Wstyd się przyznać, ale od ostatniej winylowej recenzji na naszych łamach upływa dwadzieścia jeden miesięcy. Cóż jednak począć, jeśli pomimo nieustającego renesansu (nie tylko) czarnych krążków, wydawcy wolą dostarczać cyfrowe wydania wypuszczanych na rynek nowości o które de facto też czasem trzeba się upominać, bo przecież „wszystko jest na Tidalu” i/lub udostępniane w formie cyfrowej. Co de facto jest najprawdziwszą prawdą, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności biorąc jakiś album na tapet lubimy go lapidarnie ujmując pomacać, nacieszyć oczy poligrafią i generalnie celebrować jego odtwarzanie, czego z plikami czynić nie sposób. Dlatego też z nieukrywanym entuzjazmem zgodziliśmy się skreślić kilka niezobowiązujących refleksji o właśnie, znaczy się oficjalnie od 1 grudnia 2023r., trafiającym na sklepowe półki wydawnictwie i to wydawnictwie reprezentującym pozornie szalenie odległą od audiofilskich klimatów industrialno-metalową estetykę. Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie już zaciera ręce licząc na kolejne japońskie tłoczenie Rammstein, to śmiem twierdzić, że kierunek skojarzeń jest jak najbardziej słuszny, acz wzrok kierowany jest zbyt daleko, bowiem zamiast szukać za naszą zachodnią granicą, bądź w Kraju Kwitnącej Wiśni wystarczy zerknąć ku Piekarom Śląskim i portfolio rezydującej tam formacji … Oberschlesien a dokładnie zamykający dotychczasowe dokonania album „IV”. I choć od premiery owej „IV”-ki, która przypadła niejako tradycyjnie (I”-ka i „III”-ka również 4 grudnia wychodziły) w Barbórkę 2021 minęły niemalże dwa lata, to właśnie dopiero teraz, dzięki zaangażowaniu ekipy DNA • AUDIO / Ministerstwa Dźwięku światło dzienne ujrzała jej limitowana do 500 szt. winylowa reedycja. Krótko mówiąc serdecznie zapraszamy na nie tyle „podwieczorek przy mikrofonie”, co „richtich indiustralne dupniyncie prosto z serca czornego Ślonska”.
Zacznijmy jednak od szaty wzorniczej i wspomnianej poligrafii, którą śmiało i bez przesady można określić mianem podstawowego minimum. Ot klasyczna, pojedyncza tekturowa okładka i antystatyczna koperta chroniąca płytę. Próżno tu szukać nie tylko rozkładanego gatefold-a jak w przypadku „Panta Rhei II” o wzbogaconym albumem z reprodukcjami boxie (vide Hipgnosis Sętowski) nawet nie wspominając, lecz nawet jakiegoś insertu mogącego na dłużej przykuć uwagę nabywcy, niejako przy okazji uzasadniającym wydatek rzędu 140 PLN (dokładnie 139) na pojedynczy, w dodatku klasycznie czarny, choć całe szczęście 180g „placek”. Od razu zaznaczę, że nie mam nic przeciwko czerni, tym bardziej, że Śląsk, węgiel i czerń niejako z automatu spinają się w logiczną całość, jednak nawet niezobowiązujące przełamanie, jak np. w przypadku raptem o 2PLN-y droższego, jubileuszowego wydania „marbled” „Turn Loose the Swans” (30th anniversary) My Dying Bride byłoby w pełni zrozumiałym dodatkiem. Szkoda, bo przewijająca się w twórczości Oberschlesien burzliwa historia Górnego Śląska – m.in. 3-ego Powstania Śląskiego w otwierającym winylową wersję albumu „Annaberg”, czy dotyczącym analogii pomiędzy traktowaniem Indian a rdzennej ludności śląskiej „Ślonskie Indianery” i działalność edukacyjną formacji (wizyty w szkołach i przedszkolach) wydają się całkiem niezłym pretekstem do takowych działań. Ba, nie wiedzieć czemu zabrakło również polskiego tłumaczenia tekstów, które są przecież w nie przez wszystkich znanym etnolekcie śląskim. Najwidoczniej ktoś „na górze” Ministerstwa uznał, że „ślůnsko godka” takowych zabiegów nie potrzebuje a jeśli tak, to zawsze można nabyć wersję CD w owe wspomaganie wyposażoną. Dlatego też deklarację wydawcy, jakoby „IV” trafia na sklepowe półki „w jakości, której mogłyby Grupie pozazdrościć nawet czołowe zespoły tego gatunku z Europy” pozwolę sobie, przynajmniej w kwestiach „około-poligraficznych” uznać za przejaw myślenia życzeniowego niestety niewiele mającego wspólnego z rzeczywistością. A jeśli ktoś ma co do moich zastrzeżeń wątpliwości pozwolę sobie go odesłać do najbliższego sklepu płytowego w celu naocznej konfrontacji powyższego stanu faktycznego z dostępnymi tłoczeniami Rammstein-a.
Całe szczęście zawarty na „IV”, oscylujący pomiędzy estetyką bardziej syntetycznych aniżeli industrial-metalowych utworów Rammstein (choć tak po prawdzie wypadałoby też wspomnieć o protoplaście obu formacji, czyli słoweńskim Laibachu) a synthpopem w stylu Depeche Mode, czego inspirowany „Just Can’t Get Enough” utwór „Durch niy mom doś” jest nad wyraz namacalnym przykładem, repertuar już żadnych kontrowersji nie wzbudza. Mówię oczywiście o jego, znacznie przekraczającej walory soniczne dostępnego na Tidalu streamu, jakości, gdyż kwestie estetyczne każdy ocenia indywidualnie. Zakładam jednak, że jeśli komuś poprzednie trzy (z koncertowym „Symfonicznie” nawet cztery) krążki pasowały, to i tym się nie rozczaruje, choć warto zaznaczyć, że na tle poprzednich wydawnictw jest nieco lżej i mniej surowo. Nadal mamy jednak do czynienia z potężną podstawą basową opartą nie tylko na „czystej” perkusji, lecz również wyzwalanymi triggerami na stopie i floortomie samplami, czy wręcz klubowo-dyskotekowymi wariacjami wzbogaconymi o zgrozo … jodłowaniem i „Polką Dziadek” („Klarinetten Muckl”) kojarzącą się starszym słuchaczom i czytelnikom z dżinglem „Lata z Radiem” jakimi nafaszerowano np. utwór „Lajyra”. Wokal prowadzący zgrabnie meandruje pomiędzy niskimi melodeklamacjami a growlem z którym wielce udanie kontrastują chórki Pauliny Matysek.
Wspomniane różnice pomiędzy wersją cyfrową a winylową dotyczą głownie definicji i konsystencji źródeł pozornych, które na LP mają bardziej realistyczne, konkretne bryły a jednocześnie oferują lepszą namacalność. Ponadto całość przekazu charakteryzuje większa energetyczność i dynamika tak w skali mikro, jak i makro. Co ciekawe dokonując bezpośredniego porównania 1:1 można również zauważyć, iż równowaga tonalna jest delikatnie przesunięta w dół, przez co LP wypada nieco gęściej. Całe szczęście góra jest wystarczająco napowietrzona i otwarta na tyle, aby całość uniknęła zarzutów o zastosowanie tzw. koca.
A jeśli interesuje Państwa jak powyższy materiał brzmi na żywo, to nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na jutrzejszy koncert Oberschlesien do … Andaluzji. Od razu jednak uprzedzę, że zamiast pędzić na złamanie karku do tej bądź co bądź malowniczej części Hiszpanii wystarczy jak udacie się nieco bliżej – do Piekar Śląskich, gdzie 1 grudnia o godz. 20-ej w Ośrodku Kultury Andaluzja (ul. Oświęcimska 45) odbędzie się barbórkowy koncert Oberschlesien promujący niniejsze wydawnictwo.
Marcin Olszewski
Lista utworów
180 g LP
Strona A:
– Annaberg
– Szteruje mnie to
– Lajyra
– Łotworz Łoczy
– Ślonskie Indianery
Strona B:
– Nupel
– Chachary
– Basztard
– Durch niy mom doś
– Za wiela
Skład zespołu:
Paulina Matysek – wokal, instrumenty klawiszowe
Radosław Matysek – bas
Marcel Różanka – perkusja, wokal
Grzegorz Badora – gitara
Dawid Nagiet – wokal
Tomasz Dawid – wokal
Opinia 1
Po nieco surowym i niezdarnym T-600, granym przez Arnolda Schwarzeneggera T-800, T-1000 w którego wcielili się Robert Patrick i Lee Byung-hun oraz zjawiskowo … zabójczym T-X (Terminatrix) z twarzą (i nie tylko) Kristanny Løken przyszła pora na model T3, jednak predestynowany do … nazwijmy na potrzeby wstępniaka, reprodukcji a nie anihilacji i mający na swym celowniku nie rodzaj ludzki a … wszelakiej maści pliki i strumienie danych zapisane w zerach i jedynkach treści muzyczne posiadające. Jak się z pewnością zdążyliście Państwo domyślić bynajmniej nie mamy zamiaru w ramach niniejszej epistoły eksplorować radosnej twórczości Jamesa Camerona a z racji przewodniej tematyki naszego magazynu pozwolimy skupić się na portfolio Lumïna a dokładnie na streamerze o symbolu T3, który zawitał w naszej redakcji dzięki uprzejmości dystrybutora marki – wrocławskiego Audio Atelier.
Nie da się ukryć, że choć osobiście preferuję ponadczasową czerń, to nawet w naturalnym srebrze aluminium T3 prezentuje się może nie tak imponująco jak ostatnio u nas goszczący P1, lecz nadal nad wyraz atrakcyjnie. Nie wykluczam, iż jest to zasługą idealnych proporcji i użytych materiałów, gdyż masywny, lekko wypukły i pochylony front ze schowanym w trapezoidalnym wykuszu niewielkim wyświetlaczem plus minimalistyczny, prostopadłościenny korpus z blisko półcentymetrowej grubości aluminiowych płyt wydają się wieczne i na tyle harmonijne, że znudzić się nimi i opatrzeć nie sposób. Udając się na zaplecze uwagę zwraca zgodne z tradycją cofnięcie ściany tylnej względem obrysu płyty górnej i ścian bocznych, co z jednej strony oszczędza zerkającym od góry ciekawskim widoku plątaniny nie zawsze najpiękniejszego okablowania, lecz z drugiej bez podniesienia urządzenia, bądź zajścia go od tyłu, ewentualnie wpinania „po palcu”, aplikacja stosownych przewodów do najwygodniejszych niestety nie należy. Całe szczęście zintegrowane z komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilające obrócono o 180°, więc bez większych problemów da się w nim umieścić nawet masywny / o dużej średnicy wtyk. Oczywiście oprócz prądu wypada tytułowego Lumïna nakarmić i co nieco z niego wycisnąć poprzez pozostałe interfejsy. I tak, patrząc od lewej do dyspozycji mamy zestaw analogowych gniazd wyjściowych RCA i XLR, zacisk uziemienia, wyjście S/PDIF BNC, port Ethernet RJ45 i dawno niewidziane w zintegrowanych streamerach Lumïna wyjście … USB. Listę zamyka włącznik główny okupujący prawy narożnik. Czyli bez cienia złośliwości można stwierdzić, że niby mamy wszystko czego od zintegrowanego streamera można oczekiwać, jednak patrząc na to, co w znacząco niższej cenie oferuje Auralic Altair G1.1, bądź jedynie nieco droższy Altair G2.1 dziwi niechęć projektantów Lumïna do choćby próby rozszerzenia roli T3-ki z li tylko źródła do pełnoprawnego koncentratora / DAC-a wzorem wspomnianej bezpośredniej konkurencji. Tak, tak. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jak ktoś chce cieszyć się takimi przywilejami a jednocześnie wykazuje chęć pozostania wiernym tytułowej marce, to nic nie stoi na przeszkodzie, by zdecydował się na P1-kę, lecz coś czuję w kościach, że przynajmniej w naszych realiach ekonomicznych przeważająca większość potencjalnych nabywców dokonując stosownych porównań kto, co i za ile oferuje niekoniecznie musi skłaniać się ku naszemu bohaterowi. Dość jednak marudzenia. Jeszcze tylko rzut na podwozie, gdzie przytwierdzono cztery solidne, podklejone filcem aluminiowe nóżki.
Zapuszczając żurawia do trzewi szybko zorientujemy się, że zarówno płyta główna, jak i moduł zasilacza zamiast przymocować do dokręcanej podstawy podwieszono pod „sufitem”, co znacząco wpłynęło na redukcję ewentualnych wibracji pochodzących od podłoża. Nie wdając się zbytnio w szczegóły wspomnę jedynie, iż jak przystało na aspirującego do rangi high-endowego gracza T3 może pochwalić się obecnością nie jednej a dwóch, pracujących równolegle (po jednej na kanał) 8-kanałowych kości przetworników ES9028PRO SABRE w trybie dual mono i dedykowanym im dwoma ultra-precyzyjnymi zegarami (femto clocki na chwilę obecną zarezerwowane są dla flagowych P1 i X1). Kluczowy jest jednak fakt, iż nasz dzisiejszy gość bazuje na najnowszej, obejmującej zarówno hardware, jak i software platformie dedykowanej obróbce plików. Jest zatem szybszy, bardziej wydajny a jednocześnie gotowy na przyszłe upgrade’y.
No i tu pozwolę sobie na małą, inspirowaną działaniami udoskonalającymi dygresję, bowiem zamknięty w szczelnej kapsule moduł zasilacza jest … impulsowy, więc patrząc z ortodoksyjnie audiofilskiej perspektywy nie do końca „koszerny”. Całe szczęście nic nie stoi na przeszkodzie, by o ile tylko nie mamy dwóch lewych kończyn górnych z ich pomocą pewnych modyfikacji dokonać, tym bardziej, że na rynku dostępne są gotowe KIT-y, jak daleko nie szukając u „zasilaczowego specjalisty” Teddy’ego Pardo. Jeśli zatem kogoś impulsowość T-3-ki w oczy kole zawsze może owe lęki i fobie własnym sumptem zaleczyć.
Miło za to ze strony producenta, iż sekcję analogową potraktował już z odpowiednim pietyzmem, przez co sygnał prowadzony w niej jest w postaci zbalansowanej, dual mono, więc obecność na zakrystii XLR-ów jest w pełni uzasadniona, co z resztą podkreśla zastosowanie osobnych kondensatorów wyjściowych dla gniazd RCA i XLR. A właśnie, podobnie do swojego rodzeństwa T3-ka oferuje możliwość wypuszczania sygnału analogowego o stałym, jak i regulowanym poziomie a więc z powodzeniem można bezpośrednio wpiąć ją w końcówkę mocy, bądź aktywne monitory. Regulacja głośności może odbywać się zgodnie z firmowym oprogramowaniem, bądź z wykorzystaniem wielce udanego i bezstratnego algorytmu Leedh Processing Volume control. Jakby tego było mało z poziomu menu możemy wybrać, czy chcemy by na wyjściu max. napięcia wyjściowe wynosiły standardowe 2 i 4V (RCA/XLR), czy też 3 i 6V.
