2018, we reviewed the Lumin U1 Mini. At the time its price was 9590 PLN. Interesting enough, you needed to pay the same amount for it even this year, what is a very good testament for the manufacturer, and for the local distributor, as lockdown-covid issues, logistic problems, chip shortages, etc., made us expect pricing “updates” each and every time we go something new for testing. I am mentioning this on purpose in the very beginning, as we all know, that the prices are increasing, not only in the audio market, but everywhere, so we need to forget about cheap prices. So when we heard some rumors about the Hong Kongese manufacturer updating its catalog and replacing the U1 with is newer version U2, we were wondering, how painful for the wallet this upgrade will be. Yet, when the first units of the U2 Mini arrived in our country, it turned out that we did not have to fear too much, as instead of the expected tooth extraction, Lumin keeps things low-key and asks for their newest quite modest and acceptable 10 990 PLN.

In terms of exterior looks, the U2 Mini got significantly nicer, and that not only in the anodized black version, which, at least for me it was always better looking, but also in the naturally silver (raw aluminum). This is the result of a change in the way the front is finished, which is now velvety satin, like the P1, instead of brushed. This not only improved esthetics but also made cleaning easier (it does not collect fingerprints that much). However the general shape and size remained unchanged. The fascia is made from a thick slab of aluminum and has a small, three row blue-black display in the middle (with three levels of brightness and possibility to turn it off completely), just above the discreetly printed company logo. The chassis is made from a solid, bent aluminum sheet, which is put on the base of the device like a glove. On the back, under the characteristic “roof” things look very similar to the previous model, however a keen eye can see something different. However before we talk about that, let us go over the items that remained the same, the signal interfaces. So looking from the left we have the outputs – AES/EBU, coaxial BNC and RCA, optical, then two USB (which can be used to connect hard drives to it) and an Ethernet port. The item that is different, is maybe not a novelty, but a modification that improves ergonomics a lot, namely the power socket is turned 180 degrees. What makes it easier? Quite a lot. It turns out, that while the U1 Mini did not follow the path chosen by the Scottish Linn, and allowed to use other plugs than only the flat ones, so you could fit the Furutech FI-28R in there, but the 48 or 50 turned out to be too big. And now, with the introduced change, we have the fuse chamber increasing the spacing between the roof and the socket itself, so we can place there even bigger plugs, without needing to worry about scratching them. A small, but very useful change.
Another small thing is something, you cannot see at first glance, the material that covers the aluminum, anti-vibration feet. In the U1 it was corrugated rubber, now the manufacturer decided to use a kind of soft felt or cloth, what prevents any kind of eventual scratches or micro-damage of the surface you placing the unit on, but on the other hand, we are losing the self-braking abilities. So in places where the U1 stood as if it was glued to the surface, the U2 starts slipping like Katarina Witt in Calgary. Of course I am allowing myself a delicate hyperbole, but for example the Furutech FP-3TS762 did not impress the U1 at all, while turning the U2 by about 90 degrees. A quick inquiry showed also, that the fact, the U2 is about half a kilogram lighter than its predecessor, might have an influence on that too. Fortunately, I am placing a steel doorstop Livarno, weighing 1270g on top of the transport (a budget substitute for the Thixar Eliminator), so for me this is a non-issue, however I need to mention it for everybody, who is not using such a ballast.

Inside you can notice not only the change of the color of the PCB from deep blue to black, but also a completely new layout. In the previous model, the section with the processor was placed on the main PCB, it was just covered with a big aluminum radiator. In the current model the processor itself was upgraded to a more powerful version and placed on a separate PCB, placed above the main board and covered with a heat sink appropriate for the size of the cooled chip. Changes were also done to the main clock section – now it uses four separate master-clocks. So while the U1 Mini was not capable to resample beyond DSD128, the U2 is able to natively play DSD512, provided it is paired with a DAC capable of handling such frequencies and we are able to find such files for playing. The transport is also fully compatible with MQA. The big chip visible on the mainboard is the FPGA Altera Cyclone IV was not changed from the previous version, however its code was updated to match the new architecture and capabilities of the new platform. Now to explain the issue of lower weight. According to manufacturer, the enclosure was re-designed and the feet, I mentioned earlier, were sourced from a different provider.

