Amerykański producent słuchawek planarnych, firma Audeze, prezentuje swój najnowszy produkt – zamknięte słuchawki wokółuszne LCD2 Closed-Back. Wyposażone w wysokiej klasy przetworniki, dostarczają piękne, w pełni naturalne brzmienie i skutecznie odizolowują użytkownika od hałasu otoczenia.
LCD to referencyjna seria słuchawek w ofercie firmy Audeze. Najszersza, jest jednocześnie najbardziej zaawansowaną technicznie i skierowaną do najbardziej wymagających użytkowników oraz miłośników muzyki, w tym artystów i profesjonalistów pracujących w studiach nagraniowych. Po ostatnio zaprezentowanych otwartych słuchawkach LCD2 Classic, stworzonych z myślą o osobach zaczynających swoją przygodę z produktami Audeze, firma wprowadza nową, zamkniętą konstrukcję LCD2 Closed-Back.
Najnowszy model jest typową dla serii LCD wokółuszną konstrukcją (wyjątkiem są douszne słuchawki LCDi4). Stworzone w oparciu o klasyczne słuchawki LCD-2 i ich sygnaturę brzmieniową, te zamknięte słuchawki oferują czyste, rzeczywiste wrażenia odsłuchowe, jednocześnie doskonale izolując użytkownika od hałasu otoczenia. LCD2 Closed-Back tworzą prawdziwie osobiste, emocjonujące i angażujące doświadczenie.
Na zewnątrz uwagę przykuwają nowocześnie zaprojektowane muszle słuchawek. Ich czarną kolorystykę uatrakcyjniają białe akcenty stylistyczne. Do obydwóch muszli doprowadzone są odpinane przewody, podłączane poprzez 4-pinowe złącza mini-XLR. Przewód słuchawkowy ma długość 1,9 m, co stanowi udany kompromis pomiędzy 1,2-metrowymi kablami charakterystycznymi dla konstrukcji mobilnych i 3-metrowymi przewodami stosowanymi w typowo domowych słuchawkach. Muszle pokryte są ekologiczną skórą i zawieszone na lekkim, stalowym pałąku. Elementem charakterystycznym dla najnowszych słuchawek Audeze z serii LCD są także nylonowe pierścienie z krystalicznymi wtrąceniami, którymi otoczone są muszle.
We wnętrzu obudów projektanci umieścili planarne przetworniki magnetyczne. To rozwiązanie, z którego słyną słuchawki Audeze i które pozwala cieszyć się fantastycznym, naturalnym brzmieniem muzyki. Kluczowym elementem przetworników są ultra-cienkie membrany (106 mm), wprawiane w ruch przez neodymowe magnesy N50 umieszczone po ich obu stronach. Cały układ pozwala odtwarzać dźwięki z zakresu 10 Hz – 50 kHz i szczyci się niezwykle niskim poziomem zniekształceń (<0,1% przy 100 dB). Impedancja słuchawek wynosi 70 Ω, a ich czułość sięga 97 dB/1 mW.
Wykorzystując tę zaawansowaną technikę głośnikową LCD2 Closed-Back dostarczają niesamowicie dynamiczny dźwięk, bogaty i wypełniony detalami. Potęgę brzmienia zwiększa głęboki, doskonale kontrolowany bas. Kiedy trzeba, słuchawki brzmią niezwykle delikatnie, jeszcze bardziej uwypuklając precyzję dźwięku. Całości dopełnia wysoki komfort użytkowania, zwiększający przyjemność płynącą ze słuchania muzyki. Kołnierze wypełnione pianką z efektem pamięci nie tylko szczelnie otulają uszy, lecz także zapewniają najwyższy poziom wygody.
Słuchawki Audeze LCD2 Closed-Back zadebiutują na rynku jesienią br. Nominalną cenę detaliczną produktu poznamy w chwili wprowadzania go do sprzedaży.
Dystrybucja: Audio Klan
To, że walka z wibracjami jest bardzo ważną składową procesu dążenia do jak najlepszego dźwięku z systemów audio wie chyba każdy skażony audiofilskim podejściem do słuchania muzyki osobnik. Jednak wyobraźcie sobie, że spory odsetek owych zorientowanych w temacie jednostek co prawda uprawia zabawę we wszelkiego rodzaju platformy, czy stopki antywibracyjne pod konkretne urządzenia, jednak zaniedbuje jeden bardzo ważny aspekt. Jaki? Dla ułatwienia posłużę się przykładem, jakich wiele. Znacie nieszczęśników toczących notoryczną walką z żoną o jakikolwiek skrawek miejsca na system audio w salonie? A takich „nakłonionych” do pójścia na daleko posunięty kompromis? Ano właśnie. Jednak o zgrozo, dość często z niewiadomych pobudek nawet zadeklarowani miłośnicy muzyki popełniają kardynalny błąd stawiając swoje ukochane zabawki na cherlawych, rodem z @#$%% (dość popularne żółto – niebieskie wielkopowierzchniowe markety z wyposażeniem wnętrz), wykonanych z tartacznych odpadów, czyli pospolitego paździerza, prawie nic nie ważących stolikach lub szafkach.
Niemożliwe? Uwierzcie mi, że jak najbardziej. W tym momencie na myśl przychodzi jedno bardzo ważne pytanie: „Jak mamy uzyskać dobry dźwięk, gdy ostoja naszego audiofilskiego ołtarzyka drży niczym osika w swych posadach?”. Jednak nasze dzisiejsze spotkanie nie ma na celu oceny takich, czy innych wyborów, gdyż każdy ma inną życiową karmę, tylko zostało zainicjowane przybyciem do naszej redakcji pewnego na wskroś audiofilskiego mebelka i oczywistych prób wychwycenia ewentualnych reakcji ustawionych na nim urządzeń generujących dźwięk. Przejdźmy jednak do konkretów, gdyż w tym docinku, za sprawą pochodzącej ze Słowacji marką NEO High End i jej stolika QUATTRON będziemy mieli okazję przyjrzeć się efektowi sonicznemu a tym samym uświadomienia wszystkim faktu istotnego wpływu tego akcesorium na dźwięk dość taniego zestawu marki Primare. Zapowiada się ciekawie? Jeśli tak i ktoś dotychczas omijający ten temat szerokim łukiem postanowi się nawrócić, dodam, iż ofertą słowackiego producenta na naszym rynku zajmuje się katowicki RCM.
Stoliki Quattron lub w zależności od potrzeb klienta Double Quattron są pojedynczymi półkami, w zależności od modelu podpartymi czterema lub sześcioma, wytoczonymi ze stali nierdzewnej, dobieranymi pod konkretne zamówienie wysokości nogami. Poszczególne platformy stawiamy jedna na drugą, co sprawia, że pod względem konfiguracji są bardzo elastycznym, potrafiącym spełnić nawet najbardziej wyszukane potrzeby produktem. Ich blaty mogą być wykonane z okleinowanego MDF-u, granitu, drewna i jak w przypadku modelu dostarczonego do testu bambusa, a na życzenie zainteresowanego wszelkie drewnopodobne konstrukcje dodatkowo polakierowane na dowolny kolor lub wysoki połysk. Przyznacie, że naprawdę trzeba być bardzo dużym malkontentem, żeby w ofercie NEO nie znaleźć czego dla siebie. Goszczący u mnie model był podstawową, dwupółkową konstrukcją z bambusowymi blatami. Same blaty są bliźniacze, a jedyną różnicę stanowią różne wysokości filarów. Jak widać na załączonej sesji fotograficznej, mamy do czynienia z przyjaznym optycznie, unikającym ekwilibrystyk technicznego lub bizantyjskiego designu, naturalną kolorystycznie i o satynowym połysku propozycję. Za jedyną ozdobę możemy uznać usytuowane w tylnej części każdej półki logo marki. Ale i to, jeśli ktoś preferuje czysty minimalizm, można obejść najzwyczajniejszym w świecie odwróceniem blatu podczas montażu nóg. Ja jednak lubiąc niezobowiązujące smaczki zmontowałem zestaw po bożemu, czyli emblematami skierowanymi ku górze.
Z racji, iż jak wspomniałem, wszyscy zdajecie sobie sprawę o niezaprzeczalnym wpływie solidnej ostoi systemu audio na jego możliwości soniczne, w mojej przygodzie ze słowackim mebelkiem opiszę starcie nie mebel dedykowany kontra paździerzowa szafka, tylko tytułowy stolik vs położone na osnutej w gęstą wykładzinę podłodze wydawałoby się solidne podstawy granitowe. Tylko nie szukajcie w takim postawieniu sprawy drugiego dna. Potraktujcie to raczej jako próbę zderzenia się z wibracjami od podłogi w korelacji z różnymi materiałowo platformami nośnymi.
Jak sądzicie, jakie były skutki użycia będącego punktem zainteresowań stolika NEO QUATTRON? Bardzo łatwo zauważalne. Słuchając systemu w wersji podłogowej nie powiem, muzyka brzmiała nader ciekawie. Teoretycznie wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Był atak, była ciekawa średnica, a wszytko uzupełniały będące wizytówką marki Primare żywe górne rejestry. I szczerze powiedziawszy melomanom stawiającym bardziej na neutralność niż akcent muzykalności, taka konfiguracja „mogłaby” przypaść do gustu. Dlaczego słowo „mogłaby” wziąłem w cudzysłów? Otóż po akomodacji słuchu do takiego ustawienia bardzo łatwo udawało mi się wychwycić pewną nerwowość dźwięku, która z dużą dozą pewności była spowodowana jednak bezpośrednim kontaktem granitowych podstaw z drżącą od moich wielkich kolumn podłogą. Owszem, w mocno osadzonych w masie, czyli kolokwialnie mówiąc zamulonych zestawach może być to odbierane jako dodatkowe ożywienie dźwięku. Jednak podobnie myślących osobników natychmiast wyprowadzam z błędu i stwierdzam jednoznacznie, że jest to efekt wprowadzania zniekształceń do przekazu muzycznego, a przecież nie o to w naszej zabawie chodzi. Co zatem stało się po przestawieniu szwedzkiej układanki na produkt naszego południowego sąsiada? Nie będę owijał w bawełnę, tylko napiszę, że wszystkie aspekty wypadły znacznie lepiej. A najważniejsze jest to, iż dźwięk, jak prawdopodobnie wróżyliby przeciwnicy podobnych zabiegów, bynajmniej nie umarł. Powiem więcej. Poprzez delikatne przyciemnienie znacznie poprawiła się jego rozdzielczość. Naturalnie zakładam, że nikt z Was nie myli rozdzielczości z rozjaśnieniem przekazu, gdyż w innym wypadku w odbiorze tego, co się stało nigdy ze mną się nie zgodzi. Muzyka przy dodatkowym napowietrzeniu sceny dźwiękowej nabrała fajnego body, ale skutkiem tego nie było jej spowolnienie, tylko tchnięcie w zapisy nutowe szczypty soczystości. To był nadal ciekawy, bo stawiający na energię grania spektakl, ale bez tak szkodliwych w efekcie sonicznym zniekształceń. Sytuacja zmieniła się na tyle diametralnie, że gdy początek testu był dla mnie pewnego rodzaju walką z szorstkością i namiastką krzykliwości muzyki, to po przesiadce jedynym, co było w stanie ruszyć mnie z wygodnego fotela, był koniec płyty, albo obolała od długiego siedzenia, znajdująca się poniżej pleców część ciała. Nie wierzycie? Cóż, nie pozostaje Wam nic innego, jak przekonać się na własnej skórze. Ale ten proces zależy tylko i wyłącznie od samych zainteresowanych.
Puentując ten niezbyt długi tekst nie będę uprawiał drukującej mecz ekwilibrystyki słownej. To nie jest żadne audio voodoo, tylko wpływająca na nasze zestawy audio fizyka. Dlatego też prosto z mostu powiem. Jeśli z jakiś niewiadomych przyczyn nadal udajecie, że lichy stolik załatwia sprawę podstawy dla systemu generującego dźwięk dla świętego spokoju i przekonania się czy mam rację, pożyczcie nawet najtańszą opcję NEO QUATTRON na odsłuchy. Jestem przekonany, że jeśli Wasza układanka jest dobre skonfigurowana, brutalnie doświadczycie na własnej skórze, że spędzony dotychczas przy muzyce czas tak naprawdę był czasem straconym. I wiecie co? Jeśli nigdy nie robiliście takiego podejścia, w dobrym tego zwrotu znaczeniu serdecznie życzę Wam otwierającej oczy porażki dotychczasowego status quo.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena:
Quattron (wykończenie mat)cena od
segment 92mm (podstawa): 2 120,-
segment 122mm: 2 090,-
segment 172mm: 2 250,-
segment 222mm: 2 460,-
segment 272mm: 2 600,-
segment 322mm: 2 830,-
Quattron (wykończenie połysk)
segment 92mm (podstawa)3 900,-
segment 122mm: 3 780,-
segment 172mm: 3 930,-
segment 222mm: 4 150,-
segment 272mm: 4 300,-
segment 322mm: 4 510,-
Dane techniczne:
Wymiary (S x G): 700 x 547 mm
Powierzchnia użytkowa (S x G): 505 x 530 mm
Dostępne wysokości nóg: 92 mm (pod dolną półkę), 122 mm, 172 mm, 222 mm, 272 mm, 322 mm
Półki: 29 mm MDF
Nogi: stalowe o średnicy 40 mm
Dopuszczalne obciążenie każdej z półek: 70 kg
Wszyscy miłośnicy muzyki uważnie śledzący rynek audio z pewnością zdążyli już się oswoić z bardzo mocnym, żeby nie powiedzieć dominującym, trendem wyposażania komponentów Hi-Fi we wszystkie dostępne funkcje. Co prawda sam jeszcze nad tym pracuję, ale przyznam szczerze, idzie mi to bardzo opornie. Dlaczego? Otóż wbrew pozorom nie chodzi mi o zwiększanie kompatybilności produktu z docelowym systemem w zakresie jego wydawałoby się typowych kompetencji typu powielanie wejść i wyjść we wzmacniaczach, czy odtwarzaczach, tylko bezpardonowo, z czystym sumieniem, piję do całkowitego pogmatwania zadań konkretnych komponentów audio. Nie ogarniacie? Spójrzcie na najnowszej generacji przedwzmacniacze liniowe i wzmacniacze zintegrowane z funkcjami przetwornika cyfrowo-analogowego, a często nawet streamera. Przecież do niedawna takie praktyki byłyby uważane za świętokradztwo, a obecnie dział Hi-Fi, a nawet przedsionek High Endu bez takich gadżetów prawie nie mają racji bytu. Czy to źle? Naturalnie że nie, gdyż bez podobnych praktyk wielu osobników homo sapiens byłoby skazanych na przysłowiowe boomboxy, a tak na początku zabawy w audiofila już po kupnie przyzwoicie grającego wzmacniacza zintegrowanego z zaimplementowanym na pokładzie DAC-em w oparciu o pliki są w stanie skonfigurować pełnoprawny system. To po co ta cała krucjata? Otóż w dzisiejszym sparingu testowym pochylimy się nad idealnie wpisującym się w scharakteryzowany powyżej nurt komponentem. Jakim? Otóż ta relacja z placu boju będzie historią mojego zderzenia się z włoskim lampowym wzmacniaczem zintegrowanym Synthesis ROMA 96DC+, który wraz z dobrodziejstwem inwentarza oferuje potencjalnemu użytkownikowi DAC-a i moduł phonostage’a dla wkładek MM i wysokopoziomowych MC, a którego kilkunastodniową wizytę u siebie zawdzięczam warszawskiemu dystrybutorowi E.I.C.