Jak z pewnością Państwo zauważyliście na wyposażeniu nie ma pilota, choć taka opcja, odkąd w portfolio takowe akcesorium https://www.luminmusic.com/lumin-ir-control-package.html się pojawiło jest dostępna, jednak nie umniejszając jej roli zdecydowanie wygodniej i szybciej jest skorzystać z dedykowanej, dostępnej na Androida i iOSa aplikacji Lumïn App a jeśli ktoś, podobnie do mnie, często korzysta podczas słuchania z komputera pracującego pod kontrolą popularnych okienek, to z pomocą przychodzi linnowskie Kazoo. Oczywiście można również całość ogarnąć z poziomu Roona.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu a de facto jeszcze przed rozpoczęciem odsłuchów, których podsumowaniem miał być niniejszy akapit zachodziłem w głowę cóż takiego T3-ka pokaże. W końcu nigdy nie ukrywałem faktu, iż o ile zintegrowane rozwiązania Lumïn-a lubiłem i szanowałem za niesamowitą słodycz i muzykalność przekazu, to na własne potrzeby każdorazowo, znaczy się dwukrotnie, wybierałem sygnowane przez ekipę z Hong Kongu „gołe” transporty – najpierw U1 Mini, by po kilku latach przesiąść się na U2 Mini. Powodami takich a nie innych decyzji była bowiem wręcz atawistyczna potrzeba większej transparentności a co za tym idzie zdolność różnicowania zarówno reprodukowanego materiału, jak i zmian sprzętowych zachodzących w torze, w jakim przyszło im pracować. Nie oznacza to jednak, że reszta ich „pociotków” grała wszystko na jedno kopyto, bo tak nie było i nie jest, lecz na przestrzeni ostatnich kilku…dziesięciu lat w ujęciu globalnym a dekady skupiając się na twórczości Pixel Magic Systems Ltd. udało mi się wykształcić zdolność wyłapywania sygnatur charakterystycznych dla danego wytwórcy. I mówiąc wprost zintegrowane źródła Lumïn-a nieco zbyt wyraźnie dawały o sobie znać. Co wcale nie oznacza, że to źle, gdyż większość z ich świadomych nabywców właśnie za zapisaną w kodzie DNA hongkońskich streamerów muzykalność i soczystość dałoby się pokroić. Tymczasem pełniący u mnie dyżur U2 Mini wyraźnie od powyższej estetyki odchodził kierując swe kroki ku właśnie rozdzielczości i transparentności suto podlanych dynamiką i … . I T-3 wydaje się podobną drogą zmierzać. Oferuje zatem znacząco lepszą przestrzenność, wspomnianą rozdzielczość a co zatem idzie również definicję źródeł pozornych plus coś, co każdorazowo wywoływało uśmiech na mej twarzy, czyli dynamikę i to zarówno skali mikro, jak i makro. Nie jest to może poziom U2-ki spiętej z pełniącym rolę DAC-a Ayonem CD-35 (Preamp + Signature), ale trudno się temu dziwić biorąc pod uwagę fakt dość zauważalnej różnicy cen. Niemniej jednak np. na „Tales of the Wind” Micha Gerbera ilość powietrza, swoboda prezentacji i umiejętność pokazania całego bogactwa mikro-dźwięków i całej złożoności planktonu otaczającego muzyków była umownie rzecz ujmując mało „lumïn-owa”. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że T-3-ka zagrała swobodniej i mniej krągło od ostatnio goszczących u nas … Auralica Vega G2.2 i Aurendera A200. Zaskoczeni? Ja również. Zaoblenie konturów było prawie pomijalne a krągłość skrajów pasma przywodziła bardziej na myśl typowo analogowe stereotypy/wzorce a nie klasyczne, asekuracyjne wycofanie dbające o to, by jakimś nieprzyjemnym dźwiękiem nie wyrwać słuchacza z błogiego letargu. Doskonale to słychać na koncertowym wydawnictwie „Orkestra” Jaël z towarzyszeniem Klaipédos Kamerinis Orkestras, gdzie sybilanty (do testów polecam „Werum syttt dir so truurig”) są wyraźne, namacalne i wręcz odważne, ale jednocześnie nie przekraczają cienkiej czerwonej linii ofensywności. Lumïn czaruje, ale nie zalewa wszystkiego lepkim syropem klonowym i za to należą mu się w tym momencie w pełni zasłużone brawa. Z kolei zmiana repertuaru na taki z łagodnością i wyrafinowaniem niewiele mający wspólnego, jak np. „In Requiem” Paradise Lost z jednej strony pokazała nieco ucywilizowane oblicze szarpidrutów, ale jednocześnie dopalając materiał energetycznie sprawiła, że zabrzmiał on z jeszcze większą potęgą i mocą przejeżdżając po zmysłach słuchaczy niczym walec drogowy po podróbkach zegarków. Jednak zamiast monotonnego dudnienia i przysłowiowej ściany dźwięku z pozornej kakofonii Lumïn z łatwością był w stanie wyekstrahować nie tylko poszczególne partie instrumentów, co również umieścić je we właściwych miejscach na scenie i proszę mi wierzyć na słowo a jeszcze lepiej samemu przekonać się nausznie, iż ów rozstaw daleki był od jedno, bądź dwuwymiarowości, lecz kusił zaskakującą trójwymiarowością i holografią. A jeśli komuś mało, to polecam świetnie zrealizowany album „Descent” Orbit Culture, który z racji niezwykłego natłoku agresywnych riffów i miażdżącej trzewia perkusji na niezbyt rozdzielczych systemach prowadzi do natychmiastowego ich przytkania trudną do przełknięcia ognistą magmą. Tymczasem nasz gość z tym iście piekielnym wsadem poradził sobie aż nadto dobrze stawiając na wykop i energię a nie drobiazgowe cyzelowanie każdego dźwięku, na które przy tak ekstremalnych tempach po prostu nie ma czasu i miejsca.
Podsumowując tę nadspodziewanie sążnistą epistołę chciałbym jedynie zakomunikować tym, którzy szukają prostych i jasnych komunikatów w stylu dobre/złe, brać/nie brać, że Lumïn T3 wart jest zainteresowania. Z jednej strony łączy bowiem muzykalność i organiczną koherencję swoich protoplastów, lecz z drugiej oferuje również zdecydowanie lepszą rozdzielczość i energetyczność przekazu. Jeśli więc rozglądacie się Państwo za w pełni funkcjonalnym streamerem i niespecjalnie zależy Wam na traktowaniu go jako centrum sterowania Waszym cyfrowym ekosystemem, to wybór tytułowego plikograja powinien z nawiązką spełnić Wasze oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin T3
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Ostatnimi czasy świat w swej pogoni za jak najbardziej przyjaznym sposobem obcowania z zakorzenioną w naszych sercach muzyką, postawił na tak zwany streaming. Jest łatwy w obsłudze, od ręki daje dostęp do praktycznie całych światowych zasobów płytowych i co najważniejsze, coraz częściej może pochwalić się znakomitą jakością oferowanego dźwięku. Czy to opcja dla każdego, temat do rozstrzygnięcia pozostawiam Wam, jednak fakt jest faktem, że od słuchania muzyki z plików spora część populacji melomanów nie widzi odwrotu. Powód? Naturalnie pierwszym z brzegu jest wspomniana bezproblemowa obsługa i dostęp, jednak dla wielu chyba najważniejszym wymieniona przeze mnie na końcu, a dla nich najistotniejsza soniczna jakość źródeł plikowych. Źródeł, których co prawda na naszym rynku jest niezliczona ilość, jednak jednym z najbardziej rozpoznawalnych jest dzisiejszy bohater w postaci Lumïna. Idąc z duchem czasu obsługuje wszystkie formaty we wszystkich częstotliwościach próbkowania, a dodatkowo dzisiaj testowana konstrukcja na pokładzie posiada nawet przetwornik D/A z regulowanym wyjściem sygnału. To zaś sprawia, że chcąc mieć minimalistyczny system, można takie urządzenie podłączyć bezpośrednio do końcówki mocy. O czym mowa? Pewnie się orientujecie, bowiem od jakiegoś czasu odnosząc sukcesy sprzedażowe jest już na naszym rynku, a mam na myśli będący w dystrybucji wrocławskiego Audio Atelier streamer z funkcją DAC-a ze wspomnianą regulacją sygnału wyjściowego Lumïn T3.
Jeśli chodzi o aparycję T3-ki, ta w stosunku do posiadanego przeze mnie U1 Mini jest znacznie poważniejsza. Po pierwsze jest większa gabarytowo, a jej obudowa to w znakomitej większości grube płaty lotniczego aluminium. Po drugie może pochwalić się ładniejszym designem, z którego najważniejszą cechą jest przyjemnie dla oka zaokrąglony front. Ten naturalnie spełniając przy okazji funkcję informacyjną w swoim centrum został wyposażony w osadzony w trapezowym okienku, mieniący się turkusową poświatą na czarnym tle wyświetlacz. Jeśli chodzi o tylną ściankę, ta zwyczajowo u Lumïna w przykrytej daszkiem górnej połaci obudowy ofercie posiada niezbędny zestaw wyjść analogowych i cyfrowych plus port Ethernet. Całości wyposażenia rewersu dopina naturalnie nieodzowne w urządzeniach elektronicznych gniazdo zasilania i główny włącznik. Tak zgrabnie prezentujący się plikograj finalnie posadowiono na czterech niezbyt wysokich, okrągłych stopach. Co do obsługiwanych funkcji i standardów przesyłu danych temat przywołałem nieco wcześniej, a w krótkich żołnierskich słowach brzmiał: robi wszystko ze wszystkim co cyfrowe. Jak widać, rzeczona T 3-ka może pochwalić się nie tylko wizualną gracją, ale również maksymalna funkcjonalnością.
Co mam do powiedzenia w temacie sposobu na muzykę tytułowego Lumïna T3? Powiem szczerze, mimo wyczuwanego od pierwszego momentu firmowego sznytu brzmieniowego skubany jest ciekawy. Z jednej strony świat muzyki w jego wydaniu kipi gładkością i plastyką, a za to z drugiej stroni od przeciążenia czy forsowania efektu wiejącego nudą uśredniania przekazu. A do tego należy dorzucić jeszcze ciekawy pakiet energii i przyjemny w odbiorze, fajny, bo odbierany bez przerysowania, kreowany przez nienachalne, za to lotne wysokie tony oddech. Efekt tego jest taki, że T3 nie forsując nadmiernie kreowania żadnej składowej dźwięku typu: mocne nasycenie tudzież nadmierna gładkość, czy ostrość rysunku wirtualnej sceny w pierwszych minutach obcowania u wielu może powodować wrażenie nijakości. Jednak nie od dzisiaj wiadomym jest, że wszystko co natychmiast nas zachwyca, nawet nie po jakimś czasie, gdyż osłuchany meloman łapie to w kilka minut, tylko dosłownie po kilku utworach często staje się nie do zniesienia, Cała zabawa w kreowaniu wirtualnego świata polega na umiejętnym wyważeniu energii, gładkości i świeżości dobiegającej do nas muzyki inaczej albo nas zamęczy, albo zwyczajnie uśpi. Dlatego tak pozytywnie odebrałem brzmienie naszego bohatera, gdyż idealnie trafia w przed momentem wygłoszoną wyliczankę. Dzięki czemu bardzo dobrze radził sobie z prawie pełnym spectrum nurtów muzycznych. O co chodzi z tym prawie? Otóż w rocku mógłby być nieco agresywniejszy. Jednak ku zrozumieniu sytuacji należy wziąć pod uwagę moją celową bierność w idealnym zestrojeniu testowanego źródła z resztą systemu pod kątem muzyki buntu, co notabene z łatwością mogłem uczynić. Po porostu chciałem przekazać Wam, jak nasz bohater rzucony na głęboką wodę bez koła ratunkowego radzi sobie w zastanej konfiguracji, czyli pokazać jego najważniejsze cechy, a nie jak można docelowo go przekabacić na własne widzi mi się. Usilne strojenie w konkretnym kierunku nic nikomu by nie dało, dlatego wolałem zostawić go au naturel, a mimo to wyszedł z tarczą. Tak z tarczą, gdyż lekko uwypuklając występ w mocnym graniu miałem na myśli – jak na rocka – zbytnią powściągliwość w kreowaniu górnych rejestrów, które jak wspomniałem są, ale służą raczej pokazaniu najgłębszych pokładów emocji u romantyków, niż wiecznie zbuntowanych osobników z objawami ADHD. Ale co ciekawe, w znakomitej ilości przypadków słabych realizacji tego rodzaju muzy cechy Lumïna były wręcz ratunkiem przed natychmiastową zmianą repertuaru, gdyż pozwalały na bezbolesne mocniejsze podkręcenie gałki wzmocnienia, co w tych przypadkach jest wręcz zalecane. Tak więc chcąc być fair w tej kwestii powinienem zadać się pytanie: „Czy przed momentem opisałem problem, czy pozwalający słuchać każdej muzyki, finalnie ciekawy niuans brzmienia Lumïna?”. Dla mnie to jest raczej opcja numer dwa. Opcja, która przy reszcie świetnych projekcji muzyki jazzowej, klasycznej, czy wokalnej pozwala wygłosić tezę pewnego rodzaju uniwersalności T3-ki. Na tyle mogącej Was pozytywnie zaskoczyć, ze nie zdziwiłbym się, gdyby nawet wierni słuchacze zespołów typu AC/DC, Metallica, czy Led Zeppelin już podczas wstępnych odsłuchów znaleźli z nim nić porozumienia. Przecież nie samym rockiem nawet najbardziej zafiksowany człowiek żyje, a co dopiero mówić o normalnych zjadaczach chleba. Dla tych tytułowa konstrukcja jest zapewnieniem pozytywnych wrażeń w 99 procentach słuchanego repertuaru, gdyż w sobie tylko znany sposób potrafi pokazać muzykę od strony głębokich uczuć, a przy tym zwyczajnie nas nie znudzić. Ba, powiem więcej, wręcz zachęci do poszukiwań innych interesujących nas opowieści muzycznych. Nasz bohater to niby bełnokrwisty, ale jednak w kontekście cena/jakość na tle szerokiej rodziny, nad wyraz ciekawie wypadający Lumïn. On po prostu coś w sobie ma.