Now we have discussed the exterior and the interior of the tested device, we can turn our attention to the sound of our hero. This is important, as looking at the small external changes, and the more in-depth ones to the insides, we can think about two possibilities – either the manufacturer provided the old sound in a new enclosure, or a completely new version of that, what he made his customers acquainted to. The Lumin integrated streamers have a name for being above average musical and dense, while the transports, which have no analog section, the U1 and U1 Mini, sounded and still sound much more resolved and transparent, allowing the DACs connected to them to shape the final sound. So moving from the U1 Mini I used for the last few years, I was very curious what the Hong Kong team will offer this time and … spoiling the surprise a little bit, and destroying the suspense buildup like in Hitchcock movies, I will claim that the U2 Mini is a completely new approach and a completely new generation of digital transports in the Lumin catalog. On one hand we have a completely obvious, strictly native musicality, while on the other, resolution and air on the stage representing a shockingly higher level. The scale of the progress can be shown best, that when the first notes of the “Tomba Sonora” by Stemmeklang and Kristin Bolstad played, I was almost certain I forgot to unplug the dCS Apex from system after testing, as I did not expect the amount of information and extension of the stage depth by the U2. Being blunt, this is not the price level to expect such things from, rather that of the twice as expensive Auralic Aries G2.1. The reverberation aura and the decay of the individual sounds turned out to be a class on its own, and the progress was similar to the change from my Acrolink 7N-A2070 Leggenda, which are absolutely not bad at all, to the ultra high-end Hemingway Z-core Σ.
I made equally euphoric notes during listening to the very disturbing soundtrack “She Will” by Clint Mansell, where the wall behind the loudspeakers disintegrated and time, which was running in a neck-breaking tempo till that moment, just lost any meaning. Interestingly the progress pertained also to the definition of the virtual sources, which became not just more contoured and delineated with a thicker line, but more real and palpable. Maybe this is a small difference on paper, but when listening, this turns out to be fundamental and defines the perception. Because suddenly we stop thinking, if what we hear is closer of further from our expectation of how it should sound, as that what reaches our ears is fully in-line with the master known from the real world.
Changing the repertoire to the progressive-stoner “Moonsoon” of the Polish band Galileous and then for the even bigger sounding album “Przeklęty” from Radogost, it became clear, that such complications are just the daily bread for our tested transport, which was able to reproduce the hits of the double kickdrum, destructive blasts and the primate aggression of the guitar riffs. And this without even a trace of softening by lowering the tonal balance and withdrawing the treble, as well as without any sharpening by thinning the sound and upping analytics. This makes us get exactly what was written in the source material – without any interpretation and variations, or any dominating “brand” signature. If someone is counting on sorcery and magic, especially with less good made recordings, then I am sorry, this is the wrong address. I would even say more – the U1 was a little more humanitarian in that aspect, as due to the lesser resolution, it did turn a blind eye to some technical shortcomings, which the U2 does not hide at all. But please understand me well here, the U2 Mini does not brand or dazzle with those recording errors, or the shortcomings in the performers abilities for that matter, but we hear them better and clearer with the U2 and we come to the conclusion ourselves, that some of the recording staff did not care about what they did. And that is it.
But if we would like to spare ourselves from some nasty surprises, then we can always stay in the area of jazz and classical music, because “We Get Requests” by Oscar Peterson Trio, where the “Maharaja of the piano” is accompanied by Ray Brown on the bass and Ed Thigpen on the drums as well as “Holst: The Planets – World Premiere Recording of Asteroids” performed by the Berliner Philharmoniker under Sir Simon Rattle do not carry any of such anomalies. However the ability of the tested transport to reproduce the very dramatic differences of volume between the quietest and loudest parts on the Holst album and micro dynamics on the Peterson disc is absolutely overwhelming. Although the scale of those things is visibly lower than moving from the Mephisto to the Apex in Jacek’s system, but the game is exactly about such nuances. Please turn your attention to the length and wealth of reverberation of Thigpens cymbals – they are not “dull” or single dimensioned – with the Lumin you could perfectly hear their complexity and natura, slow decay, if they are not mechanically silenced when a certain phrase calls for that.