Przybliżając wygląd i budowę tytułowego lampiaczka, już w pierwszym zdaniu należy stwierdzić, iż jest bardzo zgrabny (szerokość to mniej więcej połowa konwencjonalnej rozmiarówki) i efektowny wizualnie. Patrząc na bryłę widzimy typową dla wykorzystujących w układach elektrycznych szklane bańki konstrukcję, czyli coś na kształt platformy, na której bliżej frontu na mieniącej się blaskiem srebra blasze zaaplikowano lampy elektronowe, a za nimi ukryte w czarnej skrzynce transformatory. Jeśli chodzi zaś o elektronikę, ta bardzo schludnie spakowana jest pod wspomnianym pokładem dla baniek próżniowych. Kreśląc kilka zdań na temat frontu trzeba oddać konstruktorom, że mimo jego solidnej grubości nie przytłacza projektu wizualnego. Mało tego, na tym wydawałoby się małym skrawku projektantom udało się zmieścić nadającą szyku wzmacniaczowi centralnie umieszczoną wielką gałkę wzmocnienia, na jej lewej flance główny włącznik, obok niego logo marki i nadruki z identyfikujące opisywany model, a na prawej opisane piktogramami sześć diod informacyjnych o stanie urządzenia i dwa przyciski funkcyjne. Przyznacie, iż mimo że małe, to solidnie wypasione, a przy tym nieprzeładowane wizualnie. Patrząc na naszego Włocha z lotu ptaka naszym oczom ukazuje się zabezpieczająca przed poparzeniem lampami klatka z ekslibrisem logo marki w swej przedniej płaszczyźnie. Przyznam szczerze, że jak dla mnie zbyt solidnie skrywa swoje najcenniejsze atuty, dlatego też jestem rad, że z łatwością można ją odkręcić, co na czas zabawy w testowanie zrobiłem. Wieńcząc akapit wizualizacyjny dochodzimy do równie ważnego jak awers super-integry jej rewersu. Tutaj podobnie do przedniego panelu również nie mamy zbyt dużego pola do wyposażeniowego popisu, a mimo to ROMA jest zaskakująco wielofunkcyjna. Niby nie mamy przesadnej oferty przyłączeniowej znanej z amplitunerów dedykowanych systemom kina domowego, ale o zaspokojenie potrzeb statystycznego stereofila powinniśmy być spokojni. Plecy dziewięćdziesiątki szóstki uzbrojono bowiem w: trzy wejścia liniowe (w tym jedno dla phonostage’a) zacisk uziemienia, analogową przelotkę do nagrywania REC OUT, trzy wejścia cyfrowe (OPTICAL, SPDIF, USB), niestety dość wąsko rozstawione pojedyncze terminale kolumnowe i gniazdo zasilania IEC. Po raz kolejny wtrącę maksymę, małe, ale dobrze wypasione.
Wstępne, przedtestowe dywagacje na temat rzeczonego, wszystkomającego wzmacniacza przynosiły jedną ważną myśl: “Czy podążając tropem najnowszych technologii producent nie zagubił istoty bytu wzmacniacza lampowego”. O co chodzi? Przecież szklane bańki w torze podczas ich użytkowania mają owocować bardzo muzykalnym przekazem. Tymczasem aplikacja krzemowych podzespołów przetwarzających zapisy zero-jedynkowe mogła odbić się na ogólnym sznycie grania Romy. Ale nie chodzi mi w tym momencie o stylistykę grania przetworników, tylko samej sekcji wzmocnienia w przypadku ominięcia wewnętrznego DAC-a. Na szczęście zastąpienie Włochem mojego Japończyka nie spowodowało drastycznej zmiany kursu dźwięku. To był bardzo esencjonalny, a przez to dobitnie pokazujący o co chodzi w zabawie z lampami przekaz. Co ciekawe, na przekór moim obawom, mimo bardzo gęstego grania bas nie był przesadnie rozwydrzony. Naturalnie w stosunku do punktu odniesienia stracił na sprężystości, ale jego metamorfoza całkowicie mieściła się w estetyce dobrego lampowego grania. Idąc dalej tropem poszczególnych zakresów częstotliwościowych chciałbym uspokoić melomanów kochających gęstą i gładką średnicę. Ta korelując z dolnym podzakresem była soczysta, a we współpracy z wiedzącymi gdzie jest ich miejsce wysokimi tonami oferowała spory pakiet informacji. Dobrą wieścią dla wielu melomanów prawdopodobnie będzie również fakt budowania przez opiniowaną konstrukcję delikatnie przybliżonej wirtualnej sceny dźwiękowej z delikatnym powiększeniem znajdujących się na niej źródeł pozornych. To nie jest jakaś napastliwa przypadłość, ale po dłuższym kontakcie można ją odczuć, co jak wspomniałem, przez wielu lubiących znajdować się w centrum wydarzeń muzycznych, może być odebrane jako wielki plus. I z taką estetyką wzmacniania sygnału audio miałem przyjemność przez większość procesu testowego. W zależności od nurtu muzycznego, jeden na takim postawieniu sprawy bardziej, a drugi mniej zyskiwał, jednak za każdym razem czuć było dużą ochotę do pokazania świata muzyki przez pryzmat pięknie kreujących go barw. Dlatego też muzyka dawna aż kipiała od rozedrganych alikwot bardzo uduchowionej wokalistyki i wtórujących jej instrumentów, choć już świat muzycznego buntu dla wielbicieli niszczenia narządów słuchu, dla mnie bardzo przyjemny, przez docelową grupę słuchaczy byłby z pewnością uznany za zbyt zachowawczy. Ale przecież nikt rozsądny nie kupi małego lampiaczka do słuchania muzyki zwanej potocznie łojeniem. A jeśli jednak, to prawdopodobnie zrobi to po dogłębnym posłuchaniu Romy i stwierdzeniu, że taka prezentacja jest bliższa jego sercu. Tak wyglądał temat wykorzystania tytułowej konstrukcji w roli wzmacniacza zintegrowanego. Sprawy przybrały nieco inny wymiar, gdy do głosu doszedł wbudowany w trzewiach przetwornik cyfrowo/analogowy.
Otóż rezygnacja z stawiającego na piękno kolorowej muzyki DAC-a Reimyo zaowocowała znaczną poprawą krawędzi dźwięków. Naturalnie natychmiastowym skutkiem było pozytywne przyspieszenie muzyki, ale niestety w pakiecie stratowa dawka drapieżności przyniosła pewną kwadratowość dobiegających do mych narządów słuchu zapisów nutowych. Muzyka co prawda nieco zebrała się w sobie, ale prysł nieco czar lampy, co przełożyło się na pewnego rodzaju jej słyszalną szorstkość. Ale przypominam, rozprawiamy o dwóch światach produktów audio (punkt odniesienia kontra pretendent do laurów), dlatego na moje obserwacje nakreślające kierunek zmian dźwięku powinniście delikatnie przefiltrować, gdyż w innym przypadku z pewnością skrzywdzicie włoską konstrukcję. Jednak jakby na to nie patrzeć, ewentualny nabywca dostaje dwa w jednym. Jeśli jego set będzie potrzebował nutki lampowej soczystości skorzysta jedynie z sekcji wzmocnienia. Zaś w przypadku całkowicie przeciwstawnych potrzeb, czyli oczekiwań mocniejszego rysowania świata, skorzysta z wewnętrznego przetwornika. Czy to nie jest piękne?
Decyzja podjęcia się przetestowania niedrogiego, ale za to bardzo bogato wyposażonego wzmacniacza Synthesis Roma 96DC+ od startu była obciążona ewentualną sromotną porażką. Tymczasem biorąc pod uwagę jego walory tak brzmieniowe, jak i funkcjonalne wszystko zakończyło się bardzo pozytywnie. Ktoś powie, że przecież w aspekcie użycia dodatkowej obróbki sygnału cyfrowego delikatnie narzekałem. Owszem, ale jak wspominałem, proszę spojrzeć na całość projektu przez pryzmat zamiarów i sił, a wówczas okażę się, że sprawy globalnej oceny przyjmują całkowicie inny wymiar. Wymiar, który wyartykułowanych niuansów nie pozwala rozpatrywać w estetyce problemów, tylko albo propozycji innego spojrzenia na dźwięk, albo celowego równoważenia gęstego grania wzmacniacza w jego podstawowej funkcji. Gdzie zatem widzę naszego bohatera? Szczerze? Wszędzie. Dlaczego? Przeczytajcie jeszcze raz to co napisałem pod koniec akapitu merytorycznego, a zorientujecie się, że wykorzystując poszczególne sekcje macie do czynienia z rasowym kameleonem, a to pozwala na bardzo łatwe dopasowania jego walorów do posiadanego zestawienia. Czegóż chcieć więcej.
Jacek Pazio
Dystrybucja: E.I.C / Synthesis
Cena: 10 000 PLN
Dane techniczne:
Lampy w stopniu mocy: 4xEL34/6CA7
Lampy w stopniu sterującym: 2x12AU7/ECC82
Przedwzmacniacz: OP/Amp NJM2114
Moc wyjściowa: 2x25W, w klasie „A” / 6Ω
Pasmo przenoszenia: 20Hz-20kHz (-0 dB)
Konfiguracja stopnia mocy: Pentoda
Impedancja wejściowa (line): 50kΩ
Czułość: 300mV – dla wyjściowej mocy maksymalnej
Zniekształcenia: <1%, 25W,1kHz
Odstęp sygnał/szum:>90dB (ważony filtrem A)
We/wyjścia:
– 2 wejścia analogowe
– 1 wejście gramofonowe (MM/MC – wysoka impedancja)
– 1 wyjście analogowe Rec Out
– 1 wejście Toslink (do 24-bit/192 kHz)
– 1 wejście koaksjalne
– 1 wejście USB (B) (do 32-bit/384 kHz i DSD 5.6 MHz)
Wejście gramofonowe:
Pasmo przenoszenia: 20Hz-20kHz (+/-0.5 dB)
Wzmocnienie (MM): 40dB
Impedancja wejściowa: 47kΩ
Przetwornik D/A: Asahi Kasei AK4495S 32-Bit/768 kHz
Pobór mocy: 180W max
Wymiary (S x G xW ): 260x380x200 mm
Waga: 18 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Szanowni Państwo, proszę się na zapas niepotrzebnie nie martwić, gdyż wcale nie mamy zamiaru wchodzić w tematykę modelujących sylwetkę na zasadzie łagodnego przeczyszczenia bez przerywania snu specyfików w stylu magicznych batoników sygnowanych przez którąś z WAGs (dla niewtajemniczonych to z „fachowe określenie partnerek boiskowych kopaczy). Podtytuł niniejszej mini-recenzji może jest niejednoznaczny i poniekąd przywodzący na myśl typowo suplementowo-dietetyczne skojarzenia, lecz rzecz będzie o kwintesencji naszej audiofilskiej pasji, czyli analogu. A dokładnie o wielce użytecznym akcesorium pozwalającym utrzymać igły naszych wkładek we wzorowej czystości i tym samym sprawiającym, że jakość reprodukowanego przez nie dźwięku będzie jeszcze lepsza. Nie wierzycie? W takim razie zapraszam na kilka słów o dzisiejszym bohaterze, czyli znajdującej się w ofercie katowickiego RCM-u „galaretce” DS Audio ST-50.
Tytułowy ST-50 to tak naprawdę żel na bazie karbaminianu etylu ( C3H7NO2 ), czyli przekładając to na bardziej zrozumiały język … ester etylowy kwasu karbaminowego. Łatwe do zapamiętania, nieprawdaż? Od razu jednak uprzedzę domorosłych „małych chemików”, że zgodnie z powszechnie dostępnymi informacjami lepiej samemu ww. środka nie próbować uzyskać, gdyż jego wytwarzanie, o przypadkowej konsumpcji nawet nie wspominając, nie należy do najzdrowszych, więc lepiej zawierzyć w tej materii fachowcom i zdać się na ich – przeprowadzany w kontrolnych, laboratoryjnych warunkach proces. Zamiast jednak rozbijać tytułową galaretkę na atomy proponuję skupić się na konkretach – jego walorach tak wizualnych, jak i … poniekąd sonicznych.