Czy poleciłbym bohatera niniejszego spotkania każdemu melomanowi obcującemu z plikami? Jak najbardziej. Jednak zdaję sobie również sprawę, że niektórzy będą poszukiwać wyczynowości w oddawaniu prawdy o słuchanej muzyce. Mam na myśli raczej będące wykoślawieniem muzyki podkreślanie skrajów pasma w postaci forsowania mocnego, często monotonnego basu lub z pozoru niosących więcej informacji, a tak naprawdę podkręconych zniekształceniami wysokich tonów. Niestety inżynierowie z Hongkongu wiedzą, o co w naszej zabawie chodzi i projektując model T3 postawili na pozbawioną nachalności spójność, gdyż to jest prosta droga do sukcesu. Czy również w Waszym przypadku, niestety weryfikacja tego nie jest już pod moją jurysdykcją. Ja co mogłem, to zrobiłem, czyli opisałem czarno na białym, co może wydarzyć się u Was po ewentualnym telefonie do dystrybutora w sprawie naszego punktu zapalnego dzisiejszej epistoły.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumïn U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Pixel Magic Systems Ltd.
Cena: 24 000 PLN
Dane techniczne
Natywna obsługa: max. DSD512, max. 384 kHz/16–32 bit, MQA
Upsampling (wszystkie formaty): max. DSD256, max. PCM 384kHz
Obsługiwane formaty: DSD (DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD)); PCM: FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF; skompresowane stratnie MP3, MQA
Natywna obsługa: Roon Ready, Spotify Connect, MQA, TIDAL, TIDAL Connect, Qobuz, TuneIn, AirPlay.
Wyjścia cyfrowe:
– USB (PCM 44.1–384kHz / 16–32-bit; max DSD512)
– BNC SPDIF (PCM 44.1kHz–192kHz / 16–24-bit; DSD (DoP, DSD over PCM) 2.8MHz / 1-bit)
Komunikacja: Ethernet Network 1000Base-T
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Napięcie wyjściowe: 3V (RCA); 6V (XLR)
Wymiary (S x G x W): 350 x 350 x 60.5 mm
Waga: 6kg
Pojawiając się w naszych skromnych progach ekipa HiFi Ja i Ty z wyposażonym w ramię ramię Reed 5T i wkładkę Hana MH gramofonem Reed Muse 3C postanowiła zadbać o cały analogowy tor zostawiając u nas phono EAR Yoshino 88PB, step up EAR Yoshino MC4 i przedwzmacniacz Vinius TVC-05 SE XLR, oraz komplet okablowania Sulek Audio.
cdn. …
Opinia 1
Jak z pewnością większość naszych wiernych Czytelników wie, bądź przynajmniej podejrzewa, podążanie utartymi ścieżkami, wpasowywanie się w skostniałe wzorce zachowań, czy niekiedy wręcz zdroworozsądkowe odpuszczanie pewnych wydawać by się mogło, że drugorzędnych kwestii najdelikatniej rzecz ujmując … nie leży w naszej naturze. Dlatego też zamiast jak tradycja/rynek/„Siła Wyższa” (kimkolwiek/czymkolwiek Ona jest, o ile jest) nakazuje oddać się czarnopiatkowemu szaleństwu trwonienia ciężko zarobionych środków na wszelakiej maści wyprzedażach, bądź też kierując się serwowanymi przez meteorologów prognozami wieszczącymi istny Armagedon po prostu zaszyć się w domowych pieleszach, z racji otrzymanego zaproszenia postanowiliśmy rzucić wszystko i wyjechać … nie, nie w Bieszczady, lecz do … Poznania. Powód? Dość irracjonalny dla postronnych obserwatorów, lecz dla nas w zupełności wystarczający, by gnać przez pół Polski. Było nim wspomniane zaproszenie z poznańskiego Korisa/Dwóch Kanałów na wielce intrygującą kumulację idealnie wpisujących się w profil naszego portalu wydarzeń, czyli spotkanie z Mariuszem Dudą z okazji „tygodnicy” wydania jego najnowszego albumu „AFR AI D” oraz obchody 30-lecia salonu Koris. Dodatkową zachętą był również fakt, iż na inaugurujący cały cykl promocyjnych spotkań Mariusza premierowy event w stołecznym Digital Knowledge Village 17 listopada niestety ze względów logistycznych nie dane mi było dotrzeć, więc skoro nadarzyła się okazja, to drugi raz odpuścić jej po prostu nie zamierzałem.
Pomimo dość pesymistycznego scenariusza trasa z Warszawy do Poznania w niemalże 99% upłynęła nam w nieśmiałych, acz nader uroczych promieniach jesiennego słońca, więc towarzyszące nam okoliczności przyrody jednogłośnie uznaliśmy za dobry omen, którego nawet witające nas na wjeździe do stolicy Pyrlandii korki nie były w stanie zepsuć. W dodatku sprzyjająca aura pozwoliła nam przybyć na miejsce na tyle wcześnie, by bez konieczności przeciskania się pomiędzy zaproszonymi gośćmi próbować uchwycić coś interesującego w kadrze. Dzięki temu mogliśmy przez kilka kwadransów niezobowiązująco rzucić okiem i uchem na przygotowany na piątkowe spotkanie główny system, w skład którego weszły streamer Pink Faun 2.16 ultra, przetwornik D/A z regulacją głośności MSB Technology Reference DAC, końcówka mocy MSB Technology S202 i kolumny Magico A5 a całość okablowano przewodami Gigawatt i Shunyata.
Z racji naszego debiutu na Umultowskiej 39 nie będę nawet próbował autorytatywnie oceniać powyższej układanki, lecz po prostu pozwolę sobie na kilka dygresji i uwag, które nasunęły mi się na myśl podczas eksploracji nieprzebranych zasobów serwisów streamingowych. I wcale nie ograniczaliśmy się do audiofilskich evergreenów w stylu „Norwegian Mood” Kari Bremnes, lecz bez wahania sięgaliśmy po takie killery jak „More than Just a Name” Infected Mushroom, czy „Black Market Enlightenment” mijanego w drodze do Poznania Antimatter zmierzającego tamże a dokładnie do Klubu Pod Minogą na kolejny koncert z cyklu „An acoustic evening”. I tak, na pewno warto docenić zaangażowanie poznańskiej ekipy w adaptację akustyczną ich nowej sali odsłuchowej, która nawet w obecnym, bynajmniej jeszcze nie finalnym stadium daje wielce przyjazne warunki obcowania z muzyką a i przy okazji urządzeniami ją reprodukującymi z najwyższej półki. Podczas rozmów z Gospodarzami przewinął się również temat świadomości skutków ewentualnego przetłumienia i śmiem twierdzić, że przynajmniej na razie niepokojących tendencji ku temu zjawisku nie odnotowałem. Co prawda pyszniący się na powyższych fotografiach zestaw reprezentował ciemniejszą stronę mocy oferując mocno osadzony w dole pasma i gęstej średnicy przekaz, lecz efekt ten był w pełni zamierzony i zgodny z estetyką w jakiej operował stanowiący „trigger” piątkowego spotkania album. Pozwolił sobie ów fakt potwierdzić sam artysta serwując zebranym reprezentatywne highligty z „AFR AI D” podczas fakultatywnych sesji odsłuchowych uatrakcyjniających wielce spontaniczną część „wywiadowczo” / konsumpcyjną.
A właśnie obecność Mariusza nie miała charakteru, że tak to z lekkim przymrużeniem astygmatycznego oka ujmę, prestiżowo – cyrkowego, czyli „zobaczcie kogo ściągnęliśmy” / „kto chce zdjęcie z misiem?”, lecz semi-oficjalna część piątkowego popołudnia obejmowała zgrabnie i z polotem prowadzoną przez Kamila Wicika konwersację dotyczącą inspiracji, lęków i zagadnień technicznych twórczości przybyłego Gościa, możliwość nabycia „AFR AI D” na praktycznie dowolnym nośniku fizycznym (w tym kasetach magnetofonowych!!!) i niejako przy okazji zdobycie autografu sprawcy całego zamieszania.
Skoro w akapicie poświęconym głównemu systemowi wspomniałem o konsumpcji to aby nie być posądzonym o gołosłowność zamieszczam stosowną dokumentację, przy okazji zaświadczając o iście niebiańskich doznaniach podniebienia gwarantowanych przez owe smakołyki.
No i niejako na deser jeszcze tylko krótka migawka z drugiej sali, gdzie tło do kuluarowych rozmów tworzył system w skład którego weszło źródło Auralica i topowa 330W integra Musical Fidelity Nu-Vista 800.2 napędzająca podłogowe Fink Team Borg.
Serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę poznańskiej ekipie Korisa i Dwóch Kanałów chcielibyśmy nie tylko życzyć im kolejnych 30-lat na rynku, lecz również zachęcić Państwa do wizyty w tymże jakże zacnym przybytku audiofilskich uniesień w celu z zapoznaniem się z goszczącymi tam specjałami, a niejako przy okazji zwrócić Waszą uwagę na radosną twórczość Mariusza Dudy, który z wrodzonym wdziękiem zadał kłam twierdzeniu, jakoby parafrazując klasyka „rozmawianie na temat muzyki jest jak tańczenie o architekturze”. Otóż drodzy Państwo, o muzyce rozmawiać nie tylko się da, ale i należy, a jeśli tylko nadarza się ku temu sposobność, by nie tylko o niej mówić i poznawać punkt widzenia przez jej twórcę reprezentowany, to jeszcze posłuchać w jakże uroczych okolicznościach – na wysokiej klasie systemie, to warto ruszyć się z domu i do miejsca takowe atrakcje oferującego się udać.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Nie od dziś wiadomo, że czas nieubłaganie, ale jednak mija. Na szczęście bez względu na wszystkie za i przeciw takiego stanu rzeczy owo przemijanie może mieć dwa oblicza. Jedno negatywne, zaś drugie pozytywne. Pierwszym z uwagi na obecnie panujący, mocno depresyjny okres jesienny dzisiaj raczej nie będziemy się zajmować. Zaś drugim, że tak powiem a i owszem. A to dlatego, że wspomniane przemijanie będzie bardzo istotnym elementem dzisiejszej opowieści. O co chodzi? O fakt okrągłego 30-lecia znanego chyba wszystkim zorientowanym w naszym hobby osobnikom poznańskiego salonu audio Koris. A żeby było jeszcze ciekawiej, przywołane lata pełnej sukcesów współpracy całego składu osobowego tego podmiotu gospodarczego zaowocowały powstaniem zorientowanej lokalizacyjnie w tym samym budynku spółki córki pod nazwą Dwa Kanały. Interesujące? A jakże, bowiem z automatu pozwalające potencjalnemu klientowi sięgnąć po znacznie większą paletę urządzeń pod jednym dachem i to dosłownie od ręki. I co najważniejsze, dachem całkowicie pod tym kątem na nowo przearanżowanym, czego doniosłość mieliśmy przyjemność doświadczyć w miniony piątek podczas oficjalnego otwarcia po gruntowym remoncie z bardzo ciekawym rockowym artystą z jego najnowszą solową płytą w roli głównej.
Jak widać na serii zdjęć, gościem honorowym tego popołudnia był zaangażowany w wiele projektów muzycznych Riverside, Lunatic Soul oraz twórczość solowa – rockmen, muzyk, kompozytor, wokalista Mariusz Duda. Człowiek otwarty, bez egzystującego u wielu artystów kołka w „d”, dzięki czemu wydaje mi się ze swoją muzyką trafiający w tak wiele serc. Jeśli chodzi o wspomniany najnowszy projekt „AFR AI D” https://tidal.com/browse/album/312633312, niestety mimo spontanicznego nabycia egzemplarza winylowego oraz okraszeniem go podpisem artysty jeszcze go nie przesłuchałem, jednak według zapewnień kompozytora mamy do czynienia z mroczną nie tylko w odbiorze, ale również w kwestii mającej nas zaprosić do otchłani Hadesu nacechowaną niepokojem elektroniką. Co prawda premierowy pokaz w czasie imprezy miał symboliczne miejsce, jednak rozpoznawalność zapraszającego nas na swój jubileusz Korisu, a przez to liczba przybyłych gości sprawiły, że z racji średniej wielkości sali prezentacyjnej w kilku podejściach nie udało mi się go zaliczyć. Ale nic straconego, mam swój egzemplarz i jak to zwykle bywa, posłucham go w najlepszej możliwej konfiguracji, czyli zwyczajowej dla każdego z nas bez względu na zaawansowanie jakościowe własnej. Naturalnie to był żart, który moim zdaniem znając nie tylko ludzi z Korisu, ale również kilku z przybyłych gości będzie odebrany w należyty, z przymrużenia oka sposób. Tym bardziej, że owa przywołana prawda jest standardową oceną zastanego systemu przez wielu audiofilów i melomanów (czytaj: u mnie gra lepiej) podczas wszelkich, nawet tych. najbardziej znanych na świecie pokazów.
Jak odebrałem wizytę w salonie od strony jego przygotowania do spełniania naszych najbardziej abstrakcyjnych pomysłów na system audio? Przyznam, że sprawy mają się bardzo dobrze. A taki feedback zapewniają dwa fakty. Pierwszym naturalnie są pieczołowicie, z dbałością o każdy akustyczny szczegół, zaaranżowane sale prezentacyjne. Drugim zaś pełne spektrum produktów audio od oferty dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego, po konstrukcje stricte high-endowe. A wszystko jak wspomniałem pod jednym dachem i praktycznie od ręki. Banał? Bynajmniej, gdyż gdy w momencie zabawy w niedrogi sprzęt sprawy z mniejszym lub większym wysiłkiem kosztowo są do ogarnięcia, to już podczas obcowania z zabawkami na poziomie choćby przykładowych kolumn Magico lub elektroniki MSB w wielu przypadkach rozmawiamy o sześciocyfrowych cenach i to bez wchodzenia w strefę absolutnego szczytu oferty. A tutaj cyk, sporo drogich klamotów dostajemy od przysłowiowego pstryknięcia palcami. Tak więc, jak widać, jest moc. I to nie tylko w mięśniach podczas przestawiania zazwyczaj bardzo ciężkich produktów, ale również ta związana z zapewnieniem klientowi jak najlepszego zaplecza sprzętowego. Brawo panowie i oby tak dalej.
Wieńcząc opis do dzisiaj rozpamiętywanej w myślach, fajnej nie tylko od strony będących jej zarzewiem wydarzeń, ale również spotkanych znajomych imprezy, chciałbym podziękować gospodarzom za pamięć o nas i zaproszenie na tak ważny dla nich jubileusz 30-lecia istnienia, gościowi Mariuszowi Dudzie za miłą pogadankę o swojej zabawie w muzykę, a przybyłym, w kilku osobach osobiście znajomym gościom za miłą wymianę opinii na ciekawe, naturalnie związane z audio tematy. To było fajne, co prawda poprzedzone przejechaniem przez pół Polski, ale bardzo owocne w będące clou spędzania mojego wolnego czasu, czyli pełne muzyki spotkanie.
Jacek Pazio
Po pełnowymiarowych a zatem wizualnie podnoszących stawiane na nich komponenty podstawkach/nóżkach antywibracyjnych Cera Kinetic przyszła pora na idealnie wpisujące się w trend slim-fit rodzeństwo. Jak się z pewnością Państwo domyślacie oznacza to ponowną eksplorację wielce imponującego portfolio dystrybuowanej przez Audio Anatomy / High End Alliance mozolnie pracującej na rozpoznawalność na naszym rynku angielskiej manufaktury Audio Engineers. Zamiast jednak skupiać się na pojedynczym przykładzie radosnej twórczości i twardej inżynierskiej wiedzy córek i synów Albionu tym razem postanowiliśmy wziąć na redakcyjny tapet wszystkie dostępne opcje a tym samym pochylić się i wsłuchać w Audio Engineers Zen Discs w wersjach Gunmetal, Ceramic, Tungsten.
Jak sami Państwo widzicie moja powyższa uwaga o wręcz idealnym wpasowaniu się w obowiązujący trend slim-fit w przypadku tytułowych akcesoriów daleka jest od przesady. W końcu mogące pochwalić się 45 mm średnicą i raptem nieco ponad centymetrem wysokości (dokładnie 10.5 mm) Zen Disc-i bardziej przypominają metalową wariację nt. włosko – francuskich makaroników aniżeli poważne, dedykowane złotouchej braci, oparte na solidnej inżynierskiej wiedzy akcesoria antywibracyjne. Pozory jednak mylą, gdyż nic w ich, znaczy się Zen Disc-ach a nie pozorach, nie jest dziełem przypadku. Zacznijmy jednak od ich aparycji, albowiem pomimo dość oczywistych podobieństw dotyczących samej konstrukcji, zasady działania i wykorzystania w każdej z opcji trzech niewielkich kulek różnice również między nimi występują. I tak, w najtańszej (199€ / 3 szt.; 239€ / 4szt.) i zarazem charakteryzującej się najmniejszą obciążalnością (4.5 kg / 1 szt.; 13.5 kg / zestaw 3 szt.; 18 kg / zestaw 4 szt.) wersji Gunmetal oba talerzyki wykonano z lekkiego stopu aluminiowo-krzemowo-magnezowego a odsprzegajace je, umieszczone w niewielkich wyżłobieniach kulki, jak sama nazwa wskazuje z brązu. Górną płaszczyznę nośną pokrywa laserowo wykonany ozdobny grawerunek, opis danego modelu i firmowy logotyp. Z kolei od spodu dolny „talerzyk” podklejono nie tylko zapobiegająca niekontrolowanemu przesuwaniu i rysowaniu powierzchni blatu, lecz również pełniącą rolę tłumiącą podkładką z włókniny. Z kolei w nieco droższej (279€ / 3 szt.; 329€ / 4szt.) i mogącej pochwalić się dramatycznie wyższa nośnością (22.5 kg / 1 szt.; 67.5 kg / zestaw 3 szt.; 90 kg / zestaw 4 szt.) wersji Ceramic „talerzyki” ze stali nierdzewnej HSLA rozdzielają ceramiczne kulki o twardości 9,5 w skali Mohsa (dla przypomnienia najwyższą, wynoszącą 10 wartość ma diament) a od spodu znajdziemy warstwę tłumiącą z PTFE. Zamykająca stawkę topowa, acz jeszcze daleka od przesady pod względem obciążenia finansowego nabywcy (349€ / 3 szt.; 419€ / 4szt.) opcja Tungsten wykorzystuje identyczne talerzyki, co ceramiczne rodzeństwo, lecz rozdziela je wolframowymi kulkami o twardości 9.75 w skali Mohsa a tym samym jej nośność wzrasta do 32 kg / 1 szt., 96 kg / 3 szt. i 128 kg przy zestawie 4 szt. Zastosowano w niej również inną, wykonaną z mieszanki polimeru i włókna węglowego podkładkę. Wszystkie powyższe opcje łączy za to wykonanie korpusów na precyzyjnych obrabiarkach CNC, które na dalszych etapach obróbki, poza wspomnianej laserowej grawerki, pokrywane są również specjalną nano-ceramiczną powłoką. Proces ten tworzy niezwykle twardą, lecz jednocześnie elastyczną powłokę na metalowych powierzchniach miseczek dedukowanych kulkom, co zapewnia ich wyższą gładkość i twardość a tym samym niższy opór tarcia. Kulki używane w dyskach Zen Disc również są pokrywane specjalną powłoką nano-ceramiczną.
Z powyższego opisu jasno wynika, że we wszystkich opcjach Zen Disc-ów kluczową rolę odgrywają stosowne kulki. I tak też jest w istocie, bowiem ich obecność i liczność nie jest przypadkowa. Wyżłobienia, czyli „kubki” je goszczące mają zmienną krzywiznę, dzięki czemu układ skutecznie reaguje zarówno na wibracje o niskiej częstotliwości, jak i te o większej energii. Ponadto potrójny układ kulowy wykorzystuje zasadę działania wahadła i cały czas zachowuje stabilność, więc odpada niedogodność jego chybotliwości a tym samym wzrasta ergonomia aplikacji, co biorąc pod uwagę nośność tytułowych akcesoriów znacząco ułatwia życie ich użytkownikom.
Skoro same rozwiązania konstrukcyjne dalekie są od przypadkowości i bezrefleksyjnej spontaniczności zasadnym wydają się założenia, iż podobna, iście żelazna logika dotyczy również domeny dźwiękowej, czyli wpływu angielskich podstawek na brzmienie ustawianych na nich komponentów. Od razu jednak zaznaczę, że o ile w przypadku wcześniej przez nas testowanych „pełnowymiarowych” Cera Kinetic bez większego problemu można było z ich pomocą zastąpić firmowo zaimplementowane przez producentów nóżki, to tym razem takich szans, o ile nie próbowalibyśmy amputacji takowych i transformacji beznogiego nieszczęśnika w audiofilski odpowiednik low-ridera, raczej nie było. Krótko mówiąc Zen Disc-i każdorazowo lądowały bezpośrednio pod fabrycznymi odnóżami. Jednak z racji swych osiągów finalnie „makaroniki” Gunmetal zagościły pod Luminem U2 Mini, natomiast Ceramic i Tungsten stosowałem wymiennie zarówno pod Ayonem CD-35 (Preamp + Signature), zestawiając go tym samym z dyżurnych Finite Elemente Cerabase compact, jak i Vitusem RI-101 MkII okupującymi szwedzki stolik Solid Tech Radius Duo 3. No i tak, dywagacje nt. istnienia ewentualnego wpływu możemy sobie darować, bo to oczywista oczywistość i nie sposób z tym faktem dyskutować, za to już ocena takowego daje pewne pole manewru i miejsce na własną interpretację wyników. Okazuje się bowiem, że o ile Gunmetal stawiały na konturowość i oscylującą na granicy analityczności rozdzielczość, to Ceramic i Tungsten nie tylko intensyfikowały aspekt energetyczny, to jeszcze odważnie zapuszczały się w odmęty infradźwięków uwalniając drzemiący tam potencjał. Niekonsekwencja? Bynajmniej, po prostu szersze spojrzenie na zagadnienia walki z wibracjami. Chodzi bowiem o to, że nawet w przypadku aplikacji Zen Disc-ów pod cały tor audio nie ma obaw o przesadzenie z ich natywnymi cechami, czyli uzyskanie roztworu przesyconego cukru w cukrze. Zamiast intensyfikować i nawarstwiać cechy wspólne każdego rodzaju podstawek Zen Disc-i niejako się uzupełniają tworząc wielce harmoniczną i logiczną całość. Oczywiście taka polityka wymaga od nabywcy nie tylko osłuchania, ale i choćby odrobiny wyczucia, o inteligencji nie wspominając. Nikt jednak nie obiecywał, że będzie z górki, lekko, łatwo i przyjemnie, tym bardziej, że od dawien dawna wiadomo, że jak coś jest do wszystkiego, to albo jest do … tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, albo mamy do czynienia ze szwajcarskim scyzorykiem. A jak widać Zen Disc-i scyzoryka nie przypominają i tym bardziej do wszystkiego nie są, więc trzeba się samemu pofatygować i we własnym systemie wszystko sprawdzić. Dlatego ich aplikację warto przeprowadzać stopniowo i brać pod uwagę, to co i gdzie chcielibyśmy poprawić a co zostawić takim, jakim jest i jakim nam się podoba. Przykładowo aplikacja Gunmetal-i pod Luminem U2 Mini wykonturowała jego brzmienie i ujęła mocniej, bardziej stanowczo w ramy, przez co zbliżyło jego estetykę do wydawać by się mogło odległego Auralica Aries G 1.1, co szczególnie wyraźnie było słychać na wszelakiej maści elektronice w stylu „Fever Ray” projektu Fever Ray, gdzie właśnie dołowi przydało się prowadzenie krótko przy pysku a jednocześnie z racji dość odważnej góry niespecjalnie zależało mi na jej ochłodzeniu, czy wręcz wyostrzeniu. Z kolei żonglując wersjami Ceramic i Tungsten pomiędzy Ayonem i Vitusem doszedłem do wniosku, że Ceramici okazywały się zdroworozsądkowym kompromisem pomiędzy energetycznym dopaleniem i pewną konkretyzacją źródeł pozornych poprzez podkreślenie struktury ich tkanek a Tungsten szły po bandzie nie tylko dając energetycznego kopa, co zapuszczając się w najgłębsze otchłanie Hadesu, co z kolei było wodą na młyn nagrań nieco szczupłych i lekkich, jak daleko nie szukając „Terror Management Theory” formacji TEMIC.
Jak sami Państwo widzicie zamiast jednym produktem próbować uszczęśliwić wszystkich i wyleczyć wszelkie bolączki ekipa Audio Engineers proponuje zdecydowanie bardziej celowane solucje pod postacią trzech różnych odsłon cienkich jak opłatek Zen Disc-ów. Jeśli więc wiecie, gdzie i co chcecie u siebie poprawić zweryfikujcie nausznie odpowiednią wersję i sami oceńcie jej skuteczność. A mi nie pozostaje nic innego, jak tylko życzyć Wam dobrej zabawy, tym bardziej, że panująca za oknem aura nie zachęca do outdoorowych aktywności.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin T3
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Audio Engineers
Ceny
Zen Disc Gunmetal (brązowe): 199€ / 3 szt.; 239€ / 4szt.
Zen Disc Ceramic (ceramiczne): 279€ / 3 szt.; 329€ / 4szt.
Zen Disc Tungsten (wolframowe): 349€ / 3 szt.; 419€ / 4szt.
Dane techniczne
Zen Disc Gunmetal
– Precyzyjnie wykonany na obrabiarkach CNC korpus ze stopu aluminiowo-krzemowo-magnezowego i specjalne kulki z brązu
– Technologia potrójnego wahadła kulkowego
– Precyzyjne kulki z brązu klasy 10
– Kolor: Lśniące srebro
– Wymiary: 45 mm x 10.5 mm
– Waga: 40 g / szt.
– Dopuszczalna obciążalność: 4.5 kg / 1 szt. (13.5 kg / zestaw 3 szt.; 18 kg / zestaw 4 szt.)
– Dostępne w zestawach po 3 i 4 szt.
Zen Disc Ceramic
– Precyzyjnie wykonany na obrabiarkach CNC korpus ze stali nierdzewnej HSLA + specjalne kulki ceramiczne
– Technologia potrójnego wahadła kulkowego
– Precyzyjne kulki ceramiczne klasy 5
– Kolor: Lśniąca szarość
– Wymiary: 45 mm x 10.5 mm
– Waga: 105 g / szt.
– Dopuszczalna obciążalność: 22.5 kg / 1 szt. (67.5 kg / zestaw 3 szt.; 90 kg / zestaw 4 szt.)
– Dostępne w zestawach po 3 i 4 szt.
Zen Disc Tungsten
– Precyzyjnie wykonany na obrabiarkach CNC korpus ze stali nierdzewnej HSLA + specjalne kulki wolframowe
– Technologia potrójnego wahadła kulkowego o wysokiej czułości
– Precyzyjne kulki wolframowe klasy 5
– Kolor: Lśniąca szarość
– Wymiary: 45 mm x 10.5 mm
– Waga: 105 g / szt.
– Dopuszczalna obciążalność: 32 kg / 1 szt. (96 kg / zestaw 3 szt.; 128 kg / zestaw 4 szt.)
– Dostępne w zestawach po 3 i 4 szt.
Opinia 1
Skoro trzecia z rzędu recenzja dotyczy sygnowanej przez rodzimą wytwórnię Prelude Classics klasyki, to śmiało możemy uznać, iż stojący za całym zamieszaniem Michał Bryła za punkt honoru przyjął nie tylko popularyzację muzycznych „skamielin”, co i moją edukację. W dodatku postawione sobie zadanie realizuje z żelazną konsekwencją co i rusz podnosząc poprzeczkę wymagań. Dlatego też po ikonicznych Bachu i Mozarcie przyszła pora na co prawda znanego i rozpoznawalnego wśród melomanów tytana pracy, czyli Georga Philippa Telemanna (1681-1767), jednak śmiem twierdzić, iż dla przeciętnego zjadacza chleba i odbiorcy syntetycznej papki serwowanej przez głównych, komercyjnych nadawców świadomość jego egzystencji niebezpiecznie oscyluje wokół zera. Najwyższa pora jednak ten stan powszechnej niewiedzy zmienić w czym pomóc ma najnowsze wydawnictwo wzbogacające portfolio Prelude Classics – „G. Ph. Telemann – 12 Fantasias for Viola solo”, które dotarło do naszej redakcji w najbogatszej – zawierającej zarówno hybrydowy dysk SACD, jak i złoty „audiofilski” CDR.
Na początek pozwolę sobie na małe doprecyzowanie, bowiem dla niewtajemniczonych tytułowy album nie jest rejestracją materiału dedykowanego altówce, co mogło by ć uznane za drogę na skróty, lecz w oryginale „12 Fantazji” napisane było na sześciostrunową violę da gambę a jak powszechnie (?) wiadomo altówka ma strun cztery. Całe szczęście oba instrumenty są podobnie strojone, więc przynajmniej pod tym względem trudności nie było. Znaczy się czysto teoretycznie, o ile tylko za brak takowych uznamy konieczność przetranskrybowania klucza basowego na altowy. Jednak to nie koniec ciekawostek, bowiem sam materiał nutowy nie należy do kategorii „znanych i lubianych”, ba śmiało możemy wręcz uznać, że to klasyczny NOS, gdyż leżały one w zapomnieniu w Państwowym Archiwum Dolnej Saksonii a światło dzienne ujrzały dopiero w 2015r. Jeśli zaś chodzi o samo nagranie i proces realizacji, to jest to klasyczny jednoosobowy projekt, gdyż pan Michał Bryła nie tylko przetranskrybowany przez siebie materiał zagrał, lecz również nagrał, zmasterował, wydał i zadbał o całą masę pobocznych detali takich jak mi.in. poligrafia. Sam materiał został zarejestrowany w DXD o rozdzielczości 32 bitów i częstotliwości 352,8 kHz na autorskim systemie na systemie Decca Tree z przetwornikiem A/D HAPI MKII Merging Technologies wyposażonym w kartę Premium który dzięki ośmiu przedwzmacniaczom zdolny był obsłużyć sygnały w wysokich rozdzielczościach. Całość realizacji została wykonana w stacji DAW od Merginga Pyramix w wersji Premium. W przeciwieństwie do wcześniej goszczących u nas wydawnictw Prelude Classics „Fantazje” nagrano w kościele św. Kazimierza w Kobyłce. Krążek SACD został wytłoczony w Austrii a CDR wypalono z prędkością x4 na napędzie Plextor-a.
No i o ile powyższe dywagacje natury technicznej nie przysparzały mi większych trudności, to już próba okiełznania zawartego na tytułowych krążkach materiału daleka była od przysłowiowej bułki z masłem. Nie dość bowiem, iż ów (znaczy się materiał) wymagał pełnego skupienia, to zbytnio nie dysponował żadnym punktem zaczepienia. Niby mógłbym na siłę ratować się barokową estetyką, jednak o ile na jeden, góra dwa utwory, taka narracja jeszcze jakoś się broniła, to niestety przy ponad dwugodzinnym maratonie (warstwa SACD + warstwa CD + CDR) takie koło ratunkowe działało równie skutecznie co betonowe buty podczas kąpieli w Wiśle. Krótko mówiąc trzeba było zagryźć zęby, wyciszyć się i dać muzyce robić swoje. Nie powiem, żeby początki były zachęcające, bo zmęczenie materiału / słuchacza następowało równie szybko, jak przy moim pierwszym podejściu do również solowego projektu „J.S.Bach 6 Suit na wiolonczelę solo BWV 1007 -1012” Andrzeja Bauera, z tą tylko różnicą, że jakby nie patrzeć wiolonczela, przynajmniej moim skromnym zdaniem, operuje w nieco przyjaźniejszym spektrum częstotliwości, więc niejako z automatu „wchodzi” łatwiej. Całe szczęście z każdym kolejnym odtworzeniem opór materii malał a jego miejsce zajmowało zainteresowanie i chęć podążania za wirtuozerskimi partiami Michała Bryły, którego obecność w roli „operatora” altówki była okupiona zauważalnie mniejszym wysiłkiem aniżeli w przypadku powyższego przykładu, na którym Bauer potrafił sapać i wzdychać jakby przyszło mu grać podczas wspinaczki po schodach na taras widokowy PKiN-u. Mojej zmianie nastawienia sprzyjały również niższy strój i większa „gęstość” brzmienia altówki aniżeli w przypadku skrzypiec, więc i po oswojeniu się z tematem można było z pewną nieśmiałością mówić o czymś na kształt eufonii. A gdy z etapu chłodnej analizy i mozolnego uczenia się minimalistycznej formy muzycznej przeszedłem do w pełni komfortowego odsłuchu coś w końcu „pykło” i z głośników zamiast perfekcyjnie podanych wymuskanych, lecz pozbawionych kreującego całość lepiszcza dźwięków popłynęła muzyka przez wielkie „M”. I to bynajmniej nie sztywna, skostniała, czy wręcz „wykrochmalona”, lecz kipiąca emocjami i okraszona bogactwem alikwotów oraz stricte barokowych ozdobników wymagających iście karkołomnych figur wykonawczych a więc w pełni świadomej wirtuozerii.
Od strony realizacyjnej całość brzmi nad wyraz koherentnie i na swój sposób, jak już dążyłem wspomnieć gęsto, lecz nie oznacza to zgaszenia dźwięku, lecz raczej celowe osadzenie go w okolicach niższej średnicy i na takim solidnym fundamencie budowanie całości. Miłą odmianą w stosunku do solowych „samplerowych” nagrań smyków altówka na „Fantazjach” nie próbuje wejść słuchaczowi nie tyle na głowę, co przynajmniej na kolana, więc nie ma problemu z efektem zbytniej ekspansywności przekazu. Za swoisty znak firmowy pana Michała z kolei można uznać fakt, iż aura pogłosowa bądź co bądź sakralnej, a więc odznaczającą się dość żywą, właściwa tego typu budowlom akustyką, jest jedynie delikatnie zaznaczona i zamiast stanowić integralny element budujący klimat nagrania, chociażby poprzez jego „oddech”, pełni tu co najwyżej drugoplanową rolę. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak przy bratobójczym pojedynku pomiędzy wytłoczonymi warstwami hybrydowego nośnika i wypaloną CDR-a, bowiem różnice są tu na tyle wyraźne, że chyba każdy powinien znaleźć swoja ulubioną. W moim przypadku pierwsze miejsce przypadło ex æquo stereofonicznej warstwie SACD i wypalonej na złotym nośniku ze wskazaniem na … drugą opcję. Może i „gęstą” cechowała lepsza rozdzielczość i precyzja, jednak to CDR zabrzmiał w moim systemie (a dokładnie na Ayonie CD-35 (Preamp + Signature) ) z większą saturacją i organicznością kierującymi moje skojarzenia ku domenie analogowej. Z kolei warstwa CD na nośniku hybrydowym była jak najbardziej akceptowalna i godna uwagi, lecz na tle rodzeństwa brakowało jej przysłowiowej kropki nad „i”, dzięki której mogłaby przykuć na dłuższą metę uwagę słuchacza. Była po prostu „tylko OK”, co bez możliwości bezpośredniego porównania z pozostałymi opcjami byłoby pewnie i tak powodem do samych superlatyw, skoro jednak takowy sparring miał miejsce to mój czysto subiektywny ranking jest taki a nie inny.
Reasumując, jeśli tylko czujecie Państwo potrzebę zgłębienia klasycznych podwalin współczesnej muzyki a perspektywa kolejnego „wykonu” (cóż za koszmarne słowo) „Czterech pór roku”, bądź „Koncertów brandenburskich (BWV 1046–1051)” wywołuje u Was ciężką alergię gorąco zachęcam do zapoznania się z „G. Ph. Telemann – 12 Fantasias for Viola solo” w wykonaniu Michała Bryły. Gwarantuję, że na pewno będzie inaczej – na wskroś minimalistycznie i wręcz intymnie, ale to chyba jeden z najlepszych sposobów na zaznajomienie się z tematem, tym bardziej, że sama jakość nagrania nie przeszkadza a wręcz pomaga w zrozumieniu geniuszu nieco zapomnianego u nas Telemanna.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Mniemam, iż bardziej spostrzegawczy z Was zauważyli ważny aspekt pojawienia się opisu tytułowej płyty na naszym portalu. Oczywiście chodzi fakt dostarczenia do naszej redakcji kolejnego epizodu płytowego familii Bryła. To jest o tyle ciekawa sytuacja, że gdy pierwsze pozycje relacjonowały zarejestrowaną, zremasterowaną i wydaną przez dzisiejszego wykonawcę pełnego spektrum utworów – Michała Bryłę, wirtuozerię przedstawicielek płci pięknej tej familii, to dzisiaj przyjrzymy się pokazowi umiejętności samego pana Michała. Tak, tak, śmiało można powiedzieć, iż tym razem będą to „Przygody Pana Michała”, z tą tylko różnicą, że nie jak w powieści Henryka Sienkiewicza o tematyce wojennej z wirtuozerią władania szablą w dłoni, tylko muzycznej z fenomenalnie brzmiącym instrumentem strunowym w głównej roli. Panie i panowie, oto wykonawca, masteringowiec i producent w jednym, pan Michał Bryła w transkrypcji 12 Fantazji TWV 40:26 – 37 (1735) Georga Philipa Telemanna na altówkę, wydawnictwa Prelude Classics.
Jak sugerują fotografie, za sprawą tytułowego bohatera w nasze progi trafiła wersja tak zwana full wypas, czyli hybrydowy krążek SACD z warstwą CD oraz równie pieczołowicie wydany na złocie CDR. To w moim przypadku jest na tyle istotne, że nie posiadam odtwarzacza gęstego formatu – CEC TL0 3.0 czyta jedynie format 16/44.1, za to mój popularnie zwany CD-ek znakomicie różnicuje jakość brzmienia pomiędzy tłoczonymi płytami CD, a wypalanymi CDR. Czy i jak to możliwe? Nie wiem jak, ale zapewniam, że tak, jednak z uwagi na fakt, iż nie to jest tematem tej epistoły, dlatego zdecydowanym krokiem przejdę do przelania na klawiaturę kilku ciekawych wniosków na temat clou spotkania.
Kreśląc kilka zdań o przedmiocie dzisiejszego spotkania o jednym warto wspomnieć. Otóż mimo mojego zainteresowania tego rodzaju twórczością, zarejestrowana na płycie muzyka jest wymagająca. Znakomita od strony repertuaru i realizacji zamierzeń kompozytora przez artystę, ale aby zrozumieć intencje mające wywołać u nas zaplanowane przez obydwa podmioty emocje – kompozytora i wykonawcy – okazuje się obligować słuchacza do pełnego skupienia Nie tylko z racji potencjalnego przegapienia istotnych aspektów dotyczących kunsztu pana Michała w tematyce gry na tak wyrazistym, jak wspominałem, dla wielu ikonicznym instrumencie, ale również możliwości oddania przez ten ostatni bogactwa barw, odcieni i różnic tempa granej na nim muzyki. To wydawnictwo jest zbiorem solowych, raz spokojnych, innym razem bardziej zróżnicowanych w kwestii tempa, przy okazji niezbyt długich zapisów nutowych, dzięki czemu nie wybacza nawet chwilowego zagapienia się przez odbiorcę. Jednak teoria teorią, a sam dwukrotnie złapałem się na pewnego rodzaju zawieszeniu się moich zmysłów w odbiorze materiału. Ale uspokajam, ów fakt był li tylko wynikiem mimowolnego podejścia do tematu od strony stricte audiofilskiej, czyli ni mniej ni więcej, górę wzięło zakorzenione w duchu drobiazgowe przyglądanie się raz popisom kunsztu grania przez altowiolinisty, by za moment skupić się na barwie, wyrazistości, dźwięczności i ogólnej propagacji dźwięku altówki w moim pokoju. To źle? Bynajmniej, gdyż to nadal było pełne emocjonalne poddanie się pięknej przygodzie, z tą tylko różnicą, że czasem soczewka śledząca wydarzenia na wirtualnej scenie ostrzyła na istotne dla niej detale, a nie na nią jako całość. A zapewniam, dzięki profesjonalnemu podejściu przez producenta do najdrobniejszego aspektu tego wydawnictwa, bardzo łatwo jest popaść w skrupulatną ocenę całości lub poszczególnych składowych tego świetnie zagranego materiału. I choćby dlatego warto nabyć tę pozycję płytową, aby raz na jakiś czas dać się ponieść nieprzewidywalnym stanom swojego umysłu. I to jakim stanom.
Na koniec kilka słów o realizacji. W tym temacie mogę powiedzieć, iż mastering jest fenomenalny. Brak poczucia kompresji, dzięki czemu muzyka wybrzmiewała z pełną swobodą, fajną plastyką i oddechem. Oczywiście naturalnym feedbackiem takiej sytuacji był fakt, że nawet przez moment nie wiało przysłowiową „nudą”. A jak wypadło porównanie warstwy CD vs CDR? Cóż, w dobrym tego słowa znaczeniu kolejny raz okazało się, że wypalanie powoduje poczucie odcięcia tlenu muzyce, przez co staje się mniej dźwięczna. Jakby bardziej skupiona wygładzaniu artystycznego rysunku, jednak gdy skonfrontujemy te dwie opcje na odpowiednio rozdzielczym systemie, okaże się, że przekaz zwyczajnie traci na witalności. Nadal jest fajny, ale w wydaniu CD znakomity. Ale zaznaczam, proszę nie brać tego do siebie, bowiem w obliczu tak zjawiskowego produktu jak tytułowe wydanie interpretacji twórczości Georga Philipa Telemanna, przed momentem wygłoszone teorie tracą jakiekolwiek podstawy do nawet wspominania o nich, a co dopiero udowadniania wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy.
Jacek Pazio
Opinia 1
Przyznam szczerze, że choć bardzo szanuję wszystkich polskich producentów zaangażowanych w powstawanie produktów związanych z naszym hobby, to tytułowy brand z uwagi na podejście do tematyki drobiazgowego policzenia wszystkiego na przysłowiowym stole kreślarskim, a potem sprawdzenia wyników w empirycznym starciu z przyrządami pomiarowymi, by na koniec zweryfikować wszystko „nausznie” wręcz napawa mnie dumą. Powód jest oczywisty, a sprowadza się do faktu standaryzacji procesu powstawania danego produktu do poziomu największych światowych marek, a nie jako wynik wieloletniej – a czasem i to nie – być może, że nawet bardzo udanej, ale jednak dłubaniny. Nie twierdzę, że w domowym sposobem nie da się czegoś wybitnego, jednak nie oszukujmy się, jeśli coś od pomysłu, przez proces projektowania, po wdrożenie do produkcji powstaje w oparciu o tak zwany „park pomiarowy”, w tak wrażliwym na wszelkie niedoskonałości segmencie, jak świat około-gramofonowy z automatu niesie ze sobą poważny pakiet zaufania. Dla mnie to bardzo istotne, bowiem finalnie zazwyczaj przekłada się na świetny wynik soniczny konkretnego urządzenia. Jak w tym świetle wypadło clou dzisiejszego spotkania, mogący pochwalić się wyżej opisanym procesem powstawania, dostarczony do naszej redakcji przez sopockiego dystrybutora Premium Sound konglomerat gramofonu wespół z firmowym ramieniem gliwickiej marki BennyAudio Odyssey? Jak to zwykle bywa, zainteresowanych zapraszam do lektury poniższego testu.
Budowa Odyssey’a jest bardzo przemyślania. I nie mówię o z pozoru prostym, bo bazującym na wariacji kwadratu ze ściętymi narożnikami, a przez to nie tylko kompaktowym, ale również jego ciekawym wyglądzie, ale umiejętnie użytych, bo spełniających istotne konstrukcyjnie założenia materiałach. Otóż plinta jest ciekawym połączeniem trzech składających się na nią warstw. Jej inność od zwyczajowych rozwiązań polega na tym, że nie mamy do czynienia ze zwykłym sklejeniem ze sobą na sztywno jako scaloną kanapką, przez to wpadających w ten sam zakres wibracji dwóch połaci aluminium z rozdzielającym je wsadem z Derlinu – odmiana POM-u, tylko przemyślanie odseparowanie dwóch zewnętrznych warstw glinu wsadem z POM-u na zasadzie rozpierania, diametralnie zmieniając w ten sposób właściwości rezonansowe całej konstrukcji. Dzięki temu mamy pewnego rodzaju monolit z efektem progresywnej eliminacji szkodliwych drgań. A to nie koniec zaplanowanej walki z niechcianymi mechanicznymi śmieciami, gdyż oferujący zakresy prędkości 33 i 45 obrotów, sterowany elektronicznie silnik prądu stałego napędzający talerz poprzez pasek klinowy zamiast w wydawałoby się stabilnej obudowie, został w bardzo ciekawy sposób oddzielony od plinty. Ale co istotne, nie jest łamiącym harmonię wizualną projektu dodatkowym bytem obok bryły gramofonu, tylko wespół z całym modułem sterującym całą konstrukcją został ukryty w licującej od frontu z plintą, wykorzystującą specjalnie wygospodarowane wcięcie wstawką. Przyznacie, że to działanie bardzo przemyślane nie tylko od strony technicznej, ale również aparycyjnej. Idąc dalej tropem bitwy o maksymalne pozbycie się wibracji degradujących jakość pracy wkładki, dochodzimy do sposobu osadzenia i napędu samego talerza. Temat ten również rozwiązano w firmowy sposób. A wygląda to tak, że na odwrócone łożysko hydrodynamiczne nakładamy trzy osobne plastry. Najpierw dwa pośrednie o różnej wadze i wysokości ze stali nierdzewnej INOX – pierwszy to sub-plater współpracujący z siodłem łożyska oraz drugi jako spodnia część talerza, zaś na koniec na wspomnianą stalową podstawę gruby puc Derlinu jako finalna podstawa dla płyty winylowej. Powód? Projekt zakładał pewną wysokość i finalną wagę talerza, jednak zbyt duża masa waga POM-u podczas przedprodukcyjnych odsłuchów powodowała odczuwalne ponadnormatywne uspokojenie dźwięku, na co drobiazgowo podchodzący do swojego projektu konstruktor nie chciał pozwolić i wybrał opcję dwuczęściową. Powoli zbliżając się ku końcowi najistotniejszych informacji o tytułowym analogowym werku bardzo istotną wiadomością dla posiadaczy kilku wkładek jest możliwość zamontowania na Odyssey’u aż trzech ramion, z czego 14 calowe jako techniczny rozwój znakomitego modelu Immersion II znajduje się w komplecie startowym. We wspomnianym pakiecie zakupowym znajduje się również mocno kształtujący dźwięk swoją wagą docisk ze stali INOX użytej do produkcji plinty. Zaś waga opisanego winylowego projektu osiąga bagatelka poziom 50 kilogramów. Jak wynika z powyższych danych, w przypadku opiniowanej nowości spod znaku BennyAudio mamy do czynienia z solidną dawką znakomicie wdrożonej w życie najnowszej technologii.
Jak odebrałem brzmienie tytułowego gramofonu? Otóż bardzo istotnym jest choćby skrótowe przywołanie wniosków z testu jego poprzednika. Obydwa występy odbyły się w dość krótkim odstępie czasu, co bardzo łatwo pozwoliło mi wychwycić potencjalne różnice, tudzież progres jakościowy Odyssey’a w stosunku do Immersion II. Jak zatem określiłbym to, co zaoferował najnowszy projekt? Według mnie to ewidentny rozwój jakościowy. Już Immersion oferował znakomity dźwięk. Jednak w wartościach bezwzględnych, na bazie wielu lat zabawy w tym dziale obcowania z muzyką, podczas przelewania na klawiaturę swoich wniosków sygnalizowałem pewnego rodzaju lekkość środka pasma. Nie, żeby to był jakikolwiek problem, bo każdy odbiorca ma swój ulubiony wzorzec dźwięku, który w tym przypadku dawał poczucie pewnego rodzaju eteryczności prezentacji, przez co spokojnie był w stanie rozkochać w sobie znaczna grupę melomanów, ale nie oszukujmy się, średnica ma bardzo istotny wpływ na odbiór całości projekcji muzyki i nazbyt lekka – co notabene w Immersion można było skorygować konfiguracją systemu, ale wspominam o tym tylko jako pokazanie różnic pomiędzy obydwoma konstrukcjami – nie da odpowiedniej energii brylujących w tym pasmie instrumentów. Chodzi o to, że gdy orkiestra ma zagrać tutti lub mocny pojedynczy akord, dźwięk, że tak powiem, nie siądzie z odpowiednim przytupem pełnego składu. A przecież, jak mają „uderzyć” w instrument wszyscy, to wszyscy, a nie głownie generatory basu. I dla mnie właśnie doprowadzenie aspektu idealnych proporcji wszystkich zakresów do równowagi w Odyssey-u było najważniejszą, bo na tle poprzednika wręcz oczekiwaną zmianą soniczną. Jednak po raz kolejny zaznaczam, powyższy opis nie ma na celu deprecjonowania tańszej propozycji z portfolio BennyAudio, tylko pokazanie, że konstruktor wspinając się po drabinie jakości swoich produktów, projektując flagową wersję doprowadził wszystkie składowe brzmienia do wymaganego przez wyśrubowane standardy prezentacji poziomu jakości. A to dopiero jedna z od pierwszych chwil słyszalna poprawa brzmienia tytułowego gramofonu. Mianowicie tym razem chodzi o jakość niskich rejestrów. Teraz oferowały odpowiednią, znakomicie rysującą wirtualne byty, wcześniejsze lekkie rozmycie krawędzi i fajną, acz kontrowersyjną miękkość zamienioną w energię oraz czytelność. A jeśli tak, chyba zrozumiałym jest, że w efekcie tego działania muzyka nabrała niezbędnego wigoru i istotnej cechy pokazywania zróżnicowania poszczególnych fraz szybkości dźwięku w domenie narastania sygnału i wygaszania go. To było na tyle zjawiskowe, że gdy słuchając poprzednika napawałem się jego zdolnościami czarowania wspomnianą eterycznością, to z Odyssey’em owa eteryczność stając się jedynie zrozumiałym uzupełnieniem projekcji, ustąpiła miejsca takim składowym, jak czyniąca z muzyki splot w pełni równoważnych, jednak tym razem nadających jej cech nieprzewidywalności, przez to intrygujących wydarzeń. Efekt był taki, że gdy wcześniej trwałem w fajnym, bo nastawionym na spokój ducha, dzięki temu przyjemnie odbieranym, ale jednak chciał nie chciał letargu, to teraz z przysłowiowymi wypiekami na twarzy oczekiwałem nieuniknionych, bo wprowadzanych do przekazu na bazie zamierzeń artystów zmian tempa oraz na przemian agresji i nostalgii. To w mojej opinii znakomity ruch, gdyż z jednej strony nowy gramofon podczas słuchania intymnego jazzu i wokalistyki spod znaku Anny Marii Jopek „Minione”, czy Adama Bałdycha „Sacrum Profanum” potrafił czarować jak punkt odniesienia dla Odyssey’a, a z drugiej z łatwością oddawał nawet najbardziej wściekłe emocje serwowane przez choćby koncertowe realizacje grupy AC/DC „If You Want Blood You’ve Got It”. W pierwszym przypadku nie tylko z należytym pietyzmem oddawał zawartą w spokojnej muzyce emocjonalność, ale również z dbałością o najdrobniejszy szczegół pokazywał choćby mnogość informacji zawartych w z pozoru zwykłym uderzeniu wielkiego bębna w pierwszym kawału formacji A. Bałdycha – atak, energia i nieskończona wibracja membrany. Niby bez jego wielobarwności można się obejść, bowiem muzyka swoim emocjonalnym wsadem spokojnie się obroni, jednak jestem przekonany, że gdy raz usłyszymy go w takim wydaniu, zaczniemy szukać podobnych artefaktów w reprodukcji innych biorących udział w nagraniu instrumentów. Nie inaczej temat grania wyglądał w zderzeniu z rasowym rockiem. Jednak tym razem chodziło o energię wykrzyczanej wokalizy, raz krzykliwych, zaś innym razem ckliwych gitar i łupiącej perkusji. W teorii fajna w odbiorze, jednak powodująca swoistą lekkość prezentacji eteryczność nie miałaby szans na brutalne kopnięcie energią największego kotła, czy zjawiskowymi, bo pełnymi drapieżności popartymi nasyceniem, dla większości wielbicieli tej formacji będących clou jej scenicznego bytu gitarowych riffów. Bez tego nie ma prawdziwego AC/DC, co na szczęście tytułowa „szlifierka” oddała w oczekiwanych przez mnie 100 procentach. Był i bezlitosny i miły jak nigdy, ale zawsze tylko wówczas, gdy wymagał tego materiał. A dlatego, że oferowany dźwięk cechowała równowaga pomiędzy podzakresami od mocnego i w pełni kontrolowanego basu, przez esencjonalną, pochodną wzorowego prowadzenia niskich rejestrów pełną informacji średnicę, po pozbawione jakichkolwiek ograniczeń w swobodzie wizualizowania nawet najcichszego dotknięcia czy to struny, czy blachy talerza najwyższe tony. Jednym słowem, na tle Immersion II to był zdecydowany krok na przód. Naturalnie takie było założenie konstruktora. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że często nawet najbardziej ambitne chęci oprócz pobożnych życzeń producenta mają się nijak do rzeczywistości. Na szczęście jak wspominałem, omawiany dzisiaj BennyAudio Odyssey od projektu, po wykonanie powstał w oparciu o drobiazgowe pomiary i ich odpowiednią interpretację, co finalnie przełożyło się na znakomity analogowy konglomerat werku i ramienia. Naturalnie uzyskane wykresy i wdrożenie ich wyników w życie to początek, w kolejnych krokach weryfikowany odsłuchami. Jednak zapewniam, dają większe pole do popisu znającego się na rzeczy konstruktora, czego próbkę przy okazji dzisiejszego testu miałem przyjemność zaznać. Słodzę? Nic z tych rzeczy, gdyż takiego podejścia do tematu na naszym rynku – mówię o bardzo czasochłonnym wykorzystaniu parku pomiarowego i maszynowego podczas powstawania jakiejkolwiek konstrukcji – jest dosłownie jak na lekarstwo. Najczęściej są to produkty budowane na zasadzie prób i błędów wstępnie zweryfikowanych wieloletnim doświadczeniem. Oczywiście nie twierdzę, że to błąd. Jednak zdaję sobie sprawę, iż jest spora grupa podobnie do mnie zakręconych na punkcie muzyki freaków dla których podejście do sprawy w wydaniu BennyAudio jest jednym z ważniejszych kryteriów podczas decyzji zakupowych. Dla mnie bez dwóch zdań jest.
Czy powyższy opis świadczy o bezapelacyjnej świetności tytułowego gramofonu dla dosłownie każdego potencjalnego poszukiwacza przysłowiowego drapaka? Szczerze? Wiadomym jest, że nie ma na to najmniejszych szans, czego dowodem może być choćby przykładowe zakochanie się w sposobie reprodukcji dźwięku przez poprzednika Odyssey’a Immersion II – wspominałem w tekście dlaczego. Za to powiem tak. Nasz bohater jest na tyle ciekawą konstrukcją, że gdybym nie był już po słowie na temat czegoś z innej, równie drobiazgowo podchodzącej do tematu budowania swoich konstrukcji marki, opiniowany dzisiaj model byłby bardzo mocnym pretendentem do końcowego strojenia posiadanej układanki audio. A trzeba zaznaczyć, że nie byle jakiej, gdyż w swoim szaleństwie opartej o magnetofon szpulowy Studer A80 jako dawca sygnału analogowego, a z drugiej wsparty zestawem zewnętrznych zegarów, flagowy zestaw japońskiego CEC-a TL0 3.0 wraz z przetwornikiem dCS Vivaldi jako dawca sygnału cyfrowego. A to chyba o czymś świadczy. Czy to gwarancja sukcesu w starciu z każdym potencjalnym nabywcą? Niestety to już jest kwestią wielu czynników. Pierwszym jest wiedza, jak brzmi dobrze odtworzony materiał z czarnej płyty. Drugim możliwości wydobycia opisanych przed momentem spostrzeżeń przez dany zestaw audio. Zaś trzecim i myślę, że najważniejszym często wyimaginowane oczekiwania samego zainteresowanego. Jednak abstrahując od wszystkiego, nasz bohater za to, co potrafi zrobić z położoną na jego talerzu czarną płytą, w pełni zasługuje na nazwę Odyssey. Nie nadinterpretuje zawartej w muzyce ckliwości, umiejętnie stroni od nadania jej estetyki krzykliwości, tylko w zależności od serwowanego materiału zaprasza nas na zawartą w nim raz romantyczną, a innym razem buntowniczą opowieść, zachowując przy tym ich bardzo istotne cechy.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jeszcze do niedawna, zazwyczaj podczas kuluarowych rozmów, podśmiewaliśmy się, że patrząc na rodzimy rynek audio z powodzeniem można uznać, iż „kablami Polska stoi”. Po prostu bogactwo, czy wręcz klęska urodzaju wszelakiej maści „drutów” made in Poland były na tyle powszechne, że z czasem pojawiały się obawy przed otwarciem lodówki, żeby stamtąd nie wyskoczył kolejny, przekonany o własnej wyjątkowości i posiadający wyłączność na tajemną wiedzę producent. Całe szczęście rynek nie dość, że nader skutecznie, to i zaskakująco szybko weryfikował zasadność istnienia owych efemerycznych bytów. Przyroda jednak nie znosi próżni a że i historia kołem się toczy, to i na powierzchnię zaczęły wypływać początkowo nie tyle marki, co mniej, bądź bardziej komercyjne projekty operujące na diametralnie wyższym, aniżeli wspomniane okablowanie, poziomie technologiczno – konstrukcyjnego zaawansowania. W dodatku projekty, które z racji koniunktury mogły niemalże już na starcie złapać wiatr w żagle i zawalczyć o uwagę potencjalnych nabywców a co za tym idzie „bilety Narodowego Banku Polskiego”. O jakim przejawie radosnej twórczości audiofilsko zorientowanych wytwórców mowa? O reprezentantach przeżywającego prawdziwy renesans analogu, czyli mówiąc wprost gramofonów. Przesadzam? Cóż … niekoniecznie, skoro tak na szybko na myśl przychodzą mi takie przykłady jak (alfabetycznie) Ad Fontes, Dubiel Acoustics, Fonica, JR Audio, Kartogen Audio Design, Muarah, J.Sikora, Pre-Audio, Tentogra, Unitra, Zontek, czy też ponownie u nas goszczący i będący bohaterem niniejszej epistoły, o czym dosłownie za chwilę, BennyAudio. Jak sami Państwo widzicie jest w czym i z czego wybierać a skoro jest, to ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z owej okazji nie skorzystać a tym samym nie przyjąć po swój dach starszego/większego brata niedawno przez nas recenzowanego Immersion II, czyli na chwilę obecną topowy model Odyssey gliwickiej manufaktury, który zawitał do nas dzięki dystrybutorowi marki – sopockiemu Premium Soundowi.
Nie da się ukryć, iż nasz dzisiejszy gość znacząco różni się od swojego poprzednika. Zamiast bowiem nieco klasycznego, czy wręcz rustykalnego, gdy patrzymy na drewniane wykończenia znanego z Immersion II starszy brak stawia na kompaktowość i nieco futurystyczną, zasuwającą pewne skojarzenia z TechDAS-ami Air Torce III i V bryłę. Zamiast bowiem wpisywać wszystkie elementy konstrukcyjne w obrys plinty tym razem do trzech ramion jesteśmy w stanie umieścić na dedykowanych „wysięgnikach” zdolnych przyjąć na swe barki modele o długościach od 10 do nawet 15 cali. Samą plintę wykonano w formie dysponującego panelem frontowym sandwitcha złożonego z dwóch warstw aluminium pomiędzy którymi umieszczono „nadzienie” z POM-u (delrinu, czyli polioksymetylenu). Z kolei odpowiedzialny za obroty nader imponującego, również trójwarstwowego (200mm stal nierdzewna, niemagnetyczna 4kg / 300mm stal nierdzewna 8kg / 300mm POM 5 kg) osadzonego na odwróconym hydrodynamicznym łożysku talerza silnik posiadający własny, stalowy korpus, który umieszcza się wewnątrz plinty – tuż pod wystającą ponad powierzchnię górną powierzchnią talerza, więc patrząc z zewnątrz można odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z konstrukcją o napędzie bezpośrednim a nie, jak staraliśmy się pokazać w sesji unboxingowej klasycznym napędem paskowym. Oczywiście zadbano o jego jak najlepsze warunki pracy, jest więc tłumiony z użyciem trzech materiałów – maty silikonowej, filcu i sorbotanu. Samo ramię to autorska, tłumiona olejowo węglowa 14” konstrukcja typu unipivot okablowana srebrnymi przewodami dostarczonymi przez bydgoskie Albedo o jak przynajmniej twierdzi producent zerowych rezonansach w przedziale 20-20 000 Hz.
Zewnętrzny zasilacz pochodzi od kolejnego rodzimego specjalisty w tej akurat dziedzinie, czyli od cycowskiego Tomanka i jest to 12V jednostka oparta na kości KD 502. Od strony funkcjonalnej warto wspomnieć, iż z poziomu panelu frontowego zyskujemy dostęp do +/- 8 stopniowej korekty prędkości oraz zmiany koloru i intensywności iluminacji a ramię umożliwia zmianę VTA w „locie”.
No i najważniejsze, czyli brzmienie, które chcąc do minimum ograniczyć zmienne postanowiliśmy ocenić uzbrajając naszego gościa w używaną podczas testów Immersion II wkładkę Hana Umami RED i dodatkowo pozwoliłem sobie zabezpieczyć w wiadomym celu grane wtenczas „placki”. I tu robi się naprawdę ciekawie, gdyż przy mniej więcej dwukrotnym wzroście ceny w stosunku do poprzednika i adekwatnym podniesieniu poprzeczki niejako z automatu powinniśmy już od pierwszych taktów „Hardwired…To Self-Destruct” i „72 Seasons” Metallici kręcić nosem. W końcu zgodnie z zasadą mówiącą, że im droższy/wyższej klasy sprzęt, tym mniej muzyki dającej się na nim słuchać, to jakby nie patrzeć akurat Meta szans na drugi kawałek raczej mieć nie powinna. Tymczasem jakież było moje zdziwienie, gdy wraz ze wzrostem rozdzielczości i precyzji ogniskowania źródeł pozornych całość przekazu nabierała krwistej konsystencji a wydawać by się mogło, że wpisana w DNA ostrego łojenia, natywna ofensywność dziwnym zbiegiem okoliczności ewoluowała w kierunku spontanicznej, a co za tym idzie zaraźliwej ekspresji. Dźwięk w porównaniu do niższego modelu uległ nie tyle kondensacji, co stał się bardziej zwarty, niemalże żylasty, lecz bez odchudzenia w swoich niższych rejestrach i szklistości na górze. A właśnie – garażowa szorstkość riffów była ewidentna, acz zamiast irytować jedynie podkreślała realizm, więc zamiast na dłuższą metę irytować stała się nierozerwalną składową nader spójnej całości i w pełni zrozumiałym środkiem artystycznego wyrazu. Jeśli w tym momencie obawiacie się Państwo, że „Benek” po prostu uładził i ucywilizował radosne porykiwania wydzierganych szarpidrutów, to bardziej mylić się nie możecie, gdyż jest wręcz odwrotnie. Dzięki niezwykłej motoryce i energetyczności, jaką Odyssey jest w stanie odczytać z winylowych rowków dynamika tak w skali mikro, jak i makro o ile tylko trafi na odpowiednio bogaty w dżule materiał jest w stanie nie tylko zdewastować rodowe skorupy w stojącym nieopodal kredensie, co wręcz wysmyknąć niczego niespodziewającego się delikwenta z ciepłych papuci i potrząsać nim niczym szmacianą kukłą. I tu ciekawostka, bowiem bas oferowany przez naszego gościa z jednej strony charakteryzował ponadprzeciętny timing i konturowość a jednocześnie nie sposób było zarzucić mu zbytniej „chrupkości”, czy też mogącej powodować wrażenie lekkości i odchudzenia dźwięku ażurowości. Mamy zatem odpowiedni atak, uderzenie i idące z nimi w parze masę oraz energię i co wydawać się powinno oczywiste a w większości przypadków wcale takie nie jest zdolność pełnej kontroli nad natychmiastowym zakończeniem dopiero co wygenerowanych dźwięków. Co prawda dla miłośników przysłowiowej buły i lekkiego poluzowania dołu takie nieco zamordystyczne podejście może wydawać się odstępstwem od „analogowej eufonii” i pewnego audiofilskiego „rozmemłania”, jednak im gęstszy i bardziej złożony materiał wyląduje na talerzu gliwickiego gramofonu, tym taka natychmiastowość tak w rozpoczynaniu, jak i kończeniu poszczególnych dźwięków będzie bardziej na czasie i bliższa prawdzie.
Oczywiście powyższa charakterystyka nie wyklucza zdolności Odyssey’a do wykreowania nastrojowego, czy wręcz intymnego klimatu, gdyż z niewielką pomocą AMJ z „Minione” , Diany Krall z „Turn Up The Quiet” i Gregory’ego Portera z „Take Me To The Alley” takowy robi się sam. No może niekoniecznie sam, gdyż składają się na niego takie drobiazgi jak całkowita niesłyszalność pracy gramofonu, aksamitnie czarne tło i uzależniająca holografia, co poniekąd jest pokłosiem wspomnianych wcześniej precyzji i rozdzielczości, jednak chodzi o to, że niemalże matematyczna akuratność nie wyklucza operowania pełnym spektrum emocji. Ponadto przy tak nastrojowych dźwiękach okazuje się, że rodzima „szlifierka” nie ma oporów, by gdy tylko wymaga tego sytuacja, z wrodzonym wdziękiem delikatnie uwypuklić słodycz wokali i nieco przybliżyć je do słuchacza. Pamięta jednak o akompaniamencie, więc nie traktuje towarzyszących solistom muzyków jak ulic należących do drugiej kolejności odśnieżania (jakoś patrząc za okno nasunęło mi się takie jesienno -zimowe skojarzenie) i pozwala im nie tylko robić swoje, co rozwinąć skrzydła. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, skoro zachowana jest wzorcowa gradacja planów a i z wyłuskaniem poszczególnych instrumentalistów nie ma najmniejszych problemów.
BennyAudio Odyssey nie kusi klasycznym wzornictwem i nie imponuje tak gabarytami, jak i bezwstydnie eksponowanymi technikaliami w stylu bezliku silników i istnej pajęczyny oplatających łapiący za oko iście kosmiczną poświatą talerz. Nie robi tego jednak nie dla tego, że nie chce, bądź nie potrafi, co po prostu wiedząc, iż tego robić nie musi, gdyż został stworzony zupełnie do czegoś innego – do grania. A to z kolei robi na takim poziomie perfekcji, że chcąc przeskoczyć reprezentowany pułap chciał/nie chciał zmuszeni będziemy eksplorować katalogi takich wyczynowców jak TechDAS, bądź jemu podobnych. I z taką refleksją Państwa pozostawię, licząc iż sami wysnujecie z niej stosowne wnioski.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Premium Sound
Producent: BennyAudio
Ceny
BennyAudio Odyssey: 25 000 €
Hana Umami RED: 16 990 PLN
Dane techniczne
BennyAudio Odyssey
Ramię: 14″, carbonowe, unipivot, okablowane monokrystalicznym srebrem Albedo, wyposażone w tłumienie olejowe i regulację VTA w locie
Plinta: 3 warstwowa (aluminium/POM/aluminium), 18 kg
Talerz: 3-elementowy (200mm stal nierdzewna, niemagnetyczna 4kg / 300mm stal nierdzewna 8kg / 300mm POM 5 kg)
Łożysko: hydrodynamiczne odwrócone
Napęd: Jeden silnik DC w odrębnej obudowie wykonanej ze stali węglowej spawanej, odseparowany od plinty
Napięcie zasilające: 12 VDC
Kontrola prędkości: Automatyczna co 1 obrót
Zakres prędkości: 33 i 45 rpm
Dostępna korekta prędkości: +/- 8 stopni.
Zasilanie: 12 V DC TOMANEK oparte o kość KD 502
Wymiary (W x G x S): 200 x 440 x 440 mm (bez ramienia)
Waga: 50 kg
Hana Umami RED
Szlif igły: Microline
Impedancja cewki: 6 Ω
Napięcie wyjściowe: 0,4 mV
Impedancja obciążenia materiału drutu cewki: > 60 Ω
Pasmo przenoszenia: 15-50 000 Hz
Balans wyjściowy: 0,5 dB / 1 kHz
Separacja kanałów: 30dB / 1KHz
Waga śledzenia: 2 g
Możliwość śledzenia: 70μm / 2g
Podatność dynamiczna: 10 x 10 (-6) cm / dynę (100 Hz) oszacowana przy 17 x 10 (-6) cm / dynę przy 10 Hz
Waga wkładki: 10,5 g
Opinion 1
Half jokingly half seriously I could subtitle this review as “Apocalypse now”, as we did feel in our guts, that bringing this contraption to our readers might just bring an apocalypse on us. Because what is it? A polarizer, and at that, not for audio grade cables? Yes, because according to the company materials, the Esprit Audio Nova, which we got courtesy of the Konin based Audio-Mix, is a “room polarizing system”. Voo-doo? For all people who are happy using a Bluetooth speaker or earbuds supplied with your smartphone, probably yes, but as our field of interest reaches far beyond the quality of those mentioned devices, then before you start bashing us, please hold off your emotions and just let go of your curiosity while reading the following paragraphs of this text.
As you can see for yourself, the devil is not as scary as they paint him. The device is just an elegant mini room screen, 33.5x12x33.5cm, and with its looks underlined with a carbon exterior. In the set we will find also a modest wall-wart type power supply. Checking Asian discussion forums and talking to the people from Esprit who caused the whole ado – the founder Richard Cesari and sales director Vivien Falize, who visited this year’s Audio Video Show, this PSU should suffice for initial testing, however you should invest into a line power supply for the long run. But let us concentrate on the main thing and not search for issues, where there are none. And so in the base of the device we can find a LED at one end and a power socket on the other. No knobs, buttons, regulators or any other kind of manipulators. We just connect it to power and that is it. Just to be sure I have put my ear against it and can now confirm, that in the box “internal sounds” (of the Nova of course) I can put “none”. In general, if not for the mentioned LED, it would be hard to find out, when the French accessory is working and when not.
And when talking about the function of the device, please believe me, if only trusting my word here, but we do not deal here with an emanation of the mentioned audio voodoo, but here we deal with physics, very empirical and measurable, and not purely theoretical, based only on calculations. As proof – please refer to the charts that show changes captured by microphones with and without the Nova switched on. The idea behind the device is, that the built-in dielectric is polarized with a DC current, what makes the Nova absorb very high frequencies, attracting microwaves from cell phones, Bluetooth, Wi-Fi, etc. The Nova also dampens the impulse response of the room, due to which it minimizes the phase shifts of the sounds reaching the listener.
But how does this device work, if at all? Let me answer the question about how first, as following the logic, if we can discern it’s influence, then we have the issue of working at all also answered. And here we do have such an influence, and to notice it you do not have to have especially keen senses and/or a doctorate in quantum physics. From my perspective the presence of the Nova would be easiest to compare to an air filter from one of the very popular manufacturers equipping his devices with Plasmacluster technology. Of course, the polarization itself will encompass transversal waves, and it turns out that Wi-Fi and GSM waves are exactly of that kind. But the idea is not to eliminate them from the air, but, and here I will use a very dumbed down analogy of “particles”, to use a kind of an umbrella protecting from high frequency distortion, what becomes a “glue” for them. And here we came to the point where we can see the Nova for an electric equivalent, or better said add-on, to the … PMR Premium “bowl” we tested about a decade ago. In addition, similar to the PMR, we can move the Nova around the room and experiment with its optimal placement, which is not as obvious as you might think. We can put it somewhere amongst our system, place it behind the components, somewhere to the side or even behind the listening position. In case of my listening room, when I placed it between the components on the top shelf of my Solid Tech Radius Duo 3 rack, it did already do its job, but due to the flat surface it diminished the action of the acoustic panels Vicoustic Flat Panel VMT, which I use to cover the video monitor. This is the reason that I moved it to the right side of the sofa I sit on, to finally land behind the sofa, between it and the thick curtains I use to cover the balcony window. Is it silly? Seemingly it could be, but it was exactly the placing, where the influence of the Nova turned out to be most intensive and positive for me and my system, so I assumed this is reason enough to leave it just there.
But how would I define this influence? In short as a combination of better clarity and definition of the sound with its contents, better consistency and more intensive dynamics, especially when listening at low volumes. For example, with the quite not so obvious stoner-blues disc “Lightning at the Door” by All Them Witches the roughness and dirt, native to that recording, did not go anywhere, there was no clinical cleanness or polished smoothness, but quite the opposite. The roughness got intensified, but not on its own, but as an element of an intricate puzzle, where each, even most rough riff, or the shining and yet sandy cymbals, build up the dark and psychedelic climate. To get this effect previously, I had to put the volume quite high up, what brought up offensiveness resulting from a not so refined recording quality. With the Nova behind my back I could not only reduce the number of decibels, but I could hear everything better and I could hear more – I got better insight into the recording structure, which has gotten cleaner and more resolved, once cleaned from parasitic artifacts. And I did not dig into discerning, if my system got better, or if the removal of the veil caused by the high frequency distortion happened in me – by reduction of the level of background noise. What mattered was, that turning the Nova on or off resulted in a very thin, almost transparent but not always very clean, veil being removed or put back in front of the speakers.
It was similar with the live “Pulse” by Pink Floyd, where you could notice and improvement of swing and freedom of the sound, with better control over the lowest frequencies, while on the dark and damp (please remember that the recording was done in catacombs) reference “Tomba Sonora” by Stemmeklang and Kristin Bolstad, the reverberation aura reached such level of realism, and precision of focusing the virtual sources such a level of intimidating palpability, that with each phrase the leftover hairs on my neck rose, and that despite the very cozy listening conditions I had.
Concluding, the Esprit Audio Nova does not diametrically redefine the sound of the system working in the room “protected” by it, but allows it to spread its wings, eliminating the distortion from its back. It is an element of final tuning, similar to anti-vibration and other accessories used in your and our system, like for example the Furutech NCF Clear Line, we tested recently. But you should not disregard their influence if you treat High-End seriously. So if you are happy with the sound of your system, and still wonder, if it can be improved, increasing the intensity of your experience, in a completely non-invasive, and reversible, way, then I encourage you to experiment with the tested French polarizing device.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Integrated amplifier: Vitus Audio RI-101 MkII
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
For the past few years, we got acquainted with the idea, that if you want the best possible sound coming from your system, we should not only configure it properly in terms of components, but also provide it with appropriate accessories. This is now the ABC-book to follow by every music lover, who knows a little about the gear. And what would you say, when I tell you, that tuning your system does not end with static accessories? Are you surprised? You do not need to, because this is not really a novelty. The Japanese accessory specialist Acoustic Revive has similar items in their catalog for years. And that the market of such “sound improvers” took off lately, more companies started to devise their take on it. So what am I talking about today? Well, we will take a look at a device from France, a “system to polarize the room” Esprit Nova. A sleek, easy to place and esthetic looking item. And how does it work – if at all? I will tell you about it in the next paragraph.
Like I mentioned, the Esprit Nova is a very sleek construction. I would describe it as a kind of small room screen, made from esthetic plastic, housing a system polarizing dielectric material with quite large surface. Application is very simple, you just need to put it somewhere near your audio system and plug it in. According to the manufacturer the device should audibly eliminate harmful ultrahigh frequencies, caused by cell phones, Wi-Fi networks, Bluetooth devices and similar. So how does this work in reality?
Being frank, I had absolutely no idea, how this contraption, aimed at improving the sound of my system, or influencing me directly, should show its influence. Manufacturers often try to prove their ideas by throwing lots and lots of scientifically sound words at you, what in case of a device working in the area of sounds heard only by bats, becomes very important. But taking the challenge of testing such a unit, there was no other option, than to try and approach it with a possibly clean head. But how to do it, when the weather changes like crazy, and if you do not have migraine at the moment they you become overly sensitive. But you know what, this approach at leisure turned out to be the best one, as I heard the device’s influence even being at this mentioned hypersensitivity level. Very often I do listen to music not to search for audiophile content in it, but to soothe my soul after a full day of work. But despite me trying to detach from the daily routine, it does not always happen, as I am internally overagitated, as the audio system does have some signs of nervousness. I am not sure what is the reason for that, but after the test of the Esprit Nova I know, that there is a cure for it. And importantly, this cure is not a liver endangering result of fermentation and distillation, but proper cleaning from high frequency noise of our atmosphere, tormented by the ever changing weather conditions. This theory seems like a fairytale, but just until a certain moment. Which moment you ask? Of course the moment you start using the Esprit. You just put it in the front of your system – at least that is where I did put it, but you can just place it anywhere you like, close to you, plug it in and voila. Suddenly you have the expected calmness and nice smoothness appearing in the sound, but to my surprise, also you hear more information. No nervousness, just well visualized and readable virtual stage, what makes a short listening set, you planned for a quick soul reset, to become a multiple hour long experience, full with elation. This is exactly what happened on that day. But having in mind, that my fatigue might have caused me to misinterpret things, I tested the influence of this contraption during two other sessions. And what was the effect? It was as described before, plugging it in resulted in a slight calming effect on the music, resulting in being able to listen to the music a bit louder. And as I like to turn the Volume knob quite high, this is one of the reasons I have such big speakers and powerful amplifier, you could say, that the action of the French device was like designed especially for me, making me happily engulf in strong musical action. And the tested unit did it really very well.
Is the contraption described above a device for each and every person looking for a sound, which is full of energy and aggression, but deprived from distortion introduced by other devices we use on a daily basis? Absolutely yes. Another thing is, what kind of influence is desired by the potential buyer, because those are not on a level of changing tube speakers for BBC monitors. Those are changes on a level of a little calmer perception of the sound reaching our ears, which will be appreciated by music lovers paying attention to every single detail of the sound. How many of such music lovers are amongst our readers I do not know, this is why I assume, that for many the thing that the Esprit Nova does, and it does it for sure, would be too small of a change. Does this work against the French device? Absolutely not. This is just life. There is no one in the world who could make everybody happy. But most importantly, I would not cross the Nova from your wish list before bringing it home and listening for yourself. I have a gut feeling, that a contact with it might be a very positive surprise for you.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Ethernet cable: NxLT LAN FLAME
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
– Table: BASE AUDIO 2
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
– Drive: Clearaudio Concept
– Cartridge: Essence MC
– Phonostage: Sensor 2 mk II
– Eccentricity Detection Stabilizer: DS Audio ES-001
– Tape recorder: Studer A80
Distributor: Audio-Mix
Manufacturer: Esprit
Price: 5 900 PLN
Specifications
Dimensions (W x D x H): 33,5 x 12 x 33,5 cm
Dzisiejszy opis wyprawy z muzyką w tle spokojnie można określić mianem kolejnego powystawowego – w dobrym tego słowa znaczeniu – rykoszetu. Rykoszetu tym bardziej wartościowego, gdyż głównym bohaterem będzie co prawda rodzimy, jednak w znaczącej ilości czasu stacjonujący za wielką wodą – Stany Zjednoczone – producent opartej o szklane bańki elektroniki i wysokoskutecznych hornów. Oczywiście mowa o co roku pojawiającym się ze swoimi „zabawkami” na warszawskiej jesiennej wystawie AVS w kooperacji z dystrybutorem Grobel Audio – tego podmiotu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, dzięki świetnym pokazom znanym już sporej grupie osobników parających się obcowaniem z muzyką w dobrej jakości Destination Audio. Jaki cel przyświecał temu logistycznemu przedsięwzięciu? W głównej mierze chodziło o sfinalizowanie wstępnie ustalonego przez telefon testu przedwzmacniacza gramofonowego, oraz przy okazji niezobowiązujące rozmowy podczas prezentacji kilku innych produktów z portfolio marki. I gdy podczas telefonicznego umawiania spotkania wszytko wydawało się bardzo przewidywalne, ku mojemu zdziwieniu sesja odsłuchowa odbyła się w bardzo nietypowej dla większości takich spotkań konfiguracji sprzętowej. Zapewniam, to było z pełną premedytacją wywrócenie pewnych wydawać by się mogło żelaznych zasad do góry nogami, a mimo to dzięki prezentowanej przez poszczególne cząstki układanki znakomitej jakości brzmienia, zaskakująco ciekawie. Jak? Spokojnie, z pewnego rodzaju zarezerwowanym dla tego typu tekstów luzem postaram się opisać w kolejnym akapicie.
Jak wszystko wyglądało na żywo? Pewnie nie uwierzycie, ale bohater tej epistoły od zawsze zafiksowany na punkcie analogu – gramofony, magnetofony szpulowe, lamp elektronowych – cała elektronika z przetwornikami D/A włącznie jest oparta o lampy, a także starej szkoły budowania kolumn – wysokoskuteczne horny, puszczał mi materiał muzyczny z plików. Tak tak, świat powoli staje do góry kołami. Ale to wcale nie było najgorsze. Otóż co prawda sygnał szedł z lokalnego dysku, co dawało szansę słuchania dobrych realizacji, a nie bliżej nieokreślonych bytów muzycznych z popularnych platform, jednak ku mojemu kolejnemu zdziwieniu nie w formie cyfrowej, tylko wychodząc z gniazda słuchawkowego MAC-a Mini analogowej. Prawdopodobnie domyślacie się, mojej reakcji, która w mocno ocenzurowanych słowach brzmiała:”Żartujesz?”. On zaś na to: „Siadaj”. Naturalnie z uwagi na fakt wypicia z mlekiem matki sporej ilości zagadnień kindersztuby, będąc w gościach więcej nie marudziłem i zamieniłem się w słuch. I wiecie co? Nie żałuję ani jednej spędzonej minuty przy tak nieco pokracznie – ze wskazaniem na frazę „nieco” – skonfigurowanym systemie. Jaki wydźwięk ma zawartość cudzysłowu? Po prostu po nieszczęsnym MAC-u było już po Bożemu. Nadal nieco zaskakująco, ale już do końca analogowo. A zaskakująco, gdyż sygnał z MAC-a najpierw trafiał na karty wejściowe stojącego w centrum systemu magnetofonu szpulowego AMPEX i dopiero z niego na lampowy przedwzmacniacz liniowy, by finalnie dotrzeć do również lampowych końcówek o przerażającej mocy 2W sterujących przepiękne kolumny Nika. Co robił w tym wszystkim popularny ostatnimi czasy szpulak? Robił wrażenie jak wspomniana w filmie „Psy 2” Władysława Pasikowskiego miska pełna oczu w punkcie przyjęć do obozu jeńców w Sarajewie? Nic z tych rzeczy. Miał dawać w finalnym brzmieniu to coś, co jest zarezerwowane dla tego typu źródeł. Naturalnie nie jeden do jeden, ale słyszalnie nadawać mu sznyt analogu. I ku mojej uciesze przy wsparciu reszty lampowego toru tak było. Powiem więcej, „bardzo tak było”. A co najciekawsze, w estetyce bliskiej pokazom wystawowym. Czyli? Po pierwsze na zjawiskowym poziomie była esencja przekazu. Zaś po drugie czarował również zawsze chwalony przez wielbicieli tej marki bas. Schodził nisko, a przy okazji był pełen energii i bogaty w informacje. Zdawałem sobie sprawę, że miał pod straszną górę – przypominam ekwilibrystykę sygnałową, a mimo to swoimi walorami cały czas mnie czarował. Jak to wypadało w wartościach bezwzględnych? Jak mam to w zwyczaju, na sesjach wyjazdowych nie oceniam systemów arbitralnie, ale przy całej znakomitości prezentacji w przecież niespecjalnie przyjaznych od strony akustyki pomieszczeniu wpuszczenie w tor magnetofonu lekko zaokrąglało krawędź dźwięku i słodziło wysokie tony, co przekładało się na bardzo miły odbiór każdego puszczonego przez trzy godziny rozmów utworu. A przecież muzyka dla systemu to swoisty tor przeszkód i czasem powinna zakłuć w uszko, a tutaj cud, miód i orzeszki. To błąd? Spokojnie, nie. Po konsultacji z gospodarzem okazało się, że to cel zamierzony i doprowadzony do finalizacji właśnie ze względu na mnie, aby pokazać inną stronę zabawy z magnetofonem szpulowym – w tym przypadku jako element formowania estetyki grania całego toru audio bez angażowania go w karmienie sygnałem z taśmy. I powiem szczerze, że to działanie wypadło świetnie. Po co o tym wszystkim piszę? Przecież mogłem skreślić kilka wyświechtanych sloganów typu: było zjawiskowo, bo analogowo i to tego z modnym magnetofonem w torze. Tylko co komu by to dało. Wolałem napisać prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, a ta moim zdaniem jasno pokazała, że – dobra, jesteśmy na Ty, to polecę po imieniu – Włodek wie, na jak dużo stać jego urządzenia, aby w tym swoistym labiryncie czuć się jak ryba w wodzie. Owszem, z uwagi na mierność sygnału źródłowego z wielce prawdopodobnymi niedoskonałościami, ale mimo to konia z rzędem temu, kto w tak w teorii skazanym na porażkę zestawieniu w większości przypadków będzie w stanie pokazać tak wyrafinowane granie. Dla mnie system w pełni się obronił. I to na tyle sugestywnie, że dodatkowo utwierdził mnie w przekonaniu, iż świetne występy na wystawach nie są przypadkiem, tylko wdrażaniem w życie zdobytej przez lata wiedzy o konstruowaniu urządzeń audio. I to na wskroś uniwersalnych, bo potrafiących wyjść z tarczą bazując na nie do końca dobrej jakości sygnale. To było bardzo pouczające spotkanie.
Dotarłszy do końca tej opowieści, chciałem podziękować gospodarzowi, właścicielowi marki Destination Audio Włodkowi za kilka miłych godzin przy muzyce przez duże „M” z rozmowami w tle. Zazwyczaj zderzam się z napinaniem mięśni, gdy tymczasem tutaj dostałem lekcję, jak dzięki posiadanej wiedzy technicznej można fajnie zagrać z dosłownie każdego źródła dźwięku. A zapewniam, przekroczywszy próg drzwi w duchu z politowaniem pukałem się w głowę. Tymczasem nie mogę powiedzieć niczego innego, jak szacun.
Jacek Pazio
Po okablowaniu z serii Lumina przyszła pora na redystrybucję prądu a tym samym na kolejną propozycję Esprit Audio – listwę zasilającą Volta S.
cdn. …
Najnowsze komentarze