But enough of the praises and admirations. So instead of another portion of back-pats there is now time for a more or less weighted summary, although a very subjective one, as usual. So while the changes to the previous version are minor on the exterior, making it look better and improving ergonomics, with maybe one small caveat – the feet, then in terms of sound we have progress by not one, but at least two steps. I am not claiming that the Lumin U2 Mini is the best digital transport humanity has seen and heard, but I can easily claim, that up to the price point of about 11 thousand PLN, or even twice as much, he can easily compete with the products of the competitors.
And when we are talking about me, although I am fighting hard to stop any modifications to my private system, this time I was absolutely destined to lose and unconditionally surrender. In short – the test unit supplied by the Wroclaw based Audio Atelier moves on, but I placed an order for a private one, while at the same time I am searching where I put the boxes for the U1, which was defending itself fiercely to date. It must be clearly said, that the U2 Mini is much better than its predecessor, and the U1 was good to start with, and the price difference is negligible. So if you can have a better source for practically the same price as the previous model, then it would be a shame not to profit from this bargain.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT

Opinion 2

You might be surprised, but I think, that the passing time is, in a way, salvation for us audiophiles. I mean of course the well known rule, that if you stay put, in fact you are moving backwards, as the progress of technology comes ahead of you. This is the karma of being on the market for a long time for each and every kind of enterprise, so it should not be surprising, that even the most worked out products receive their successors. And it does not matter if we are talking about cars, military products, or things that most interest us – audio. Everybody does not want to put on a side track, so they are constantly working to improve their portfolio. And an example of that approach we can see today. This is the successor of the obviously cult streamer Lumin U1 Mini, which was recently introduced to market and supplied to us by the Wroclaw based distributor Audio Atelier, the Lumin U2 Mini. So are you surprised, that something perceived as brilliant is going to be replaced? Unfortunately, like I mentioned before, this is how things are. A standard, which we will review today to check, if it really means progress, or only a side branch.

The tested Lumin streamer does not differ from its predecessor (visible on the first six photos in gallery) it terms of size, and is a small device with the front made from a thick slab of aluminum. In that fascia we can only find a medium sized, multifunctional display, but readable enough, so it really informs the user about the current status of the player, the current signal and the piece played. No superfluous buttons or knobs, just one recessed window. Regarding the back panel you have the 180 degree inverted power socket, integrated with the power switch and fuse, which allows usage of big plugs, and a series of terminals mirroring the previous model: LAN, 2xUSB, Opical, Coax, AES/EBU and grounding. So what else, besides the inverted power socket, separates the two devices? Well mostly the insides, so you will not notice unless you remove the chassis, and usage of anodized aluminum instead of the brushed version previously. And what about the supported file formats? I can assure you, those are all included, but if you want more detail, what can be fed to the Lumin U2 Mini, please have a look at the table below the test.