Jak to zwykle w przypadku wyrobów docierających do nas z Kraju Kwitnącej Wiśni bywa również i w tym razem pozornie błaha „duperelka” traktowana jest z dbałością godną kosztującej przynajmniej 1 000 € wkładki gramofonowej. ST-50 opuszcza bowiem fabrykę w stylowym, czarnym kartonowym pudełeczku szczelnie wypełnionym kopertą z gęstej pianki, w której znajdziemy … kolejny, tym raczej foliowy, strunowy woreczek zawierający eleganckie i po prostu sprawiające wrażenie luksusowego aluminiowe, niklowane puzdereczko. I dopiero w nim spoczywa transparentny plasterek żelu. To się nazywa budowanie napięcia, oraz podprogowe działanie na potencjalnego nabywcę. Przecież zanim osoba mająca wątpliwości, co do sensowności zakupu, dokona pełnego procesu wypakowania, czyli unboxingu, będzie najzwyczajniej w świecie „ugotowana”.
Za to sama metodologia użycia ST-50 jest tak nieprzyzwoicie prosta i intuicyjna, że jeśli tylko nie dysponujemy gramofonem z automatycznym startem spokojnie powinniśmy sobie z nią poradzić. A czemu posiadacze „automatów” są niejako z grupy docelowej duperelki DS Audio wykluczeni? Powód jest nad wyraz prozaiczny – procedura czyszczenia igły polega na opuszczeniu ramienia uzbrojonego we wkładkę na spoczywająca na talerzu gramofonu 50-kę. Tymczasem w modelach startujących w momencie podniesienia ramienia z pozycji spoczynkowej, tego typu działania z powodzeniem określić możemy jako mocno utrudnione, jeśli ramię po skończonej stronie nie wraca do pozycji startowej, bądź wręcz niewykonalne, jeśli do punktu wyjścia wraca. Oczywiście na upartego można na własne ryzyko próbować podsuwać galaretkę pod unieruchomione ramię, ale tego typu praktyki zbyt mocno podchodzą, przynajmniej w moim mniemaniu, pod zupełnie niepotrzebne kombinacje alpejskie.
Postępując zgodnie z zaleceniami producenta po ułożeniu ST-50 na talerzu gramofonu w zasięgu ramienia pozwalamy zadziałać grawitacji, czyli opaść wkładce, zgodnie z ustawioną siłą docisku, na żel a następnie delikatnie podnieść ramię, nieco przesunąć puzdereczko i dla lepszego efektu powtórzyć całą procedurę. Aha – i jeszcze jedno. Tego typu oblucje warto przeprowadzać praktycznie przed odsłuchem każdej płyty. Brzmi mało sensownie i wskazuje na nerwicę natręctw? Cóż, wybiegając nieco przed szereg i uchylając rąbka tajemnicy śmiem twierdzić, iż jeśli doświadczycie na własnej skórze, znaczy się na własnych uszach, wpływu niniejszego akcesorium jego użytkowanie wejdzie Wam w krew równie szybko, jak przecieranie płyty szczoteczką przed opuszczeniem na nią ramienia. Serio, serio.
Na koniec akapitu mam kolejną dobrą wiadomość natury użytkowej – w przypadku zauważenia, iż nasze czyścidełko, ze względu na zebranie sporej ilości zanieczyszczeń, jest już drugiej świeżości wystarczy przepłukać pod bieżącą wodą, dać około trzydziestu minut na przeschnięcie w temperaturze pokojowej i mieć je od ponownie w niemalże dziewiczym stanie.
Jak sami Państwo widzicie, dla uwiarygodnienia wyników końcowych działanie DS Audio ST-50 weryfikowałem z pomocą obu naszych redakcyjnych źródeł analogowych, czyli zarówno na tzw. zemście hydraulika, czyli Kuzmie Stabi S z ramieniem Stogi i wkładką Shelter 201, oraz referencyjnym SME 30/2 z ramieniem V i wkładką Miyajima Madake. Całe szczęście w obu przypadkach rezultaty działania okazały się całkowicie zbieżne, więc kilka poniższych uwag dotyczyć będzie całości ponad dwutygodniowych testów.
Nie ukrywam, że na samym początku do zagadnienia podszedłem bez większych oczekiwań i wręcz z lekkim uśmieszkiem powątpiewania. W końcu, gdy tylko widzimy ku temu potrzebę urządzamy naszym winylom „małe spa” w myjce Nitty Gritty, podczas odtwarzania nad każdą płytą pojawia się SK-Filter a większe pyłki zdejmujemy stosowną szczoteczką, bądź pędzelkiem. Najogólniej rzecz biorąc dbamy o naszą płytotekę a tymczasem zaserwowanie DS Audio ST-50 tuż przed odsłuchem fenomenalnego „Lo-Fi Lo-Ve” (nasza skromna recenzja) Tomasza Pauszka niemalże ścięło mnie z nóg i sprawiło, że dopiero po zakończeniu albumu pozwoliłem sobie na krótką przerwę. Przyrost jakości był nazwijmy to w możliwie stonowany sposób … piorunujący. Skala zjawiska dotyczyła bowiem wszystkich aspektów dźwięku i porównać ją można było jedynie do sytuacji jakbyśmy otrzymali fabrycznie nową wkładkę, która jest już wygrzana i może się pochwalić pełnym spectrum własnych możliwości. Niemożliwe? Teoretycznie nie, lecz jak widać spece z DS Audio jakoś prawa fizyki obeszli. W obu bowiem przypadkach wkładki zaoferowały zdecydowanie lepszą rozdzielczość, wyrafinowanie a przy tym gładkość i krystaliczną czystość reprodukowanego pasma. Powyższy efekt daleki był jednak od podstępnego przesunięcia równowago tonalnej ku górze i próbach wmówienia słuchaczom, że więcej góry i podkreślenie sybilantów to właśnie owa rozdzielczość. To była gra w 100% fair, bez uciekania się do tanich sztuczek. Drastycznemu obniżeniu uległ przy okazji szum przesuwu, dzięki czemu bez najmniejszego trudu można było usłyszeć niuanse, które dotychczas nam umykały, nieco przysłonięte pozamuzycznymi artefaktami. Pół żartem pół serio wpływ DS-a można porównać do zjawisk zachodzących po wpięciu systemu w dobrą listwę zasilającą, bądź kondycjoner, czyli niby słychać to samo, co zwykle, ale nagle okazuje się, że wszystkiego jest więcej i owo wszystko jest podane w zdecydowanie lepszej jakości.
Dla pewności, czy aby owa „nowa jakość” na dłuższą metę nie okazuje się zbyt irytującą aseptyczną nadrozdzielczością sięgnąłem zarówno po „Clashes” Brodki, jak i „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy i … nijakich anomalii nie odnotowałem. Było to o tyle istotne, że najnowsze wydawnictwo Mety do najłagodniej nagranych nie należy a i brak dających wytchnienie ballad sprawia, iż w nazbyt „dosłownych” systemach potrafi zdrowo zmęczyć. A tymczasem po kuracji „japońską galaretką” ilość niejako ekshumowanych dźwięków szła w parze z ich jakością i pomimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie do czegokolwiek się przyczepić. Chociaż … jest jeden drobiazg, którym jednostkom o wręcz obsesyjnej manii czystości może spędzać sen z powiek. Otóż niklowane puzdereczko DS-a najlepiej chwytać dłońmi uzbrojonymi w bawełniane (jak kto woli mogą być też jedwabne) rękawiczki, gdyż łapie odciski palców niczym profesjonalne akcesorium ekipy daktyloskopowej. I to by było na tyle.
No to klops. Miała być krótka notka, bo czegóż można by się spodziewać po bądź co bądź błahym akcesorium w cenie niezłego, bynajmniej nielimitowanego, dwunastoletniego single malta, a tymczasem wyszła całkiem pokaźnych rozmiarów … laurka. Cóż jednak począć, skoro DS Audio ST-50 po prostu „czyni cuda” sprawiając, że każda płyta gra lepiej a wydawałoby się, że wpisane na stałe do analogowej estetyki artefakty w stylu szumu przesuwu igły, czy też związanego z nim lekkiego „smażenia” odchodzą w niebyt.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 360 PLN
Opinia 1
Tak się jakoś złożyło, że mimo teoretycznego braku ograniczeń w pozyskiwaniu produktów do testów z tytułową, francuską marką Triangle na prywatnym polu nie miałem jeszcze przyjemności się zmierzyć. Nie żebyśmy się z Marcinem nie starali, ale zawsze gdzieś po drodze nasze szlaki się rozmijały. Co ciekawe, wszelkie nasze zabiegi nie były kierowane jedynie zwyczajnym odhaczeniem kolejnego zestawu kolumn, tylko osobistym potwierdzeniem lub zdementowaniem przez lata przyklejonej temu brandowi etykiety bardzo mocno ofensywnych, a czasem nawet określanych jako „krzykliwe” zespołów głośnikowych. I nagle, gdy w Wiśle upłynęła odpowiednia ilość wody, do mojej muzycznej świątyni w celach opiniotwórczych zapukała na razie nie szczytowa (na nią może przyjdzie czas), ale zajmująca wysoką pozycję w portfolio tej marki seria Signature z jej topowym modelem Alpha. Jak myślicie, ucieszyłem się? Naturalnie, że tak, jednak zdając sobie sprawę z faktu bardzo kontrowersyjnych obiegowych opinii natychmiast zacząłem zastanawiać się, co będzie, jak mówiąc kolokwialnie klasycznie się wyłożą, czyli potwierdzą wspomniane kilka linijek wcześniej przywary. Nie jestem orędownikiem drukowania meczów, dlatego też mimo przecież wspomnianych zabiegów o taki sparing w konsekwencji uzyskania możliwości minę miałem nietęgą. Niestety, gdy powiedziało się „a”, trzeba powiedzieć „b” i stało się. Wynik? Zapomnijcie, że zdradzę go już we wstępniaku. Jedno co w tym akapicie mogę zagaić, to fakt stosunkowo niedawnego przejścia marki Triangle pod skrzydła białostockiego dystrybutora RAFKO, który postanowił położyć karty na stół i jak prawdziwy pokerowy gracz wypowiedzieć magiczne słowo „sprawdzam”.
Jak przystało na podłogowe konstrukcje znad Loary, również w przypadku modelu Alpha mamy do czynienia ze smukłymi, fenomenalnie wykończonymi skrzyniami. Egzemplarze testowe to pięciogłośnikowe, w przekroju poprzecznym naśladujące kształt lutni, wykończone czarnym lakierem fortepianowym obłe konstrukcje. Ciekawym zabiegiem designerskim jest umieszczenie w półokrągłym wybrzuszeniu na górnej części obudowy schowanych w głębokiej tubce głośników wysokotonowych. Ale to nie koniec podkreślania wyjątkowości projektu plastycznego, gdyż każdy z przetworników okala srebrna maskownica kosza, a pomiędzy sekcją średnich i niskich tonów zlokalizowano połyskującą srebrem tabliczkę znamionową z informacją o modelu, sposobie wykonania i kraju pochodzenia. Jednak wspomniane akcenty nie kończą wyliczanki akcesoriów tej części obudów, gdyż na froncie znajdziemy jeszcze pozwalający odpowiednio dostroić niskie rejestry port bas-refleks, a jego dolną krawędź wieńczy wielki, minimalizujący wpływ wibracji podłożą na efekt soniczny kolumn srebrny kolec. Oczywiście ów imponujący grot nie jest jedynym punktem podparcia konstrukcji, gdyż tuż za nim znajdziemy stabilizującą Alphy platformę z rozstawionymi szerzej niż krawędzie skrzynek dodatkowymi dwoma mniejszymi stożkami. Jeśli chodzi zaś o umiejscowienie i sposób aplikacji okablowania głośnikowego, stosowne terminale – osobne dla sekcji wysokotonowej i niskotonowej – znajdziemy w dolnej części pleców kolumn w zagłębionej formatce. Jak wynika z powyższych informacji, decydując się na produkty z Francji jesteśmy pewni, że co jak co, ale walory wizualne mamy w pakiecie startowym, co znając z opowiadań wielu znajomych melomanów często ma decydujący wpływ na pozytywną decyzję w starciu z wizją rodzinnego salonu kochanej współmałżonki.
