Choć zwykło się mówić, że „do trzech razy sztuka” to już nawet średnio rozgarnięty przedszkolak z autopsji wie, iż chodzi raczej o podejmowanie do skutku prób osiągnięcia wyznaczonego celu, aniżeli liczenie na łut szczęścia. Dlatego też, kiedy za pierwszym razem tytułowy bohater trafił do nas wśród dziesiątek, jeśli nie setek, kilogramów elektroniki tworzącej jeden z tzw. systemów marzeń (tym razem Chario/Octave/Siltech) a prawdopodobnie z racji natłoku wrażeń jego obecność po prostu nie była na tyle ewidentna, żebym zdążył brzydko mówiąc położyć na nim łapę i zostawić sobie na odrębny test uzbroiłem się w cierpliwość i spokojnie obserwowałem rozwój wypadków. Całe szczęście łaskawy los dał mi drugą szansę i tym razem już refleks mnie nie zawiódł, więc zamiast opisywać sugerowany przez krakowskiego dystrybutora firmowy zestaw Ayona w składzie CD-3sx plus Spitfire uznałem, że każdemu z ww. urządzeń należy się odrębna recenzja. O ile jednak wrażeniami z odsłuchu Spitfire’a dzieliliśmy się w połowie stycznia, to z CD-kiem wolałem chwilę poczekać. W końcu co za dużo to niezdrowo i nie każdy lubi sytuacje, gdy gdzie by nie spojrzał wyskakuje ta sama marka. Jednak dwa tygodnie to okres, na tyle bezpieczny, by bez perspektywy przesytu zaprezentować kolejny nader namacalny przykład austriackiej myśli technicznej i przekonać się cóż takiego Gerhard Hirt ma do powiedzenia w domenie cyfrowej.
Ayon CD-3sx, podobnie jak mój dyżurny CD-1sx, należy do trzeciej i zarazem, przynajmniej na razie, ostatniej generacji odtwarzaczy cyfrowych austriackiej maufaktury. W porównaniu do swoich protoplastów zmiany wynikające z ewolucji dotknęły układ wyjściowy, napęd, sekcję DACa, analogową regulację głośności i oczywiście zasilacz. Jeśli zaś chodzi o mniejszego brata, którego z powodzeniem użytkuję na co dzień to sprawa wygląda tak, jakby to co kluczowe zostało poprawione, powiększone, czy wręcz zdublowane. Dzięki temu w stopniu wyjściowym pracują nie dwie a cztery triody 6H30 a w zasilaniu kwartet lamp 6Z4. W dodatku sekcja przedwzmacniacza doczekała się analogowej, a nie jak w CD-1sx cyfrowej, regulacji głośności. Powyższe zmiany zaowocowały delikatnym wzrostem gabarytów odtwarzacza, lecz proszę się zawczasu nie martwić, bo wysokość i szerokość pozostały bez zmian a jedynie głębokości przybyło 6cm. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest wspólna dla obu konstrukcji pojedyncza kość przetwornika Sabre ESS9018, za którym znajdują się wzmacniacze operacyjne AD797. Za obsługę interfejsów cyfrowych odpowiada taki sam jak w Stratosie układ XMOS.
Z premedytacją część dotyczącą budowy i walorów natury estetycznej rozpocząłem od detali dotyczących trzewi, gdyż jak to w przypadku Ayona mając na koncie choćby po jednym opisie odtwarzacza i wzmacniacza można spokojnie dokonując recenzji kolejnych stosować metodę „kopiuj/wklej”. Po prostu z jednej strony takie są uroki możliwie daleko posuniętej unifikacji optymalizującej koszty własne (producenta nie recenzenta) a z drugiej nad wyraz charakterystyczna szata wzornicza i przez lata doprowadzone niemalże do perfekcji detale powodują oczywistą i praktycznie bezcenną rozpoznawalność Ayonów. Zatem jedynie z kronikarskiego obowiązku nadmienię, że CD-3sx jest klasycznym top-loaderem z centralnie umieszczonym napędem Stream Unlimited przyozdobionym akrylową, ciężką pokrywą, wyposażonym w niewielki krążek dociskowy uzbrojony w niewielkie magnesy zwiększające jego skuteczność.
Cały korpus wykonano z masywnych, szczotkowanych i anodowanych na czarno profili aluminiowych, w których wyfrezowano a następnie zabezpieczono chromowanymi siatkami otwory wentylacyjne zapewniające możliwie największy komfort termiczny ukrytym wewnątrz lampom. Z detali, których na pierwszy, jak i kolejny, rzut oka spostrzec nie sposób osobom nieobeznanym ze zwyczajami marki wspomnę o włączniku sieciowym znajdującym się na spodzie urządzenia w okolicach lewej przedniej nóżki i … uaktywniających się po przełączeniu Ayona w tryb „Direct Amp” małych przełącznikach –odrębnych dla lewego i prawego kanału, zlokalizowanych w pobliżu tylnych nóżek umożliwiających obniżenie poziomu wyjściowego o -6dB. Zanim jednak przejdziemy do opisu hebelków i przełączników wypadałoby dokończyć omówienie interfejsu z pomocą którego odtwarzacz komunikuje się z otoczeniem. A ma o czym informować, gdyż czerwony wyświetlacz dot-matrix informuje nie tylko o standardowych danych odtwarzanych krążków, ale i o upsamplingu, wybranych filtrach, rodzaju (PCM/DSD) sygnału wejściowego, jego parametrach, wybranym wejściu a gdy uaktywnimy regulację głośności również o jej nastawach. W tym momencie warto pamiętać o dość istotnym drobiazgu. W Ayonie -60 oznacza całkowite wyciszenie a „0” maksymalną głośność.
Przyciski nawigacyjne znalazły się na płycie górnej w dedykowanych niewielkich podfrezowaniach. Nie zapomniano o charakterystycznych podświetlanych aureolkach, szalenie ułatwiających obsługę urządzenia podczas wieczorno – nocnych odsłuchów, gdyż z miejsca odsłuchowego ich nie widać, a więc nie rozpraszają (podobnie jak przyciemniony, bądź całkowicie wyłączony wyświetlacz), za to przy wymianie płyty nie trzeba radzić sobie po omacku. Mała rzecz a cieszy.
Tylna ściana niezbyt przypomina zadek typowego odtwarzacza. Zdecydowanie bliżej jej do widoku, do jakiego przyzwyczaiły nas rozbudowane procesory/przedwzmacniacze. Nie ma jednak co wpadać w panikę, bo wszystko rozmieszczone jest nie tylko w idealnym porządku, ale i zgodnie z logiką a co najważniejsze z ergonomią. Centralnie umieszczone gniazdo zasilające jest na tyle nisko, że nawet najgrubszy przewód nie powinien przeszkadzać pozostałej – sygnałowej kabelkologii. Na obu skrajach umieszczono analogowe gniazda wyjściowe w standardzie RCA i XLR. Tuż obok wyjść dedykowanych prawemu kanałowi usytuowano sekcję trzech par wejść analogowych (tylko RCA). Część centralną we władanie wzięły interfejsy cyfrowe. Co prawda wyjście jest tylko jedno – pod postacią Coaxiala, ale za to w wejściach możemy przebierać jak w ulęgałkach, gdyż do wyboru mamy AES/EBU, coaxiala, optyczne, I2S w standardzie Ethernet (RJ45), USB, oraz dedykowane transmisji DSD 3 terminale BNC (DSD-L&DSD-R, oraz WCK dla Worldclocka). To jednak nie wszystko, gdyż wypadałoby choćby wspomnieć o sekcji czterech hebelkowych przełączników odpowiedzialnych za nastawy fazy, wzmocnienia, trybu pracy i uaktywnienia wyjściowych terminali sygnału analogowego. Przy czym o ile w przypadku ostatniego przełącznika mamy do wyboru trzy opcje RCA, XLR i XLR/RCA, to sam producent uczciwie uprzedza, iż jednoczesne uaktywnienie obu wyjść wiąże się z kompromisem brzmieniowym. Powyższy opis nie byłby jednak kompletny gdybym pominął niewielką czerwoną diodę informującą o prawidłowej polaryzacji zasilania.
Przesiadkę z 1-ki na 3-kę można porównać do odebrania swojego dobrze znanego i tak już firmowo bogato wyposażonego auta sportowego ze specjalistycznego serwisu zajmującego się tuningiem. Od razu zaznaczam, że nie mam w tym momencie na myśli przysłowiowego „pana Mietka”, który wstawiając wystrugany w piwnicy karykaturalny spoiler, oklejając karoserię jadłospisem z pobliskiej azjatyckiej jadłodajni i w przypływie wrodzonej dobroci zafunduje nam „rasowy”, czyli przerażająco głośny wydech poklepie po plecach stwierdzając „Będzie pan zadowolony”. O nie, nic z tych rzeczy. Dostajemy bowiem może nie to samo, bo zdecydowanie lepsze, ale bezsprzecznie i w 100% firmowe brzmienie, jednak już od pierwszych taktów na słyszalnie wyższym poziomie. Niby wszystkiego jest więcej, ale absolutnie nie można mówić o sztucznej gigantomanii, czy wręcz powiększaniu źródeł pozornych. Tu chodzi raczej o metodę drobnych kroczków, niuansów sprawiających, że reprodukowany obraz, a więc prezentowana przez odtwarzacz całość jest bardziej wierna oryginałowi, bądź jak kto woli temu, co w materiale źródłowym zostało zapisane. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż o ile w przypadku naturalnego instrumentarium z większą, bądź mniejszą dozą prawdopodobieństwa (wszystko zależy od tego jak często mamy kontakt z muzyką graną na żywo) możemy ocenić fakt zaistnienia, oraz intensywność przeskalowania o tyle np. na „The Very Best Of Enya”, czy „Anastasis” Dead Can Dance ilość użytej elektroniki nastręcza pewne trudności. Na CD-3sx wszystko jest bardziej namacalne, realne, rzeczywiste i to nie poprzez sztuczne podbicie kontrastu, czy wykonturowanie, lecz poprzez pewną organiczną spójność i harmonię. Przecież patrząc zarówno na panoramę Alp w mroźny, słoneczny zimowy poranek, jak i na architektoniczne dokonania Antonio Gaudi’ego spacerując po leniwie budzącej się ze snu Barcelonie nie szukamy przysłowiowej dziury w całym, lecz kontemplujemy piękno i skończoność – kompletność rozpościerającego się przed naszymi oczyma widoku. Tak samo jest z tytułowym odtwarzaczem. Zamiast dokonywać bezdusznej analizy dostarczanego mu sygnału stawia na jego syntezę, homogenizację, przy czym nie popełnia grzechu uśredniania. Potrafi zatem bardzo wyraźnie pokazać różnice zarówno w sposobie realizacji, jak i jakości dostarczonej strawy muzycznej. Przykładowo wspomniane przed chwilą „Anastasis” DCD na Ayonie brzmi potężnie, monumentalnie i niestety z wyraźnie przesadzonym fundamentem basowym, lecz … tak właśnie ten album został zarejestrowany i obarczanie winą za finalny efekt brzmieniowy austriackiego odtwarzacza jest równie zasadne jak zgłaszanie pretensji do garbatego, że ma proste dzieci. Wystarczy bowiem sięgnąć po fenomenalne wydawnictwa „Tartini secondo natura” i „The Devil’s Trill” Palladians, by natychmiast zyskać pewność, że jeśli chodzi o balans tonalny i szeroko rozumianą wierność oryginałowi to 3-ka jest bardzo, ale to bardzo bliska ideałowi. Barwa, spokój, oddech i fenomenalne oddanie klimatu to wszystko dostajemy w pakiecie i co najlepsze to wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
Nie można jednak 3sx-a traktować li tylko w kategoriach zwykłego dyskofonu, gdyż byłoby to dla niego szalenie krzywdzące. Nie po to Gerhard Hirt wraz ze swoim zespołem zaimplementował w nim nad wyraz rozbudowaną sekcję przetwornika i potrójną baterię interfejsów analogowych, żeby ich nie wykorzystywać. Dlatego też z radością śpieszę donieść, iż decydując się na zakup tytułowego urządzenia do pełni szczęścia potrzebować będziemy jedynie odpowiednio (adekwatnie?) wyrafinowanej końcówki mocy i kolumn. Kwestię okablowania litościwie przemilczę, gdyż nie raz i nie dwa miałem okazję się przekonać, że austriacka elektronika nie ma za grosz skrupułów i niezależnie jak high-endowymi drutami ją zepniecie to w 99,9% pokaże ich potencjał. Co ważne nie grymasi przy tym i nie wybrzydza, więc nie miejcie Państwo skrupułów, by we własnych czterech ścianach zweryfikować efekty eksperymentów zarówno ze srebrnymi, jak i miedzianymi kombinacjami. W dodatku zarówno u siebie – podczas testu, jak i w kilku zaprzyjaźnionych systemach (okazało się, że jest to całkiem popularny wśród okolicznych złotouchych model) trudno mi było przyczepić się do czegokolwiek sensownego oprócz braku XLRów na wejściach analogowych. Dynamika, barwa, precyzja w kreowaniu sceny i lokalizacja źródeł pozornych zasługiwały na najwyższe noty. Zero utraty detali, mikroinformacji, czy tak ukochanego przez audiofilów planktonu dającego namiastkę poczucia bytności w sali koncertowej, czy studiu nagraniowym. Dodając do tego wyeliminowanie dodatkowego urządzenia w torze i kolejnych połączeń kablowych (vide – wydatków) okazuje się, że tego typu integracja niesie ze sobą wyłącznie zalety.
Podobnie ma się sprawa z wbudowanym DACiem. Niestety nie dysponując odpowiednim transportem zdolnym wykorzystać dobrodziejstwa terminali BNC pozostałem wierny laptopowi, z którego po USB dokładnie jak w przypadku swojej 1-ki mogłem z powodzeniem karmić 3-kę wszelakiej maści plikami. Różnicowanie jakości i „gęstości” było oczywiste. Im wyżej wspinaliśmy się po szczeblach drabiny PCM/DXD/DSD tym dźwięk stawał się bardziej swobodny, organiczny. W dodatku nie zachodziło tzw. zjawisko antyseptyczności, czy wyjałowienia wynikające z wręcz laboratoryjnej sterylności, lecz zmiany szły raczej ku znanej z codziennego życia oczywistej rozdzielczości obserwowanego wydarzenia w możliwie idealnych warunkach oświetleniowych.
Nie bez kozery Ayon CD-3sx znajduje się na samym szczycie listy konwencjonalnych odtwarzaczy austriackiej maufaktury z Gratkorn. Jest urządzeniem nie dość, że wybitnym sonicznie, to w dodatku kompletnym pod względem użytkowym – mogącym z powodzeniem stać się prawdziwym sercem rasowego high-endowego systemu. Systemu, w którym wyeliminowanie standardowego przedwzmacniacza i zewnętrznego DACa pozwoli do minimum ograniczyć ilość okablowania a zaoszczędzone środki przeznaczyć na końcówkę mocy, kolumny, czy tor analogowy.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Nautilus / Ayonaudio.pl
Cena: 26 900 PLN (29 900 PLN – edycja specjalna na lampach 6H30DR NOS)
Dane techniczne:
Parametry pracy przetwornika: 192 kHz/32 bity + DSD
Lampy: 6H30, 6Z4
Dynamika: > 118 dB
Napięcie wyjściowe (1 kHz/0,775 V, -0dB, Low): 0 – 2,5 V/zmienne
Napięcie wyjściowe (1 kHz/0,775 V, -0dB, High): 0 – 5 V/zmienne
Impedancja wyjściowa RCA: ~ 300 Ω
Impedancja wyjściowa XLR: ~ 300 Ω
Wyjście cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA)
Wejścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA), USB – 24/192 kHz + DSD, I2S, AES/EBU, TosLink, 3 x BNC dla DSD:
Stosunek S/N: > 118 dB
Pasmo przenoszenia (CD): 20 Hz – 20 kHz +/- 0,3 dB
THD (1 kHz): < 0,001%
Pilot: tak
Wyjścia analogowe: RCA & XLR
Wymiary (SxGxW): 480 x 390 x 120 mm
Waga: 17 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; RCM Sensor 2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Pass INT-250; Ayon Spitfire
– Końcówka mocy: Abyssound ASX-2000
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Parafrazując stwierdzenie Winstona Grooma, twórcę postaci Foresta Gumpa o tym, że „życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co ci się trafi” nie trzeba specjalnie nikogo przekonywać. Jednak sytuacja, gdy bladym świtem, sporo przed szóstą rano, zaczynają spływać informacje o oficjalnej premierze i spontanicznie organizowanym odsłuchu – prezentacji nie zdarzają się aż tak często, żeby przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Dlatego też wiedziony wrodzoną ciekawością odwiedziłem wczesnym popołudniem siedzibę Studia U22 by na własne uszy przekonać się cóż takiego popełniła pewna seksowna Barbadoska, żeby nękać Bogu ducha winną branżę już od samego rana.
Oczywiście, zgodnie z tradycją, stosowne wprowadzenie w temat, oraz dość niezobowiązującą konferansjerkę poprowadził gospodarz całego zamieszania – Piotr Welc.
Nie owijając dłużej w przysłowiową bawełnę okazją do czwartkowego spotkania w Studiu U22 była premiera najnowszego albumu „Anti” Rhianny, która jak fama i wszechobecne bilbordy głoszą przeszła ostatnimi czasy do Play. Pomijając godne podkreślenia udostępnienie swoim abonentom oferty serwisu streamingowego Tidal przez wspomnianego operatora komórkowego, dzisiejsza impreza nie miałaby szans się odbyć bez nowego partnera biznesowego, jakim został jeden z odważniej poczynających sobie ostatnimi czasy dystrybutorów, czyli warszawski Horn. Gwoli ścisłości nie o sam podmiot gospodarczy chodzi a o jego ofertę, ze szczególnym uwzględnieniem dostarczonej niemalże prosto z odprawy celnej, jeszcze pachnącej fabryką flagowej superintegry Denon PMA-2500NE (oficjalnie dostępnej na rynku dopiero od 2016-02-15!) i niepozornego plikograja Denon Heos Link.
Krótko mówiąc dwie gorące nowości pod jednym dachem i to w dodatku w całkiem miłym towarzystwie i jeszcze milszej oprawie … nazwijmy ją kulinarną. Słowem żyć nie umierać. Jeśli ktoś w tym momencie kręci nosem, że prawdziwemu audiofilowi nie przystoi nie tylko pochylać się nad tego typu muzyką, czy interesować się pachnącym na kilometr komercją producentem tzw. elektroniki użytkowej, to … spieszę donieść, że jedyny obowiązujący i stosowany przez nas podział muzyki dotyczy takiej, która nam się podoba i takiej, która podoba nam się mniej, bądź wcale. Podobnie jest z elektroniką a po dzisiejszym spotkaniu w U22 wiemy już, że Denon PMA-2500NE zalicza się do tej pierwszej grupy i jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja z wielką chęcią pomęczymy go we własnych systemach. Powód? Skoro w demo roomie U22 bez najmniejszego problemu napędzał potężne Thiele CS 7.2, które wcale nie należą do najłatwiejszych obciążeń, to przy planowanej cenie oscylującej w granicach 12 000 PLN może okazać się prawdziwym hitem. Pełna kontrola nisko schodzącego i świetnie zróżnicowanego syntetycznego basu, nasycona średnica i perliste wysokie tony to tylko część atrakcji, jakimi w ciągu kilkudziesięciu minut zdążył uraczyć nas japoński duet. W dodatku dłuższą chwile warto byłoby poświęcić sekcji DACa zdolnego obsłużyć sygnały 384 kHz / 32 bit i 11.2 MHz DSD, choć ten temat również postaramy się zgłębić w bardziej kontrolowanych warunkach i na znanym nam materiale. Czego by jednak nie mówić najnowsza integra Denona mocno nas zaintrygowała.
Jeśli zaś chodzi o sam album „Anti”, to … nie oczekując moralnych dylematów i progresywnej niejednoznaczności rodem z twórczości Riverside, powinniśmy być nie tylko zadowoleni, ale i w pełni usatysfakcjonowani. Pulsujący rytm, charakterystyczny – lekko matowy wokal i niezobowiązujący charakter wydawnictwa mogą się po prostu podobać. W dodatku mamy do czynienia z dość ciekawym przypadkiem, gdy trzy single promujące płytę, czyli „FiveFour Seconds”, „Bitch Better Have My Money” i „American Oxygen” finalnie nie znalazły się na albumie. Z jednej strony to ewidentny przejaw jak już nie raz i nie dwa zdążyła udowodnić wcale nie najłatwiejszego charakteru Barbadoski a z drugiej dość jasny sygnał dla jej fanów, że chcąc mieć kompletne wydawnictwo będą musieli postarać się nieco bardziej niż zwykle i zamiast jednego krążka „szarpnąć” się na cztery, bądź, co wydaje się zdecydowanie bardziej rozsądne, zaprzyjaźnić się z serwisami streamingowymi, ze szczególnym uwzględnieniem Tidala.
Marcin Olszewski
Półwysep Apeniński dla szeroko pojętej sztuki designu jest kolebką wyrafinowania i piękna. Każda, no może przesadziłem, ale spora większość produktów wywodząca się ze wspominanego obszaru bez najmniejszego problemu łechce poczucie wysublimowanej estetyki niemalże całej populacji homo sapiens. I gdy zdradzę, że dzisiaj będziemy zajmować się produktem stacjonujących tam inżynierów i projektantów z naszej linii zainteresowań, już od pierwszych chwil oczyma wyobraźni widzimy nietuzinkowy projekt wizualny, gdzieś w duchu mając nadzieję, że podobną wartość niosą umiejętności soniczne danego komponentu. Nie będę na wstępie zdradzał, jak potoczył się proces testowy, dlatego zapraszam do lektury z mojego spotkania z włoską marka Pathos, wystawiającą do walki z Japończykami hybrydowy wzmacniacz zintegrowany ClasicRemix. Dla uzupełnienia dodam, iż nasz bohater mimo dość okrojonego testowego egzemplarza, podążając bardzo mocno kreującym dzisiejszy rynek trendem maksymalnego uzbrojenia, może być wyposażony w wewnętrzny moduł DACa i streamera. Dla uzupełnienia dodam, iż dystrybucji tytułowej marki na naszym rynku stosunkowo niedawno podjął się krakowski Audio Cave.
Jak na produkt z Italii występujący dzisiaj ClasicRemix mimo teoretycznie ogólnej prostoty wizualnej jest cacuszkiem wizualnym w najczystszej postaci. Jego obudowa z wysuniętą ku przodowi przednią ścianką i wystającymi na boki radiatorami sprawia wrażenie, że całość konstrukcji stoi na swoistym cokole. Kolorystyka naszego Włocha obraca się w tematyce brokatowej czerni głównej bryły i również mieniącego się brokatem srebra odlanych formie nazwy marki (Pathos) bocznych stosunkowo dużych jak na przecież niewielki wzmacniacz radiatorów. W dolnej nieco cofniętej frontowej części obudowy zaimplementowano gniazdo USB, wyświetlacz cyfrowy poziomu głośności i gniazdo słuchawkowe. Główna, czyli w tym przypadku górna część przedniego panelu otrzymała jedynie nieco przesunięte w prawą stronę srebrne pokrętło głośności. Przemierzając obudowę ku tyłowi, na jej płaszczyźnie górnej natkniemy się na dwie ubrane w celach ochronnych w specjalne motylki lampy elektronowe. Tylny panel jest ostoją pojedynczych terminali kolumnowych, zestawu 4 wejść RCA, jednej pary XLR, gniazda zasilania i włącznika głównego. Jak widać po załączonym opisie, konstruktor zadbał o pełne zadowolenie nabywcy, przewidując w swojej szerokiej palecie klienteli nawet najbardziej marudnego, podłączającego co tylko się da i z założenia szukającego dziury w całym audiofila.
Gdy po serii zapoznawczej Pathosa z systemem egzaminującym przysiadłem do weryfikacji jego możliwości, okazało się, że choć swoimi gabarytami nie przyprawia o zawrót głowy, to sercem do grania bez najmniejszych problemów mógłby obdarować niejednego konkurenta. Wzmacniacz może nie charakteryzował się takim wykopem jak testowany niegdyś jubileuszowy zestaw Octave, ale robił to nad wyraz swobodnie i z ładnym rozplanowaniem sceny muzycznej. Artyści nie narzekali na brak oddechu stojących za sobą formacji, a dość szeroki rozstaw kolumn przy pełnym odrywaniu się dźwięku od głośników również był bardzo dobrze zagospodarowany. Kreśląc kilka zdań o samej specyfice dźwięku, należałoby powiedzieć, iż w sferze temperatury grania idealnie trafiał w mój punkt widzenia zaangażowania koloru w proces przekazywania wydarzeń na wirtualnej scenie muzycznej. Nie odczuwałem najmniejszego przesłodzenia, tylko pełną kontrolę nad spójnie brzmiącym dźwiękiem. Tutaj muszę jednak przywołać fakt, iż testowany piecyk obraca się w krainie poniżej dwudziestu tysięcy i nie muszę chyba nikogo uświadamiać, o przełożeniu tego, co napisałem na możliwości danej, mającej swoje oczywiste ograniczenia w procesie projektowania i produkcji konstrukcji. Jednak nie piszę tego, aby mu zaszkodzić, tylko by potencjalny klient nie wziął moich wskazówek za wyrocznię, lecz traktował je jako pewien punkt odniesienia do swoich potrzeb. Kontynuując tematykę dźwięku chciałbym rozwinąć temat wspomnianej spójności. Mianowicie, chodzi o fakt pełnego przenikania i uzupełniania się poszczególnych częstotliwości, bez hołubienia nadzwyczajnymi przywilejami żadnego z pasm, szczególną uwagę zwracając na zakres górny. Generowane przez Classica wysokie tony mają charakterystyczny, jednak nie odbierany w skali szkodliwości sznyt prezentacji, gdyż przy ewidentnym uwypuklaniu wszelkich zgłosek syczących, robią to w bardzo wyważony, bo okraszony patyną sposób. Słychać je ewidentnie, ale nigdy nie zakłuły w uszy. Co wydaje się być ważne, nie determinuje to osłabienia ich wybrzmiewania. Owszem w stosunku do punktu odniesienia daje się odczuć lekką aurę woalki, ale mierząc siły na zamiary, wypada to bardzo dobrze, a po akomodacji słuchu staje się wręcz naturalne. I nie ukrywam odniesionego wrażenia, że chyba właśnie po to została zaaplikowana lampka w torze. Idąc ku dolnym rejestrom zaznaczę jeszcze byt wspomnianego przyjemnie pokolorowanego środka pasma i może nie demona kontroli, ale również nie lejących się bezwiednie jak wulkaniczna lawa najniższych tonów. Gdy na potrzeby tego tekstu przywołuję w swojej pamięci kilka pozycji płytowych, okazuje się, że zdecydowana ich większość wypadła bardzo dobrze. I bez znaczenia był rodzaj muzyki od dawnej przez jazz, by zakończyć wyliczankę na ostrym folk metalu. Co prawda znalazłbym kilku kręcących nosem miłośników ostrego grania, gdy ich uszy nie przenika szaleństwo bitych bez litości talerzy perkusisty, ale tacy delikwenci z pewnością poszukają wzmacniacza stawiającego na wolumen, a nie wyrafinowanie dźwięku. W tym przypadku kiedy jest taka potrzeba, dostajemy spokój, a gdy wymaga tego repertuar, mamy w miarę zadziorny, choć nieco utemperowany popis radzenia sobie w ciężkich okolicznościach muzycznych. Mając za sobą temat muzyki buntu, wspomnę jeszcze o wokalistyce, która czerpiąc z dobrodziejstwa barwowego i spójności przekazu, niejednokrotnie wprowadzała mnie w tak ulubiony stan zadumy nad dobiegającymi do mych uszu dźwiękami. I gdy powiem jeszcze, że nawet bardzo wymagający bezkompromisowego otwarcia ECM-owski jazz bez najmniejszych problemów dawał wiele frajdy ze słuchania, nie pozostaje Wam nic innego, jak zmierzyć się z tą propozycją marki Pathos na własnych zasadach. Tym bardziej, że na pokładzie możecie znaleźć jeszcze opcjonalnego pełnoprawnego DAC-a i streamer, co w dobie grania z plików jest nie do przecenienia.
Spotkanie z maleńką włoską hybrydą w moim odczuciu okazało się być jej jednoznacznym sukcesem. Wiadomo, zawsze można lepiej i to bez względu na ilość wydanych setek tysięcy złotych. W tym przypadku otrzymujemy bardzo dobrze wyposażony, pięknie wyglądający i co najważniejsze dobrze grający wzmacniacz. Czy okaże się kilerem dla Waszego wzmocnienia, musicie przekonać się sami. Ja tylko ostrzegam, wygląd, oferowane wyposażenie i bardzo muzykalnie wypadający piec może sporo namieszać w Waszej wydawałoby się skończonej układance audio.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio Cave
Wzmacniacz dostarczony dzięki uprzejmości salonu Premium Sound
Ceny:
Pathos ClassicRemix: 10 990 PLN
Moduł HiDac: 3 400 PLN
Dane techniczne:
Sekcja przedwzmacniacza: lampy 2×6922 ECC88
Stopień wyjściowy: tranzystorowy, klasa AB
Moc wyjściowa RMS: 2×70 W / 8 Ω
Pasmo przenoszenia: 1,5 Hz – 200 kHz ± 0,5dB
Max napięcie wejściowe: 4,25 V RMS
Czułość wejściowa: 500 mV RMS
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Regulacja wzmocnienia: 2 x Burr Brown PGA2310 (180 kroków po 0,5dB)
Zniekształcenia THD: 0,025% / 70W
Stosunek sygnał/szum: > 100dB
Pobór mocy: 250 W / 70W PC; 100 W / zero volume; < 0,5 W/standby
Wejścia analogowe: 1 para XLR, 4 pary RCA
Wejścia cyfrowe: 1 USB typ „B”, 1 SPDIF coaxial, 1 SPDIF optical, 1 Ethernet RJ45, 2 USB type „A” (konieczny moduł HiDac)
Wyjścia: 1 para RCA (Pre out), słuchawkowe 6,3mm jack
Wymiary wzmacniacza: 280mm (S) x 170mm (W) x 370mm (G)
Waga: 14 kg
Moduł HiDac (opcjonalny):
Obsługiwane sygnały: 16 – 24 Bit / 44.1 – 192 kHz
Minimalne wymagania dla komputera: 1.3GHz CPU, 1GB RAM, 2.0 USB
Sekcja wzmacniacza słuchawkowego:
Moc wyjściowa: 1,6W / 32 Ω
Impedancja wyjściowa: 10 Ω
Max moc wyjściowa: 10 V RMS
Pasmo przenoszenia: 1,5 Hz – 200KHz ± 0,5dB
THD: 0,025%
System wykorzystywany w teście:
– Transport CD: Reimyo CDT – 777
– DAC: Norma Audio HS-DA1
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
TEAC prezentuje nową, flagową serię 503 i wprowadza do sprzedaży odtwarzacz sieciowy z wbudowanym przetwornikiem C/A USB – model NT-503. Ta niewielka pod względem rozmiarów konstrukcja, z w pełni metalową obudową, gwarantuje szeroki dostęp do cyfrowej muzyki – m.in. z radia internetowego i serwisów muzycznych online – a dzięki łączności Bluetooth aptX pozwala bezprzewodowo odtwarzać nagrania, zachowując jakość zbliżoną do CD. Urządzenie obsługuje pliki hi-res, w tym DSD 11,2 MHz, i potrafi przekonwertować sygnał audio niższej rozdzielczości do formatu DSD 12,2 MHz.
TEAC to znany i ceniony producent zaawansowanych urządzeń audio. W dobie cyfrowej muzyki firma sukcesywnie rozwija serię wyrafinowanych konstrukcji, które łączą niewielkie rozmiary z funkcjonalnością zarezerwowaną dla najbardziej rozbudowanych urządzeń. Najnowszym dziełem TEAC-a jest seria 503 Reference, która opierając się na szczytowych osiągnięciach linii 501 Reference wprowadza nowe udoskonalenia. Obecnie na polskim rynku debiutuje pierwsza konstrukcja z serii – model NT-503.
TEAC NT-503 jest zaawansowanym urządzeniem, które w niewielkiej, metalowej obudowie łączy odtwarzacz sieciowy z przetwornikiem cyfrowo-analogowym USB. Dzięki temu model ten dostarcza wysokiej jakości dźwięk z wielu źródeł wejściowych, wliczając LAN, Bluetooth i USB. NT-503 obsługuje audio hi-res: 11,2 MHz DSD i 384 kHz/32 bity PCM z komputera PC (za pomocą kabla USB) oraz 5,6 MHz DSD i pliki 192 kHz/24 bity za pośrednictwem LAN lub z pamięci przenośnej USB. Ponadto bezprzewodowa łączność Bluetooth dzięki obsłudze kodeków aptX i AAC pozwala cieszyć się muzyką ze smartfonu lub tabletu przy zachowaniu wysokiej jakości dźwięku, zbliżonej do CD. Listę dostępnych muzycznych źródeł rozszerza bezpłatna aplikacja TEAC HR Remote (iOS/Android), która pozwala korzystać z radia internetowego TuneIn oraz muzycznych serwisów online, takich jak Spotify i Deezer. Ponieważ NT-503 strumieniuje sygnał bezpośrednio z sieci Internet, a nie np. ze smartfonu, nawet podczas odsłuchu muzyki można odbierać połączenia i prowadzić rozmowy telefoniczne.
Szeroki i łatwy dostęp do muzyki idzie w parze z najwyższą jakością dźwięku, która podkreśla piękno i wyjątkowy charakter nagrań. Projektanci wyposażyli NT-503 we flagowy przetwornik cyfrowo-analogowy TEAC-a. Aby precyzyjnie i niezależnie odtworzyć dźwięk hi-res w prawym i lewym kanale, układ dual-mono modelu NT-503 wykorzystuje parę transformatorów toroidalnych, dwa przetworniki C/A oraz symetrycznie rozmieszczone stopnie wyjściowe. Specjalny obwód „TEAC-HCLD”, pracujący w sekcji analogowego wzmacniacza liniowego, wzmacnia charakter transientów i dba o precyzję odtworzenia dynamiki muzyki. Ponadto, korzystając z bardzo wydajnego algorytmu, NT-503 potrafi przekonwertować dowolne cyfrowe sygnały audio i przekształcić je do formatu 12,2 MHz.
Uniwersalność modelu zwiększają trzy tryby poziomu wyjściowego: stały 0 dB, stały +6 dB i zmienny, za pomocą zbalansowanych i niezbalansowanych wyjść analogowych. Dzięki temu NT-503 może współpracować ze zintegrowanym wzmacniaczem stereo lub końcówką mocy, pozwalając stworzyć wysokiej klasy system hi-fi. NT-503 wykorzystuje także układ „TEAC-QVCS”, niezwykle precyzyjny system kontroli głośności, który zapewnia czysty dźwięk przy zachowaniu doskonałej separacji kanałów.
Obsługę odtwarzacza sieciowego/przetwornika C/A USB ułatwia czytelny wyświetlacz OLED. NT-503 wyposażony jest również w wysokiej klasy wzmacniacz słuchawkowy, wykorzystujący obwody „TEAC-HCLD”. Układ dostarcza moc wyjściową 2 x 500 mW i z łatwością obsługuje nawet najbardziej wymagającej słuchawki, wliczając modele o impedancji 600 Ω, zapewniając precyzyjne i niezwykle muzykalne brzmienie.
TEAC NT-503 już jest dostępny w sprzedaży. Nabywcy mają do wyboru dwie wersje kolorystyczne, srebrną i czarną. Poglądowa cena detaliczna urządzenia wynosi 5699 zł.
Specyfikacja techniczna
Pasmo przenoszenia: 5 Hz-80 kHz (+1 dB, -3 dB)
Stosunek sygnał/szum: 112 dB (wyjście zbalansowane, A-ważony, 1 kHz); 110 dB (wyjście niezbalansowane, A-ważony, 1 kHz)
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: 0,0015% (1 kHz, LPF: 20 Hz-20 kHz)
Zużycie energii: 18 W (0,4 W w trybie czuwania, 3 W w sieciowym trybie czuwania)
Wymiary (S x W x G): 290 x 81,3 x 248,7 mm
Waga: 3,9 kg
Dystrybucja: Audio Klan
Opinion 1
During telephone calls on the occasion of the test of the third version of the Crossfire, as well as during face to face meetings in the Krakow location of Nautilus, I heard from Gerhard Hirt, that there is no room for improvement in an integrated platform, so I assumed he knows what he is telling, as he is the constructor of those devices. And I would still be living in this blissful conviction, if not … the newest model from Ayon, christened as Spitfire. Of course there would not be anything special in appearing of a new model on the market, if not for a few things. First of all, the seemingly mysterious, dissonance between the first news and that, what was finally published on the company pages. What am I talking about? At first, the Spitfire was announced as a development of its predecessor – the Crossfire, and later only a construction of similar topology. Well, I think, that when you start, you also need to finish, and when you play with high stakes, then you need to know how to bluff, or have a really strong hand. In case of the tested integrated the case seems to be clear – a similar, as it is based on the same tubes, the AA62B, output stage, a somewhat simplified preamplifier section and voila – the recipe for success is ready. This is even more valid because the price is calculated … below the less powerful (at least on paper) Mercury II. Does this look interesting? It does – as hell. The question remains, if the appetite can be stilled. But this we will try to describe below.
About the looks of the Spitfire it is hard to write anything more, than we know from afar that it is an Ayon, and it will not deny its brethren. But when recognizability is so high, then we should not expect from the manufacturer, that he would change something, that the clients like and what sells well. So we have a classic chassis, made from brushed aluminum and with rounded edges, which carries on its back big, chromed cans covering heavy transformers and an imposing array of tubes. The central square is occupied by two pairs of 12AU7 and 6H30 with the big, single triodes AA62B on the flanks. We do also have the bias indicator.
The front panel is the continuation of the master set many years ago. In its center we have a red lit logo, with two solid, knurled knobs on the sides, used to set the volume, confirmed in a window nearby, and source selection. The main power switch is found on the bottom, near the left front corner – as usual.
The back panel is also not disappointing, as it offers four line inputs, with one pair in the XLR standard, while the rest are RCAs, direct input to the power stage and preamplifier output. There is also a mode switch (normal/direct), bias with a small display and single loudspeaker terminals, belonging to my beloved, newest generation of WBT, accepting even the widest spades. This list is finalized with a power socket integrated with the fuse.
During the description it is also worth to mention one thing, which is very important in case of tube gear, and Spitfire is one of them, namely the cooling. In case of this amplifier, the amount of vent holes was increased.
I started listening from the seemingly disobliging album “Shadow of the Moon” Blackmore’s night. The soothing guitar riffs of the completely tamed, if not senile, Ritchie Blackmore, and melancholic vocals Candice Night, theoretically should result in almost catatonic state of boredom and somnolence. Yet the Austrian tube amp was able to create substantial amounts of drive and pace from this mixture of valerian and hypnotic. It was similar with the lazy making, full of movie standards, project “Ania Movie”. It was still sweet and nice, but for sure not boring. The whole time, maybe not on first plane, but somewhere under the skin, there was a pulsating muscle, ready to jump. Something similar we can sometimes observe with contemporary muscle-cars, full with BHP, when they are set into “comfort” mode. It is about the fact, that for some time we can forget about the racing heritage of the car, and be engulfed in the luxury of floating along a flat motorway. But let us return to the audio area. Both the selectivity and precision, with which the planes were drawn, remind of classic high-powered transistor amps, like the recently tested Pass INT-250, rather than a stereotypical, fuzzy, and rounded tube. But you should remember, that not so long ago, the Ayon, and another brand distributed by the Krakow Nautilus, the Octave, were absolutely able to extract such detail and precision from the glowing tubes, that most transistors could only dream about. And this experience, gained through the years, you can hear. I do not want to say, that the Spitfire plays chilled and with laboratory precision, but precision, in the positive meaning of the word, is there, no doubt about it. Due to this, you do not need to guess, to look for, or search for anything in the recordings. If something was registered in the source material, then we can assume with almost 100% certainty, that when the rest of the sound path will not mess it up, then we will hear it. This is the reason, that we can allow ourselves some nonchalance during listening, because everything, what happens on the very palpable, and present within our reach, sound stage, is visible clearly. Nothing is escaping us, nothing is hiding in the shadow, or behind the musicians.
Please remember, that we are still within a circle of small ensembles and somewhat tempered dynamics. So what happens, when we let go, and play something much more demanding? In general, we can compare this to a ride in a Formula Rossa rollercoaster in the Ferrari World Abu Dhabi, where the cars accelerate from 0 to 240 km/h in … 4.9s. You do not believe me? Then I suggest to put the opening track “The Funeral Album” Sentenced, “May Today Become the Day” in the player and hold on to our seat. In the first seconds our innards will be bombarded by the bass guitar, and then we will be knocked out by the base drum. And this is only the beginning. But the Spitfire does not care about the fright in our eyes and convulsions of our body. Like the hell’s Cerberus released from the leash, it does not stop and just goes on. It lint and bites with guitar riffs, pushing such an amount of information into our ears, that it is hard to believe, especially taking into account the genre, in which Sentenced was, that such things were at all recorded. It is fast, brute, savage, what seems like science fiction, when looking at the seemingly low output power and the SET topology. (Un)fortunately truth is not only naked, but has muscle like Marit Bjørgen, so we should not argue with it. We can only become a yes-man, and when thrash climate fits our taste, we can follow the road to total madness, helped by the growls of Charles Rytkönen, recorded on „Aberrations of the Mind” Morgan Lefay. As you probably noticed, on purpose or by chance, I have chosen recordings, that are not so refined, and yet I have not had such fun listening to them for a long time, as it was now. Their obvious technical and recording shortcomings and limitations were pushed into the background. We were aware of them, but it did not matter, as our whole attention was devoted to follow the action happening on stage.
To balance out, at the end of the test, I took “Komeda” from Leszek Możdżer. Also here it was beautiful, but with classic beauty, normal – without special ado, and without unnecessary mad rhythm. There was space for playing with silence, reverie and concentration. The treble shone and glittered with a multitude of colors, reaching places, not often visited by the AMT drivers mounted in the Gauder. The whole time it was absolutely smooth, crystal clear – dazzling. The contours of each sound were so obvious, that we could feel them as easily, as the chair under our body, or the piano on which Możdżer played the lead theme from “The Law and the Fist”.
The Ayon Spitfire, being much cheaper than its archetype – Crossfire, should, or at least this is what common sense and economics tell us, be lower in the company hierarchy, if not in terms of scale of the sound, then at least with its quality. The problem is, that time does not only heal wounds, but also covers details of past listening. This is also what happened this time, so I would not stand-in for that, but if I would be looking to purchasing one of the might SETs from Ayon, I would start listening with the tested amplifier.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx; Ayon CD-3sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Turntable: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; RCM Sensor 2
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5; Pass INT-250
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinion 2
If we look more closely onto the audio market, due to our hobby of course, then we can easily pick a few brands, which are very involved in presenting newer and newer versions of their products, or replacing the components in their portfolio completely. If this is good or bad, this depends on the point of view, but usually one thing is true about the novelties, that those are not just cashing in, but smaller or bigger improvement on the sound quality. You might say, that there is no other alternative for introducing new or updated products to market, yet I have seen some examples, where the manufacturers tried to cod on their clients. Fortunately, today’s company did not have any of similar ‘zonks’, so when information came out, that there is a successor of the Crossfire present, I was very intrigued, where the suspected substantial and positive changes were made. Yes, yes, we are talking about the Austrian company Ayon, which wants to boast with their newest child in the segment of the sound amplification, the integrated amplifier Spitfire, which was supported by the company player CD-3x during testing. I probably do not need to tell, that this brand is distributed in Poland by Nautilus.
The looks of the products from Austria is so well known, that trying to describe each of the visual nuances could be regarded as disregard to the readers, so I will just briefly show a few of the main visual aspects. So, as the tested devices are tube gear, the thing that gets most quickly to the client is the color palette, with the black chassis, silver transformer housings and gold glowing tubes. Despite some people complaining, that this is boring, such colors are timeless, and easily fit in all listening rooms of all music lovers, regardless of their décor. The approach of the constructor is very simple, but as it can be seen on the market, it is very convincing. At least I buy it. Of course the looks are only an addition to the product, and not its basic characteristic, and some brands I housed for testing showed this clearly to me. Talking about the chassis, we need to mention the company looks, with rounded edges, which either completely covers electronics and tubes – like in the CD players and DACs, or the tubes and transformers are proudly placed atop of it – like in all amplifiers. The front of the tested integrated has only a volume knob on the left, with a window showing the value of the volume next to it, in the middle a red glowing company logo, and to the right the input selector with LEDs indicating the current input. The back panel is equipped with single loudspeaker terminals, five RCA line inputs, one XLR, one tape loop, direct input (home cinema), power socket, ground lift switch and Bias switch. The main power switch is located on the bottom, near the front panel. The CD player is a typical top-loader, with a round disc window in the middle of the top plate, with an acrylic cover. In front of the disc spinner there is a row of function buttons, and to the sides there are vent holes. On the front we have only the print with the name of the model and the company logo and a medium sized, but very well readable red display. The back is the center for all possible digital signals, so besides the analog outputs we see there a multitude of digital inputs. There is also a power socket and some switches, to set the operating modes. The main power switch is located on the bottom, just like in the amplifier. So this is how the products look like from the outside, and what they offer in terms of functionality.
I started my encounter with the tested electronics from the amplifier alone, as the CD player, which was to be tested in combination with it, got somehow delayed and did not arrive at the same time. It was a very short delay, only a few days, but it was enough to give me some advice, that I should treat it differently to its predecessor. The main differences were based on better driving of my speakers, something that I grumbled about a bit, and it was now improved. Plese do not treat this as night and day, as from that previous meeting time did pass, and some of the sound nuances could have been lost in my memory. But when the fully completed set took its place in the listening room, I had no issues with cabling, as usually devices from one manufacturer work well together, and this was also the case here, what resulted in introducing me to a world of nice color, with well led bass and nicely sounding treble. The whole was so nicely tuned, that I quickly got fully involved in the world drawn with the sound of the Austrian devices, or better said created by Gerhard Hirt, the owner of the company. And I think, that this can be attributed to the fact, that the set sounds very at ease, but without losing any saturation. Often it happens, that we get something at the expense of something else, for example better loudspeaker control at the price of less colorful sound, while here, maybe due to the spread of testing procedures, although I do not think so, there was nothing like that. I think, that the constructor had a closer look at how to release the power hidden inside the amplifier and was able to boost this aspect using his experience. What I wrote was nicely converted into perception of music, regardless of what that music tried to achieve – relaxation or revolution. Whether it was the artistry of John Potter, based on vocalize and instruments from the era, which demand some color from the electronics, or the brute Percival, everything has something to say. What is important, the breath in music, related to the speakers being fully controlled, allowed not only for greater insight in the folk-metal texts, but it also helped with the showing the cooperation between the individual voice and the church environment with Monteverdi. It was obvious, that when two so distinct genres receive their moments, enough to interest me, I could not expect anything else with jazz or electronics. When the material demanded for that, I either got very solid, artificial bass from Massive Attack, or ethereal cymbals on discs from Bobo Stenson. To amend the list of information about the sound of the Ayon products, I need to mention how well the virtual musical stage was reproduced, with its full breadth and depth. The musicians were not cramped on each other, what made their localization very easy. And when I was wallowing with the Austrian specialties, time for a reflection came, that everything good comes to an end, and when the time of the test finished, I had a real issue, with how to summarize the meeting. The Spitfire is cheaper than the Crossfire, and when I compare it with what I remember of the second amplifier being tested, I think the first was better. But to be completely honest, we need to confront them head to head, so please look at this test as on a recommendation for the new amplifier, and not as on a sparring, where the former amplifier was knocked out.
Another brainchild of Gerhard Hirt and another quality progress. Theoretically, for some audiophiles the tempo of the changes can be too high, but sometimes when some, sensible, idea heard from a user falls on fertile lands in the head of the constructor, then there is no force on earth, that would block the changes in what he is offering. This iteration of the integrated amplifier, despite the seemingly small changes to its construction, brought many positive aspects as a consequence. It seems that the subjective perception of increase of the output power should not re-evaluate the perception of the whole, but please take also into account the time that passed between the tests of the two amplifiers. In High-End the keyword is “nuances”, which may get lost in time – as our brain is not very focused on them. But whatever we would say, the tested set enchanted me with the breath in the sound and the palette of timbres used for painting the music, and I think, such attraction is exactly, what the whole game is about. Don’t you think?
Jacek Pazio
Distributor: Nautilus / Ayonaudio.pl
Price: 35 900 PLN
Specifications:
Class of Operation: Single- Ended, Pure Class-A
Tube Complement: 2xAA62B
Load Impedance: 8 Ω
Output Power: 2 x 30 Watt
Frequency Response: 8 Hz – 35 kHz/ 0 dB
Input Impedance at 1 kHz: 100 kΩ
S/N ratio at full power: 98 dB
Inputs & Output: 3xLine In, 1x XLR In, 1xDirect In, 1x Pre out
Dimensions (WxDxH): 51x39x25 cm
Weight: 36 kg
System used in this test:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Preamplifier: Reimyo CAT – 777 MK II
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: TRENNER & FRIEDL ISIS
– Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (bass section)
– IC RCA: Hiriji „Milion”
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i; antivibration platform by SOLID TECH
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Opinia 1
Nie ma się co czarować i łudzić, że nieuchronnie upływający czas dziwnym zrządzeniem losu nas omija i wciąż jesteśmy nie tylko piękni i młodzi, lecz z łatwością zapamiętujemy każdy numer, osobę, przedmiot czy miejsce, które choć raz zobaczyliśmy. Niestety tak nie jest i często możemy znaleźć się w dziwnej sytuacji sprawiającej wrażenie pozornego déjà vu, że przecież już kogoś/coś kiedyś widzieliśmy, ale kiedy i w jakich okolicznościach miało to miejsce to za CHRLD przypomnieć sobie nie możemy. Dla tego między innymi tak bardzo cenię fotografie działające nierzadko lepiej aniżeli najbardziej stężony bilobil, bądź inny lek na niezapominanie. I tak też było w przypadku obiektu niniejszej recenzji, gdyż kiedy wrocławskie Moje Audio dostarczyło na testy stopki antywibracyjne włoskiej marki Music Tools miałem przeczucie graniczące ze 100% pewnością, że ja je już gdzieś wcześniej widziałem. Jednak okoliczności owego zdarzenia spowijała mgła zapomnienia. Oczywiście skłamałbym pisząc, że zagadka ta spędzała mi sen z powiek, gdyż nie narzekając na brak zajęć wolałem skupiać się na ich walorach sonicznych aniżeli szukać przysłowiowej igły w stogu siana. Traf jednak chciał, że tuż przed publikacją niniejszej recenzji sięgnąłem w przepastnych archiwaliach po katalog ze zdjęciami z monachijskiego High Endu anno domini 2013 i … Bingo! Oto dowód nr.1 i nr.2, że jestem wzrokowcem. Nie ma jednak co odwoływać się do prehistorii, gdyż w Monachium okazji na krytyczny odsłuch nie było, tylko lepiej zakasać rękawy i wziąć na warsztat aktualnie produkowaną, jeszcze pachnącą nowością wersję Music Tools Spike-Hull II.
Nawet w uniwersalnym – podstawowym umaszczeniu Music Tools Spike-Hull II już podczas wypakowywania prezentują się nad wyraz elegancko. Zacznijmy jednak od początku, czyli od tzw. unboxingu. Co prawda tekturowym pudełkom daleko do misternych szkatułek, jakimi nieraz rozbestwiają nas high-endowi wytwórcy, ale szybki rzut oka do cennika natychmiast sprowadza nas na ziemię. Za to im dalej w las, znaczy się im głębiej sięgamy, tym jest lepiej. Wewnątrz piankowej otuliny ukryto bowiem minimalistyczną akrylową konstrukcję spinającą górną i dolną płaszczyzną cztery masywne stopki. Ich zewnętrzne korpusy mają średnicę 6cm i dostępne są w dwóch wersjach kolorystycznych – czarnej, jaka do nas dotarła i zdecydowanie bardziej przykuwającej uwagę – czerwonej a raczej wiśniowej z metalicznym połyskiem. Standardowa wysokość włoskich „kapselków” 3,6cm, choć po wkręceniu dołączanych w komplecie nagwintowanych trzpieni zyskujemy dodatkowe 2cm regulacji, co przy montażu Music Toolsów na stałe, do lub zamiast przewidzianych przez producentów elektroniki i kolumn nóżek, bądź kolców może okazać się niezwykle pomocne. Zwarta budowa i budząca zaufanie solidność podczas badań organoleptycznych, czyli na tzw. macanta znajduje odzwierciedlenie w ich dopuszczalnym obciążeniu wynoszącym okrągłe 90 kg, co patrząc na nasz dotychczasowy recenzencki dorobek wyklucza jedynie 100 kg końcówkę mocy Audia Flight Strumento N°4. Słowem uniwersalność na pięć z mikroskopijnym minusikiem (i pomyśleć, że to przez rodaków).
Listę akcesoriów antywibracyjnych, z którymi mieliśmy okazję zapoznać się na przestrzeni ostatnich kilku lat wymieniłem niemalże rok temu z okazji recenzji Stillpointsów Ultra Mini, więc tym razem powtarzać się nie będę a jedynie dorzucę do puli Nordosty Sort Kone BC. W dyskusje mające na celu udowodnienie, że wpływ owych wszelakiej maści produktów jest oczywisty, też się wdawać nie będę, bo jeśli oczywistym jest to nie ma co udawać, że go nie ma. Co innego, czy ów wpływ, czyli modelowanie dźwięku naszego systemu, idzie w pożądanym przez nas kierunku, czy też we wręcz przeciwnym. Dlatego też oprócz zawierzenia nam na słowo zawsze podkreślamy konieczność weryfikacji każdego komponentu audio we własnym torze i subiektywną ocenę końcową.
Z tytułowymi podstawkami sytuację miałem o tyle klarowną, że oprócz wspomnianych zdjęć z wystawy nie dysponowałem nie tylko jakimikolwiek wspomnieniami odsłuchowymi, co nawet nie próbowałem szukać mogących wpłynąć na moje pierwsze wrażenie uwag osób mających z nimi kontakt wcześniej. Krótko mówiąc zero oczekiwań, zero uprzedzeń – prawdziwa carte blanche. Ponieważ dysponowałem dwoma setami Music Toolsów pierwszej turze dopieściłem nimi zarówno źródło cyfrowe – Ayona CD-1sx, jak i tor analogowy lokując cztery sztuki pod phonostagem Abyssound ASV-1000 a dokładniej pod jego modułem sygnałowym. Efekt? W telegraficznym skrócie jednoznacznie pozytywny i spektakularny zarazem. Jeśli pamiętają Państwo (a jeśli nie to przypomnę) moją recenzję Stillpointsów, to po ich podłożeniu w pierwszej chwili wydawało mi się, że system zaczął grać ciszej. Ze Spike-Hullami II było podobnie, lecz … zgoła na odwrót. Tzn. znów mi się wydawało, jednak zamiast spadku natężenia dźwięku odnotowałem jego wzrost. Jak się miało jednak po chwili okazać ilość decybeli docierających do mych uszu nie uległa zmianie, a jedynie skraje reprodukowanego pasma zostały jakby poszerzone. Efekt był o tyle intrygujący, że przez chwilę siedziałem mocno nim zauroczony, by już w kolejnej minucie nerwowo wertować płyto i pliko tekę w poszukiwaniu odpowiedniego materiału mającego dać mi odpowiedź, czy przypadkiem pierwsze wrażenie nie oznacza dość sprytnej sztuczki polegającej na podbiciu skrajów kosztem wycofanej średnicy. W tym celu sięgnąłem po przepiękny „The Lark Ascending” pochodzący z wydanego przez Linn Records albumu „Silver Bow” Katherine Bryan. Niezwykle spokojny klimat iście referencyjnego nagrania pozwalał w skupieniu ocenić, czy nic niepokojącego nie dzieje się z pasmem. I? Oprócz tego, że góra zyskała niezwykłą eteryczność i otwartość przy całkowitym braku nawet najmniejszej granulacji i ziarnistości a separacja poszczególnych źródeł pozornych sprawiała, że cała orkiestra widoczna była jak na dłoni to nie. Innych „anomalii” nie odnotowałem. Oczywiście spora w tym zasługa materiału źródłowego, ale to właśnie na klasyce, na naturalnym instrumentarium najłatwiej wyłapać wszelakiej maści nieprawidłowości i sztuczki. A tutaj nic. Jedynie to, że wyekstrahowaniu, odfiltrowaniu uległy obecne a więc słyszalne pasożytnicze artefakty sprawiło, iż całość nabrała większego wolumenu. Stała się obszerniejsza, choć zdecydowanie bardziej trafnym określeniem byłoby „bardziej realistyczna”, gdyż wzrost jej wolumeny nie wynikał ze sztucznego napompowania a jedynie z usunięcia efektu reskalingu do tej pory ją krępującego. Niby centymetr, czy dwa w skali jednego instrumentu, przynajmniej teoretycznie nie powinien robić różnicy, ale jeśli pod uwagę weźmiemy fakt, iż np. w Royal Scottish National Orchestra instrumentów jest po wielokroć więcej, to i efekt finalny przyjmie zgoła odmienny, czytaj zdecydowanie bardziej spektakularny.
O najniższych rejestrach na razie z premedytacją się nie rozpisywałem, bo i przy dość stonowanym, powyższym repertuarze – akurat tym razem Ralph Vaughan Williams nie stara się doścignąć Holsta, czy Mahlera, próżno szukać czegoś, czego najzwyczajniej nie ma. Wystarczy jednak sięgnąć po „Metallic Spheres”, czyli mariaż formacji The Orb i Davida Gilmoura, gdzie na niedostatek basu mógłby narzekać jedynie klasyczny przedstawiciel nurtu ABS (absolutny brak szyi) zazwyczaj podróżujący pełnoletnim pojazdem sprowadzonym zza Odry i wyposażonym w potężną basową tubę zajmującą ¾ bagażnika. Pozostała (zdrowsza) część populacji żadnych zastrzeżeń mieć raczej nie powinna a już po podłożeniu Music Toolsów w szczególności. Bas nie dość, że lepiej zróżnicowany sięga zauważalnie niżej a poprzez poprawę swojej definicji zdecydowanie rzadziej przechodzi w rozlazłą i snującą się po podłodze bezkształtną masę. Wspominam o tym, gdyż często można spotykać się z dość kontrowersyjnym, przynajmniej w moim mniemaniu, przypadkiem pozornej poprawy konturowości okupionym jednoczesnym osuszeniem i przesunięciem środka ciężkości ku górze. Tutaj nic takiego nie ma miejsca. Rozkład masy pozostaje nienaruszony, podobnie z resztą jak temperatura barwowa a jedynie poprawie ulega klarowność przekazu. Nie dość, że słyszymy lepiej i wyraźniej, czyli pozornie więcej niż dotychczas to jeszcze nie musimy godzić się na żadne kompromisy wynikające z ewentualnych efektów ubocznych, których po prostu tutaj nie ma.
Może i Music Tools Spike-Hull II nie maja takiej renomy i pozycji na rynku jak bardziej znana od nich konkurencja, ale jeśli kierują się Państwo słuchem i zdrowym rozsądkiem, to choćby z ciekawości sugerowałbym rzucić uchem na tytułowe stopki antywibracyjne. Można też pozwolić sobie na chwilę słabości, zaszaleć, zaryzykować i zamówić w ciemno, bo coś czuję w kościach, że trudno będzie znaleźć system, w którym się nie sprawdzą. Nie chciałbym być też złym prorokiem, ale lada moment o Music Toolsie zrobi się z pewnością głośno a wtedy ceny najprawdopodobniej przestaną być tak przyjazne naszej kieszeni.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Alluxity Int One; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Nie od dzisiaj wiadomo, iż wszelkiego rodzaju akcesoria audio są bardzo istotnym elementem w procesie dopieszczania naszego zestawu do odtwarzania zapisanej na praktycznie dowolnym nośniku muzyki. I nie jest to tylko chęć zakupu znikomo wpływającej na końcowy dźwięk ładnie wyglądającej biżuterii, ale bardzo często umożliwienie pokazania pełni jego możliwości sonicznych. Niestety dla wielu wydawać się to może niedorzeczne, ale na obecną chwilę jest pewna stojąca w opozycji do wszelkich dodatków grupa miłośników muzyki, która neguje jakikolwiek wpływ, nie mó`wiąc już o pozytywnym zmianach po zastosowaniu czegokolwiek ponad propozycję producenta, tłumacząc fakt poprawy ułomnym skonstruowaniem danego urządzenia. Na szczęście są w mniejszości, dlatego z otwartą przyłbicą zajmujemy się podobnymi zagadnieniami, w roli których w dzisiejszym spotkaniu wystąpią włoskie podstawki antywibracyjne SPIKE-HULL II marki MUSIC TOOLS dystrybuowane przez wrocławskie Moje Audio.
Podczas próby opisania budowy podstawek MUSIC TOLLS należałoby powiedzieć, iż generalnie zbudowane są z trzech części. Wykonana z tworzywa sztucznego podstawa i nakręcany na nią zewnętrzny aluminiowy płaszcz skrywają pełniącą rolę separatora urządzenia od podłoża platformę ze stali nierdzewnej. Ta w znakomitej większości skryta wewnątrz wspomnianego nakręcanego cylindra od spodu zakończona jest stabilizującym się na miękkiej miedzianej płaszczyźnie ostrym stożkiem, a z drugiej gwintem umożliwiającym zastosowanie całości jako stałej nóżki, lub wkręcenie małej platformy z wgłębieniem pod kolce unoszonego komponentu. W komplecie znajdziemy również zestaw odpowiedniej długości nagwintowanych śrub z nakrętkami kontrującymi i niezbędnych do montażu całości komplet kluczyków. Całość produktu wydaje się banalna w swej prostocie, dlatego z miłą chęcią zapraszam na kilka zdań o tym, co spotkało mnie podczas procesu testowego.
W ramach odsłuchu podobnych do dzisiejszych akcesoriów należy brać pod uwagę pozycję startową naszego zestawu. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że gdy izolację danego urządzenia zaczynamy od odseparowania go od półki granitowej, bardzo często, choć nie jest to regułą pierwszą zauważalną zmianą może być delikatne ugładzenie dźwięku z mocnym akcentem na zwiększenie koloru i masy. Inaczej sprawa może się mieć w przypadku izolacji tego samego seta od wszelkiego rodzaju drewna, pokazując całkowicie inne oblicze tych samych audio-zabawek. Niestety z moich doświadczeń wynika, że nie ma sztywnej reguły nawet co do reakcji różnych komponentów na te same stopki antywibracyjne, co wręcz idealnie widać na przykładzie mojej układanki. Każdy, powtarzam każdy zastosowany anty-rezonator działa nieco inaczej i w innym zakresie, co tylko metodą prób i błędów pozwoliło mi dojść do takiej a nie innej konfiguracji w eliminacji szkodliwych wibracji. Ale do rzeczy. Jak widać na załączonych obrazkach, do dzisiejszego starcia musiałem się lekko przygotować. Na co dzień pod napędem CD używam amerykańskich podstawek Stillpoints, co przy opisie zaistniałych zmian mogłoby fałszować realne wyniki dźwiękowe, dlatego zanim dokonałem roszad testowych, na kilka srebrnych krążków wróciłem do standardowych, dostarczonych w komplecie, rozpoczynających ofertę podstawek Harmoinix’a – niestety całkowita eliminacja podstawek pod napędem jest niemożliwa. Jako ważną wskazówkę naszego spotkania należy przyjąć fakt ustawienia całego zestawu audio na co prawda specjalnie zaprojektowanym stoliku, ale z wykonanymi z kilku warstw sklejki blatami. Według wszelkich prawideł zmiana dość miękkiego drewna na sztywne zawieszenie stożkowe powinna przynieść efekt utwardzenia dźwięku, tymczasem zmiany szły w stronę delikatnego zmiękczenia i o dziwo ukulturalnienia najniższych rejestrów. Teoretycznie te dwie cechy raczej się wykluczają, ale w tym doświadczeniu zaznaczyły swój realny byt. Co więcej, całość przekazu muzycznego nabierała fajnej przestrzenności, zwiększając trójwymiarowość projekcji i głębokość sceny słuchanego materiału muzycznego. Dziwne, ale bas przy lekkiej utracie konturowości był delikatniejszy, jakby pod lepszą kontrolą, przy lekkim rozświetleniu sceny. Ale nie rozjaśnionej, tylko zwiewniejszej. Jak na moją swobodę wyrażania emocji, to trochę zaskakujące, ale szukam słów, co dość rzadko mi się zdarza, by oddać paletę zmian wprowadzanych przez włoskie ustroje separujące. Z lekkim niedowierzaniem, co do takiego postawienia przez włoski komplet stopek sprawy podjąłem kolejny krok weryfikacyjny i identyczny zestaw podłożyłem pod przetwornik cyfrowo-analogowy. Bardzo często zdarza się – sam spotkałem się z podobnymi przypadkami, że powielanie danych zmian w kilku urządzeniach naraz w konsekwencji raczej szkodzi niż pomaga, jednak w przypadku MUSIC TOOLS mimo delikatnego zwiększenia wypunktowanej maniery całość szła ku dalszej poprawie wizualizacji dźwięku. Może dla niektórych było by już za dużo cukru w cukrze, jednak z pewnością w moim przypadku nie mogę mówić o takim obrocie sprawy. Było to na tyle fascynujące, że z taką konfiguracją spędziłem ładnych kilka dni, by dopiero o powrocie do starych ustawień na amerykańskim odpowiedniku zasmakować czy podobny sznyt mieści się w pojmowanym przeze mnie sposobie budowania przekazu muzycznego. I powiem Wam, ten spędzony z podwojonym zestawem zabawek z Italii czas nie wskazał konkretnego zwycięzcy sparingu STILLPOINTS – MUSIC TOOLS. Było inaczej, ale w żaden sposób nic nie wpływało negatywnie na odbiór muzyki. I powiem Wam, że jeśli co jakiś czas dręczy Was nieodparta chęć niewielkich, ale systematycznych zmian, spokojnie możecie sobie nabyć takie zabawki. Nie kosztują oczu z głowy, a ich zastosowanie całkowicie zmienia punkt „G” separowanego zestawu. Szczerze? Sam się nad takim rozwiązaniem zastanawiam.
To doświadczenie trochę przeczyło zdroworozsądkowemu przewidywaniu zmian, jednak jedno pokazało niezaprzeczalne, fantastycznie pomagało w uzyskaniu nieco innego niż mam na co dzień, ale nadal bardzo dobrego dźwięku. Przecież nie ważne jest, w jaki sposób osiągamy pozytywny efekt, ważne, że go słychać. Próbując nieco wytłumaczyć się z początkowego kierunku oczekiwań zachodzących zmian – z drewna na stożki, mogę tylko powtórzyć za sobą, iż nie wszystko jest takie oczywiste. Standardy często się potwierdzają, ale dzisiejszy sparing wyraźnie udowodnił, że tylko własne próby mogą w pełni pokazać zasadność użycia w swoim systemie akurat takich, a nie innych akcesoriów. Jakiekolwiek obce – czytaj wykonane przez osoby trzecie testy – są tylko pewnym zgrubnym ukierunkowaniem zmian, które z konkretną konfiguracją mogą się potwierdzić lub nieco ewaluować. Tak więc, jeśli opisana przygoda wpisuje się w Wasze oczekiwania, próbujcie, a będzie wam wiadome, czy nasze całkowicie różne układanki reagują podobnie, czy w swych efektach nieco się rozbiegają. A jeśli okaże się, że trafiłem w sedno zmian, będzie mi bardzo miło.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 1 899 PLN / 4 szt.
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Bowers & Wilkins przy współpracy z Volvo opracował system audio dla całkowicie nowego modelu S90, luksusowej limuzyny klasy premium. System nagłośnienia Bowers & Wilkins wykorzystuje najlepsze rozwiązania techniczne, m.in. konstrukcję Tweeter-on-Top, wszystko w celu otoczenia pasażerów nieskazitelnie czystym dźwiękiem.
Po sukcesie, jakim okazała się współpraca w 2015 r. przy projektowaniu systemu audio dla modelu XC90, Volvo wraz z firmą Bowers & Wilkins ponownie połączyły swoje siły podczas opracowywania nagłośnienia dla S90, nowej limuzyny klasy premium. Ta całkowicie nowa konstrukcja stanowi ogromny krok w przód tego słynącego ze swoich luksusowych modeli kombi producenta, a Volvo dąży także do tego, aby zapewnić równie doskonały samochodowy system rozrywkowy.
System audio Bowers & Wilkins został precyzyjnie dostrojony do charakterystyki akustycznej kabiny S90 i wykorzystuje liczne autorskie rozwiązania techniczne Bowers & Wilkins, m.in. innowacyjną konstrukcję Tweeter-on-Top. Fizyczne oddzielenie przetwornika wysokotonowego od obudowy głośnika gwarantuje klarowniejsze, czystsze soprany, co jest szczególnie istotne w przypadku wokali. W Volvo S90 głośnik wysokotonowy, umieszczony centralnie na desce rozdzielczej, zapewnia absolutną czystość głosu. Wszystkie głośniki wysokotonowe wykorzystują rozwiązania wywodzące się z kultowych kolumn głośnikowych Bowers & Wilkins Nautilus – spiralne kanały rozpraszające w tylnej części głośnika pochłaniają odbity dźwięk, redukując w ten sposób rezonans.
„Dzięki konstrukcji Tweeter-on-Top większa część sygnału dociera do słuchacza wprost z przetwornika. Z tego względu system audio w S90 brzmi niewiarygodnie naturalnie i realistycznie”, stwierdza Stuart Nevill, dyrektor ds. inżynierii Bowers & Wilkins.
Ale dźwięk nie ogranicza się wyłącznie do wokali i wysokich tonów. System nagłośnieniowy obejmuje 100-milimetrowe przetworniki średniotonowe Bowers & Wilkins z charakterystycznymi żółtymi membranami z kewlaru. Membrany pozostają widoczne, ale ukryte są za ochronną maskownicą zaprojektowaną tak, aby zagwarantować optymalną przejrzystość akustyczną. Volvo S90 wyposażone jest w 19 głośników zasilanych przez niezwykle efektywny wzmacniacz Class D o łącznej mocy 1400 W. Każdy z głośników został starannie rozlokowany i dostrojony do akustyki kabiny samochodu.
Innowacyjny model S90 wyróżnia się luksusowym wnętrzem, z doskonale dopasowanym do niego systemem audio Bowers & Wilkins – z wysokiej jakości metalowymi maskownicami i dyskretnym, ale akustycznie optymalnym, rozlokowaniem głośników.
Efektem tej innowacyjnej inżynierii audio jest niezwykle luksusowy samochód z najwyższej klasy systemem nagłośnieniowym.
Specyfikacja systemu audio Bowers & Wilkins dla Volvo S90
19 głośników:
– 4 x 25 mm wysokotonowe Nautilus (przednie i tylne drzwi)
– 2 x 100 mm średniotonowe z kewlarowymi membranami (przednie drzwi)
– 2 x 80 mm średniotonowe z kewlarowymi membranami (tylne drzwi)
– 4 x 170 mm niskotonowe o długim skoku membrany (przednie i tylne drzwi)
– 1 x 2-drożne 100 mm średniotonowy/25 mm wysokotonowy (deska rozdzielcza)
– 2 x 2-drożne 80 mm średniotonowe/25 mm wysokotonowe (podsufitka z tyłu)
Ponadto:
– 12-kanałowy wzmacniacz Class D
– cyfrowy procesor dźwięku Quantum Logic z ekstrakcją sygnału i pogłosu oraz filtrowaniem przestrzennym
– odtwarzanie 7.1 z sygnału mono, stereo i/lub wielokanałowego
Opinia 1
Słysząc o kolumnach podstawkowych praktycznie zawsze, zapewne podświadomie oczyma wyobraźni widzimy typowe półkowe monitorki, które wraz ze standami spokojnie zmieściłyby się nawet w dość symbolicznym bagażniku Suzuki Swift Sport. W dodatku tego typu wyobrażenia z reguły znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości, co tylko ugruntowuje owe stereotypowe skojarzenia. Warto jednak pamiętać, że jest jeszcze druga strona medalu a szukając muzycznych analogii „ciemna strona Księżyca”, po której kryją się konstrukcje zgoła odmienne. Przecież na miano podstawkowego monitora nie tylko zasługują, co wręcz z ww. określenie zgodnie z rysem historycznym definiują takie modele jak Spendory SP100R², Harbethy Monitor 40.2 Domestic czy PMC MB2-SE. Jakby tego było mało nasze redakcyjne ISISy Trenner & Friedl też monitorami są a że nijakich postumentów nie potrzebują, to już zupełnie inna bajka. Z resztą nie ma sensu czepiać się szczegółów i kruszyć kopie o rozmiar, bo akurat w tym wypadku nie on jest najważniejszy. Liczy się pewien kanon, szkoła konstruowania kolumn głośnikowych i to właśnie do niej nawiązują bohaterowie dzisiejszego spotkania – rodzime Avcony Avalanche Reference Monitor zwane w skrócie ARM-ami.
Nie da się ukryć, że tym razem w naszych redakcyjnych wnętrzach mieliśmy okazję gościć konstrukcje na tyle niekonwencjonalne i charakterystyczne, że widziane raz z pewnością nie pomylą się z czymkolwiek innym, dostępnym na rynku. Oczywiście pomysł użycia wielowarstwowego sandwicha z możliwie grubej sklejki nie jest nowy i bez specjalnego trudu możemy przywołać takie marki jak Audel Artloudspeakers, czy żeby daleko nie szukać przypomnieć krajową, acz nieco zapomnianą manufakturę Proa Systems z kolumnami Anna Maria Jopek Edition. Nie chodzi jednak o to, by za wszelką cenę silić się na oryginalność. W końcu ile razy można wyważać już otwarte drzwi i wynajdywać koło. Zamiast tego lepiej skupić się na udoskonalaniu tego, co już jest i z czego, z większym lub mniejszym powodzeniem korzystali i korzystają inni. Najwidoczniej podobne filozofię życiową wyznaje Przemysław Nieprzecki – właściciel marki i zarazem główny konstruktor, gdyż nie zmieniając nawet o jotę mającej już niewątpliwą renomę nazwy Avalanche Reference Monitor zaproponował jej niezaprzeczalnie intrygującą, odmłodzoną inkarnację.
Na pierwszy rzut oka zestaw przetworników w stosunku do pierwszej, trójdrożnej wersji pozostał bez zmian. Górę pasma obsługuje wstęga Aurum Cantus, średnicę 15 cm Seas Prestige a bas, należący do tej samej serii 26-cm woofer. Co innego obudowa, która zamiast klasycznej, wykorzystywanej do tej pory skrzyni zdecydował się na o niebo bardziej pracochłonne a co za tym idzie kosztowne rozwiązanie w postaci wielu warstw precyzyjnie wycinanych na obrabiarkach CNC grubych płatów sklejki. Uczciwie trzeba przyznać rezultat jest naprawdę imponujący a dodając do tego intrygujące ścięcia podstaw i płaszczyzn górnych, oraz analogiczne – dopasowane pod względem kąta nachylenia uroczo wyżłobione standy spokojnie możemy mówić o całkiem designerskiej proweniencji. O wykorzystanych drajwerach już wspominałem, więc zwrócę tylko uwagę na ulokowany na ścianie przedniej precyzyjnie wycięty wylot tunelu bass refleks. Plecy kolumn niczym specjalnym nie zaskakują, co w dobie „efektowych” tweeterów poprawiających doznania przestrzenne, wcale nie jest takie oczywiste. Ot zintegrowana z dość pospolitej jakości podwójnymi terminalami głośnikowymi aluminiowa tabliczka znamionowa i tyle. Całe szczęście zaciski są nie dość, że szeroko rozstawione, to jeszcze pozbawione zalecanych przez EU ochronnych kołnierzy, więc montaż dowolnie zakonfekcjonowanych, bądź nawet gołych przewodów nie powinien przysporzyć najmniejszych problemów.
Tym razem sesje odsłuchowe przebiegły niejako dwutorowo, gdyż po kilku dniach walki z przeciwnościami losu we własnych czterech kątach spakowaliśmy z Jackiem ARMy i przewieźliśmy je do redakcyjnego OPOSa. Jednak po kolei, czyli zgodnie z chronologią.
Wyciągając z producentem tytułowe kolumny i ustawiając je w (jak nam się wtedy wydawało) docelowych, standardowych miejscach, czyli 50 cm od ściany tylnej i po metrze od bocznych a w dodatku mając w pamięci możliwości wcześniejszej wersji obawiałem się wręcz o całkiem niezłe, przynajmniej do tej pory, relacje międzysąsiedzkie. Mała roszada z moimi Gauderami i … chyba coś się popsuło. Szybka weryfikacja poprawności okablowania niestety nie wskazała winowajcy ewidentnego braku skrajów pasma. Średnica była, a i owszem, ale reszta? Jakby przejażdżka z Grodziska Mazowieckiego na warszawski Grochów im ewidentnie zaszkodziła. No nic. Zostawiłem je pod prądem na prawie dwa dni i … niby było lepiej, ale dalej nie na tyle, żeby przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Przyszła zatem kolej na jeżdżenie po pokoju, doginanie stopień po stopniu, lecz koniec końców i tak skończyło się na żonglerce towarzyszącą elektroniką i to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Dostarczony na równoległe testy zintegrowany Accuphase E-470 wycisnął bowiem ARMy skuteczniej niż prasa parowa oliwkę. Wspomniane skraje wreszcie pojawiły się tam, gdzie przynajmniej teoretycznie powinno być od samego początku ich miejsce a ja mogłem spokojnie zająć się słuchaniem zamiast zastanawianiem gdzie leży pies pogrzebany. Co prawda najniższe składowe brzmiały jakby 26 cm woofer pracował w komorze zamkniętej a nie wentylowanej, ale tę uwagę spokojnie można uznać za komplement, gdyż przynajmniej nie było problemów z ewentualnymi turbulencjami z ulokowanych na frontach ujściami basrefleksów. Nic też nie dudniło a na repertuarze w stylu klasycznego Kodo „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999”, czy opartej na zdecydowanie bardziej syntetycznych podwalinach ścieżki dźwiękowej z „The Dark Knight Rises” prowadzenie i kontrola basu po prostu była na zdecydowanie zadowalającym poziomie. W dodatku do głosu doszła niezwykła homogeniczność i spójność reprodukowanego pasma. Pomimo trójdrożnej konstrukcji i użycia zdecydowanie „szybszej” od konwencjonalnych kopułek wstęgi konia z rzędem temu, kto wyłapie moment, kiedy pracę kończy 15-ka Seasa a zaczyna działać Aurum Cantus. Dzięki temu z wielką przyjemnością mogłem raczyć się dość charakterystycznym wokalem Skin w wydaniu akustycznym („An Acoustic Skunk Anansie – Live in London” Skunk Anansie), który nieraz potrafił matowo zaskrzypieć. Całe szczęście pewna – właściwa ARMom maniera firmowego ukulturalniania przepuszczanego przez siebie materiału powodowała, że bez utraty namacalności i swobody dźwięki nie raniły uszu i nie irytowały. W porównaniu z moimi, uzbrojonymi w wysokotonowce AMT Gauderami można było mówić wręcz o lekkim złagodzeniu najwyższych składowych, lecz interpretacja takiego zabiegu zależy właśnie zarówno od puntu odniesienia, jak i własnych preferencji, więc jedynie o tym zagadnieniu wspominam ocenę pozostawiając już Państwu. Warto również wspomnieć, że po troskliwym dogięciu i ustawieniu wstęg dokładnie na moje miejsce odsłuchowe precyzja i swoboda w kreowaniu wieloplanowości, oraz ogniskowania źródeł pozornych zasługiwała na wysokie noty. Scena dźwiękowa rozpoczynała się niemalże na linii kolumn i sugestywnie sięgała daleko za nią, co przy wielkich składach orkiestrowych, do jakich spokojnie można zaliczyć eklektyczny album „2015” Miuosh x Jimek x NOSPR pozwalało na całkiem naturalne śledzenie całości, jak i partii poszczególnych instrumentów. Nasycenie i „temperaturę” oferowanego przekazu spokojnie można było określić mianem neutralnych, o czym miałem okazję przekonać się podczas drugiej fazy odsłuchów prowadzonych w niemalże dwukrotnie większej kubaturze naszego OPOSa z użyciem ekstremalnie high-endowego systemu Audio Tekne (wyszczególnionego w sprzętowej stopce Jacka).
Większe a pozornie wręcz za duże dla tytułowych monitorów pomieszczenie i po wielokroć mniej wydajna amplifikacja lampowa powinny okazać się przysłowiowym gwoździem do trumny a tymczasem … topowe Avcony po prostu złapały wiatr w żagle. Nie dość, ze z łatwością wypełniły całe pomieszczenie gęstym i spójnym dźwiękiem, to oprócz znanej z pierwszej tury kultury i liniowości z radością skierowały swe kroki ku zaskakującemu wolumenowi generowanych dźwięków. Jakby z pomocą tarota,voo-doo, czy innych guseł każdorazowo zdolne były do przeskalowywania – akomodacji własnych możliwości dynamicznych do zastanych warunków lokalowych. Zjawisko tyle ciekawe, co niewątpliwie pożądane, szczególnie jeśli w planach mamy np. przeprowadzkę i nie jesteśmy pewni jak nasze kolumny zachowają się w nowym lokum. Dodatkowo japońskie lampowce tchnęły w Avalanche taką dawkę karmelowej słodyczy, że nawet przy odsłuchu wydanego na winylu „Re-Machined – A Tribute to Deep Purple’s Machine Head” spokojnie można było mówić o finezji i wielce uroczej estetyce wyrykiwanych alikwot.
Najnowsza inkarnacja Avconów Avalanche Reference Monitor wydaje się być nie tylko dojrzalsza sonicznie od swoich protoplastów, co przede wszystkim, dzięki stworzonym niejako od zera obudowom zdecydowanie bardziej akceptowalna pod względem wizualnym. W niepamięć odeszły lekko oldschoolowe i niezbyt miło przyjmowane przez nasze towarzyszki życia prostopadłościenne trumny a ich miejsce (znaczy się trumien, nie towarzyszek) zajęły intrygujące, lecz świetnie nawiązujące do opartej na możliwie bliskiej naturze skandynawskiej estetyce łagodne krzywizny sklejkowych monolitów. A to, że wraz z atrakcyjnością aparycji i wysublimowaniem brzmieniowym wzrosły również wymagania co do towarzyszącej elektroniki, to raczej nie powód do rozpaczy a jedynie pretekst do dalszych zmian i poszukiwań.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; TRILOGY 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Baltlab Endo 2; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Prezentującą dzisiaj swój produkt z segmentu zespołów głośnikowych markę znam od samych początków jej egzystencji w świecie zaawansowanego audio. Nie odkryję chyba większej tajemnicy twierdząc, iż prawie każda firma na początku swojej działalności ma dłuższe lub krótsze pięć minut ogólnego bytu w świadomości audiofilów. Jednak pojawienie się na rynku dzisiejszych bohaterek z portfolio tego brandu wzbudziło na tyle duże zainteresowanie, że dwóch moich znajomych, jako jedni z pierwszych na długie lata stali się ich szczęśliwymi posiadaczami. Niestety, wszystkie dotychczasowe wnioski, bez względu na poziom trafności, jak do tej pory mogłem opierać jedynie o spotkania wyjazdowe, co nie do końca pozwalało mi w stu procentach określić się, czy to do końca moja bajka. Kolumny grały bardzo dobrze, ale tylko bezpośrednie starcie z posiadaną elektroniką mogło postawić przysłowiowa kropkę nad „i”. I jak to zwykle bywa, gdy minęło wystarczająco dużo czasu i owe konstrukcje doczekały się nowego wcielenia, w końcu udało się zaprosić je na mały sparing w cztery oczy, ups dwoje uszu. Tak więc nie deliberując zbytnio zapraszam na kilka zdań o odświeżonym projekcie znanych szerokiej braci audiofilskiej kolumn AVALACHE REFERENCE MONITOR produkowanych przez krajową manufakturę AVCON.
Gdy spojrzymy na prezentowane dzisiaj kolumny, od razu widać, że konstruktor omijając łatwiznę składania obudów z fornirowanego MDF-u sięgnął po mozolnie klejoną z grubych płatów i wydrążoną wewnątrz dla uzyskania odpowiedniego litrażu sklejkę. Dodatkowym zabiegiem designerskim jest zmyślne przełamanie kształtu prostopadłościanu na rzecz biegnących pod skosem do siebie górnych i dolnych spiętych dużym łukiem płaszczyzn. To oczywiście wymusiło zaprojektowanie uzupełniających się wizualnie i poziomujących kolumny stendów, ale zawczasu uspokajam, są integralnym dodatkiem testowanego produktu. Może zdjęcia tego nie oddają, ale pomysł od pierwszego kontaktu organoleptycznego wydaje się być bardzo ciekawy, by w trakcie bliższego obcowania w pełni zaskarbić naszą aprobatę. Dla wyciągnięcia całego piękna surowego drewna obudowy AVALANCHÓW delikatnie pomalowano jedynie bezbarwnym lakierem, czyli z duchem naszych kroczących ścieżką natury czasów. Przechodząc zgrabnym krokiem do użytych przetworników oznajmię, że na froncie widzimy fajnie kontrastujący z obudową czarny zestaw: 26-cio centymetrowego basowca, 15-to centymetrowego średniotonowca i niedużą wstęgę Aurum Cantus, a całość wentylowana jest wydrążonym w litym materiale i usytuowanym na samym dole portem bas-refleksu. Unikając zbędnego przeładowania świecidełkami plecy naszych kolumn ubrano jedynie w srebrną tabliczkę znamionową z umożliwiającymi połączenie w biwiringu podwojonymi terminalami głośnikowymi. Tak pokrótce prezentuje się najnowsza odsłona znanych od dłuższego czasu referencyjnych monitorów ze stajni AVCON’a.
Czas jest nieubłagany i mija zaskakująco szybko, co biorąc pod uwagę zawsze wyjazdowe odsłony wspólnych spotkań umiejętnie zacierało informacje o drobnych aspektach brzmienia testowanych konstrukcji. W typowaniu końcowego efektu dzisiejszej potyczki nie pomagał również fakt zmiany budulca na obudowy, dlatego spokojnie mogę się przyznać, iż do testu podchodziłem prawie z czystą kartą. Oczywiście już na początku warto wspomnieć o nieco przewymiarowanym dla bohaterek pomieszczeniu testowym, ale po kilkunastodniowej zabawie jestem wręcz spokojny, że nawet ta nieco za dużą kubatura nie umniejszała ich umiejętności generowania dźwięku. Gdy spojrzę na otrzymany obraz muzyczny, ze stoickim spokojem mogę powiedzieć, że kolumny grają bardzo homogenicznie i spójnie. Konsekwencja spójności jest tak daleko posunięta, że zastosowana w konstrukcji wstęga nawet w najbardziej ekwilibrystycznych fazach muzycznych nawet na moment nie wychodziła przed szereg i to bez względu na ilość zarejestrowanych w materiale dźwiękowym sybilantów. Oczywiście proszę nie odbierać tego jako tendencji gaszenia przekazu, ale nie powiem, czasem oczekiwałem nieco większej zawartości iskry w blachach perkusisty. Jednak było to na samym początku naszej drogi testowej, co po bliższym poznaniu i zaakceptowaniu odeszło w niebyt. Ot konstruktor unikał rozjechania się poszczególnych zakresów i zmusił często krzyczącą wstęgę do pracy na jego, ustalonych podczas prac projektowych warunkach. Przyglądając się średnicy nie mam najmniejszych zastrzeżeń, gdyż kroczyła tak uwielbianą przeze mnie drogą gładkości i dającego wiele przyjemności wypełnienia. Dochodząc do najniższych rejestrów chcę potwierdzić zapewne i Wasze związane ze zbyt dużym pokojem do nagłośnienia przed-testowe obawy. Tymczasem te, jak sama nazwa wskazuje monitory bez większych problemów, gdy wymagał tego materiał – np. partia kontrabasu Ray’a Browna – dawały wystarczającą do oddania ducha tego instrumentu podstawę basową. Wyraźnie czuć było grę tak strunami, jak i samym pudłem rezonansowym, co podczas pierwszego starcia z takim wsadem muzycznym delikatnie mnie zaintrygowało, a w konsekwencji zachęciło do zabawy bez ograniczeń. Jasną sprawą jest, że sam wolumen dźwięku nie mógł równać się z moimi ISIS-ami, ale o dziwo ogólny sznyt grania obu konstrukcji miał wiele wspólnych punktów. Gdy wespół z testowanymi konstrukcjami przemierzałem swoją płytotekę, bez sztucznego unikania trudnych kawałków na talerzu gramofonu lądowały różne gatunki muzyczne. To dobitnie pokazało, że wspomniana nuta równego grania nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała żadnemu z nich i to bez względu na gatunek. Czy to rock, jazz, pop, czy muzyka dawna, każdy z nich czerpał z dobrodziejstwa spójności pełnymi garściami. Bo cóż nam ze zbyt szalonej dobrze robiącej elektronice góry pasma, jeśli takowa by występowała, gdy tymczasem przy śpiewanych z pełnych płuc głośnych patiach wokalnych muzyki barokowej krew lałaby się z uszu. Albo schodząc na sam dół, na cóż nam trzęsący podłogą sztucznie napompowany bas w rockowych bębnach, gdy nie słyszymy poszczególnych jego impulsów. Po wielu kuluarowych, odbytych podczas różnych prezentacji, osobistych rozmowach wydaje mi się, że wspomniane aspekty według wielu słuchaczy czasem schodzą na dalszy plan, gdyż według nich muzyka ma nas cały czas masować i pobudzać, czego ja niestety nie jestem w stanie zaaprobować. Owszem, gdy potrzeba przywołane twierdzenia są bardzo ważne, ale ważniejsze jest ich wpływająca na odbiór całości spójna korelacja. I chyba owe umiejętne zszycie wszystkich zakresów jest największą wartością testowanego zestawu kolumn. Ja wiem, że każdy ma swojego konika w dźwięku, jednak gdy owe nabyte przez lata uprzedzenia – czytaj preferencje , choć na chwilę uda się Wam odstawić na bok, może okazać się, że świat AVCON’a mimo nudnej dla wielu naturalności jest bardzo ciekawy. Zbliżając się powoli do końca naszego spotkania chciałbym wspomnieć jeszcze o zaletach konstrukcji monitorowych, czyli łatwości budowania przez nie czytelnej we wszelkich wektorach trójwymiarowego świata sceny muzycznej, jak i przypisanego prawie rozdzielnika odrywania się dźwięku od kolumn. W tych aspektach marka AVCON nie zawiodła, gdyż jej produkt przez cały proces testowy ze stoickim spokojem potwierdzał przywołane aksjomaty. Brawo.
Po kilku latach przerwy nareszcie miałem niełamaną przyjemność pobawienia się monitorami marki AVCON na własnym podwórku. Nie jestem w stanie w stu procentach powiedzieć, jakie zmiany w dźwięku zaszły po przekonstruowaniu obudowy i zwrotnicy. W rozmowie z konstruktorem padło stwierdzenie o wyraźnej poprawie najniższych rejestrów, co biorąc pod uwagę gabaryty mojego pomieszczenia odsłuchowego może jawić się jako prawda. Jednak bez względu na fakt, w jakim ilościowym zakresie owa poprawa nastąpiła, to sposób prezentacji oferowany przez zestaw AVALANCHE REFERENCE MONITOR był bardzo ciekawym doświadczeniem. Jeśli jesteście w stanie poszukiwania docelowego zestawu kolumn i oczekujecie równego grania z dobrą, bo nieźle spełniającą zapotrzebowanie mojego pokoju podstawą basową, przemyślcie propozycję kontaktu ze znanym z kilku innych konstrukcji głośnikowych polskim producentem. Nie wiem, czy to będzie strzał w dziesiątkę, ale jedno wiem na pewno, testowane kolumn warte są bliższego poznania.
Jacek Pazio
Dystrybucja/Producent: AVCON
Cena: 22 000 PLN
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 25 Hz – 40 kHz
Impedancja: 6 Ω
Moc znamionowa: 100 W
Skuteczność: 88 dB
Wymiary: 35/35/100 cm z podstawkami
Waga: około 35 kg/szt., około 41kg z podstawami
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II; AUDIO TEKNE TFA-9501
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, AUDIO TEKNE TM-9502
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA; AUDIO TEKNE TEA-9501B
Opinia 1
Czasem bywa tak, że produkty danej marki poznajemy nie, jak to rozsądek by nakazywał, czyli od dołu cennika mozolnie pnąc się po szczeblach rodowych zależności i powinowactw, lecz od razu celujemy w sam top oferty. Z jednej strony taka metodyka do niezbędnego minimum skraca czas konieczny do oceny faktycznych możliwości i aspiracji danego twórcy, lecz z drugiej strony sprawia, iż testy kolejnych, usytuowanych niżej w firmowej hierarchii urządzeń obarczone są rozbudzonymi, w trakcie wcześniejszych odsłuchów droższych krewniaków, oczekiwaniami. Oczywiście logika nakazuje odpowiednie i adekwatne do żądanej ceny obniżenie poprzeczki, lecz z podświadomością jest niestety tak, iż z reguły wszelkim regułom się wymyka. Mniejsza jednak z parapsychologicznymi dywagacjami, gdyż teoria nie zawsze ma odzwierciedlenie w praktyce a tym razem mogliśmy się nausznie, a więc empirycznie zmierzyć właśnie z taką jak powyżej opisana sytuacją. Przygodę z założoną przez Nica Poulsona Trilogy Audio zaczęliśmy bowiem od topowego phonostage’a 907 by następnie sięgnąć po super integrę 925. Krótko mówiąc mogliśmy uznać, że temat jest zamknięty i co najwyżej ze stoickim spokojem czekać na kolejny szczytowy model np. wzmacniacza słuchawkowego, albo się oflagować i iść w zaparte, że niczego oprócz 909-ki wespół z 990-ką nie weźmiemy i już. Pytanie tylko po co, skoro Nic jest przesympatycznym facetem a w dodatku, to co robi w ramach Trilogy Audio traktuje praktycznie wyłącznie w kategoriach … hobby i czystej przyjemności, niemalże relaksu. Odpada więc problem ze zbyt ambicjonalnym nastawieniem konstruktora do własnego dzieła a co za tym idzie dyskutując z nim operujemy na płaszczyźnie faktów, a więc skupiamy się na zagadnieniach natury merytorycznej nie mieszając w to zbędnych emocji. Dzięki temu, znając naszą opinię o swoich bardziej ambitnych konstrukcjach zarówno Nic jak i polski dystrybutor – wrocławskie Moje Audio, uznali, że dobrze by było, żebyśmy na zupełnym luzie, bez pośpiechu zapoznali się i posłuchali jego najnowszej, skierowanej do szerszego grona odbiorców propozycji – przedwzmacniacza gramofonowego o symbolu 906. Zapraszam zatem do lektury.
Trilogy 906, jak na rasowy brytyjski produkt przystało, charakteryzuje się nienaganną aparycją i ponadczasową elegancją. Jego zwarta, niewielka bryła już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie solidnej a kontakt organoleptyczny tylko nas w tym przeświadczeniu utwierdza. Na pozbawionym jakichkolwiek gałek i przełączników aluminiowym froncie umieszczono w lewym górnym rogu nazwę marki i symbol modelu a tuż przy zaokrąglonej prawej krawędzi w delikatnym, zbliżonym do owalnego podfrezowaniu czerwoną diodę informującą o doprowadzonym zasilaniu. Lewy bok wykonano z masywnej aluminiowej sztaby i udekorowano trzema pionowymi nacięciami wyraźnie dającymi do zrozumienia, że oprócz walorów czysto wizualnych pełni ona rolę nie tylko usztywniającą całą konstrukcję, lecz również działa jako radiator dla pracującej w klasie A, w układzie single-ended sekcji wzmocnienia.
Ścianę tylną wykonano wraz z podstawą z jednego kawałka solidnego, czernionego profilu. Ze względu na dość ograniczoną powierzchnię udało się na niej zmieścić jedynie zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające, zacisk uziemienia, oraz parę wejść i wyjść w standardzie RCA. Regulacji wzmocnienia dedykowanego dla wkładek MM/MC, pojemności i impedancji dokonujemy mikroprzełącznikami umieszczonymi na spodzie urządzenia. Stabilność i zapobieganie ewentualnemu przesuwaniu zapewniają cztery niewielkie gumowe nóżki.
Jak z pewnością Państwo zauważyli brak jest jakiegokolwiek włącznika. Dlatego też producent zaleca najpierw dokonywać wszelakich połączeń sygnałowych i to włącznie z uziemieniem a dopiero na samym końcu dostarczać zasilanie. O rachunki za prąd proszę się też zawczasu nie martwić, gdyż dzisiejszy bohater apetyt na prąd ma nad wyraz skromny i śmiem wręcz sądzić, iż nawet zadeklarowani eco-audiofile o marne 4W nie będą podnosili zbytniego larum.
Stety, czy też niestety dla 906-ki nie da się ukryć, że jest mniejsza i zarazem tańsza od 907-ki nie tylko pod względem gabarytowym i cenowym, co sonicznym. Z jednej strony nie ma się co dziwić, bo jaki sens miałoby wydawanie niemalże 15 kPLN na starsze rodzeństwo, skoro za niemalże 30% można byłoby mieć praktycznie to samo. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że przynajmniej od wyższych stanów średnich w Hi-Fi za każdą minimalną poprawę płaci się krocie, to jednak tutaj owa odrobina ma całkiem zauważalny wymiar. Jeśli jednak po powyższym wstępie naszykowali się Państwo na ciskanie gromów i mieszanie z błotem tytułowego przedwzmacniacza, to … przepraszam bardzo, ale nic takiego nie obiecywałem. Po prostu niejako na dzień dobry ustawiłem obiekt niniejszego testu we właściwym dla niego miejscu i tyle. Proszę też pamiętać o takim drobiazgu, jak chociażby to, iż 907-ka spokojnie była w stanie nawiązać równorzędną walkę z konkurentami zbliżającymi się do pułapu 30-40 kPLN. Była i nadal jest pewnym egzystującym na rynku fenomenem a nie muszę chyba nikogo uświadamiać, że tego typu sytuacje nie zdarzają się zbyt często. Jednak ad rem. Po pierwsze 906-ka gra mniejszą skalą dźwięku, generuje jego skromniejszy wolumen w porównaniu do 907-ki i większości konkurentów z przedziału 10-15 kPLN. Jednak jeśli zaczniemy patrzeć na to, co do zaoferowania ma podobnie do niej wyceniona konkurencja, to sytuacja zmienia się wręcz diametralnie. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach kupując Golfa GTI nie powinien spodziewać się ani takiego komfortu, ani osiągów, jakie oferuje Maserati, czy Aston Martin. Dlatego też warto wrócić na ziemię a bardzo szybko się okaże, że nie tylko wszystko jest w jak najlepszym porządku, co wręcz zdecydowanie zawyża średnią. Zanim jednak weźmiemy się za rozkładanie słyszalnego przez nas zakresu częstotliwości na czynniki pierwsze uważam, że warto zwrócić uwagę na jeden szczegół natury użytkowej. Chodzi mianowicie o brak możliwości regulacji wzmocnienia (gainu), co automatycznie sprawia, że posiadacze niskopoziomowych wkładek MC będą zmuszeni kompensować znacząco niższą głośność ścieżki analogowej w porównaniu z pozostałymi źródłami na poziomie przedwzmacniacza liniowego odpowiednio mocno kręcąc gałką w prawo. Nie mówimy w tym momencie o posiadaczach urządzeń w stylu firmowej integry Trilogy 925, gdzie każde wejście ma indywidualnie ustawianą czułość, więc po wyrównaniu poziomów w stosunku do reszty wejść spokojnie można zapomnieć o całym zagadnieniu.
Zacznijmy jednak nietypowo, bo od góry pasma. Angielskie phono gra bowiem niezwykle czystym i zarazem otwartym dźwiękiem niezwykle umiejętnie łącząc rozdzielczość oraz selektywność z głęboką barwą i jedwabistą gładkością. Proszę tylko znaleźć dłuższą chwilę, wyciszyć się i włączyć „Aventine” Agnes Obel. Na tym, tylko pozornie ciemnym i dusznym albumie w górnych rejestrach naprawdę wiele się dzieje, gdyż zapuszcza się tam nie tylko nostalgiczny wokal samej artystki, lecz również rejestry akompaniującego jej fortepianu. Z Trilogy depresyjny klimat został zachowany, lecz jednocześnie udało się górnym składowym nadać sporo swobody i zwiewności a jednocześnie nie łagodzić krawędzi sybilantów. Dlatego też sięgając po bardziej mainstreamowe klimaty nie mogłem odmówić sobie przyjemności położenia na talerzu Transrotora prawdziwej klasyki jazzu, czyli albumu „Saxophone Colossus” Sonny’ego Rollinsa. Sama barwa i namacalność tytułowego instrumentu przewodniego oddana została po prostu świetnie, lecz nie mniej znakomicie zaprezentowane zostały blachy i generalnie praca całej sekcji rytmicznej. Każde trącenie talerza miało swoją głębię, nie było ani matowe, ani tym bardziej tępe a tak właśnie bardzo często potrafią być talerze pokazywane i to przez wcale nie tak tanie phonostage. A tu? Istny Wersal pełen blasku i złotych odcieni. Po prostu wybornie.
A jak na gorszych nagraniach? W tym celu sięgnąłem po ostatnią nomen omen składankę nieodżałowanego Davida Bowie „Nothing Has Changed (The Best Of David Bowie)” z takimi przebojami jak „Absolute Beginners”, czy „China Girl”, lecz poza niezaprzeczalną i ponadczasową wartością muzyczną trzeba się było również zmierzyć z dość sporym rozstrzałem jakościowym. Nowsze utwory z reguły brzmiały lepiej, za to starszym nawet remastering nie był w stanie zbytnio pomóc. Całe szczęście Trilogy zgrabnie wybrnął z opresji stawiając akcent właśnie na muzykalność i emocjonalność. Pulsujący rytm, drive nader skutecznie odwracał uwagę od mankamentów realizacyjnych i nieraz całkowicie dwuwymiarowej – pozbawionej głębi sceny. W dodatku ani mu przez myśl nie przeszło jakieś uśrednianie, czy maskowanie owych niedoskonałości. Po prostu przechodził nad nimi do porządku dziennego i robił swoje – grał muzykę.
Średnicy też nie sposób cokolwiek zarzucić, dlatego też podczas bytności małego Trilogy w moim systemie nader często sięgałem po twórczość Leonarda Cohena, Jennifer Warnes a zwracając wzrok ku bardziej zamierzchłym czasom czarującego jedwabistym głosem Franka Sinatrę. Dzięki delikatnemu dopaleniu pod względem saturacji za każdym razem, gdy odzywał się wokal robiło się jakoś milej, przyjemniej. Może i krawędzie źródeł pozornych nie były kreślone aż tak precyzyjnie, jak np. w Sensorze 2, ale umówmy się – na tych pułapach cenowych i tak należą się duże brawa, gdyż podobnie wycenieni konkurenci w większości przypadków traktują powyższe zagadnienie niemalże w kategoriach albo – albo, czyli albo mamy kontur i osuszenie, albo barwę i brak obrysu. A tutaj proszę – i barwa jest i krawędzie niw wyglądają jakby ktoś je wałkiem malarskim próbował nakreślić.
Z basem było podobnie. Zarówno na „Ray of light” Madonny, jak i na „Rarities” Selah Sue najniższe składowe nad wyraz spontanicznie masowały moje trzewia a delikatne poluzowanie na samym dole, czyli tam, gdzie nawet mieszkańcy Hadesu niezbyt często się zapuszczają nie powodował nieprzyjemnego monotonnego dudnienia.
Nic Poulson wprowadzając na rynek tytułowy przedwzmacniacz gramofonowy Trilogy 906 pokazał, że w cenie niewiele wyższej od tych, w jakich dostępne są wyroby „majorsów” można liczyć nie tylko na wyrafinowanie, ale i perfekcyjną, daleką od stereotypowej okołogarażowej jakości wykonania właściwej części mikrobrandów. Otrzymujemy zatem urządzenie nie dość, że świetnie grające, to wyśmienicie wykonane a przy okazji dające całkiem jasno do zrozumienia, że nie warto na nim poprzestawać. Oczywiście nic się nie stanie jeśli część z nas uzna, że poziom reprezentowany przez 906-kę to aż nadto, ale zarówno Nic, jak i my doskonale wiemy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale na wszystko przyjdzie pora …
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Alluxity Int One; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdy jakiś czas temu miałem przyjemność wyrazić swoją bardzo pozytywną opinię o pierwszym produkcie z działu analogowego dzisiejszej manufaktury, wiedziałem, że nie jest to ostatnie słowo Nica Poulsona w tej materii. Co prawda owa marka jest raczej przejawem nader twórczego wykorzystania wolnego czasu prowadzonego równolegle do głównego nurtu życia biznesowego, czyli prowadzenia marki ISOL-8, ale patrząc na wiedzę i zaangażowanie Nica w każdy powstający projekt można było się spodziewać, co w konsekwencji się potwierdziło, że będzie kolejnym mocnym graczem na rynku audio. Jedyną niewiadomą w tamtym czasie był kierunek rozwoju oferty. Jakież było moje zdziwienie, gdy po gdzieś w kuluarach zasłyszanych informacjach o powstawaniu komponentu flagowego na testy trafił model dla szerszej gamy słuchaczy, oscylujący blisko granicy pięciu tysięcy złotych. To może wydawać się sporo, ale śledząc rynek bardzo łatwo przekonać się, iż do tej kwoty naprawdę trudno jest poszaleć z niosącą ze sobą dobry dźwięk ofertą odsłuchową. Dlatego gdy nadarzyła się okazja uzupełnienia wiedzy w tym co by nie mówić bardzo popularnym zakresie cenowym, z dużym zainteresowaniem przyjąłem propozycję wrocławskiego dystrybutora Moje Audio przyjrzenia się najnowszemu produktowi marki Trilogy , w postaci przedwzmacniacza gramofonowego model 906.
906-ka nie udając sztucznie nadmuchanego gabarytowo, z zaimplementowaną gdzieś w narożniku obudowy elektroniką, High End’u spakowana jest do wydawałoby się niewielkiego aluminiowego pudełka. Sam design również nie próbuje wybić się na liście rozpoznawalności, ale przyjemnego odbioru wizualnego nie sposób mu odmówić. Otrzymujemy dość niski, wąski i lekko rozciągnięty ku tyłowi okorpus z mającym na celu przełamanie monotonności bryły zaokrąglonym prawym bokiem. Front urządzenia ubrano jedynie w nadruk z nazwą marki wraz z symbolem modelu w lewym górnym rogu i umieszczoną w owalnym zagłębieniu z prawej strony czerwoną diodę sygnalizująca stan urządzenia. Tył z racji dość małej powierzchni oferuje nam wejścia i wyjścia sygnału w standardzie RCA, zacisk uziemienia i gniazdo zasilające. Z uwagi na sporą kompatybilność przedwzmacniacza z różnego rodzaju wkładkami gramofonowymi zestaw dopasowujących przełączników hebelkowych zaimplementowano w tylnej części spodniej płaszczyzny obudowy.
Jak można było się spodziewać, zejście w niższe pułapy cenowe zawsze zmusza producentów do lekkich oszczędności, co w tym przypadku objawiło się zaimplementowaniem modułu zasilania wewnątrz obudowy phonostage’a. To oczywiście nie musi automatycznie degradować dźwięku, ale tylko umiejętne odseparowanie czułych sygnałów z wkładki od szkodliwych prądów życiodajnej energii może pozwolić urządzeniu na pokazanie pełni możliwości sonicznych układu elektrycznego. I sądzę, że oprócz samego dźwięku było to dodatkowym testem umiejętności konstruktora, który notabene jest znanym specjalistą we wspomnianych sprawach około prądowych w głównym nurcie swojej działalności.
Bardzo często, choć nie jest to standardem, gdy z toru gramofonowego wypinam stacjonującą na co dzień Therię, potrzebuję nieco czasu do zresetowania swojego punktu widzenia, by możliwie obiektywnie ocenić możliwości testowanego komponentu. I nie jest to tylko sprawą jakości dźwięku, tylko nieco innego jego podania, co przed wydaniem oceny należy bliżej poznać. Oczywiście dzisiejszy przypadek wyzerowania pamięci przygotowywał mnie do z góry przewidywanego przegranego przez przeciwnika starcia, gdyż przy zaniechaniu tej czynności mógłbym utracić jednak ważne dla potencjalnych nabywców walory brzmieniowe. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiana co prawda przyniosła spodziewane wahnięcia w jakości dźwięku, jednak nie był to odbiór w domenie dyskomfortu, tylko poluzowania w pewnych aspektach częstotliwościowych. Ale do rzeczy. Główną zaletą angielskiego phono jest muzykalność, która determinuje postrzeganie dźwięku, jako gęstego z lekko dociążonym basem i czytelnymi, ale niebijącymi rekordów świata w świetlistości górnymi rejestrami. To oczywiście ma swoje konsekwencje w rysunku źródeł pozornych, ale nie rozpatruję tego jako wady, tylko pewnego rodzaju szkołę grania tańszych konstrukcji. Ktoś spyta, jaką szkołę? Już odpowiadam. Każda konstrukcja, nawet ta z poziomu High Endu ma pewien rys brzmieniowy. Oczywistą sprawą jest fakt korelacji jego odczuwania w stosunku do pozycji w cenniku, ale już na średniej, nie mówiąc nawet o budżetowej półce cenowej owe przypisywane przez konstruktorów walory brzmieniowe są niczym innym jak finalnym efektem danego układu elektrycznego, które należy umiejętnie wykorzystać, co my audiofile nazywamy szukaniem synergii. I z takim przypadkiem tutaj mamy do czynienia. Idąc dalej tropem angielskiego produktu muszę przyznać, że przy całym dociążeniu niskich rejestrów, nie odczuwamy dyskomfortu monotonnej buły, tylko lekkie podkręcenie ich gęstości i mięsistości. Wkraczając w świat środka pasma nie powinniśmy mieć zarzutów, gdyż wysycenie bez zbytniej utraty informacji jakie proponuje 906-ka, stawia ją naprawdę na szpicy okupowanego przedziału cenowego. Co więcej, wspomniana nie wyrywająca się przed szereg góra pasma, również konsekwentnie kroczy drogą dużej ilości alikwot. Może bez bezpardonowego przeszywania eteru naszej samotni, ale to co robi, z pewnością w najmniejszym stopniu nie można nazwać matowym. Kończąc ten skrót myślowy o brzmieniu 906-ki proszę wziąć pod uwagę fakt bezpośredniego porównania do dziesięciokrotnie droższej używanej na co dzień konstrukcji , ponieważ brak odniesienia się z wnioskami do wzorca przez czytanego może fałszować ogólną wartość testu, na co nasz bohater nie zasługuje.
Dla przykładu, jak phonostage Trilogy radzi sobie w warunkach polowych, przywołam kilka pozycji płytowych. Tym razem jako starter posłużył mi Antonio Forcione z wydaną przez oficynę Naim Label płytą „Tears of Joy”. Biorąc pod uwagę sznyt grania mojego codziennego seta w domenie barwy, bez specjalnego uśredniania otrzymałem bardzo spójny i równy przekaz. Gitara frontmana może nieco cięższa i cieplejsza, ale z pewnością niepowiększona, co często zdarza się w przypadku chęci omamienia słuchacza pospolitym „łał” przez podstępnego konstruktora. Tutaj wszystko równo i w przyjemnej dla ucha kolorystyce. Jeśli chodzi o budowanie wirtualnej sceny, stwierdzam, iż ta była bardzo dobrze oddana. Co ważne, wspomniana spójność dźwięku pozwala na łatwe pozycjonowanie artystów na scenie tak w szerz, jak i głąb, co fenomenalnie pozwalało mi zatopić się wirze rozgrywającego się w mych czterech ścianach spektaklu muzycznym. Kolejna potyczka prawdopodobnie co poniektórych wprawi w osłupienie, gdyż na talerzu SME-ka wylądowała Madonna z utworem „Frozen” z płyty „Ray of light”. Tak, przyznaję się bez bicia, mam co prawda jedną, ale mam płytę królowej popu. Jednak dla usprawiedliwienia dodam, iż tylko dla tego jednego utworu i nalegania żony na jej byt na półce. Kończąc te wyjaśnienia zeznam, że przy mniejszym lub większym lubieniu tego kawałka, drażniące moje uszy sybilanty Madonny w tym odtworzeniu nabrały bardzo kulturalnych krągłości, a dawka soczystości środka i basu pozwalały odczuć zarejestrowane na krążku niskie pomruki dźwiękowe. To pokazało dobitnie, że jednak czasem da się słuchać popu w przyzwoitej oprawie dźwiękowej. Na koniec dzisiejszego spotkania zaproponowałem czyste koncertowe fre-jazzowe szaleństwo. Wydana przez wytwórnię ENJA koncertowa kompilacja z kilku edycji festiwalu w Ljubljanie (lata siedemdziesiąte) dała pokaz możliwości dźwiękowych malutkiego phonostage’a z Anglii. Jak zapewne wiecie, stare wydania przy swoim fenomenie realizacyjnym często cierpią na zbyt małą masę materiału muzycznego. Oczywiście dla audiofila przynajmniej w teorii najważniejsza jest prawda o wydaniu, ale gdy nasz system lekko pomoże w pokolorowaniu wiekowego wydarzenia, wysycając przy tym tak ważne, jak choćby wibrafon instrumenty, raczej będziemy bić brawo, niż utyskiwać na uszczęśliwianie na siłę. I tutaj z całą stanowczością powiem, że mimo unikania podobnych zachowań w posiadanym na co dzień secie, trochę za sprawą przypadkowego bycia testerem, bez najmniejszych problemów połknąłem haczyk muzykalności, zapisując ten aspekt jako duży plus konstrukcji.
Gdy przyszedł czas rozstania, by skreślić choćby kilka w miarę miarodajnych zdań o testowanym Trilogy 906 musiałem sięgnąć w stosunkowo niedawno zapełniane informacjami zakamarki mojej pamięci. Jak zapewne wiecie, w ostatnim czasie miałem okazję zmierzyć się ze sporą ilością podobnych tworów analogowych, dlatego z pełną odpowiedzialnością powiem, iż to, co oferuje najprostszy model przedwzmacniacza gramofonowego Nica Poulsona, bez najmniejszych problemów jest w stanie walczyć nawet z dwa razy droższymi konstrukcjami. Oczywiście kluczem będzie pewne zgranie się potencjalnego zestawienia, ale jeśli uda się Wam osiągnąć tak poszukiwany punkt „G”, z powodzeniem możecie stawać w szranki z mocniejszymi. Wypunktowane w teście artefakty są tylko sznytem grania, a nie wadami jako takimi. A jeśli uważacie, że się mylę, proszę pokazać mi produkt za kwotę ok. 5 kPLN, który nie ma żadnych przywar dźwiękowych. Szczerze? Utopia. Tak więc, jeśli jesteście w trakcie poszukiwań lub nieposkromiona siła wiecznego tropiciela nirwany dźwiękowej pcha Was ku zmianom w systemie, bez żadnych wstępnych założeń przed-testowych bierzcie dzisiejsze cudo na prywatny sparing. Obiecuję, że nie będziecie się nudzić i z pewnością zdziwcie się, jak wielkiego ducha ma w sobie to niepozorne wyspiarskie maleństwo.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 5 490 PLN
Dane techniczne:
Liniowość RIAA: +/- 0,25dB (20 – 20 000 Hz)
Wzmocnienie: 40dB/60dB
Pobór mocy: 4 W
Impedancja wyjściowa: 150 Ω
Impedancja wejściowa: 70 Ω – 47 000 Ω
Pojemność wejściowa: 100 – 420 pF
Faza: Prawidłowa (nieodwrócona)
Wymiary (S x W x G): 140 x 48 x 220 mm
Wymiary z konektorami (S x W x G): 140 x 48 x 230 mm
Waga: 1,7 kg
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
HiFiMAN, jeden z nielicznych na świecie producentów audiofilskich słuchawek o unikalnej magnetostatycznej (planarnej) technologii wprowadza do sprzedaży w Polsce nowy model: Edition X.
Budując HE-1000 HiFiMAN wyniósł swoje możliwości konstruowania słuchawek na nowy poziom. Pierwsze w historii słuchawki planarne, w produkcji których wykorzystano nanotechnologię – dziedzinę, w której Fang Bian, założyciel firmy, posiada stopień doktora – zdobyły ogromne uznanie na całym świecie. Tak duży sukces nie pozostał bez odzewu ze strony firmy, która kilka miesięcy po premierze HE-1000 wprowadza uproszczoną wersję, zdaniem wielu osób, najlepszych aktualnie produkowanych słuchawek świata.
Charakterystyka Edition X:
• membrana o grubości jednego nanometra – zbliżona parametrami do przetwornika blisko dwukrotnie droższego modelu HE-1000
• niska impedancja i wysoka czułość do współpracy ze źródłami przenośnymi wysokiej klasy
• opatentowany system maskownic przetwornika „Window Shade” redukujący niechciane odbicia dźwięku
• lekki i ergononomiczny pałąk
• asymetryczne (dopasowane do budowy ludzkiego ucha), hybrydowe (skórzano-welurowe) pady
Ta sama membrana – te same patenty.
Edition X dziedziczą po HE-1000 to, co najcenniejsze. Ultracienka membrana zapewnia błyskawiczną reakcję na sygnał elektryczny, co przekłada się na niewiarygodną detaliczność oraz praktycznie zerowy poziom zniekształceń.
Opatentowany system obudowy „Window Shade” tłumi zewnętrzne odbicia dźwięku, dzięki czemu otrzymujemy bardziej zogniskowane źródła pozorne. A to wszystko przy niewiarygodnie niskiej impedancji na poziomie 25 ohm! To mniej, niż w wielu modelach słuchawek dokanałowych!
Dzięki temu Edition X stają się niezwykle komfortowym obciążeniem dla każdego, nawet mało wydajnego wzmacniacza. Przy skuteczności 103dB, co jest rekordem wśród otwartych słuchawek ortodynamicznych, nawet smartfon z wysokiej klasy sekcją analogową może stanowić poprawne źródło dźwięku.
Wygodne na miarę swojej ceny.
Edition X wyposażono w super wygodny, giętki i w pełni regulowany pałąk znany już z modelu HE-1000. Asymetryczne nausznice zoptymalizowano pod kątem do naturalnego kształtu ludzkiego ucha. Hybrydowe gąbki nauszne momentalnie dopasowują się do kształtu czaszki, zaś welur zapewnia maksymalny poziom komfortu.
W zestawie znajdują się 2 wysokiej klasy przewody ciągnięte z jednego kryształu srebra: 1,5m zakończony wtykiem jack 3.5mm, rekomendowany do użytku przenośnego oraz 3m zakończony wtykiem jack 6.3mm, dedykowany do użytku domowego.
Dźwięk – blisko HE-1000.
Dźwięk jaki generują Edition X znajduje się na kontinuum zupełnie nowej jakości oferowanej przez HE-1000. Dzięki współpracy przetwornika o podobnych jak w HE-1000 parametrach z opatentowanym systemem Window Shade oraz hybrydowymi padami, Edition X pozwala na generowanie jakości dźwięku zbliżonej do tej znanej z HE-1000.
Różnice w stosunku do HE-1000:
• wyższa skuteczność
• niższa impedancja
• inny materiał obudowy nauszników
• możliwość pracy ze smartfonami bez dodatkowego wzmacniacza
Cena: 8 799 PLN
Dystrybucja: Rafko
Najnowsze komentarze