So as we arrived at the main aspect of our encounter, there is probably a large group of Lumin U1 Mini users, who wonder, what could be improved in it? The first version was very well balanced in terms of timbre, had very good control over the lowest registers and everything was supported by very neat, as it did not pierce the ears, well reverberating treble. You could say this was something for most music lovers, where you did not need to worry about any kind of configuration issue. And if so, what was the sense in introducing the U2 Mini? Yes, people like new things, but was the effort put into that by the engineers not just a step to the side? And do you know what? It was not! It was worth it, completely!
With the U2 the music gained in absolutely all aspects, in the whole sound spectrum, from the bass through the midrange up to the treble. And the key words are – energy of the sound and better resolution. This translated into the improvement of pacing and, in the good meaning of the word, the expected aggression of the events on stage. It served me things, artefacts that were included in the recorded material, but somehow hidden in the background to date. I have always heard them, but I treated them as something secondary, only signaled in the distance, while in jazz contemplative music from the RGG brand “Mysterious Monuments on the Moon” it turned out, that without them, that project was crippled. True, until we hear a certain material in full bloom, we do not approach it so brutally, but after getting acquainted with the full spectrum of knowledge about it, we understand, how much we were losing. So what exactly was happening in this case? Well, the new version of Lumin showed the work of every musician much more precisely. Starting with the drummer – the delicate touches of the drums were shown much more pleasantly, as were the stronger hits, interrupted by the endlessly reverberating cymbals, through the pianist – the strings hit with the hammers, the fluent sound of the longer passings had a larger wealth of information, the aggressiveness of the surprising chords was greater, to the contrabass player, each and every one of them played the same thing as before, but differently. But this “differently” was not only desired, but for me much closer to the truth about music, as it was much more palpable for me.
This situation translated into other, also heavier, musical genres. Was it the live recording Metallica “S&M” or electronics from Yello “Toy”, the most important aspects of the new “U” device, increased resolution and added energy, were translated into better showing of the smallest musical nuances. But what is most important, the I never observed the sound approaching the border of good taste uncontrollably. The people from Lumin, and only they know how, were able to ramp up the phenomenality of the presentation in such a way, that when the most spectacular sonic peaks are plucked from the background, they were not placed in front of anything else, but only their being was stronger accented. This is important, as for example on the mentioned “Toy” lack of control of the ease of placing the stronger notes in the ether would result in the enamel on your teeth cracking and crumbling. But this is only one side of the coin. I am hinting at rock with the help of a symphonic orchestra. In this case, the overall vitality and timing allowed us to brilliantly catch the work of a group of bassists or violinists from a stadium filled with concert levels of decibels. In a lesser presentations such sections are only blurred blobs, while now they are still grouped, but individual instruments. And the U2 was able to show it cleared than its predecessor. This does not seem much, but I assure you, we get a completely changed, and at that much better, point of view on the listened material.

Finishing the review, I need to share with you my opinion, if the new incarnation of the Lumin Mini – called now U2 – is worth you moving to it. From our experience we know, that a novelty does not necessarily mean evident progress, sometimes it is just a shift of priorities, and this not something you would opt for with a sound source. But in this case things are absolutely clear, the improvement of quality of the reproduced sound is significant. And wide – let me remind you of the most important aspects: better resolution and pacing, so when you are looking for nice timbre, good control of the bottom range and vivid reproduction of the treble, then the tested Lumin U2 Mini has a big chance of reigning the hearts of most music lovers, and also many of the discerning audiophiles. What can I use to support my opinion? I will not start repeating all the assets again, just please look back at the description above, it makes clear, that we deal here with a device that you might even buy without listening, or at least, get acquainted with personally. You will not regret it, as it is absolutely worth it.

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio APEX Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II

Polish distributor: Audio Atelier
Manufacturer: Pixel Magic Systems Ltd.
Price: 10 990 PLN

Specification
Network playback: Up to DSD512; Up to 768kHz, 16–32-bit, Stereo MQA Decoding
Upsampling rates & bit depths: DSD256 upsampling option for all files; PCM 384kHz upsampling option for all files
Input: Ethernet RJ45 network 1000Base-T; Shared USB ports can also be used for storage, flash drive, USB hard disk
Digital Output Stage:
2 x USB: Native DSD512; PCM 44.1–768kHz/16–32-bit
Optical, Coax RCA, Coax BNC, AES/EBU: DSD64 (DoP64, DSD over PCM); PCM 44.1kHz–192kHz/16–24-bit
Streaming Protocols: UPnP AV, Roon Ready, TIDAL Connect, Spotify Connect, Flac lossless Radio stations, Apple AirPlay, Gapless Playback, On-Device Playlist
Supported Audio File Formats:
– Lossless: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD); PCM : FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF;
– Lossy: MP3, MQA
Size (W x D x H): 300 x 244 x 60 mm
Weight: 2,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Finite Elemente Pagode Master Reference Mk II