Prawdopodobnie wielu z Was zastanawia się, jak rozpocznę akapit dotyczący brzmienia tytułowych Francuzek. Będę je bronił jak Reytan, czy potraktuję z przysłowiowego „fleka”? Tymczasem bez najmniejszego naciągania fatów twierdzę, że dotychczas zaliczone wyjazdowo – wystawowe prezentacje miały się nijak do tego, co usłyszałem u siebie. Nie wiem, ile trzeba się natrudzić, aby w tytułowy model zaczął krzyczeć, a przecież jak wspomniałem Triangle za takie uchodzą. Owszem, nie jest to granie w stylu angielskiego Harbetha, ale również nie jest napastliwe. Z mojej strony nie czyniłem żadnych specjalnych ekwilibrystyk, tylko wpiąłem w swój napiętnowany muzykalnością tor audio i nagle okazało się, że nasze bohaterki zagrały o dziwo nawet ciemniej od moich Austriaczek. To zaś ewidentnie pokazuje, że wszelkie porażki były spowodowane konfiguracją, a nie możliwościami dźwiękowymi samych kolumn. Wystarczy w miarę ciepła elektronika i gęstsze okablowanie. Mało tego, gdy w tych aspektach nieco przesadzimy, możemy mieć nawet problem ze zbyt mrocznym, a nie krzykliwym graniem. A jak to wypadło po aplikacji w referencyjny set? Po raz kolejny powiem, że zaskakująco dobrze, a słowo „zaskakująco” jest w tym momencie jedynie odreagowaniem na ciągnące się za Trianglami krzywdzące epitety. Podczas kilku dni zabawy dostałem odrobinę ciemniejszy niż z moich kolumn dźwięk, który może nie tak delikatnie jak z mojego berylowego tweetera, ale nadal bardzo dobrze doświetlały skrzące się w przestrzeni międzykolumnowej wysokie tony. Ale to nie wszystko. Za sprawą powielenia przetworników basowych i jedynie delikatnego strojenia bass-refleksem niskie rejestry były szybkie i zwarte, a nie siłowo pompowaną wszechobecną „bułą”. A gdy na koniec tej wyliczanki dodam, iż zakres średniotonowy może nie osiągał poziomu wysycenia moich ISIS-ów, tylko dawał bardzo dobre poczucie korelującej z reszta pasma akustycznego barwy, dla wielu może być to nieosiągalną abstrakcją. Tymczasem zapewniam Was, owszem, środek pasma nie były przesadnie dopalony, ale również nie anorektyczny, a to na tle dotychczasowych obiegowych opinii potencjalnemu nabywcy powinno dać sporo do myślenia. Jak wspomniane podpunkty wypadały w konkretnym repertuarze? Powiem tak. Napisałem już tyle dobrego na temat opiniowanych Triangli, że wspomnę zdawkowo jedynie o kilku podpunktach. Najlepszym występem dla ocenianych konstrukcji była muzyka nastawiona na energię i szybkość. Na tle moich grających esencją muzykalności potworów przekaz był nastawiony bardziej na neutralność, niż na tak lubiane przeze mnie wysycenie, dlatego też wszelkie kompilacje typu muzyka dawna, czy czarująca słuchacza damska wokalistyka wypadały nieco mniej intymnie, co delikatnie studziło chęć wejścia w nagranie bez asekuracji. Naturalnie takie postawienie sprawy nie oznaczało jakiejkolwiek porażki, tylko pokazywało ten sam materiał z innej, bliższej poprawności politycznej strony, za co wielu znanych mi audiofilów sporo by oddało, a co Alphy oferują bez najmniejszego bez problemu. Inaczej, czyli w tym przypadku znacznie lepiej wypadała muzyka buntu i niszcząca nasz słuch elektronika. Szaleństwo muzyki rockowej z jej szybkimi gitarowymi i perkusyjnymi pasażami oddawane było bez najmniejszych opóźnień i utraty energii, a generowane przez komputery zapisy przesterów i sejsmicznych pomruków z jednej strony w dobrym tego zwrotu znaczeniu skrupulatnie mnie ogłuszały, a z drugiej przyprawiały o arytmię serca. Nie było zmiłuj. Jak miało być walnięcie całego składu, to było, a jak miały latać żyletki, zaaplikowane tubki znakomicie je odwzorowywały. Jednym słowem jazda bez trzymanki. I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć dalsze lanie wody o Trianglach. Jak wynika z powyższych informacji, bohaterki naszej pogadanki okazały się prawdziwymi kameleonai, którym będąc sprawiedliwym według mnie bliżej jest do mocniejszych, a niżeli emocjonalnych klimatów. Ale zaznaczam, porównujemy kolumny trzykrotnie tańsze, a ja dodatkowo jestem orędownikiem gęstego, czasem ocierającego się o granice przyzwoitości grania, dlatego polecam samemu przekonać się co w trawie naprawdę piszczy.
Przymierzając się do napisania puenty tego podejścia testowego pozwoliłem sobie na dwukrotne przeczytanie powyższego testu i stwierdzam jednoznacznie, że ani razu z wyrażaniem opinii nie popadłem w zbyt duży zachwyt. To po odpowiedniej konfiguracji są naprawdę ciekawie grające zespoły głośnikowe. Powiem więcej. Znając moje niepoprawne przywiązanie do muzykalności ponad wszystko pochodzące z Francji Triangle Aplha w ocenie bezwzględnej powinny znaleźć większą liczbę zainteresowanych niż moje konstrukcje. Jest tylko jeden warunek, czyli choćby minimalne przyłożenie się do odpowiedniej konfiguracji. Klejenie na przysłowiową pałę jedynie drogich komponentów najczęściej wychodzi źle. W przypadku oferty Triangla musimy zapewnić elektronikę z nutką wysycenia, a nagle może okazać się, że zwartość basu, niewychodząca przed szereg średnica i gdy wymaga tego materiał muzyczny skrząca się góra pasma na tyle dobrze zostaną zoptymalizowane, że nie zorientujecie się, jak tytułowe piękne Francuzki zostaną u was na długie lata.
Jacek Pazio
Opinia 2
Są marki, których ze względu na charakterystyczny projekt plastyczny, bądź brzmienie nawet średnio zorientowanym akolitom audiofilizmu przedstawiać nie trzeba. Skupiając się na segmencie kolumn głośnikowych pierwsze kryterium z pewnością spełniają monumentalne Wilson Audio, futurystyczne „plemniki” Vivid Audio, tubowe Avantgarde’y, czy omnipolarne Duevele. Jeśli zaś chodzi o drugi filtr, to tutaj już sprawy się zdecydowanie bardziej kompliku.., znaczy się personalizują, gdyż każdy z nas posiada indywidualną a zarazem unikalną wrażliwość soniczną i jest wyczulony na zaskakująco szerokie spektrum bodźców. Co prawda mamy, przynajmniej umowną, szkołę dźwięku rodem ze studiów BBC (Graham, Harbeth, Spendor), iście koncertową energię gwarantowaną przez potężne JBL-e Synthesis i coś na kształt francuskiego – rześkiego podejścia do tematu. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że są to czcze ogólniki i powielanie stereotypów, lecz chodzi mi jedynie o w miarę niezobowiązujące wprowadzenie do spotkania z dzisiejszymi pochodzącymi z kraju kojarzonym m.in. z bagietkami, Chablis i foie gras bohaterkami. Oczywiście mowa o Francji i chyba równie rozpoznawalnej co Focal marce kolumn, czyli Triangle. Co ciekawe, choć produkty obu ww. wytwórców od lat oficjalnie reprezentowane są na naszym rynku, to dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ostatnie zmiany natury dystrybucyjnej sprawiły, iż w naszej redakcji najpierw, dzięki uprzejmości FNCE, pojawiły się Focale a teraz za sprawą Rafko, równie intrygujące i podobnie wycenione … Triangle Signature Alpha.
Alphy są topowymi reprezentantami drugiej od góry w katalogu francuskiego Triangle’a serii Signature i jak przystało na głowę rodziny prezentują się wprost wybornie. Smukłe, zwężające się ku tyłowi obudowy umieszczono na wyposażonych w trzy stożki cokołach a na frontach, oprócz cieszącej oczy baterii przetworników zaimplementowano ozdobny szyld i przywodzący na myśl wlot powietrza w klasycznych muscle carach, otwór kanału bas refleks. Samych przetworników jest piątka, co jak na konstrukcję trójdrożną z jednej strony daje spore pole do popisu a z drugiej nie jest jakąś specjalna fanaberią, choć już ich kompozycja, głównie za sprawą firmowego przetwornika wysokotonowego, daleka jest od sztampy i banału. O ile bowiem trzy 7” basówce o membranach z sandwicha włókna szklanego i celulozy zgodnie dzielą się wylotem Twin Vent, to już ulokowany nad nimi, również 7” celulozowy średniotonowiec musi samodzielnie nadążać za usadowionym na szczycie i ukrytym wewnątrz charakterystycznej tubki z mosiężnym korektorem fazy przetwornikiem TZ2500.
Od strony czysto stolarskiej wzorowane na kształcie lutni obudowy Triangli z serii Signature to prawdziwe arcydzieło, bowiem zamiast, jak to powszechnie jest stosowane, giąć pojedynczy płat sklejki, bądź MDF-u, Francuzi zastosowali siedem 3 mm płyt HDF, które następnie poddano procesowi prasowania w rezultacie którego otrzymano firmowy 21 mm sandwich. Jakby tego było mało ściany przednie są nieco grubsze, bo 25 mm a płaszczyzny ścianek górnych pochylono pod kątem 5°. Również powłoka lakiernicza robi wrażenie. W zależności od wersji, do wyboru jest biały i czarny lakier fortepianowy, oraz naturalny fornir mahoniowy, nakładanych jest od pięciu do siedmiu powłok lakierniczych, z których każda jest starannie polerowana. Jedynym, może nie zgrzytem, co wywołującym przynajmniej u mnie lekką konsternację drobiazgiem, jest widok podwójnych terminali głośnikowych umieszczonych w dość archaicznej plastikowej wytłoczce. Tzn. proszę mnie źle nie zrozumieć – terminale jako takie są super i akceptują dowolną konfekcję, jednak mając ostatnio kilkunastodniowy kontakt z usytuowanymi oczko niżej w firmowym rankingu, pochodzącymi z serii Esprit EZ podstawkowymi monitorami Comète spodziewałem się co najmniej takiego samego płata szczotkowanego aluminium. Czyżby seria Signature miała w najbliższym czasie przejść jakiś delikatny lifting? Pożyjemy, zobaczymy, ale zarówno pod względem logiki, jak i patrząc od strony czysto wizerunkowej powyższy detal warto byłoby „podciągnąć”. Całe szczęście plecy kolumn większość użytkowników ogląda na tyle sporadycznie, że po podłączeniu i finalnym ustawieniu okazją do kontaktu z nimi stają się co najwyżej świąteczne porządki. Dlatego też proszę potraktować powyższe uwagi jako zwykłe zrzędzenie zmanierowanego tetryka, który musiał się do czegoś przyczepić.
Po opisie walorów wizualnych najwyższy czas na coś zdecydowanie bardziej ulotnego, niewymiernego i tak jak już zdążyłem zaznaczyć we wstępie na tyle subiektywnego, iż bez własnej – nausznej weryfikacji poniższe obserwacje zalecam traktować, jak z zawsze z resztą, jedynie jako formę wskazówek we własnych poszukiwaniach. Przechodząc jednak do konkretów chciałbym od razu zaznaczyć, że odsłuch Alph był dla mnie niemałym, i to bynajmniej nie ze względu na ich ponad 130 cm wzrost, zaskoczeniem. Bowiem odkąd sięgam pamięcią publiczne prezentacje Triangli zawsze, w mniejszym, bądź większym stopniu charakteryzowała pewna zadziorność wysokich tonów, która z jednej strony była ich znakiem rozpoznawalnym, lecz z drugiej przysparzała im tylu zwolenników, co przeciwników. Jednym słowem na tyle skutecznie polaryzowała grono słuchaczy, że nie sposób w stosunku do niej można było pozostawać obojętnym. Tymczasem dostarczone na testy Alphy zagrały dźwiękiem zaskakująco kremowym, wysyconym a na górze wręcz przyprószonym drobinami mieniącego się w promieniach zachodzącego słońca złota. Nie wierzycie Państwo? Prawdę powiedziawszy w pierwszym momencie sam temu co słyszałem wierzyć nie chciałem, więc dla pewności i spokoju ducha kilkukrotnie z Jackiem sprawdziliśmy, czy aby wszystko działa jak należy a i przewody, włącznie z zasilającymi zostały właściwe podłączone. Oczywiście wszystko było OK, więc zamiast szukać dziury w całym i próbować na dzisiejszy obiekt testu patrzeć przez pryzmat starszych konstrukcji daliśmy mu carte blanche i wzięliśmy się do pracy.
Skoro zatem soniczną wiwisekcję rozpocząłem od najwyższych składowych, to jeszcze przez chwilę przy nich pozostanę, gdyż pomimo mojego niekłamanego zdziwienia wynikającego z nader zauważalnej ich ewolucji w kierunku pewnej, idącej w parze z wygładzeniem tonizacji nie sposób było narzekać na jej rozdzielczość. Śmiem wręcz twierdzić, iż uzyskany efekt przyniósł rezultat wręcz przeciwny, gdyż słychać było po prostu lepiej i więcej a ucywilizowaniu uległy jedynie podkreślone sybilanty i męczące na dłuższą metę „cykające” blachy, oraz inne perkusjonalia. Dzięki temu nawet mocno „szeleszcząca” po szwedzku Lisa Ekdahl potrafiła wybrzmieć od początku do samego końca płyty, co przy zbytnio euforycznych w górnych partiach zespołach głośnikowych wydaje się praktycznie wykluczone. Podobnie sprawy się miały z Carlą Bruni, która na „Quelqu’un m’a dit” również wypada nazbyt matowo a tymczasem na Trianglach zrobiło się całkiem, całkiem … zmysłowo. Coś jakby nieco zbyt cierpkie i „ostre” wino poddać dwugodzinnej dekantacji i zaserwować z deska wybornych serów i węlin. Rozumiecie Państwo o co chodzi? Niby nadal to ten sam trunek a jednak o niebo lepszy. Mała rzecz a cieszy.
Kontynuując wątek płci pięknej pozwolę sobie zejść nieco niżej z reprodukowanymi rejestrami i przywołam nieco zapomniany album „The Hunter” Jennifer Warnes, gdzie oprócz jedwabiście gładkiego głosu wokalistki w tle aż roi się od wszelakiej maści syntetycznych cyknięć, ekspresjonistycznych dźwiękowych plam i mniej, bądź bardziej realnych przeszkadzajek. Niby spokojne, nastrojowe utwory a francuskie kolumny ani przez chwilę nie pozwalały na nudę kusząc a to wieloplanowością z precyzyjnie rozlokowanymi wokalami, a to odzywającymi się daleko poza standardową bazą dźwiękami. Jednak w tym akurat przypadku, to średnica była najważniejsza i nikt nie próbował tego negować. Lekko wysunięty, świetnie doświetlony pierwszy plan, zarysowane mocną kreską źródła pozorne i do tego energia, która nie pozwalała spokojnie wysiedzieć w fotelu.
Cóż więcej do szczęścia potrzeba? Oczywiście basu. Całe szczęście na jego brak Alphy nie cierpiały a w dodatku nie dość, że oferowały go całkiem sporo, to nie był wcale przesadzony tak pod względem wolumenu, jak i motoryki. Z oczywistych względów nie mógł się równać z tym generowanym przez redakcyjne Isisy, lecz chyba nikt przy zdrowych zmysłach tego po nich nie oczekiwał. Abstrahując zatem od naszego punktu odniesienia warto było pochwalić Triangle za świetne nadążanie najniższych składowych za resztą pasma i to włącznie z daleką od rozmarzenia górą. W dodatku powyższe uwagi dotyczą nie tylko cywilizowanego materiału, lecz również tego nieco mniej mainstreamowego łomotu począwszy od stonerowego „Lucifer II” Lucifera na „Queen of Time” Amorphis i im pochodnych skończywszy. Jednak to właśnie ta ostatnia pozycja stała się nie tyle przysłowiowym gwoździem do trumny, co palcem bożym wskazującym na ponadprzeciętne zdolności francuskich kolumn. Okazało się bowiem, że o ile przeważająca większość „audiofilskich” konstrukcji powstaje z myślą o beznamiętnym plumkanku i na hard’n’heavy kona w męczarniach, to Triangle bez najmniejszej tremy rzucają się w wir wydarzeń tworząc istny „dance macabre” porywając do niego słuchacza. Agonalny growl, potępieńcze wycie gitarowych riffów i krusząca mury stopa perkusji to klimaty, w których czują się jak ryba w wodzie. Jeśli dodamy do tego, że na najnowszym krążku Amorphis brutalny, acz melodyjny death metal, przeplata się z niemalże radiowymi, elektronicznymi fragmentami, które jakby wyszły spod palców Mike’a Oldfielda, to nie sposób uznać Alphy za mało uniwersalne.
Jak widać na załączonym obrazku Triangle Signature Alpha z utożsamianą z francuską marką ofensywnością i bezpardonowością wysokich tonów mają tyle wspólnego co szyba z szybowcem a PIS z prawem i sprawiedliwością. To po prostu świetne, fenomenalnie wykonane i jeszcze lepiej grające eleganckie podłogówki, które sprawdzą się zarówno w kobiecej wokalistyce jak i w brutalnym łomocie. Wystarczy tylko dać im szansę i bez zwracania uwagi na krążące o nich plotki po prostu zaufać własnym uszom a okaże się, że przelotny romans z tytułowymi Francuzkami może przerodzić się w długoletnie małżeństwo i to bynajmniej nie z rozsądku a z płynącej z głębi serca pasji.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Rafko
Cena: 32 495 PLN
Dane techniczne:
Użyte przetworniki: 1” tweeter TZ2500, 1 x 7” celulozowy średniotonowy, 3 x 7” basowe – sandwich włókna szklanego i celulozy
Skuteczność: 92 dB
Pasmo przenoszenia (+ /- 3dB): 32 Hz – 20 kHz
Moc ciągła (RMS): 140 W
Chwilowa moc maksymalna: 280 W
Konstrukcja: 3
Impedancja nominalna: 8 Ω
Impedancja minimalna: 3,3 Ω
Podział pasma: 290 Hz / 2,6 kHz
Wymiary (W x S x G): 1270 x 233 x 372 mm
Wymiary z cokołem (W x S x G): 1330x233x372 mm
Waga: 34,70 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Wakacje to wręcz wymarzony okres podróży, poznawania nowych ludzi, miejsc i smaków. W dodatku okazuje się, iż przy dosłownie odrobinie dobrej woli do takich, podyktowanych atawistyczną ludzką ciekawością, eksploracji wcale nie trzeba wiz, serii bolesnych szczepień, pliku kilkudolarówek na napiwki i niemalże doby spędzonej w samolocie. Nie wierzycie Państwo? Cóż, najwidoczniej przegapiliście naszą, opublikowaną dokładnie w dniu zakończenia roku szkolnego, recenzję rodzimych odgród Ciarry KG-5040. Było coś dla ogółu nieznanego? Było. Była egzotyka? I to pełną, brzydko mówiąc „gębą” – przynajmniej od stronny mainstreamowych konstrukcji wyposażonych w układy bas refleks. Jeśli więc taki „swojski” – agroturystyczny, kierunek przypadł Państwu do gustu, tym razem przygotowaliśmy kolejny polski akcent pod postacią najnowszych konstrukcji niepołomickiej manufaktury Audioform. Obiła się Państwu ta nazwa o uszy? Mieliście okazję nie tylko zobaczyć, ale i posłuchać jej wyrobów? Ano właśnie. O istnieniu tego producenta do niedawna wiedzieli praktycznie chyba tylko objęci „marketingiem szeptanym” wtajemniczeni, gdyż jak się okazuje właściciel i główny konstruktor – Pan Tomasz Kursa, swoją działalność prowadzi już od 1995 r, choć tak po prawdzie – na poważnie „dopiero” od 2006r. oficjalnie ruszył dział domowego audio z „komercyjnym” projektem Adventure. Najwidoczniej jednak producent nijakiego „parcia na szkło” nie wykazywał, gdyż swoimi wyrobami w pierwszej kolejności uszczęśliwiał grono najbliższych znajomych i audiofilskie „podziemie”. Czas zatem najwyższy zmienić nieco outsiderowy status Audioform i zaprezentować szerszej publiczności wielce smakowitą propozycję, czyli tytułowy model kolumn o jakże wpadającej w ucho nazwie M200.
Jak sami Państwo widzicie i … macie okazję porównać z zamieszczonymi na końcu niniejszej epistoły danymi technicznymi, już sama nazwa wskazuje zarówno na typ, jak i moc prezentowanych zestawów. Jeśli nadal nie za bardzo orientujecie się w temacie i nie wiecie o co chodzi spieszę poinformować, iż mamy do czynienia z monitorami (stąd „M”) o mocy 200W. Jednak w przeciwieństwie do lwiej części swojej konkurencji 200-ki nie dość, że fabrycznie wyposażono w zintegrowane standy, to w dodatku właśnie w poprawiających stabilność cokołach zamontowano terminale głośnikowe i … zwrotnice (o czym dosłownie za chwilę). Dzięki temu z jednej strony otrzymujemy klasyczny, podstawkowy, monitor a z drugiej odpadają nam koszty związane z poszukiwaniami i zakupem sensownych podstawek a niejako w gratisie dostajemy ergonomię podłączania przewodów znaną z konstrukcji podłogowych. Jednym słowem same plusy. Dodając do tego egzotyczną okleinę, zaoblone kształty i akrylowe, oraz skóropodobne dodatki, śmiało możemy mówić o produkcie dedykowanym zwracającym nie tylko na brzmienie, ale i wygląd melomanom, oraz audiofilom.
Jednak wbrew pozorom niezaprzeczalnie atrakcyjne i miłe naszym oczom kształty zamkniętych (nie licząc niewielkiego otworu na plecach) obudów to jednak nie li tylko czysto artystyczny zamysł ich twórcy, lecz przede wszystkim dążenie do jak największej kontroli a następnie niwelowania wszelakiej maści pasożytniczych podbarwień mogących negatywnie wpłynąć na finalne brzmienie kolumn. Dlatego też, poza porzuceniem prostopadłościenności Pan Tomasz Kursa zastosował również zaskakująco skomplikowaną, wielowarstwową konstrukcję samych skrzyń, w których obie podstawy (górna i dolna) oraz front wykonano z MDF-u, a ścianę przednią, z pomocą warstwy elastomeru ozdobiono jeszcze płytą kruczoczarnego akrylu. Natomiast ściany boczne, oraz zaokrąglona tylna, to już gięta i pokryta naturalnym fornirem sklejka. Wnętrze, zamiast standardowymi materiałami tłumiącymi, zagospodarowano jedynie autorskiej konstrukcji kratownicą pełniącą również role dyfuzora. Równie ciekawie, jak „skrzynie” prezentują się zaimplementowane w nich, o dziwo rodzime, przetworniki. Za reprodukcję średnicy i basu odpowiada bowiem para 6,5” STX-ów, natomiast tekstylne 2,1” kopułki wysokotonowe to już autorskie dzieło pana Tomasza. Indagowany o powód takiej samodzielności konstruktor uczciwie przyznał, iż wszystkie dostępne na rynku i mieszczące się w zakładanym na tytułowy projekt budżecie tweetery po prostu nie spełniały jego wymogów tak brzmieniowych, jak i jakościowych, więc wyszedł z założenia, że jak coś chce się mieć porządnie zrobionego, to trzeba to zrobić samemu i jak założył, tak też zrobił. Dbałość o detale widać też (i to dosłownie) w samych zwrotnicach, które zamontowane od spodu cokołów standów zabezpieczone są jedynie płatami plexi z wygrawerowany logotypem marki. Ponadto zamiast klasycznych kolców zastosowano zakończone kulkami stożki antywibracyjne, które z powodzeniem sprawdzą się zarówno na miękkich dywanach, terakocie, jak i parkietach. Jedyne do czego mógłbym nieco na siłę się przyczepić, to przykręcenie koszy przetworników średnio-niskotonowych bezpośrednio do frontów a nie w dedykowanych – licujących je z powierzchnią skrzyń podfrezowaniach. Najwidoczniej jednak konstruktor uznał, że akurat na taki kompromis może sobie pozwolić.
No dobrze, za wygląd, pomysł i wykonanie spokojnie możemy wystawić wytwórcy mocne cztery plus, jednak warto mieć na uwadze, że to nie konkurs piękności, tylko recenzja, więc dobrze byłoby choć z przyzwoitości wspomnieć o walorach brzmieniowych. Dlatego też nie chcąc dłużej Państwa zwodzić chciałbym oznajmić, iż dźwięki dobiegające z generujących je M200 nader zgrabnie korespondują z ich atrakcyjną szatą wzorniczą. Są bowiem na wskroś muzykalne, eleganckie i ich odbiór sprawia niekłamaną przyjemność. Nieco bowiem przewrotnie, bazując na podanej na stronie producenta informacji dotyczącej faktu, iż już stojące oczko niżej w firmowej hierarchii i niemalże dwukrotnie tańsze, M100 zdolne są do przeniesienia „brzmienia orkiestry symfonicznej w zacisze małego pokoju” czym prędzej po ową symfonikę sięgnąłem. Jednak zamiast klasyką nakarmiłem dwusetki wzbogaconymi o orkiestrację albumami „Indigo Girls Live With The University Of Colorado Symphony Orchestra” Indigo Girls, nader często przeze mnie wałkowanym „MIUOSH | SMOLIK | NOSPR” i do bólu wręcz patetycznym „Beloved Antichrist” Therion. Dość wybuchowa mieszanka, nieprawdaż? Całe szczęście pozornie li tylko marketingowe slogany okazały się mieć pełne odzwierciedlenie w rzeczywistości i w moim, dość klasycznie zagospodarowanym, nieco ponad dwudziestometrowym, pokoju trudno było czuć niedosyt tak generowanego wolumenu, jak i mocy reprodukowanego repertuaru. Co ciekawe o ile w większości przypadków kolumny podstawkowe potrafią przy wysokich poziomach głośności dość szybko bronić się przed dalszymi torturami słyszalną kompresja, to Audioformy nader dzielnie walczyły oferując zaskakująco czytelny, rozdzielczy i mocno osadzony na basowej podstawie spektakl. Śmiem wręcz twierdzić, iż im więcej gitarowych riffów się pojawiało i im gęstsza aranżacja dochodziła do głosu, tym 200-ki żwawiej i z większą ochotą brały się do grania. Patrząc na reprezentowany rzez nie pułap cenowy bardzo wysoko musze ocenić zdolność kreowania wieloplanowej sceny dźwiękowej, której kształt całkiem wyraźnie przypominał antyczny amfiteatr, gdzie w centrum, za głównymi wokalistami mamy największą głębię a zmierzając ku jej skrajom następuje jej płynne spłycanie.
Balans tonalny jest przesunięty nieco ku dołowi, dzięki czemu nawet mało audiofilskie realizacje w stylu „Beggars Banquet” The Rolling Stones, czy „Pump” Aerosmith potrafią zabrzmieć zdecydowanie ciekawiej i mniej ofensywnie aniżeli na bardziej analitycznych konstrukcjach a dodając do tego świetną robotę jaką wykonuje własnej produkcji kopułka nagle może się okazać, że irytujące na dłuższa metę sybilanty wreszcie zostały okiełznane. Nie znaczy to jednak, że tytułowe monitory leczą przysłowiową dżumę cholerą i wylewając dziecko z kąpielą cywilizują górę pasma poprzez jej obcięcie, bądź wycofanie. Nic z tych rzeczy. W tym przypadku chodzi bowiem o to, by tonizacja kwadratowych i szorstkich alikwot odbywała się właśnie bez utraty związanych z nimi mikrodetali i tzw. audiofilskiego planktonu. O dziwo założenia te udało się panu Tomaszowi całkiem udanie zrealizować i jedyny, zauważalny podczas bezpośrednich odsłuchów porównawczych z moimi, uzbrojonymi w „harmonijkowe” AMT Gauderami, niuans dotyczył czasu wygaszania dźwięków i precyzji kreślenia źródeł pozornych. W tym jednak momencie chciałbym jednak nadmienić, iż podobnymi zarzutami obdarowuję większość z mniej, bądź bardziej akceptowalnego pułapu cenowego konstrukcji wyposażonych zarówno w tekstylne, jak i ceramiczne wysokotonowce. Po prostu człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja do dobrego i potem każde odstępstwo od posiadanego status quo budzi pewne zastrzeżenia. Całe szczęście już po kilkugodzinnej akomodacji nawet odsłuch opartego wyłącznie na perkusjonaliach „Steve Reich: Drumming” Colin Currie Group wypadał wielce satysfakcjonująco.