Mam nadzieję, że pamiętacie moją zapowiedź sprzed kilkunastu dni przeprowadzenia serii testów stolików pod kompletny system audio. Szczerze powiedziawszy, temat wyniknął dość przypadkowo na skutej decyzji o korekcie ustawienia końcówki mocy, ale jeśli już wskoczył na tapet, postanowiłem nie tylko znaleźć coś najlepszego do swoich potrzeb – oczywiście mowa o walorach sonicznych, jak w przypadku każdego akcesorium audio, ale przy okazji podzielić się z Wami moimi, mniemam, iż dla wielu cennymi podczas podobnych ruchów konfiguracyjnych obserwacjami. Naturalnie zmiany nie będą na poziomie ekstremum typu zderzenia kolumn tubowych ze szkołą BBC, jednak jeśli już takowe się ujawnią, w przypadku ożenku z danym produktem na lata dobrze jest wybrać ten idealny. Takim to sposobem po świetnie wypadającym brzmieniowo, do tego oferującym mnogość konfiguracyjnych zabiegów stoliku hiszpańskiej marki Artesania Audio przyszedł czas na starcie z dystrybuowanym przez poznańskie Dwa Kanały, pochodzącym zza naszej zachodniej granicy niemieckim Finite Elemente Pagode Maaster Reference MK II.

Jak do tematu stabilizacji elektroniki podeszli Niemcy? Co prawda podobnie do Hiszpanów dwuetapowo, jednak nieco inaczej w kwestii zastosowanych rozwiązań. W tym przypadku główną ramą nośną są przymocowane na stałe do dolnej masywnej platformy i umieszczonej nieco wyżej spinającej konstrukcję w jedną całość poprzeczki, cztery pionowo zorientowane (po dwa z każdej strony) aluminiowe teowniki. Do tak uformowanej ramy jako pierwszy stopień eliminacji szkodliwych wibracji za pomocą poziomych stalowych szpilek przymocowano dwie odpowiednio skonstruowane platformy nośne pod będące ostoją dla elektroniki półki. Jednak same półki nie leżą bezpośrednio na wspomnianych stelażach, tylko realizując drugą fazę antywibracyjną zostały na nich usadowione za pomocą specjalnych stożków zakończonych maleńkimi kulkami. Przyznacie, że rozwiązanie ciekawe. Jednak co istotne nie zamykające ostatecznie możliwości dodatkowego formowania działania stolika, bowiem same półki mogą być nie tylko różnej grubości, ale również z różnego materiału. Summa summarum wbrew pozorom opcji jest wiele, jednak w celach poznawczych poprosiłem dystrybutora o wersję podstawową wzbogaconą jedynie o występujące jako opcja stopy antywibracyjne – stolik w standardzie wyposażony jest w kolce i stosowne podkładki.

Mam nadzieję, że tak jak dla mnie, również i dla Was aby zrozumieć efekt działania serii służących do tego samego celu produktów, naturalnym wydaje się być odniesienie kolejnych do rozpoczynającego całą batalię pierwszego bohatera. Nie w celach jakiegokolwiek deprecjonowania poprzednika, tylko pokazania przysłowiowym palcem gdzie tkwi i jaka jest różnica. Jak wspominałem, to są drobne, acz istotne zmiany – ja odbieram je jako ewidentne, dla mnie diametralnie zmieniające podejście do finalnego dźwięku, przeniesienia akcentów prezentacji, dlatego warto je dopasować do potencjalnych potrzeb czy to naszego zestawu, czy choćby osobistych preferencji. Być może dla wielu marginalne i nie warte świeczki, jednak jeśli jesteście posiadaczami dobrze zestrojonych zestawów audio i przywiązujecie wagę do najdrobniejszego szczegółu, w moim odczuciu temat urasta do rangi wykonania kolejnego kroku ku prawdzie o zapisanym na płytach materiale muzycznym.

Gdzie zatem tkwi esencja działania Finite Elemente Pagode? Dla mnie w projekcji najniższego zakresu. Przekaz muzyczny z wykorzystaniem Artesanii jest nacechowany dobrą wagą dźwięku, swobodą prezentacji i bogatą wielobarwnością. Jednak w odbiorze całości stawia raczej na efektowne zebranie się muzyki w sobie, przez co oferuje świetny timing i punktowy bas. Nadal pełny w swej zawartości, jednak stawiający na szybkie i kontrolowane oddanie skumulowanej energii. To sprawia, że rozgrywające się w naszych pokojach wydarzenia stają się angażujące ewidentnie bazując na rytmice i wyczuwalnym pulsie. Owo działanie jest na tyle w dobrym tego słowa znaczeniu narkotyczne, że po kilku chwilach od włączenia jakiejkolwiek rytmicznej płyty kolokwialnie mówiąc nóżka aż sama dyga. I gdy wydawałoby się, iż jest to lek na wszelkie zło tego świata, okazuje się, że stosując kilka innych patentów na stabilizację zestawu audio, to samo można zaprezentować nieco inaczej. Dla jednych będzie to dramatycznie, a dla innych trochę, ale zapewniam Was z pewnością inaczej.
Chodzi o fakt wspomnianej przed momentem, całkowitej odmienności podejścia do zagadnienia dolnego zakresu Finite Elemente Pagode. W pierwszym odczuciu całościowo jest go jakby więcej. Nadal dobrze kontrolowanego, ale wyraźnie obfitszego. Ogólne podejście do pokazania dźwięku podobne do Artesanii, jednak w tym jednym, jakże ciekawie oddziałującym na całość przypadku znacząco inne. O co chodzi? Jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Niemiecki stolik co prawda oferuje solidniejszy pakiet basu, jednak przy okazji stawia na inne jego cechy. Nie zbiera go w punktową, z przyczyn nie do końca udanej konfiguracji zestawu przez wielu oczekiwaną, średnio informującą nas co dzieje się w tym zakresie całość, tylko rozdrabnia go na oczekiwane przez melomanów miliony mikro-detali. To jest pewnego rodzaju fenomen, gdzie pozornie większa obfitość niskich tonów zamiast pogorszyć przekaz, dzięki umiejętnemu odizolowaniu do szkodliwych wibracji, a przez to oczyszczeniu go ze zniekształceń, robi z niego swoisty teatr nacechowany milionem odcieni. Nagle w tym z pozoru nudnym, bo mającym jedynie odpowiednio nas kopać i utrzymywać rytm muzyki wycinku pasma zatrważająco dużo się dzieje. Na tyle dużo, że gdy przed tym podejściem testowym teoretycznie miałem swojego ostatecznego faworyta, słuchając dużo muzyki nastawionej na magię wybrzmiewania nagle okazało się, że pełna kontrola i skumulowana energia przekazu owszem są świetne, jednak w oddaniu eteryczności pewnych gatunków muzycznych nad tematem pokazania ilości muzyki w muzyce – szczególnie w dolnym zakresie, który z naturalnych względów mocno wpływa na środek pasma – przechodzą zbyt nonszalancko. Nie źle, czy nudno, tylko zbyt mocno przywiązane do timingu. Naturalnie w wartościach bezwzględnych po postawieniu systemu na Finite Elemente w odniesieniu do Artesanii muzyka minimalnie zwalnia, jednak robi to przy tym tak wdzięcznie i dla mnie czarująco, że posiadając rozdzielczy, w pełni kontrolujący dolny zakres system, plus mając w swojej płytotece wiele pozycji jazzowych, barokowych, czy rockowych – tak, tak, w znakomitej większości rocka na dole jest zapisanych wiele całkowicie zmieniających ich wybrzmiewanie w eterze informacji, okazało się, że jestem w przysłowiowej kropce. Z pozoru wydaje się, że najważniejsze jest zwarcie i energia oddania przekazu muzycznego, gdy tymczasem umiejętnie rozczłonkowując bardzo trudne do opanowania niskie rejestry, świat staje się znacznie bogatszy sonicznie. Nie każdemu to może odpowiadać, gdyż wiele rzeczy determinuje nie tylko słuchana na co dzień muzyka, czy dane zestawienie sprzętowe, ale również, a w moim odczuciu w szczególności, wiedza o dobrze oddanym duchu muzyki, jednak bez względu na wspomniane aspekty kochający muzykę osobnicy homo sapiens rozumiejący co chcieli wycisnąć z systemu audio niemieccy konstruktorzy, w najgorszym wypadku stwierdzą, że to nie ich bajka, a nie określą takiego podejścia jako błąd. Ba, po kilkudniowym użytkowaniu tego stolika jestem dziwnie przekonany o pojawieniu się w ich psychice niepewności w postaci pozostania przy meblu z rodziny bezpardonowych konkretów, czy jednak przejść na coś z duszą. Co bardzo ważne, nadal dobrze okraszoną barwą i ekspresyjną swobodą zawieszenia muzyki w eterze. Zaskoczeni? Ja po kilku tygodniach użytkowania Pagode nie. A żeby podkręcić emocje dodam, że w obydwu przypadkach poruszamy się w bardzo podobnych, jednak za sprawą postawienia na inne aspekty brzmieniowe jakże różnych, a mimo to świetnych w końcowym odbiorze estetykach prezentacji.

Próbując spuentować powyższy opis nie będę silił się na kwiecisty słowotok, tylko spróbuję przełożyć go z polskiego na nasze. Otóż w głównej mierze chciałem przekazać zainteresowanym, iż zasadniczą różnicą pomiędzy obydwoma modelami stolików jest podejście do niskiego zakresu. Obydwie konstrukcje oferują odpowiedni balans tonalny, dobrą masę dźwięku i zjawiskowy rozmach budowania realiów scenicznych, jednak ostateczną specyfikę prezentacji determinuje posunięta do granic możliwości niemiecka wielobarwność basu. Jest go ewidentnie więcej, jednak w tym przypadku dzięki odpowiedniemu podaniu jest rzadko spotykaną zaletą. Na tyle zjawiskową, że będąc w trakcie doboru stolika stanąłem przed nie lada decyzją, czy postawić na energię i tempo, czy może uwielbiany przeze mnie czar wypełniającej mój pokój muzyki. Na szczęście to dopiero półmetek moich poszukiwań, dlatego nie wydając jeszcze ostatecznego portfelowego werdyktu z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój wypadków. A jeśli i Wy jesteście w podobnej do mnie sytuacji, zalecam powstrzymanie się nerwowych ruchów i zapoznanie się z zasygnalizowanymi innymi pomysłami na ekspozycję naszych zabawek audio, o których skreślę coś w najbliższej przyszłości.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Alta Audio Alec
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Dwa Kanały
Producent: Finite Elemente
Cena: ok. 9200 € (testowana konfiguracja modelu HD2 z dodatkowymi stopami Finite Elemente Cerabase B&W D3)

Dane techniczne
Finite Elemente Pagode Master Reference Mk II HD02
Ilość półek: 3
Wymiary (W x S x G): 600 x 710 x 590 mm
Udźwig półek: 60 kg
Udźwig podstawy: 120 kg
Warianty wykończenia: klonu kanadyjski w siedmiu standardowych wariantach kolorystycznych: klon naturalny, orzech włoski, makassar, palisander, wiśnia, perłowa biel i perłowa czerń.
Aluminiowe słupki boczne anodowane na srebrno-szary mat w standardzie lub polerowane na wysoki połysk za dopłatą.