Wśród testowych nagrań znalazł się też niezwykle eklektyczny, tętniący latynoskimi rytmami i funkowym beatem jazzowy album „Heaven and Earth” Kamasi Washingtona. Bardzo szybko okazało się, że i taka, nieco stylizowana na lata 70-te konwencja (fenomenalny cover „Fists of Fury”), również leży polskim kolumnom, które z dziką radością szczelnie wypełniły mój pokój gorącymi dźwiękami. Nie pogubiły się też w jedynie pozornie prostych aranżacjach, gdzie „łatwą” i szybko wpadającą w ucho linie melodyczne misternie oplatały iście mistrzowsko pogmatwane improwizacje. Docenić w tym momencie należy świetną współpracę wykorzystanych przetworników, które nie dość, że idealnie ze sobą zszyte nie wykazywały nawet najmniejszych chęci do indywidualizmu i wyrywania się przed szereg, to w dodatku charakteryzowało je zaskakujące wysycenie oraz wzorowa kontrola, jak przystało na bądź co bądź dość twarde konstrukcje. Niezaprzeczalnie zyskiwał na tym timing a co za tym idzie spokojne, statyczne siedzenie podczas odsłuchów raczej nie wchodziło w rachubę.
Niezmiernie cieszy mnie fakt, iż nadal, nie ruszając się o krok za granice naszego kraju, można natrafić na takie, powstające poza głównym, marketingowym nurtem konstrukcje, jak tytułowe Audioform M200. Konstrukcje świetnie wykonane, po części na własnych przetwornikach i wykorzystujące rozwiązania, których próżno szukać na całkiem rozsądnych pułapach cenowych. Dla potwierdzenia powyższej tezy posłużę się konkretnym przykładem. Otóż podobne zespolenie kolumny ze standem mieliśmy okazję testować pod koniec zeszłego roku i były to NIME Audiodesign Mya za bagatela ponad 50 kPLN. Oczywiście nie ma co zaklinać rzeczywistości i próbować wmawiać sobie, że M200 i Mya to ta sama półka, bo tak nie jest, za to bez zbytniej spinki, na spokojnie i niejako dla sportu analizując pomysł na granie obu konstrukcji można zauważyć zaskakująco dużo podobieństw. Przede wszystkim chodzi bowiem o ponadprzeciętną przyjemność odsłuchu a to przecież powinno być priorytetem w naszym hobby. Jeśli zatem szukacie Państwo przystępnych cenowo i stawiających na niezwykle uzależniające połączenie wyrafinowania i dynamiki konstrukcji podstawkowych do około dwudziestometrowego pomieszczenia odsłuch Audioform M200 wydaje się koniecznością, gdyż nie dość, że w większości przypadków powinien spełnić Wsze oczekiwania co do jakości dźwięku, to w dodatku, niejako w gratisie, odpada Wam problem doboru standów, gdyż producent już to za Was zrobił.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Tak się jakoś złożyło, że ostatnimi czasy stosunkowo często przyglądamy się kolumnom głośnikowym. To zaś może sugerować, że po takiej dawce generatorów dźwięku odczuwam co najmniej lekkie znudzenie. Tymczasem zapewniam Was, iż wbrew pozorom mam z tego dużo frajdy, gdyż nausznie potwierdzam osobiste przekonanie, iż najważniejszym w aspekcie sznytu grania układanki audio, punktem są właśnie wspomniane kolumny. Za każdym razem posiadana elektronika zmienia swoje brzmienie jak przysłowiowy kameleon. I nie ważne, czy to moja, czy nie moja bajka. Najistotniejsze jest każdorazowe potwierdzenie wypracowanej przez lata opinii. Ale zostawmy temat wpływu kolumn na wynik soniczny systemów audio, gdyż nie o tym dzisiaj rozprawiamy. Zatem o czym? Spójrzcie na producentów testowanych konstrukcji, a zorientujecie się, że w tej wyliczance, biorąc pod uwagę dzisiejsze starcie, swoje trzy grosze miały do powiedzenia dwie konstrukcje rodzime. A to wyraźnie pokazuje, iż przestajemy być zaściankiem High End-owej Europy i coraz częściej jesteśmy w stanie pokazać walczące jak równy z równym produkty. Naturalnie tytułowe monitory polskiej marki Audioform model M-200 nawet nie pretendują do ścigania się ze stratosferą cenową ofert wielkich koncernów, ale po kilkunastu dniach niezobowiązującej zabawy z nimi jestem w stanie podnieść tezę, że niejednemu przysłowiowemu “wyjadaczowi” w tej branży są w stanie się przeciwstawić, a nawet brutalnie pokazać plecy, o sprawdzenie czego zadbał sam producent osobiście dostarczając tytułowe maluchy do mojej audiofilskiej samotni.
Rzeczone monitory nie są typowymi, jak to najczęściej bywa, prostopadłościennymi skrzyniami, tylko wykonano je z nutką pozytywnie wpływającego na dźwięk designu. Chodzi mianowicie o zaokrąglony tył kolumn, co z jednej strony walczy z falami stojącymi wewnątrz obudowy, a z drugiej przełamuje nudę prostych pudełek po butach. Uważna analiza załączonych fotografii bez problemu zaowocuje odkryciem kolejnego konstruktorskiego zabiegu w postaci otworu stratnego na wspomnianych obłych plecach kolumn. Ale to nie koniec pozytywnych wiadomości. Otóż występujące w komplecie, zintegrowane ze skrzynkami standy dla lepszej stabilizacji na podłożu i zdecydowanie większej eliminacji wibracji możemy zasypać piachem, lub dowolnym ciężkim granulatem. Idźmy dalej. Współpracujące z podłożem, stabilizowane zakończonymi półkulistymi stopkami podstawy pozwalając na niezakłóconą pracę przetwornikom (niskotonowemu, średnio-niskotonowemu i wysokotonowemu) stanowią lokum rozbudowanych zwrotnic. Co ciekawe, mimo zaaplikowania trzech głośników mamy do czynienia z konstrukcjami dwu i pół drożnymi, gdyż usytuowany najniżej, poprzez coś na kształt linii transmisyjnej zakończonej membraną drajwer jest tylko wsparciem dla stacjonującego na szczycie średnio-niskotonowca. Pogmatwane? Naturalnie że tak, ale w jednym celu, jakim jest spełnienie oczekiwań klienta co do ciekawej projekcji muzyki. I gdy wydawałoby się, że to jest już koniec konstruktorskich „myków”, mam jeszcze jedną ciekawą wiadomość. Otóż zastosowane w M-200 wysokotonówki nie pochodzą z półki któregoś ze znanych dostawców, tylko są własnym, chronionym przed wścibską konkurencją opracowaniem. Po co takie ceregiele? Nic specjalnego. Po prostu, to co oferuje rynek w danym pułapie cenowym okazało się niesatysfakcjonujące i pomysłodawca opisywanych dzisiaj kolumn monitorowych nie chciał tego pozostawić bez własnej, kładącej akcenty w zamierzonej estetyce grania, ingerencji. Powoli zbliżając się ku końcowi tego akapitu dodam jeszcze, iż dostarczone do testu modele wykończono w wariacji egzotycznego forniru, sztucznej skóry i połyskującego czernią akrylu. Przyznacie, że jak na nasz rodzimy produkt mamy tutaj zaskakująco dużą dawkę włożonej wiedzy i zaangażowania producenta w finalny wynik estetyczno – dźwiękowy, co na chwilę obecną mimo dużych starań polskich producentów nie jest jeszcze standardem.
Może ręki nie dał bym sobie obciąć, ale snuje domysły, iż widząc małe kolumny na bocianich nogach w zdecydowanie zbyt wielkim dla nich pomieszczeniu, każdy z czytelników już na starcie jakiejkolwiek analizy tekstu zadaje sobie podstawowe pytanie: „Czy nie poległy w temacie swobody wypełnienie pomieszczenia satysfakcjonującym dźwiękiem?”. Przyznam się szczerze, że również sam każdorazowo zderzam się z takimi myślami. Co ciekawe, zdecydowana większość konstrukcji za pomocą portu bass-refleksu jakoś sobie radzi, ale to okupione jest specyficznym, mocno napompowanym, a przez to wyraźnie monotonnym basem. Tymczasem tytułowe M 200-ki dzięki wsparciu drugim basowcem, ale bez nieszczęsnej dziury wzmacniającej najniższe rejestry oferują zadziwiająco mocne, a rzekłbym nawet soczyste pomruki. A najbardziej zaskakujące w tym wszystkim jest to, że owa dawka masy fajnie uzupełnia średnie rejestry, a mimo to nie jest to granie wysilone. Dostajemy gęstą, wielowarstwową projekcję, która bez problemów wypełniała mój pokój. Naturalnie nie była to energia rodem z moich austriackich kolosów, ale na tle podstawkowej konkurencji unikanie bułowatości basu jest ich najmocniejszą stroną. Ok., bas i środek bdb., a co z górą pasma? Tak jak wspominałem. Te przetworniki są robione według specyfikacji producenta kolumn, a ten, idąc za upodobaniami wielu melomanów i audiofilów, wybrał membranę tekstylną, ale raczej twardą, co natychmiast daje się usłyszeć. Ale, ale, to nie oznacza, że wysokie tony są kwadratowe, tylko nieco sztywniejsze i deczko szybciej wytracają pogłos zapisanych na płytach instrumentów. Jednak po raz kolejny stając w obronie polskich paczek dodam jeszcze, że aby to usłyszeć i w ten sposób ocenić, trzeba mieć bardzo rozdzielczy system, a znając drogę mozolnej wspinaczki miłośnika muzyki na wzgórze audiofilskiego Olimpu, punkt startowy najczęściej nie będzie w stanie pokazać tego, co wyartykułowałem. Zatem sądzę, że wielu z potencjalnych klientów moje punktowanie w tym temacie może włożyć między bajki lub zrzucić na kark mojego czepialstwa. Ja ze swojej strony zapewniam, że górne pasmo nie odstaje od reszty częstotliwości, tylko nadaje przekazowi pewien sznyt grania, który w zależności od słuchanej muzyki i preferencji słuchacza raz będzie poszukiwany, a raz unikany. Zwyczajne życia audiofila. Na koniec pakietu luźnych danych na temat sposobu prezentacji muzyki przez kolumny Audioform dodam jeszcze chyba dla wszystkich oczywistą informację, jaką jest dobre budowanie wirtualnej sceny, a co za tym idzie łatwe znikanie z pomieszczenia odsłuchowego. Jak wyglądało to w starciu z propozycjami płytowymi? Bardzo różnorodnie, ale zawsze zaskakująco dobrze jak na tak małe kolumny. Na czym opieram tę tezą? Spójrzcie na portfolio Soundrebels w dziedzinie takich kolumn, a przekonacie się, że mamy mandat do takich stwierdzeń. Zawsze, gdy w napędzie wylądowała wycyzelowany jazz, czy wokalistyka w muzyce dawnej jedynym aspektem jaki widziałbym nieco inaczej, była wizualizacja blach perkusji lub gładkości wybrzmień instrumentów towarzyszących interpretacjom dzieł Claudio Monteverdiego. Ale proszę o spokój, to nie była kastracja alikwot, tylko zbyt dosłowne ich pokazanie, na co będąc miłośnikiem takich nurtów muzycznych bardzo drobiazgowo zwracam uwagę. Reszta podzakresów z zadaniami oddania wysycenia i masy dźwięków radziła sobie bardzo dobrze. A przypominam, to są maluchy, ale za to z wielką duszą do w miarę swobodnego grania.
Zdecydowanie inaczej odbiór dźwięku wyglądał w momencie słuchania muzyki w głównej mierze stawiającej na energię i rozmach zapisanych na płytach ciągów nutowych. Bas dobrze podbudowywał wszelkie mocne uderzenia, średnica wysycała wszelkie riffy gitarowe, a tak poniewierana przeze mnie góra mocnym akcentem zaznaczała, czy to zdecydowane talerzowe akordy bębniarza, czy przenikliwość elektronicznych przesterów. Nie wiem, jaki procent z Was słucha takich klimatów, ale jeśli jesteście fanami muzyki rockowego buntu, czy elektronicznego transu, a do tego posiadacie pomieszczenie w granicach 20 metrów kwadratowych, kolumny Audioform M 200 mogą wiele u Was namieszać.
Jestem bardzo ciekawy, jak odebraliście powyższą recenzję. Według mnie biorąc pod uwagę nie tylko nierówną walkę z kubaturą mojej samotni i stacjonującymi w niej kilkunastokrotnie droższymi ISIS-ami, ale również dotychczasowe starcia z podobnymi konstrukcjami dwusetki zasługują na pochwałę. I nie odbierajcie tej oceny w domenie odruchu patriotycznego, tylko jako w pełni zasłużony, wydany po wnikliwych odsłuchach wynik. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że życzyłbym sobie więcej tak owocnych w fajny odbiór starć. Niestety bywa z tym różnie, dlatego też jeśli ktoś na to zasługuje, należy go chwalić, co niniejszym czynię. Czy to są kolumny dla każdego? Jeśli dysponujecie pomieszczeniem do 20 m2, tylko całkowicie inne oczekiwania co do finalnej estetyki dźwięku mogą Was do nich zniechęcić. Jeśli natomiast nawet mocno ugruntowani w świetności tego co aktualnie posiadacie jesteście otwarci na nową stylistykę brzmienia, dzięki osobistemu starciu z opiniowanymi Polkami możecie szybko przekonać się, w jakim dotychczas byliście błędzie. To naprawdę są ciekawe paczki.
Jacek Pazio
Producent: Audioform
Cena: 14 900 PLN (para)
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 39 Hz – 23 kHz
Przetworniki: 6,5” nisko/średniotonowy, 2,1” wysokotonowy
Moc: 200 W
Punkty podziału zwrotnicy: 325 i 2600 Hz
Skuteczność: 88 dB
Impedancja nominalna: 6 Ω (min. 3,6 Ω)
Sugerowana moc wzmacniacza: pow. 25 W
Powierzchnia dedykowana: min. 20 m²
Wymiary (WxSxG): 1050 x 250 x 330 mm
Waga: 25 kg/szt.
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Wmacniacz zintegrowany: Pathos Inpol Heritage
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
O tym, że bycie dystrybutorem dóbr doczesnych z segmentu Hi-Fi i High-End, to wbrew pozorom nie jest łatwy kawałek chleba wiedzą chyba wszyscy zainteresowani. Z jednej strony trzeba bowiem dbać o posiadane marki, z drugiej, żeby być na bieżąco i nie dać się wmanewrować na jakąś mieliznę, cały czas trzymać rękę na pulsie, a w tzw. międzyczasie rozglądać się za nowymi,mogącymi wzbogacić nasze portfolio, nabytkami. Jednym słowem idealne zajęcie dla jednostek cierpiących na bezsenność (doba ma przecież tylko 24 godzinny) a przy tym posiadających iście stalowe nerwy, oczy z tyłu głowy (konkurencja nie śpi), ekstrawertyczną naturę i najlepiej brata bliźniaka, żeby cały ten ogrom obowiązków ogarnąć. Czasem jednak bywa tak, iż pomimo naszych najszczerszych chęci i wzmożonych starań przewrotny los pod postacią właścicieli i osób decyzyjnych, urzędujących w siedzibach dystrybuowanych przez nas marek postanawia co nieco, w wydawałoby się sensownym status quo, pozmieniać. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Niniejszy wstępniak nie powstał bynajmniej w celu zmiękczenia Państwa serc i wzbudzenia empatii, oraz szukania zrozumienia dla losu branży, z którą przecież niejednokrotnie utrzymujecie równie częste kontakty co my, gdyż każdy wypracowuje wzajemne relacje według własnych reguł, lecz dość krętymi ścieżkami prowadzi do celu, którym są tzw. zawirowania natury dystrybucyjnej. Niby nic nadzwyczajnego i zjawisko tyle powszechne, co częste, że nikogo nie powinno już dziwić. Są jednak sytuacje, które jednak zaskoczyć potrafią i to nie tylko samych zainteresowanych, lecz zupełnym przypadkiem również i nas. Nie wierzycie? Oto dwa dość ciekawe przykłady z jakimi zetknęliśmy się w ponad pięcioletniej historii naszego magazynu i w dodatku oba z tego roku. Pierwszy miał miejsce w styczniu, gdzie dokładnie w chwilę po publikacji recenzji Audio Physic Avantera III otrzymaliśmy informację o zmianie reprezentanta ww. marki na naszym rynku, a drugi właśnie dzieje się na Państwa oczach. Chodzi mianowicie o włoską manufakturę Pathos Acoustics, której topową i nad wyraz długo wyczekiwaną integrę, czyli model Inpol Heritage, mamy zaszczyt zaprezentować. A co ów uroczy włoski wzmacniacz zintegrowany ma wspólnego z powyższą tematyką? Okazuje się, iż całkiem sporo, gdyż na testy dotarł do nas z Krakowa – od ówczesnego dystrybutora – Audio Anatomy a w tzw. międzyczasie markę pod swoje skrzydła przyjęła Sieć Salonów Top HiFi & Video Design.
O ile wcześniej przez nas recenzowanego niemalże desktopowego ClassicRemix-a zaliczyć można było do wagi lekkiej i dość przystępnie wycenionego Hi-Fi, to dzisiejszy gość już od progu donośnym głosem oznajmia, że żarty się skończyły i najwyższy czas na „zabawki dla dużych chłopców”. Proszę się tylko nie śmiać, bowiem Inpol Heritage nie dość, że pakowany jest w solidną, wykonaną z grubej sklejki skrzynię, to w dodatku owa skrzynia posiada szalenie przydatne i ułatwiające proces kółka. Nie jest to jednak li tylko zamontowany dla picu bajer lecz przejaw troski o wszystkich tych, którzy mieliby się zmierzyć z włoskim flagowcem sam na sam, gdyż o ile z 60 kg ładunkiem większość samców Alfa powinno sobie poradzić, to już gabaryty skrzyni, a przede wszystkim nierównomierne rozłożenie masy powodują dość poważne komplikacje. Całe szczęście całość jest jak widać w naszej relacji z unboxingu całkiem mobilna, więc przynajmniej na tym etapie żadnych przykrych niespodzianek nie przewidujemy. Oczywiście przedstawicielkom Płci Pięknej (może z wyjątkiem Marit Bjørgen) szczerze odradzamy nawet myśl o próbie samodzielnej akomodacji tytułowego „maleństwa” we własnym systemie. Do wyłuskania wzmacniacza z tej jakże pancernej skorupki przyda się też stosowny wkrętak a najlepiej elektryczna wkrętarka, gdyż choć samych śrub jest tylko osiem, to są one dość długie i jeśli tylko nie pracujemy na co dzień w pit-stopie F1, to chwilkę może nam to zająć.
Sam wzmacniacz, choć niezbyt stara się kultywować powszechne stereotypy o włoskim zamiłowaniu do wszelakich rustykalności prezentuje się wprost obłędnie, nader umiejętnie łącząc typowo industrialną estetykę zespolonych ze sobą prostopadłościennych form z podkreślającymi wysmakowany design dodatkami. Proszę się tylko uważnie przyjrzeć i zwrócić uwagę, iż pomimo nad wyraz absorbujących gabarytów a przede wszystkim ponad półmetrowej głębokości i blisko 60 kg wagi Pathos wcale nie wygląda ciężko, czy też przysadziście. A to wszystko dzięki sprytnemu zabiegowi optycznej lewitacji właściwej części korpusu „zawieszonej” pomiędzy dwiema płaszczyznami radiatorów o piórach układających się w nazwę marki, ozdobnej drewnianej listwie u dołu i świetnie kontrastującemu z nią błękitnie podświetlonemu pasowi szkła, za którym ukryto niewielki wyświetlacz i dwa wychyłowe wskaźniki mocy. Dodając do tego charakterystyczne, przypominające nakrętkę jakiejś futurystycznej kapsuły, pokrętło regulacji wzmocnienia mamy świetny przykład szeroko akceptowalnej niebanalności. Chociaż, to przecież jedynie preludium do trakcji czekających na nas na płycie górnej, gdzie w dedykowanych i zabezpieczonych nastroszonymi piórami komorach pysznią się pracujące w stopniu wejściowym cztery roztaczające bursztynową poświatę lampy – po parze ECC803S Tung-Sola i 6H30 Sovteka, za którymi straż sprawują cztery wyzywająco czerwone łapiące za oko cylindry kondensatorów. Dalszą część powierzchni płyty górnej pokrywa gęsta perforacja, która wraz ze wspomnianymi radiatorami odpowiada za chłodzenie tego bądź co bądź w pełni zbalansowanego i pracującego w czystej klasie A 80 W układu.
Widok ściany tylnej co słabsze psychicznie jednostki może wprawić w stan permanentnej tremy, gdyż bogactwo i przepych interfejsów wprost onieśmiela. Złocone terminale głośnikowe są podwójne, choć jeśli dysponujecie zakonfekcjonowanymi widłami przewodami głośnikowymi do bi-wiringu, to … lepiej je zmieńcie, bo podpiąć da się tylko w dolne. Całe szczęście z resztą przyłączy nie ma takiego problemu a do dyspozycji mamy dwie pary XRL-ów, cztery pary RCA i po parze RCA i XLR-ów na wyjściu. Widoczne na zdjęciach gniazda cyfrowe w dostarczonym na testy egzemplarzu były jedynie „martwymi” zaślepkami ze stoickim spokojem oczkującymi na implementację opcjonalnego modułu przetwornika HiDac Mk2, jednak nie będę się nad tym zagadnieniem w tym momencie pastwił, tym bardziej, że tego typu rozwiązanie prezentuje się o niebo lepiej od straszącego oczodołami Thraxa Enyo. W komplecie znajduje się też, elegancki i nad wyraz minimalistyczny, stosowny pilot.
No dobrze, wygląd, wyglądem, jednak wydając sześćdziesiąt pięć tysięcy na nieważne jak oszałamiającej urody integrę większość z Was oczekiwałaby co najmniej poprawnego grania. I w tym momencie musze Was drodzy Państwo rozczarować, gdyż Pathos Inpol Heritage pomimo całej tej designerskiej otoczki jest rasową, zaliczającą się do grupy super-integr high-endową konstrukcją a nie kosztownym bibelotem mający za zadanie pompować ego jego właściciela. W tym przypadku płacimy bowiem nie tylko za wzornicze wodotryski, ale i zupełnie poważne brzmienie. Brzmienie potężne, gęste i słodkie, które od pierwszych nut jasno daje do zrozumienia jaką estetykę reprezentuje i że w tym pojedynku nie zamierza brać jeńców. Dziwne i niespotykane w miałkim, nijakim i zarazem sterroryzowanym fałszywą poprawnością polityczną świecie podejście do tematu? Cóż, skoro sam producent gra w otwarte karty twierdząc, że to właśnie audiofile dla audiofilów Inpola Heritage stworzyli, to przecież nie będziemy sobie wzajemnie brzydko mówiąc wciskali kitu i udawali, że ognista Włoszka, do jakiej z pewnością można porównać Pathosa jest oziębłą i wyniosłą …, mniejsza z tym kim i skąd.
Inpol gra bowiem dźwiękiem czasem wręcz nieprzyzwoicie i lubieżnie wysyconym, pełnym iście karmelowej słodyczy, choć ani nie popada w zbytnią misiowatość poluzowując dół pasma, ani też niespecjalnie jest skory do asekuranckiego zaokrąglania góry. W zamian za to stawia na emocje i bezdyskusyjną przyjemność odbioru pozwalając słuchaczowi decydować, czy chce delektować się spektaklem muzycznym jako nierozerwalną, monolityczną całością, czy też z trybu syntezy przejdzie do analizy z uwagą śledząc poczynania konkretnych muzyków. Aby rozwiać ewentualne wątpliwości co do zbytniej „lepkości” konsystencji, czy tez spowolnienia przekazu w ramach rozgrzewki zaserwowałem włoskiej amplifikacji jeden z niewielu „samplerów”, których odsłuch nie wywołuje u mnie reakcji alergicznych, czyli „Bolero!: Orchestral Fireworks” w wykonaniu Minnesota Orchestra pod batutą Eiji Oue. I? Wybornie! Nadal gęsto, ale zarazem niezwykle intensywnie i energetycznie. To tak, jakby do lampki Singetona dostać aromatyczne i zarazem mocne espresso. Rozumieją Państwo analogię? Mamy moc, bogactwo aromatów a jednocześnie na tyle skomplikowaną wielowarstwowość, że na delektowaniu się taką właśnie kombinacja moglibyśmy spędzać całe dnie do puki serce, albo wątroba by nam nie zastrajkowały. A tak już na serio to właśnie na takiej, referencyjnie nagranej symfonice doskonale słychać, że jeśli tylko się chce, no i oczywiście potrafi, to będąc miłośnikiem szeroko rozumianej muzykalności wcale nie trzeba rezygnować z rozdzielczości i cieszenia się typowo audiofilskim planktonem. Pomijając jednak fakt istnienia nieprzebranej rzeszy konkurencyjnych urządzeń epatujących górą pasma bez porównania intensywniej i z iście laboratoryjną pieczołowitością oddających najlżejszy szmer tła, to śmiało można powiedzieć, iż Pathos zachowując umiar i właściwą sobie manierę grania niezwykle daleki jest od serwowania słuchaczom impresjonistycznych plam zamiast prawidłowo ogniskowanych źródeł pozornych. Słychać bowiem wszystko a jedynie egzystujące na granicy słyszalności wybrzmienia potrafią wygasać szybciej aniżeli z naszymi dyżurnymi końcówkami Reimyo i Brystona.
Na rockowo – orientalnym, przebogatym w najprzeróżniejszej maści perkusjonalia i przeszkadzajki „Avalon” Sully’ego Erny do głosu doszła kolejna natywna cecha Inpola, czyli zamiłowanie do podkreślania namacalności partii wokalnych i to zarówno męskich, jak i żeńskich. Zaznaczam jednak, iż chodzi o samą namacalność a nie mało eleganckie przybliżanie i powiększanie wokalistów. Tutaj „tuning” dotyczył głównie soczystości, saturacji i swoistego „lampowego” dopalenia całości. Śmiem wręcz twierdzić, że ten niezwykle homogeniczny efekt finalny mógłby zaskoczyć niejednego sceptyka rozwiązań hybrydowych. Tym bardziej, że część odsłuchów prowadziłem nie tylko na naszych dyżurnych ISIS-ach, lecz również na równolegle testowanych słowackich, opartych na ceramicznych drajwerach Accutona, uroczych podłogówkach Neo Alpha, które w jego towarzystwie potrafiły oczarować tak wysyceniem, jak i gładkością przekazu. Cuda? W żadnym wypadku. Raczej synergia i wzajemne dopasowanie. Tylko tyle i aż tyle.
Pathos Inpol Heritage okazał się prawdziwym zawodnikiem wagi ciężkiej, który nie tylko zna swój potencjał, lecz do swoich umiejętności potrafi przekonać słuchaczy. W dodatku jego pojawienie się w portfolio Sieci Salonów Top HiFi & Video Design wydaje się bardzo udanym ruchem dystrybutora poszukującego godnego następcy dla klasycznych modeli Classé, które nader często zestawiane były m.in. z kolumnami B&W. Z czystej ciekawości spróbowałbym też wysokich modeli Elaca, bo coś czuję w kościach, że włoska słodycz polubiłaby się z otwartością JET-ów, w jakie są wyposażone.
Ps. A dla uważnych i zainteresowanych obiektem niniejszej dywagacji Czytelników mamy nie lada gratkę. Otóż testowany egzemplarz, który jak można było zobaczyć w sesji z unboxingu dotarł do nas w iście dziewiczym stanie, jest oferowany przez Audio Anatomy w wielce atrakcyjnej cenie promocyjnej.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Nad tytułową marką Pathos Acoustics, co prawda dość dawno, bo około dwóch i pół roku temu, ale miałem przyjemność się już pochylić. To był idący z duchem czasów niezbyt drogi, a mimo to w zależności od potrzeb konkretnego klienta oferujący dużą funkcjonalność typu wewnętrzny DAC, czy streamer, hybrydowy wzmacniacz zintegrowany ClassicRemix. Nie bez znaczenia jest tez fakt, iż tamto starcie, pomimo niezbyt wygórowanej ceny produktu zakończyło się całkiem pozytywną puentą. Dlaczego o tym wspominam? Otóż w dzisiejszym odcinku testowym po raz kolejny na recenzencki tapet trafił wyrób tej stacjonującej na Półwyspie Apenińskim audiofilskiej stajni. I po raz kolejny będziemy rozprawiać o tak zwanej integrze. Jednak tym razem nie będzie to przysłowiowa zabawka z dołu portfolio przywołanego do tablicy wytwórcy, tylko brutalnie nadwyrężający mój kręgosłup podczas działań natury logistycznej, wielki i ciężki, zdecydowanie droższy, ale również oferujący podobne do tańszej konstrukcji dodatki wzmacniacz zintegrowany Inpol Heritage. I gdy spróbujemy zderzyć ze sobą obie wspomniane konstrukcje, natychmiast na myśl przychodzi mi kilka niezobowiązujących pytań typu: Jak bohater dzisiejszego spotkania wypadnie na tle zdecydowanie tańszej konstrukcji?. Czy oferowana jakość dźwięku usprawiedliwia tak duży rozrzut cenowy pomiędzy obydwiema konstrukcjami?. I wreszcie najważniejsze, czyli jak w wartościach bezwzględnych wypadnie na tle High End-owej konkurencji? O nie, za wcześnie na odpowiedzi. W celu przekonania się co i jak, zapraszam do zapoznania się z poniższym tekstem, w którym bez owijania w bawełnę postaram się miarę strawnie o wszystkim opowiedzieć. Puentując ten akapit jestem zobligowany poinformować Was, iż o ile możliwość skreślenia tych kilku strof zawdzięczamy dotychczasowemu – krakowskiemu dystrybutorowi Audio Anatomy, to obecnie włoska marka znalazła się pod skrzydłami Sieci Salonów Top HiFi & Video Design.
Będący nad wyraz długo wyczekiwanym obiektem pożądania sporej grupy miłośników muzyki Inpol Heritage jest rasowym przedstawicielem wagi ciężkiej. Blisko 60 kilogramów nawet podczas krótkotrwałej aplikacji na docelowym stoliku na długo pozostawia po sobie skutki typu ból kręgosłupa. To zaś z dużą dozą prawdopodobieństwa pozwala snuć domysły o co najmniej dobrym brzmieniu wzmacnianego przez Pathosa systemu audio. Zanim jednak przejdziemy do konkretów, przywołam kilka ważnych dla potencjalnego zainteresowanego aspektów wzorniczych i wyposażeniowych. Patrząc na bryłę opisywanego wzmacniacza z lotu ptaka staje się jasne, że konstruktorzy poszaleli. I nie chodzi mi tylko o same gabaryty, czy wygląd, ale również zerkając do trzewi wsad elektroniczny, gdyż obudowa zdaje się być wypełniona po brzegi, a dodam, iż przybyły na testy egzemplarz było gołym wzmacniaczem, bez opcjonalnego modułu przetwornika cyfrowo-analogowego. Przybliżając aparycję naszego bohatera należy wspomnieć, że już sama kolorystyka – czerń skrzynki skrywającej układy elektryczne i srebro monstrualnych radiatorów w kształcie logo marki bez najmniejszych problemów jest w stanie wpisać się w większość potencjalnych salonów. A to dopiero przygrywka, gdyż designerzy w swej dbałości o pokazanie piękna każdego detalu poszli zdecydowanie dalej. Bardzo wysoki front w górnej części wyposażono w mieniący się błękitem wielofunkcyjny wyświetlacz z wychyłowymi wskaźnikami i kilkoma ważnymi informacjami podczas codziennego użytkowania. Poniżej niego, bliżej prawego boku zaimplementowano wielką gałkę wzmocnienia. Zaś dolną część awersu delikatnie zagłębiono i wykończono egzotycznym drewnem, na którym zlokalizowano pozwalające na podstawowe sterownie funkcjami wzmacniacza dwa guziki i jedno wejście USB dla wewnętrznego DAC-a. Opisując wygląd i wyposażenie dachu spieszę donieść, iż podzielono go na dwie strefy. Bliższa przedniego panelu jest ostoją dla wykorzystanych w układzie elektrycznym lamp elektronowych i stacjonujących tuż za nimi ubranych w czerwone kubki kondensatorów. Tylna zaś, z racji ważnej funkcji grawitacyjnego wentylowania wzmacniacza, jest większa i naszpikowana czterema sekcjami małych otworów. Krótki research rewersu w przeciwieństwie do pewnego rodzaju skromności przed momentem opisywanych części obudowy jest rajem dla najnowszej generacji audiofila. Dlaczego? Spójrzcie. W ofercie przyłączeniowej widzimy podwojone terminale kolumnowe, sekcję wyjść sygnału analogowego z regulacją wzmocnienia PRE OUT, a także baterię wejść analogowych: RCA/ XLR i cyfrowych: USB, ETHERNET, COAXIAL i OPTICAL. Wieńczącym całość oferty gniazd jest wejście zasilania IEC, a ogólnej obsługi Pathosa dodawany w komplecie startowym pilot zdalnego sterowania. Przyznacie, że przy bardzo spokojnym ogólnym wyglądzie Inopl Heritage w temacie kompatybilności z docelowym zestawem mamy do czynienia z rasowym debeściakiem.
Rozpoczynając miting po walorach sonicznych tytułowej integry z przyjemnością donoszę, iż oferowany przez nią dźwięk jest kontynuacją wyglądu i gabarytów. Wpinając ją w tor jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki możemy cieszyć się majestatycznym, ale co ważne nie pozbawionym mikro-detali przekazem muzycznym. Dlaczego wspomniałem o unikaniu utraty mikro-informacji? Otóż pośród konkurencji bardzo częstym jest pompowanie dźwięku rzekomą muzykalnością, ale w zamian za to tracimy na świeżości i czytelności wydarzenia muzycznego. Tymczasem Włosi nie zapędzili się w tym temacie w kozi róg i uzyskawszy dobrą wagę i wysycenie dźwięku zadbali o jego swobodę wybrzmiewania. Naturalnie to jest pewnego rodzaju stawianie na konkretny sznyt grania, ale na szczęście na tyle wyrafinowane, że odbieramy to w domenie przyjemnej, a nie jej siłowo umuzykalnianej prezentacji. Ok. Jest eufonicznie. A co ze spójnością poszczególnych zakresów częstotliwościowych? Nic nie wyskakuje przed szereg? Tutaj mam kolejną dobrą wiadomość. Przy fantastycznie wspierających się nawzajem tonach niskich i średnich, również górny zakres nie ma tendencji do własnej nadinterpretacji zapisanych na srebrnych krążkach nut. To zaś oznacza, że jest delikatnie cofnięty, ale gdy wymaga tego materiał muzyczny, przepięknie błyszczy. Czy czasem mi go nie brakowało? Powiem szczerze, że nie, ale z autopsji wiem, iż znajdą się tacy, którzy bez szacunku do swojego narządu słuchu będą narzekać na jego zbyt dużą kulturę. To oczywiście nie oznacza, że się tacy delikwenci się nie znają, tylko albo są lekko głusi albo lubią latające w eterze żyletki. A że nie ma na świecie sprzętu spełniającego wymagania wszystkich melomanów, spokojnie możemy przejść nad tym wywodem do porządku dziennego. Pathos gra kulturalnie i albo to bierzesz z dobrodziejstwem całego inwentarza, albo szukasz gdzie indziej. A trzeba dodać, iż przy całej otoczce stawiającego na gęstość muzyki grania, budowana przez niego wirtualna scena jest książkowa dla tego szczebla wtajemniczenia sprzętu audio, czyli oferująca świetną lokalizację muzyków we wszystkich jej wektorach typu szerokość, głębokość, czy wysokość. Gdybym miał w cały wywód wtrącić kilka pozycji płytowych, powiedziałbym, że w estetyce gładkiej, fantastycznie wysyconej, ale nie pozbawionej witalności prezentacji wypadała prawie cała moja płytoteka. Czy to muzyka wokalna diw pokroju Diany Krall lub Cassandry Wilson, czy muzyka dawna, wszystko aż tryskało głębią koloru. Każda nuta kipiała soczystością, a przy tym dźwięcznością. To była feeria pławienia się w pięknie kobiecego głosu na tle fantastycznie wspierających go składów instrumentalnych. Co ciekawe, podczas kilkunastodniowej zabawy ani przez moment nie odczułem przekroczenia granicy zatracania czytelności wydarzenia muzycznego. Było gęsto, ale ze smakiem. Nieco inaczej wypadała twórczość jazzowa ECM. W tym przypadku jedynym do czego mógłbym na siłę się przyczepić, nie był nawet nieco bardziej grający pudłem rezonansowym niż zawsze kontrabas, tylko waga wysokich tonów. Owszem ciekawie wybrzmiewały, ale jak dla mnie trochę zbyt ciemnym złotem, przez co w stosunku do codziennej referencji zbyt szybko gasły. Ale ostrzegam, włoski wzmacniacz wskoczył w przypadkowa układankę, dlatego też proszę pod tym kątem dobrać odpowiedni filtr, gdyż w innym wypadku najzwyczajniej go skrzywdzicie. Na koniec serii srebrnych krążków przywołam starcie włoskiego ogiera z muzyką lekko elektroniczną spod znaku Depeche Mode „Exciter”. Efekt? Podobnie do jazzu. Wszystko bardzo dobrze, tylko dla ortodoksyjnych wielbicieli tego typu muzyki może okazać się, ze otrzymują zbyt mało przysłowiowego cykania, czyli przekładając na język bardziej wstrzemięźliwych w szafowanie krytycznymi epitetami osobników w momencie elektronicznego tutti muzyka była zbyt zachowawcza. Czy to źle? Niestety na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami. Dla mnie było ok.
Gdy przywołane w poprzednim akapicie informacje zbierzemy w jedną w miarę neutralną całość, okaże się, że decydując się na tytułowego Pathosa Inpol Heritage wkraczamy w świat pięknie pokolorowanej, a przez to przyjemnej dla ucha melomana, muzyki. Nie wiem, czy to jest Wasza bajka, ale ze swojej strony powiem jedno. Gdybym stał na rozstaju dróg zajmowanego przez włoski piec pułapu cenowego, nawet przez moment nie zastanawiałbym się, czy brać go na testy. To jest moja estetyka grania. A co dodatkowo jest nie do przecenienia, wszystko co napisałem, opierałem na przypadkowej dla niego konfiguracji, co pozwala domniemać, iż przy odrobinie chęci mógłbym skroić jego możliwości do swoich potrzeb. Czy jest to oferta dla wszystkich? Naturalnie, że nie. Ale znajdźcie mi takie urządzenie, a stawiam dobrego Single Malta. Jednak śmiało mogę powiedzieć, nawet audiofile stawiający na szybkość i konturowość w momencie delikatnego poddania się urokowi soczyście podanych zapisów nutowych w opiniowanej propozycji włoskiego Pathosa z pewnością mogliby znaleźć coś dla siebie. Niemożliwe? Cóż, to możecie potwierdzić tylko Wy w bezpośrednim starciu, do którego z czystym sumieniem zachęcam.
Jacek Pazio
Urządzenie do testów dostarczył: Audio Anatomy
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 64 999 PLN (egzemplarz demonstracyjny w Audio Anatomy – 36 000 PLN)
Dane techniczne:
Zastosowane lampy: 2 x ECC803S tung-sol, 2 x 6H30 Sovtek
Moc wyjściowa: 2 x 80W@ 8 Ω,
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 200 kHz ± 0.5db
Max napięcie wejściowe: 10V RMS
Czułość wejściowa: 780 mVRMS
Impedancja wejściowa: 20 kΩ
Zniekształcenia THD: 0,1% @ 80W
Stosunek sygnał/szum: > 100dB
Wzmocnienie: 33 dB na RCA, 39 dB na XLR
Wejścia:
– Analogowe: 2 pary XRL, 4 pary RCA
– Cyfrowe (opcjonalne) po dodaniu płytki HiDac Mk2: 1 USB typ “B”, 1 SPDIF coaxial, 1 SPDIF optical
Wyjścia: 1 para Pre out RCA, 1 para Pre out XLR
Wymiary (G x S x W): 555 x 450 x 230 mm
Waga: 58 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze