Monthly Archives: maj 2023


  1. Soundrebels.com
  2. >

Rose RS130

HiFi Rose, producent nowoczesnych urządzeń audio-wideo, wprowadza do sprzedaży nowy model – RS130. Jest to transport sieciowy, który doskonale uzupełnia dotychczasową ofertę produktową południowokoreańskiej marki. RS130 to niezwykle funkcjonalne urządzenie, obsługujące odtwarzanie dźwięku z wielu różnorodnych źródeł.

Nowy model został opracowany tak, aby spełnić oczekiwania melomanów zarówno pod względem jakości dźwięku, jak i designu. Ma duży, wygodny w obsłudze ekran dotykowy oraz wentylacyjny nawiązujący do charakterystycznego logotypu HiFi Rose. Na uwagę zasługuje ponadto solidna, aluminiowa obudowa. Gwarantuje ona stabilną pracę urządzenia, charakteryzuje się dużą odpornością na ciepło, a jednocześnie redukuje niepożądane wibracje, które mogą mieć negatywny wpływ na jakość dźwięku.

Streaming audio z różnych źródeł
Model RS130 pracuje w oparciu o autorską platformę firmy HiFi Rose i obsługuje wiele innowacyjnych rozwiązań technicznych, które pozwalają na bezstratne przesyłanie sygnału audio. Wspiera takie standardy i formaty jak MQA, PCM (do 32 bit/768 kHz) czy DSD (do DSD512 włącznie). Umożliwia streaming z serwisów takich jak np. Tidal, Apple Music, Qobuz czy Spotify (dzięki Spotify Connect). Zapewnia również dostęp do radia internetowego. Transport sieciowy RS130 jest także kompatybilny z AirPlay, DLNA i Roon (certyfikat Roon Ready). Wspiera ponadto standard Bluetooth (przez dongle USB).

Czysty dźwięk, bez opóźnień
Urządzenie zostało zaprojektowane tak, aby skutecznie blokować szumy cyfrowe. To m.in. zasługa niezwykle precyzyjnego i stabilnego zegara OCXO (Oven Controlled Crystal Oscillator), który jest niewrażliwy na zmiany temperatury. Na uwagę zasługuje także całkowite oddzielenie zasilacza AC, zasilacza DC i układów przetwarzających sygnał audio.
Co więcej, model RS130 wśród dostępnych złączy ma m.in. gniazda Ethernet SFP i USB 3.0 Fiber, a więc połączenia cyfrowe, które do transmisji wykorzystują światłowód. Przekłada się to na doskonałą rozdzielczość w całym paśmie przetwarzanych częstotliwości, a tym samym przestrzenny i żywy dźwięk.
Model RS130 nie ma wbudowanego przetwornika cyfrowo-analogowego, a więc należy go podłączyć do zewnętrznego DAC-a lub np. wzmacniacza wyposażonego w układ przetwarzania C/A. Nowy transport sieciowy HiFi Rose ma natomiast zintegrowany dysk SSD, który przeznaczony jest do buforowania sygnału audio. Dzięki temu eliminowany jest wpływ wibracji i szumów, a błędy opóźnienia są minimalizowane.

Perfekcyjnie zaprojektowane urządzenie
Model RS130 kontynuuje myśl projektową HiFi Rose. Został opracowany tak, aby spełnić oczekiwania nawet najbardziej wymagających użytkowników.
– Nowy RS130 to perfekcyjnie zaprojektowany transport sieciowy, który odzwierciedla wszystkie funkcje i specyfikacje, które zostały zgłoszone przez użytkowników korzystających z naszych produktów oraz przez audiofilów. Jest on rezultatem naszej dumy ze zrozumienia środowiska high-endowego systemu audio z optymalną kompatybilnością. Dlatego oczekujemy, że nowy model RS130 zyska uznanie większej liczby audiofilów, jak również obecnych użytkowników naszych produktów – powiedział jeden z przedstawicieli HiFi Rose.

Przewidywana dostępność
Producent oferuje model RS130 w dwóch wersjach kolorystycznych: czarnej i srebrnej. Pierwsze egzemplarze tego transportu sieciowego mają pojawić się w ofercie naszych partnerów handlowych w lipcu 2023 roku.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Violectric PPA V790

Link do zapowiedzi: Violectric PPA V790

Opinia 1

Choć popularność winyli nie słabnie z niekłamaną satysfakcją obserwuję pewną normalizację tej jeszcze kilka lat temu wydawać by się mogło chwilowej „mody”. Młodzi akolici 12” placków nieco zdążyli się z tematem oswoić, przestali rzucać się na wszystko jak szczerbaty na suchary a ich decyzje zakupowe stały się mniej kompulsywne a bardziej przemyślane. Pokłosiem owej ewolucji jest oczywiście również wzrost świadomości nabywców, którym byle badziewia wcisnąć się już nie da a sukcesywne nasiąkanie magią analogu powoduje sukcesywne podnoszenie poprzeczki własnych oczekiwań otwiera drzwi i co za tym idzie również portfele dla nowych, mniejszych, czy wręcz niszowych – butikowych marek, których próżno szukać wśród oferty hipermarketów i globalnych korporacji. I właśnie z takim „tajemniczym nieznajomym” w ramach niniejszej epistoły przyszło nam się spotkać, bowiem dzięki uprzejmości stołecznego MiP-a na testy trafił do nas wielce intrygujący przedwzmacniacz gramofonowy PPA V790 sygnowany przez niedawno debiutującą na naszym rynku niemiecką specjalizującą się do tej pory we wzmacniaczach słuchawkowych manufakturę Violectric.

Pomimo dość nieabsorbujących gabarytów PPA V790 szalenie daleko do budzącej obawy zbytniej lekkości a tym samym obaw przed przesuwaniem urządzenia przez podpięte pod niego okablowanie. Pomijając sam wsad co nieco ma w tym temacie do powiedzenia nad wyraz solidny korpus, którego front wykonano z 8mm, pozostałe ściany z 3-4 mm a plecy z 3 mm anodowanych na czarno płatów aluminium. Na pierwszy rzut oka widok płyty przedniej może rodzić w pełni uzasadnione obawy przed zbytnim epatowaniem iluminacją umieszczonych na niej … 37 (!!) diod umieszczonych w sześciu kolumnach. Całe szczęście Violectric nie poszedł śladami Wave’a Manley Laboratories, więc nawet podczas wieczorno-nocnych odsłuchów nie ma się wrażenia bytności w lunaparku. W dodatku całość jest nader logicznie rozplanowana, bowiem w każdej z sześciu sekcji jednocześnie świeci się zazwyczaj jedna. Jednak po kolei. Patrząc od lewej mamy dwuprzyciskowy selektor źródeł, więc owych diod jest sześć, następnie podobną parą manipulatorów dokonujemy wyboru impedancji (8 diod), kolejno takie same zestawy pozwalają ustawić pojemność oraz wzmocnienie, przy czym w ostatnim z nich kroków jest „tylko” siedem, bo topowa dioda informuje o ewentualnym przesterowaniu (clipping). A dalej jest już z górki, bowiem typowi krzywej korekcji (trzy diody) i aktywatorowi filtra subsonicznego (jedna dioda) przydzielono po jednym przycisku a bliźniaczy włącznik główny całkowicie iluminacji pozbawiono. Na nudę nie ma co liczyć również na rewersie, bowiem z racji niezbyt imponującej powierzchni zagęszczenie gniazd jest wprost imponujące. Lewa flankę zajmuje gniazdo zasilające IEC i zacisk uziemienia, następnie mamy sekcję wyjść z parą XLR-ów na górze i RCA na dole. Podobną logikę powielono przy wejściach, więc górny rządek zajęły trzy pary XLR-ów a dolny podobny zestaw XLR.

Pomijając całkowicie bezobsługowe Tellurium Q Iridium, czy bezlik pnonostage’y Phasemation (EA-350, EA-500, EA-1000, EA-1 II) podobnym komfortem obsługi mogły pochwalić się goszczące w naszych skromnych progach dostarczony razem z Acutusem dzielony Avid Pulsare II, Gold Note’y (PH-1000, PH-10), FM Acoustics FM 122 MkII, oraz Tenor Audio PHONO 1. Jednak żadna z powyższych konstrukcji nie ma startu do 790-ki pod względem jednoczesnej obsługi ramion/wkładek, która w przypadku Violectrica wynosi trudne do wynosi … 6 (słownie sześć!). Powiem szczerze, że nawet podczas kilkunastu wizyt na monachijskim High Endzie nie spotkałem systemu zdolnego zapełnić wszystkie wejścia naszego gościa.
Od strony technicznej 790-ka może pochwalić się implementacją specjalnej topologii układu wzmacniającego, opartego o sprzężone stałoprądowo (DC) superszybkie bipolarne tranzystory wejściowe w układzie kaskady (po siedem na kanał), dzięki czemu osiągnięto bardzo niski poziom zniekształceń. Niskoszumny jest również 15VA toroidalny transformator Talemy zamknięty w dedykowanej kapsule.

Jeśli zaś chodzi o brzmienie, to zamiast mozolnie budować napięcie, leniwie rozsmakowywać słuchaczy w krok po kroku zalotnie odkrywanych niuansach i nieco psując niespodziankę Violectric już od pierwszych dźwięków ostentacyjnie daje do zrozumienia, że gra w analogowej lidze mistrzów i jeńców brać nie zamierza. Oferuje bowiem ponadprzeciętną muzykalność, lecz nie w jej zamulonej i bezkształtnej postaci a tej realistycznie rozdzielczej – możliwie najbliższej prawdzie, czyli uczestnictwu w danym wydarzeniu muzycznym live. Nie dzieli włosa na czworo, nie rozbija poszczególnych fraz na atomy, lecz pokazuje je po prostu takimi jakie są, lecz nie w oderwaniu od kontekstu, lecz z właściwym ładunkiem emocjonalnym, energetycznym i co najważniejsze kompletnym rodowodem dokumentującym ich pochodzenie. O co w tym całym, dość mocno zagmatwanym, wywodzie chodzi? O to, że 790-ka reprodukując poszczególne dźwięki nie zapomina o ich źródłach, czyli mówiąc wprost instrumentach jakie je wygenerowały. Dzięki czemu do naszych uszu nie dobiegają li tylko dźwięki fortepianu a po prostu słyszymy jak konkretny fortepian brzmi. Może na papierze różnica wydaje się czysto kosmetyczna, jednak proszę mi wierzyć na słowo, bądź jeszcze lepiej przekonać się na własne uszy, że jej skala jest kolosalna i zasadnicza. Coś jak ta pomiędzy słyszeniem a słuchaniem. Czemu wspomniałem o tym nieszczęsnym fortepianie? Cóż, traf chciał, że w ramach niezobowiązującej rozgrzewki na talerzu Kuzmy wylądowała dość relaksująca w swym wyrazie płyta „Minione” Anny Marii Jopek i Gonzalo Rubalcaby, gdzie przynajmniej teoretycznie klawisze mają stanowić jedynie akompaniament do popisów wokalnych naszej eksportowej Divy. Tymczasem kiziany „włochatym paluchem” wiadomy instrument w odsłonie zaserwowanej przez naszego gościa zyskuje na randze i staje się równorzędnym partnerem AMJ. Ba, z racji swoich trudnych do zignorowania gabarytów to on gra pierwsze skrzypce, lecz nie poprzez tanie wypchnięcie przed szereg, bądź wycofanie Pani Anny a jedynie poprzez swoją, jakże oczywistą obecność na scenie. Jeszcze lepiej efekt ten jest widoczny, znaczy się słyszalny na „W Hołdzie Mistrzowi” Stanisława Soyki, bowiem na tym krążku sam Soyka w klawisze uderza, więc ich – Soyki i fortepianu, zespolenie staje się oczywistą oczywistością a wokal artysty nie tylko przeplata się z dźwiękami instrumentu, co z nimi nierozerwalnie zespala w ramach wspólnego DNA. Oczywiście obecność pozostałego instrumentarium też jest niezaprzeczalna, lecz już ich role schodzą na nieco dalszy plan. W dodatku, nagle „W Hołdzie …” przestało irytować nieco zbyt wysokim szumem własnym. Jakby testowanemu preampowi udało się go wyeliminować z nagrania zachowując pełnię informacji o akustyce, przestrzeni i bezliku audiofilskiego planktonu sprawiającego, że nagranie nie brzmi zbyt sterylnie i duszno. I jeszcze jedno. Otóż pomimo swojej niezwykłej rozdzielczości Violectric bynajmniej nie podkreśla i nie epatuje sybilantami, których zarówno AMJ, jak i Stanisław Soyka bynajmniej nie szczędzą, więc jeśli tylko zastanawialiście się Państwo, czy przypadkiem wszystko-mówiący i nic-nieukrywający tytułowy phonostage nie okaże się w Waszym systemie zbyt bezwzględny dla posiadanej płytoteki, to spieszę Was uspokoić, że nic takiego, przynajmniej w tym przypadku nie nastąpi.
Na potwierdzenie powyższej tezy pozwoliłem sobie sięgnąć po zdecydowanie mniej wyrafinowany a zarazem nieporównywalnie bardziej bezwzględny dla wszelakiej maści przejaskrawień i wyostrzeń repertuar, czyli „Hail To The King” Avenged Sevenfold. Ot, kawał porządnego bądź co bądź melodyjnego łojenia, które o ile tylko trafi na podatny grunt, czyli system zdolny poradzić z zapisanymi w materiale źródłowym spiętrzeniami dźwięków, to potrafi nie tylko zwiać słuchaczowi czapkę, lecz i wyrwać go z kapci. A tak już na serio, to perkusja jest tu po prostu nagrana świetnie, gitarom nie brakuje mięcha a i M. Shadows wydziera się jakby od tego miało zależeć jego być albo nie być w kapeli. Nieśmiało tylko wspomnę, iż ww. krążków (album wyszedł na dwóch „plackach”) należy słuchać na odpowiednio podkreślających klimat poziomach głośności, co dodatkowo podnosi poprzeczkę oczekiwań i wymagań. I … I Violectric rzuca się w wir wydarzeń z autentycznym, w dodatku zaraźliwym, entuzjazmem. Tworzy potężną ścianę gęsto tkanych gitarowych riffów posadowionych na solidnym basowym fundamencie, któremu bynajmniej nie brakuje ani konturu, ani body, ani tym bardziej różnorodności, więc zamiast monotonnego dudnienia otrzymujemy w pełni czytelny i daleki od sprasowanej mielonki krwisty konstrukt, w którego tkanki bez najmniejszych ograniczeń jesteśmy w stanie swobodnie wniknąć.

W ramach podsumowania pozwolę sobie jedynie na konkluzję, iż dla przeważającej większości miłośników analogu Violectric PPA V790 może być przysłowiowym Happy Endem ich poszukiwań Świętego Grala wśród przedwzmacniaczy gramofonowych. Jeszcze nie kosztuje „oczu z głowy”, da radę obsłużyć, i to jednocześnie, sześć ramion, wszelkich nastaw możemy dokonywać w locie, no i co nie mniej istotne nie zajmuje kilku półek audiofilskiego stolika. Pal licho jednak jego funkcjonalność, gdyż po wpięciu w system i ustawieniu właściwych parametrów najważniejsze staje się to, jak gra. A gra tak, że mucha nie siada.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

To, że obecnie analog kolejny raz jest pełnoprawnym źródłem szanującego się melomana, wiadomo od kilku dobrych lat. Naturalnie rynek audio zwęszywszy tak śmiało poczynającą sobie reaktywację tego wiekowego odczytu materiału muzycznego, poszedł za ciosem i dosłownie każdy producent ma w swoim portfolio jeśli nie pełne „oprzyrządowanie” – mowa nie tylko o urządzeniach, ale również o spectrum akcesoryjnym, to choćby gramofon. Jednak co ciekawe, ów trzymający rękę na pulsie rynek może nie pominął, ale z pewnością potraktował po macoszemu jeden drobny niuans. Chodzi mianowicie o zatwardziałych piewców drapania płyt winylowych, którzy w swej zabawie posługują się nawet nie dwoma, ale często trzema, a czasem nawet czterema rodzajami wkładek na jednym werku. Jak to możliwe? Normalka. Trzy stanowiska dla ramion oferuje bardzo dużo producentów, cztery raczej wyjątki. Nie zmienia to jednak faktu, że nie raz widziałem osobnika dysponującego na jednym gramofonie wkładką MM, MC i mono, który z uwagi na brak rozbudowanej oferty musiał posiłkować się osobnymi przedwzmacniaczami gramofonowymi dla każdej z nich. Po prostu rzadkością są phonostage z wieloma wejściami sygnału. Jednak rzadkość nie oznacza nicości, czego idealnym przykładem jest dzisiejszy producent. Mowa o pochodzącej zza naszej zachodniej granicy niemieckiej marce Violectric, która dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora MIP wystawiła do zaopiniowania multi-funkcyjny przedwzmacniacz gramofonowy Volectric PPA V790.

Próbując opisać technikalia naszego bohatera jedno jest widoczne gołym okiem, poza użyciem solidnych kształtek aluminium do wykonania obudowy producent nie inwestował w jakieś upiekszanie aparycji V790-ki. To zbędny wydatek, który z pewnością postanowił spożytkować w postaci szerokiej oferty przyłączeniowej i regulacyjnej urządzenia. Takim to sposobem Violectric to średniej wielkości beż żadnych wizualnych udziwnień prostopadłościenna skrzynka. Jednak co bardzo istotne, mimo niewielkich rozmiarów wyposażeniem elektronicznym pozwala podłączyć aż 6 wkładek MM lub MC na raz (po wejściach RCA oraz XLR) z osobną regulacją każdego dostępnego punktu jej pracy z osobna. To oczywiście zdradza awers phonostage’a, którego połać bardzo czytelnie podzielono na cztery sekcje – trzy z wyjściami RCA/XLR oraz jedną jako wyjście sygnału również w takich samych standardach. Naturalną koleją rzeczy w tego typu produktach jest zwieńczenie całości uzbrojenia przedwzmacniacza w zacisk uziemienia i gniazdo zasilania IEC. Jeśli chodzi o przedni panel, ten próbując sprostać wszelkiej maści zadaniom został podzielony na 6 sekcji. Patrząc od lewej mamy realizowany w pionie przez dwa guziki wybór wykorzystanego wejścia, obok podobnie dwoma guzikami ustawianą impedancję, następnie pojemność, dalej wzmocnienie, włączenie lub wyłączenie filtra subsonicznego, dobór equalizacji, poziom sygnału wyjściowego, zaś całkiem z prawej usytuowano włącznik główny. Skomplikowane? Spokojnie, to naprawdę dziecinnie proste w użytkowaniu urządzenie, żeby nie powiedzieć, iż chciałbym, aby inni producenci podchodzili do tego zagadnienia tak zdroworozsądkowo. Podłączmy, wybieramy wyjście, ustawiamy konkretne wartości dla posiadanej wkładki i temat zamknięty. Przynajmniej u mnie tak to wyglądało. A przyznam szczerze, że pierwszy wzrokowy kontakt z uwagi na ilość dostępnych regulacji lekko onieśmielał.

Co zaproponował mi niemiecki phonostage? Ku pozytywnemu zaskoczeniu fajne uderzenie z dobrze zebraną w sobie masą i niezbędną do pokazania odpowiedniego wigoru grania iskrę na górze. Bez rozdrabniania włosa na czworo, ale również ze znakomitym pakietem informacji. Czy ostatnia cecha o „unikaniu rozdrabniania włosa na czworo” jest sygnałem jakiś niedomagań? Nic z tych rzeczy. Chodziło mi po prostu o zaznaczenie, że nasz bohater skupiał się na pokazaniu muzyki z jej emocjonalnej strony, a nie próbował kreować często pokracznych ekwilibrystyk z nadawaniem jej filigranowości, gdzie często jej nie ma. Nie raz miałem do czynienia z rozdmuchaniem wirtualnej sceny, co w imię nie do końca dobrze wypadającego rozmachu skutkowało słabą lokalizacją źródeł pozornych, o utrzymaniu przez nie odpowiednich rozmiarów i niezbędnej do różnicowania każdego z nich energii nie wspominając. Na to na szczęście inżynierowie Violectrica nie poszli. Podążyli za to w kierunku bardzo dobrego oddania najważniejszych cech każdej położonej na talerz płyty, dzięki czemu cała przesłuchana playlista wypadła, tak jakbym oczekiwał na tym pułapie cenowym. Kiedy trzeba z zawartą w muzyce drapieżnością, innym razem nostalgią i intymnością, ale zawsze z dobrze utrzymanym poziomem ataku, esencji i dźwięczności.
Pierwszym z brzegu fajnym przykładem na udowodnienie tej tezy był materiał braci Oleś z Christopherem Dellem zatytułowany „Komeda Ahead”. To tak zwana przeze mnie gra ciszą, czyli w zadumie, bez pośpiechu i pogoni za mijającym czasem rozrzucone po scenie, rozprawiające ze sobą instrumenty. Niby banał do odtworzenia, jednak to tylko pozory. Po pierwsze każdy z artystów i jego wydający dźwięk atrybut muszą być czytelni, dobrze definiowani pomiędzy kolumnami najlepiej w trzech wektorach i w zależności od sytuacji muzycznej w danym momencie mniej lub bardziej ekspresyjni. I gdy pierwsza obserwacja cech testowanego przedwzmacniacza typu mocne dociążenie i zebranie się w sobie jako jeden z aspektów wiodących, sugerowała problemy z pokazaniem lotności zdecydowanej większości dźwiękowych fraz, podczas testu nic takiego nie miało miejsca. To oczywiście zasługa będącej feedbackiem zwarcia dźwięku dobrego konturu pojedynczych nut, a co za tym idzie dobrego odcięcia ich od tła, co znakomicie podkreślał brak limitacji oddechu muzyki. Dzięki temu ta raz tętniła energią, by za moment nieco zwolnić i na długo zawieszać mieniące się milionem odcieni pojedyncze byty. Czyli suma summarum dostałem obraz, na jaki nie tylko osobiście liczyłem, ale z pewnością chcieli przekazać.
Innym przykładem dobrego radzenia sobie z różnorodnym materiałem był zespół Depeche Mode z kompilacją „Playing The Angel”. To elektroniczne popisy od zawsze słuchanego przez mnie, wręcz kultowego zespołu, które przy najdrobniejszym braku masy, kontroli i zaznaczenia ataku dźwięku zwyczajnie albo się rozmyją albo będąc rozjaśnionymi zaczną krzyczeć. Wówczas robi się bolesny galimatias, który udowadniając słuszność zarzucenia sztucznego rozdmuchania wirtualnej sceny kosztem zmniejszenia ilości niesionej przez materiał energii w tym przypadku nie miał miejsca. Jak można się spodziewać, dzięki eksponowanym przeze mnie zaletom tytułowego pre gramofonowego popularni „Depesze” ze swoimi elektroniczno-wokalnymi wybrykami wypadli tak wymownie, że jak podczas najlepszych mitingów testowych zatrzymali mnie przy sobie na czas odsłuchu co do minuty czterech (to album dwupłytowy) pełnych rowków – czytaj stron tej produkcji.
Na koniec coś intymnego, czyli zazwyczaj tytułująca płyty swoim wiekiem, z uwagi na moc i magię wokalu ostatnio popularna Adele z krążkiem „25”. Szczerze powiedziawszy na dłuższą metę taki repertuar to nie moja bajka, jednak jeśli już dostałem płytę jako prezent od córci, a wiem, że wielu z Was lubi tę artystkę, to postanowiłem się nią podeprzeć. Tym bardziej, że dobrze pokazała na wskroś podobną do kameleona, swoistą przemianę opiniowanego przedstawiciela sekcji analogowej. Otóż płyta wylądowała na gramiaku zaraz po Depeche Mode. I gdy wydawało się, że rysowana przed momentem ściana solidnego dźwięku, jej zwarcie i dosadność podania zabije drzemiące w Adele piękno wokalnego czaru, PPA V790 może nie wycisnął z tego materiału esencji duchowości na poziomie „Pasji według św. Mateusza”, ale spokojnie radził sobie z pokazaniem wkładanych przez artystkę emocji. Było krągło, plastycznie i na szczęście idąc za dozowaniem przez divę wokalnej ekspresji raz mocno, a raz delikatnie. Słowem, na ile pozwolił błysnąć mocno skompresowany materiał muzyczny, niemieckie phono spokojnie nadążało za wymogami odtwarzanej muzyki.

Gdy dotarliśmy do finału tego testu, jestem zobligowany wytypować grupę docelową dla Violectrica PPA V790. Myślicie, że będę lawirował? Nic z tych rzeczy, gdyż temat jest bardzo prosty. Moim zdaniem jedynymi, którzy mogą mieć jakieś „ale” co do naszego bohatera, to wielbiciele konstrukcji lampowych. Niestety 790-ka nie rozwibruje dźwięku, a tak naprawdę nie tchnie weń tylu harmonicznych – złośliwcy twierdzą, że również szkodliwych zniekształceń, jakich by sobie życzyli. Za to znakomicie realizując podstawowe zadania tego typu konstrukcji bez problemu poradzi sobie z praktycznie każdym materiałem. Nie ma znaczenia jakim, gdyż potrafi nie tylko uderzyć dźwiękiem, ale również fajnie go zawiesić i nadać mu emocji, co notabene chyba dość dokładnie opisałem na konkretnych przykładach. Zatem jeśli szukacie konkretnego działania we wzmocnieniu delikatnego sygnału z wkładki gramofonowej i do tego w pozytywnym tego słowa znaczeniu „wielofunkcyjny kombajn”, nie ma co deliberować, tylko zalecam kontakt się z dystrybutorem. Ożenku nie gwarantuję, jednak fajnie spędzony przy muzyce czas jak najbardziej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: MiP
Producent: Violectric
Cena: 19 220 PLN

Dane techniczne
• Wejścia: 3 pary XLR; 3 pary RCA
• Maks. napięcie wejściowe: -7/-37 dBu @ 30/60 dB Gain
• CMRR: > 90 / > 80 dB @ 100 Hz / 15 kHz
• Impedancja wejściowa: 10, 25, 50, 100, 250, 500, 1000 Ω, 47kΩ
• Pojemność wejściowa: 22, 47, 100, 150, 220, 330, 470, 1000 pF
• Gain: 30, 36, 42, 48, 54, 60, 66 dB
• Rodzaje EQ: RIAA 500R-13,7 / NAB 500B-16 / LP Columbia 500C-16
• Bezwzględne odchylenie filtra: < +/- 0,1 dB
• Różnica faz (L < > R): < 0,5 0 (RIAA)
• IEC Lo-Cut: 20 Hz / 6 dB na oktawę
• Pasmo przenoszenia (Flat): < 3 Hz … 85 / 60 kHz @ wzmocnienie 30 / 60 dB
• Szum eIN (Ri = 0 Ω): -132/-143 dB @ 30/60 dB wzmocnienia
• Szum eIN (Ri = 1kΩ): -128/-131 dB @ 30/60 dB wzmocnienia
• THD (@ 1 kHz, wejście -30 / -60 dBu): -106 / -88 dB @ wzmocnienie 30 / 60 dB
• Przesłuch (L > R / R > L): < -100 / < -90 dB @ 1/15 kHz
• Wyjścia, stereo: para XLR; para RCA
• Maks. poziom wyjściowy: +18 RCA/ +24 dBu XLR
• Impedancja wyjściowa: < 1 Ω
• Wymiary (S x W x G): 290 x 90 x 250 mm

  1. Soundrebels.com
  2. >

Soulnote S-3 SE, X-3 SE, P-3 SE, M-3 SE
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po monachijskim High Endzie, na którym w ucho i oko wpadły nam przynajmniej dwa systemy, w których można było usłyszeć japońską elektronikę Soulnote sprawa była jasna – wracamy i działamy. No i zadziałaliśmy. W dodatku jak to mamy w zwyczaju zrobiliśmy to po przysłowiowej bandzie ściągając na testy (niemalże) wszystko, co Soulnote ma najlepszego w swym portfolio, czyli … odtwarzacz SACD/CD S-3 SE, zegar X-3 SE, przedwzmacniacz liniowy P-3 SE i monobloki M-3 SE.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Munich High End 2023 cz.2

Obserwując w Internecie już kilkudniowy szum o tematyce audio, nie trzeba być omnibusem, aby zorientować się, iż interesująca każdego z nas, od lat najważniejsza tego typu w Europie impreza niestety jest za nami. Łatwo to zauważyć, bowiem wszyscy – nawet ci, którzy nie byli na niej osobiście, dwoją się i troją, aby na ile to możliwe, pamięć po niej zbyt szybko nie wygasła. To źle? Nic z tych rzeczy, przecież takie przedsięwzięcia są solą naszej zabawy i jeśli się odbywają, dobrze jest, gdy echo po nich rozbrzmiewa jak najdłużej. O czym mowa? Oczywiście o tegorocznej, monachijskiej wystawie High End 2023, po odwiedzeniu której zaraz po relacji Marcina przyszedł czas na podzielenie się z Wami własnymi refleksjami o zaliczonych prezentacjach. Nie będą to jakieś determinujące być albo nie być jakiegokolwiek zestawu przemyślenia, tylko luźne sprawozdania z zastanej w kilku pokojach sytuacji. Jak to zwykle bywa sytuacji na wskroś przypadkowej, przez to często obciążonej problemami natury repertuarowej, jednak nie oszukujmy się, pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i jeśli mówiąc młodzieżowym żargonem w danym momencie „coś nie pykło”, nie mój problem. Ale jak wspominałem, moja opinia jest jedynie spojrzeniem jednym z miliona i chcąc być fair w stosunku do wszystkich wystawców, zalecam brać ją z lekkim przymrużeniem oka. To jak, przygotowani? Jeśli tak, zatem wszystkich pragnących zobaczyć i usłyszeć wystawę moim okiem i uchem, naturalnie będących w stanie poświęcić kilkanaście minut na ostatnimi czasy niemodne przeczytanie tekstu, zapraszam na serię poniższych, mam nadzieję, że ciekawie opisujących brzmienie odwiedzanego zestawu akapitów z muzyką w tle. Zanim rozpocznę, jeszcze jedna uwaga. Z racji mnogości nie tylko komponentów audio, ale również zgromadzonych w jednym pokoju producentów, w swoich refleksjach nie będę dokonywał drobiazgowej wyliczanki, tylko posłużę się nazwami głównych graczy. Zapewniam, to wystarczy, aby zorientować się, o czym będę rozprawiał.

1. hORNS, David Laboga Custom Audio
Mniemam, że tych marek nikomu z bywalców naszego portalu nie trzeba przedstawiać. To rodzimi producenci, którzy w tym roku postanowili wystąpić w teorii skromnym, jednak dla mnie znakomicie wypadającym duecie. W tym pokoju bywam prawie zawsze, jednak ostatnio oferowany dźwięk z jakiś powodów nie rzucał na kolana. Przyczyn zapewne było wiele i raczej nie podejmuję się dociekać, co dawniej się nie spinało, jednak cieszy fakt, że ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu tym razem jako pierwszy zaliczony podczas tej wystawy, dla mnie stały punkt odwiedzin wreszcie zagrał bardzo dobrze. Była barwa, esencja i energia, a wszystko okraszone nienachalnym efektem tubowego ogniskowania źródeł pozornych. Nic tylko zmieniać repertuar, co podczas mojej kilkunastominutowej wizyty z niekłamaną przyjemnością czyniliśmy. A trzeba pamiętać, że prezentacja odbywała się w niewielkiej sali i do tego w znakomitej większości oszklonej. Jednak jak widać na załączonym obrazku, jak się chce ogarnąć nawet tak trudne warunki, to może nie bez problemu, ale jednak się da. Receptura na dobry dźwięk w tym roku okazała się nader prosta. Trochę ustrojów akustycznych, prosty odtwarzacz CD z lampami na pokładzie, lampowe wzmocnienie, barwne kable i dalekie od ofensywności kolumny tubowe. Brawo Wy.

2. Kharma
Przyznam szczerze, że to jest jeden z trzech producentów kolumn, jakie w głównej mierze kreowały mój grafik wizyt. Tytułowa Kharma od zawsze w wielu kwestiach nie pozostawia jeńców. Jednak pisząc frazę „w wielu” z premedytacją zasugerowałem często wytykane temu brandowi co najmniej kontrowersyjne aspekty, z których najważniejszym i tak naprawdę chyba jedynym jest wyrazista oferta brzmienia. To zawsze jest jazda bez trzymanki, z tą tylko różnicą, że w zależności od wystawianego w danym roku modelu i towarzyszącej elektroniki mniej lub bardziej kontrowersyjna. Chodzi oczywiście o zbyt lekkie traktowanie zakresów średniotonowego i wyższego basu, co skutkuje dryfowaniem dźwięku w stronę analityczności. Owszem, jest szybki, transparentny i bezpośredni, niestety na dłuższą metę męczący. Trochę szkoda, że w tym roku prezentowany model stał niżej w hierarchii, przez co zrezygnowano z diamentowych przetworników, gdyż to powodowało, że gdy konfiguracja z poprzedniej wystawy mimo zbytniej lekkości podania, ale za to ze świetną czystością była naprawdę bardzo ciekawa, to tegoroczny popis był lekko bolesny. Krzaczasty na górze i bez odpowiedniego uderzenia energią. Nie wiem, czy to kwestia towarzyszącej, nieco innej elektroniki, czy okablowania, ale jedno jest pewne, występ AD 2023 to nie moja bajka.

3. Fono Acustica
Tutaj co prawda mamy do czynienia nazwą wystawcy, jednak jak unaoczniają fotografie, po raz kolejny przyjrzymy się kolumnom Kharma. Tym razem w odróżnieniu od poprzedniego występu sekcją wzmocnienia zajęła się znana mi marka Robert Koda. Co mogę powiedzieć na temat tego seta? Cóż, nie wiem, co się stało. To już wolałem poprzedni występ, gdyż nosił znamiona pewnego rodzaju radości prezentacji. Zbyt lekkiej, nieco natarczywej, jednak jakiejś. Tymczasem po wejściu do tego pokoju przywitała mnie ogólna kotara, ściśnięcie i brak choćby akceptowalnej dynamiki przecież generowanego przez wielkie kolumny i znakomity system dźwięku. Gdybym miał ocenić usłyszany spektakl, biorąc pod uwagę potencjał wykorzystanych komponentów napisałbym „dramat”.

4. Engstrom, Marten
Ten pokój w teorii sygnował producent elektroniki lampowej, znany u nas od kilku lat szwedzki Engstrom. Jednak jak od kilku przed wystawowych dni wieść gminna niosła, tak naprawdę dla wielu odwiedzających głównym punktem programu były pachnące jeszcze nowością kolumny Marten Mingus Septet. Jaki był soniczny efekt rodzimego tandemu? Chyba nikogo nie zdziwi fakt typowości dla prezentacji z dobrze zaaplikowanymi lampami elektronowymi w trzewiach sekcji wzmacniającej. Miękko i soczyście, z dobrym zejściem, ale bez dwóch zdań zawsze pod dobrą kontrolą. A to nie koniec, gdyż uzupełniając wyliczankę nie mogę zapomnieć o fajnej plastyce i dźwięczności przyjemnie rozwibrowanego dźwięku. Co mnie pozytywnie zaskoczyło, bez względu na poziom głośności i repertuar, przekaz zawsze cechowało przyjemne niewymuszenie podania. Z dobrym drivem, ale bez cech natarczywości. Po prostu tak jak przez lata nauczył nas Engstrom.

5. Marten, MSB, TechDAS, DS Audio
Jak widać po kolejności wyliczanki, mimo mocnego rozbudowania elektronicznego konglomeratu w tej sali była to firmowa prezentacja kolumn Martena. Tak tak, tego samego modelu co w Engstrom-ie, jednak tym razem z krzemem w roli tworzenia sygnału audio. Czym zaskoczyli mnie wystawcy? Nie wiem, czy zaskoczyli, po prostu pokazali łatwość akomodacji zespołów głośnikowych z różną elektroniką. Naturalnie wynik brzmieniowy był inny niż w tandemie ze szwedzkim wzmocnieniem z lampami próżniowymi, niemniej jednak równie znakomity. Dźwięk był nieco twardszy, ale nie kanciasty. Mniej rozwibrowany, a mimo to pełen przyjemnie podanych informacji. Za to epatujący większą, bardziej zebraną w sobie, dzięki czemu żywiej pulsującą energią. A najciekawsze w tym wszystkim był fakt, że mimo stacjonowania w pokoju kultowego gramofonu i zestawu optycznej wkładki gramofonowej z dedykowanym phono spod znaku DS Audio, przez cały czas mojej wizyty muzyka leciała z plików. To co wydarzyłoby się, gdyby wystawca dopuścił do głosu gramofon? Spokojnie, to pytanie retoryczne. Wszyscy wiemy, co by się stało. Oczywiście to, co tygrysy lubią najbardziej.

6. MSB, Marten
Tutaj podobnie do Engstrom-a. W teorii wystawiał się przedstawiciel słynnej doliny krzemowej, produkujący elektronikę brand MSB, jednak to co się wydarzyło, nie miałoby miejsca, gdyby nie kolumny. W czym rzecz? Nie od dzisiaj wiadomo, że elektronika spod znaku MSB jest bezwzględna. Wyrazista, energetyczna i precyzyjna w pokazaniu dosłownie każdego, choćby najdrobniejszego niuansu dźwięku, dlatego aby nie zmarnować jej potencjału, bardzo ważnym jest umiejętna konfiguracja. Czy to kolumny, towarzyszący systemowi zestaw okablowania tudzież adaptacja akustyczna, nawet najdrobniejsze potknięcie jest w stanie zniweczyć drzemiący w tym sprzęcie dar. Dla jednych ciężki do okiełznania, dla innych właśnie z tego powodu bardzo intrygujący, ale bezwarunkowo będący jej najważniejszym atutem. I właśnie owa, dla wielu problematyczna, na szczęście dla profesjonalistów tylko pozorna trudność konfiguracyjna wespół z wystawową kubaturą sali, zastosowanym okablowaniem i znakomitymi kolumnami Marten-a w moim odczuciu dały brzmienie wystawy. Gdy prześledzicie moje relacje z podobnych przedsięwzięć, okaże się, że unikam tego typu jednoznacznych wyznań. Jednakże tym razem bazując na zjawiskowym odbiorze całości prezentacji postanowiłem odejść od dotychczasowych standardów. A tak naprawdę powodem takiego zachowania był przywoływany w jednym z pierwszych akapitów, ustalony w duchu sparing trzech ikon segmentu produkcji kolumn. Co prawda ogłaszanie zwycięzcy już po prezentacji drugiego zawodnika a przed ukazaniem się oceny ostatniego sparingpartnera brutalnie studzi dalsze napięcie tego jakościowego porównania, ale myślę, że nie do końca, gdyż dla zrozumienia werdyktu mimo wszystko istotnym jest poznanie wszystkich za i przeciw, o czym przekonacie się nieco później. Co takiego pokazał tytułowy zestaw? Powiem tak. Być może mój odbiór mocno warunkowało zastosowanie identycznego jak w moich Gauderach Berlina RC-11 zestawu średnio-wysokotonowego opartego o głośniki diamentowe i porcelanę, ale nie oszukujmy się, taki set przetworników jest obecnie stosowanym jedynie w najlepszych konstrukcjach, przez to uważanym za topowe rozwiązanie i jeśli jest dobrze zaaplikowane, nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z fenomenem. Tak też było w przypadku zestawu MSB/Marten. Ze zrozumiałych względów wykorzystania innych przetworników basowych niż u mnie (ja mam aluminiowe, a tutaj jest najnowsza kanapka Accutona) z nieco innym akcentem projekcji niskich rejestrów – nieco grubsza kreska krawędzi dźwięku, ale góra i środek pasma to majstersztyk. Lekkość podania, nienachalna, wyłaniająca się ze smolistego tła prezentacja najdrobniejszych artefaktów zapisanych na płycie i daleka od narzucania się, a przez to wciągająca do słuchania motoryka dźwięku dosłownie i w przenośni przeniosły mnie do mojego pokoju. Po odsłuchu streamera Wadax-a u warszawskiego dystrybutora wiedziałem, że Marteny to potrafią, jednak nie sądziłem, że w takim tonie potrafi się odnaleźć uważana za bezduszną amerykańska elektronika. Morał? Banalny, bo kolejny raz utwierdzający mnie w przekonaniu, iż nigdy nie powinno się mówić nigdy – oczywiście piję tutaj do często odsądzanego od czci i wiary MSB.

7. Thrax
Jak było u Thrax-a? Chciałoby się powiedzieć – „jak zwykle, czyli dobrze”, jednak taki przekaz zrozumieliby jedynie melomani znający tę markę. Dlatego spiesząc z wyjaśnieniami z przyjemnością informuję, iż z jednej strony dzięki wyrazistym, kreślącym byty ostrą kreską kolumnom bardzo transparentny, a z drugiej jako feedback zastosowania w torze wielu lamp elektronowych, choć już w samych 100W monoblokach „siedziały trany” – był to bardzo koherentny pokaz. Bez zbędnego nudzenia zbytnią słodkością, tylko mocne uderzenie zestawionych w jedną całość monitorów z dedykowanymi modułami basowymi z elementami fajnej barwy i lotności. Nic, tylko siedzieć i słuchać. I to nie byle czego, tylko w zależności od materiału raz dużego i agresywnego, a innym razem pełnego intymności pomysłu na muzykę.

 

8. Estelon
Nie wiem, czy wszyscy są zorientowani, ale ten producent za sprawą krakowskiego Nautilusa jesienią ponownie pojawił się na naszym rynku. To jak widać gołym okiem, są bardzo designerskie zespoły głośnikowe. Jednak istotą bytu tego podmiotu nie jest li tylko sam wygląd, ale również znakomita korelacja aparycji z jakością oferowanego brzmienia. Swobodne, pełne esencji i dynamiczne, co pewnie wielu z Was wyczytało z mojej relacji z jesiennej wystawy w Warszawie. Oczywiście jako dobre otwarcie współpracy wówczas na pokaz przyjechały modele flagowe, dlatego wynik nie był jakimś specjalnym zaskoczeniem. Co innego obecnie przybliżany występ w Monachium, którego tematem była nowość Estelon Aura. Kolumny wykonano z termicznie formowanego kompozytu i wyposażono przetworniki od Scan-Speaka i SB Acoustics. Ciekawostką tego modelu przy symetrycznej aplikacji sekcji średnio-wysokotonowej w górnej części bryły, jest skierowanie basowca w podłogę poprzez specjalnie wyprofilowaną, umożliwiającą bezinwazyjne promieniowanie energii we wszystkich kierunkach podstawę. Jak to brzmiało? Zaskakująco ciekawie. Dlaczego zaskakująco? Sprawa rozbija się o elektronikę współpracującą w postaci dCS-a i Moona, które nie zawsze udaje się okiełznać, aby uzyskać fajny przekaz. Na szczęście konfiguracja się udała, gdyż pokazała ważną dla mnie pewnego rodzaju twardość pełnego energii dźwięku. Nie lubię nudnego zmiękczania muzyki, tylko dobrze osadzone w barwie i masie konkrety. A te były bardzo dobre. Może nie na poziomie ponad miliona złotych za flagowca, ale jak na planowane niecałe 100 tysięcy za Aurę baaardzo intrygujące.

9. ESD Acoustics
Chyba nie tylko ja zauważyłem, że panowie z ESD Acoustics poszaleli. Ściana zawiadującej całością zestawu elektroniki – jedynie Bóg raczy wiedzieć, co do czego służy i monstrualne kolumny tubowe. Jednak nie mniejsze lub większe kapelusze, tylko dwa leje po ruskich Kindżałach i w sumie kilkanaście drobnych lejków po Irańskich dronach. Fotografie tego nie oddają, ale gdy zaciekawiony takim cudem lekko się do niego zbliżyłem, zrozumiałem, że mój wydawałoby się wielki konglomerat generujący muzykę – wielkie kolumny i końcówka mocy – to pikuś przy ESD. Kolejny raz okazało się, że idąc za klasykiem z sagi „Gwiezdne wojny” zawsze znajdzie się większa ryba. Niby najprawdziwsza prawda, tylko jak to przekładało się na brzmienie? Chcecie prawdy? Proszę bardzo. Niestety gdy wielkie składy orkiestrowe i operowe jeszcze jakoś się sprawdzały, to już popularne plumkanie i wokaliza obnażały problem z kreowaniem prawdziwości wirtualnych brył. Efekt był taki, że postaci i instrumenty były nie tyle przewymiarowane, co monstrualne. Naturalnie można odpowiedzieć – co kto lubi, tylko przypominam, rozmawiamy o ekstremalnym High Endzie, a nie wyścigu kto ma większego. Ja i prawdopodobnie Wy zawsze podczas obcowania z muzyką staramy się obracać w kręgu prawdy o rozmiarze, niestety wychodzi na to, że pomysłodawca opisywanego zestawu źle rozumie interpretuję zgodnego z naturą rozmiaru w muzyce i dla niego im większy, tym prawdziwszy.

10. dCS, D’Agostino, Wilson Audio
Znam Angielskie produkty prawie od podszewki i wiem, jak dobrze skonfigurowane potrafią zagrać. Niestety w monachijskim wydaniu coś nie zaskoczyło. Ba nawet podejrzewam co. Chodzi o problemy z dudniącym pomieszczeniem, co dobitnie uwypukliły kolumny Wilson Audio. Owszem, takie granie mogło się podobać, bo było pełne mięcha i energii. Jednak mając niegdyś u siebie na testach wspomniane zespoły głośnikowe i współpracujący z zewnętrznymi zegarami przetwornik Vivaldi spokojnie udało mi się uzyskać bardziej zebrany w sobie pokaz. Dlatego ubolewam, że wystawca nie powalczył o maksimum, tylko poszedł na tak zwaną łatwiznę łącząc ze sobą drogie, według jego teorii wystarczające, żeby nic im nie zarzucić klocki. Resumując ten akapit mogę powiedzieć tylko jedno – jego akwarium i jego rybki, mnie nic do tego. Oczywiście poza wewnętrznym lekkim niedosytem.

11. Nagra, Wilson Audio
Ta prezentacja była ciekawa nie tylko z uwagi na wyrafinowanie produktów, ale również dobry soniczny ożenek. Przecież Nagra nie należy do szczególnie plastycznych i esencjonalnych konstrukcji, a Wilsony nie grzeszą kapiącym środkiem pasma. Jednak jak się finalnie okazało, karmione gramofonem wielkie Amerykanki pokazały, że owszem, nasycenia rodem z Harbethów nie da się uzyskać, ale przy utrzymaniu przyzwoitego poziomu tego zakresu, spokojnie można budować pełen zaskakujących zmian tempa spektakl bez oglądania się na poziom położenia potencjometru głośności. A żeby podkręcić wolumen jakości odbioru tej konfiguracji dodam, iż główną jej cechą była tak ważna dla mnie ogólna swoboda malowania świata muzyki. Bez siłowania, tylko nonszalanckie wypełnianie przestrzeni międzykolumnowej, co przy umiejętnym podaniu automatycznie przyciąga nasze zmysły. Tak potrafią tylko nieliczni, do których ta ekipa jak najbardziej się zalicza.

12. CH Precision, Wilson Audio, TechDAS
Matko, nie dość, że kolumny wielkie, to jeszcze postawili obok nich subwoofery. Do tego jeszcze znacznie bardziej transparentną od Nagry elektronikę CH Precision. I gdy wydawało się, że klapa murowana, ku mojemu zaskoczeniu zaliczyłem pozytywne zaskoczenie. Implementacja muzyki w tym pokoju może bez poszukiwania słodkości ponad wszystko, ale okazała się zaskakująco dobrze pokolorowana. A gdy do tego dodam znakomity atak, energię, kontrolę i wyraźną krawędź – to pokłosie precyzyjnej elektroniki wraz ze wspomagaczami niskich rejestrów – znalazłem się w dobrym tego słowa znaczeniu na sali koncertowej. Pozytywnie zaskoczony fajnym drive-m, jednak bez odczucia nieprzyjemnej nadpobudliwości, co po wcześniejszych rozmowach z rodzimym dystrybutorem zrodziło pomysł, aby spróbować zaprosić markę CH Precision na testowy miting.

13. Davis Acoustics, Jadis
Przyznam szczerze, do tego pokoju trafiłem trochę przypadkowo. Tak naprawdę przez znajomego, który niegdyś zakochując się w testowanym przeze mnie modelu francuskich kolumn MV ONE wręcz siłą mnie do niego wepchnął. I summa summarum dobrze, gdyż brzmienie mnie w pewien sposób zauroczyło. Było nieco zbyt oczywiste w górnych rejestrach, ale to prawdopodobnie skutek wykorzystania kabli Nordosta, czyli finalnie bez problemu do ogarnięcia. Co takiego rzuciło mnie na kolana? Od jakiegoś czasu zwracam szczególną uwagę na oddanie swobody prezentacji muzyki w stylu wielkich kolumn. Jak dotąd bardzo mocne piętno wywarły na mnie testowane wespół z lampowym wzmocnieniem Western Electric 91E jubileuszowe Klipsche. W szczególności chodzi o niewymuszony, a dzięki temu daleki od sztuczności rozmach kreowania wirtualnej sceny. I co najciekawsze, wówczas w tak znamiennym w obiorze tych przecież „megafonowych kolumn” nie przeszkadzała mi przecież szeroka tuba. Była na tyle bezinwazyjna, że od tego czasu stała się punktem odniesienia dla poszukiwań małych kolumn z wielkim duchem. I właśnie w tym stylu zagrały jeszcze mniejsze od Amerykanów Davisy „The Wall” z jak się okazało, jakimiś jubileuszowymi monoblokami Jadis-a. Czy za sukcesem fajnego grania tych kolumn stał dobór odpowiedniego materiału muzycznego, czy jakieś inne tweaki, nie mam pojęcia. Istotne było to, że między nami zaiskrzyło, na zaistnienie czego wchodząc do pokoju nie dawałem nawet 10 procent szans.

14. Boenicke
Już gdzieś pisałem, że te kolumny typu „Barbapapa” grały, tak jak wyglądały. I nie chodzi o to, że źle, tylko mając w pamięci smukłe słupki poprzednich modeli i lekkość wypełniania przez nie pozornie zbyt wielkich pomieszczeń, tym razem pod skórą czułem lekką przysadzistość. Ale będąc szczerym muszę im oddać serce do pokazania muzyki z rozmachem i bez zadyszki. Najprawdopodobniej dzięki ich pracy w trybie aktywnym, czyli z wbudowanymi wzmacniaczami, ale jednak było to granie pełne nieoczekiwanego jak na tak małe kolumny wigoru.

15. Tune Audio, Rockna, Trafomatic Audio, Signal Projects, Audiobyte
Cóż mogę powiedzieć? Kolumny dziwaczne, z mocnymi konotacjami tub, co przez okno sugerowało zaangażowanie wystawcy w uzyskanie dobrego wyniku brzmieniowego. Naturalnie jeśli podjął wyzwanie, a nie osiadł na laurach. I ku mojej uciesze powalczył. Wynik oparł się o zbierającą u nas pozytywne opinie elektronikę Rockna, niegdyś dostępne wzmocnienie Trafomatic Audio i ostatnio często testowane przez nas, bardzo esencjonalne okablowanie Signal Projects. W efekcie dość dobrze osadzoną w barwie muzykę doświetlały dziwacznie wyglądające horny, czym najprawdopodobniej rozkochał odwiedzającego. Osobiście ręki za to na pieniek bym nie położył, ale jeśli bez bólu przesiedziałem w pomieszczeniu kilka kolejnych utworów w poszukiwaniu nici porozumienia, to jest niewątpliwy sukces.

16. Odeon Audio
Tego przedstawiciela kolumn z kielichem w tle co prawda dawno temu, ale mieliśmy na testach. To co prawda była nieco prostsza, bo ze zwykłym głośnikiem basowym konstrukcja, ale już wtedy pokazywała, że dobra tuba nie jest zła. Zjawiskowe lokowanie źródeł pozornych, budowanie rozległej i doświetlonej wirtualnej sceny potrafią przykuć słuchacza na długie wieczory. Jak było w tym przypadku? Z małym minusikiem, ale podobnie. Co oznacza ów minus? Być może trochę dziwnie to zabrzmi, ale gdy o dziwo w małym pokoju bas był pod kontrolą, to już średnica niosła ze sobą cechy zbyt mocnego podbicia. Ja wiem, że pośród nas jest wielu kochających tego typu artefakty, jednak na tle spójności reszty zakresów przez wspomnianą nadinterpretację średnicy czuć było mały dysonans.

17. Aries Cerat
Kurde nie wiem, co mam o tym pokazie powiedzieć. Tym bardziej, że po entuzjastycznych opiniach z innych wystaw oczekiwałem szaleństwa. A finalnie zaraz po wejściu chciałem wychodzić. Nie wiem, co się stało, jednak te emanujące wykończonym w złocie motywem marmuru kosmiczne „czarne dziury” podczas mojej wizyty zabrzmiały nijak. Z natarczywą średnicą, nie do końca zebranym w sobie basem i brakiem iskry na górze. Żadnej przypisanej podobnym do tego wynalazkom swobody, czy wyrazistości kreowania dźwięku, tylko symptomy krzykliwości średnicy. Dziwne. Co prawda zrzucam to na czysty przypadek złego doboru repertuaru, ale niestety nie widząc potencjału porzuciłem pomysł kolejnego podejścia. Z pewnością spróbuję za rok.

18. Vitus Audio
Nareszcie. Ole Vitus od jakiegoś czasu w kwestii kolumn do prezentacji swojej elektroniki trochę błądził. Na tyle znamiennie, że lepiej wypadały lifestyle’owe produkty jego syna. A to buła na basie, innym razem brak oddechu, zawsze coś. Na szczęście od zeszłego roku pałeczkę przewodzenia marce przejął jego pierworodny i tym razem decyzja padła na kolumny z wigorem. Oczywiście mowa o rozpoznawalnych od pierwszego kontaktu wzrokowego Focalach. Potrafią wszystko. Kopnąć krótkim kick-iem, cyknąć na górze, uderzyć fajną masą, tylko muszą być prowadzone na smyczy. A z moich doświadczeń z urządzeniami Vitusa wynika, że takową posiadają. I gdy kolejny rok z rzędu wchodziłem do pokoju z sercem na ramieniu, widok Francuzek sugerował, że będzie się działo. I tak faktycznie było. Może nie na poziomie dźwięku wystawy, bo niestety kolumny to średnia półka tego producenta, ale za to w muzyce czuć było elementy życia i radości, co jest podstawowym czynnikiem, jakiego szukamy w naszym hobby. Reasumując, tegoroczny dobór kolumn to bardzo słuszny kierunek, dlatego liczę, że za rok będzie lepiej.

19. Gryphon Audio
To było spore zaskoczenie. Na tyle duże, że nawet polski dystrybutor nie wiedział o pojawieniu się nowości z tej stajni. A mowa o nowym Diablo teraz o handlowej nazwie Diablo 333 i zapowiadanych w zeszłym roku jako statyczny „kręciołek” kolumnach EOS-2. Co prawda basu w sporym gabarytowo pomieszczeniu nie było zbyt wiele, ale przy wyraźnym zaznaczeniu jego bytu już środek i górne pasmo karmione sygnałem z gramofonu było z pierwszej ligi. Rozdzielczość, energia, dynamika, oddech i szybkość zmian tempa takie jak lubię. A lubię bo to oferuje wyraźny, acz pełen ekspresji rysunek, dzięki temu zawsze dalekiej od nudy muzyki. Gdy rok temu pierwszy raz zobaczyłem te nieduże kolumienki, nie podejrzewałem ich o taki temperament. Tymczasem w tandemie z firmowym diabłem w specyfikacji trzech trójek najzwyczajniej w świecie przyprawiło mnie o wytrzeszcz oczu.

20. Gauder Akustik
Mam flagowe kolumny tego producenta. Ba, z autopsji wiem, jak gra reszta oferty. W ostatnich latach to mocny progres jakościowy całego portfolio w stronę muzykalności. Tylko co z tego, gdy kolejny raz doktor Roland Gauder podchodzi do wystawy na zbyt dużym luzie. Moim zdaniem nieudanie łączy swoje produkty z czym popadnie i potem dostajemy w najlepszym wypadku dźwięk jakich tysiąc na tej imprezie. Nie wiem, co mam napisać, ale gdy byłem w pokoju, gdzie grała muzyka – niestety pojedyncza sztuka mojego flagowego modelu pozowała do fotek w sąsiednim pomieszczeniu, oprócz miłego, czującego się jak ryba w wodzie prezentera nie zastałem nic ponadczasowego. Ot płynąca z kolumn, pozbawiona symptomów hipnozy, raczej zachowawcza, aniżeli drapieżna nostalgia. Wiadomym jest, że wystawa to tylko napinanie muskułów, bo decyzje i tak zapadają podczas prywatnych odsłuchów w docelowym środowisku, ale chyba dobrze jest, gdy w świat idzie na wskroś pozytywna, a nie enigmatyczna opinia o danym pokazie. Cóż, szkoda, że znowu w stajni Gauder Akustik nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Tym bardziej, że to po Martenach i Kharmach był ostatni z trójki mocno intrygujących mnie przed wystawą producentów. Spokojnie może stawać z nimi w szranki – wiem, bo mam jego znakomity produkt, tylko nie za bardzo wiem, z jakich powodów tego nie chce robić. Być może już nic nie musi, ale z drugiej strony pozbawia nas obserwacji fajnej rywalizacji.

21. Fyne Audio
Jak widać, już dawno panowie inżynierowie tego podmiotu gospodarczego przestali się kryć, że ich poprzednim zajęciem było projektowanie dla Tannoy-a. Pierwsze modele to była całkowicie inna designerska bajka i ewentualne konotacje można było odnaleźć jedynie poprzez stosowane przetworniki. Jednak jak widać obecnie, czasy krygowania minęły i mamy do czynienia z wysypem modeli bardzo podobnych do brytyjskiej legendy. To źle? Bynajmniej, gdyż oferowanym dźwiękiem nawiązują do najlepszych jej rozwiązań. Co to oznacza? Po pierwsze – namacalne kreowanie sceny przez głośnik koaksjalny. Po drugie – bardzo poszukiwany, ale daleki od nachalności i szarej nosowości sznyt stosowanej do budowy membran przetworników celulozy. Po trzecie – rozmach prezentacji. A to już przy użyciu prostego wzmacniacza lampowego, w roli którego znakomicie sprawdzał się lubiany przez miłośników magii wolnych elektronów Unison Research.

22. Kaiser Acoustics
Tym razem wystawca przygotował wielkie flagowce. Do tego zaprzągł majestatycznie prezentującą się elektronikę Ypsilona. Efekt? Nie wiem, do końca umiem go określić. Owszem, dźwięk duży, szybki i z odpowiednim wygarem, ale … Do czego piję? Być może się czepiam, jednak słysząc tyle achów i ochów pośród audiofilskiej gawiedzi dla mnie bas był nieco monotonny i jakby ulepiony z gęstej gliny. Nie buczał, za to do wielobarwności i szybkości za taką kasę było bardzo daleko. Do tego dodałbym jeszcze nieco meczącą przy głośnym słuchaniu wzmocnionych falowodem, projekcję wysokich tonów. Wizualnie wszystko pięknie. Przy cichym i średnim słuchaniu również. Niestety uwagi zaczynały się, gdy przy folgowaniu sobie ilości decybeli. A przecież produkty Ypsilon to raczej plastycznie i gęsto grająca elektronika. Co zatem się stało? Myślę, że to pokłosie zatopienia wstęg w tubie, co z uwagi na witalność przekazu może się podobać, jednak przy nie do końca dobrej realizacji potrafi zakłuć w ucho.

23. Soulution, Clarisys Audio
Mam nadzieję, że spodziewacie się, co mnie przywitało. To oczywiście był pokaz dobrze rozumianego szaleństwa w najczystszej postaci. Mocne uderzenie kontrolowanego, trzęsącego podłogą basu, przyzwoicie gęstawa jak na planarne kolumny średnica i transparentna, na szczęście i o dziwo kulturalna z pełnym pakietem in formacji góra pasma nie pozostawiały złudzeń, że dla tego zestawu nie ma rzeczy niemożliwych bez względu na repertuar i potencjalną ochotę na uszkodzenie sobie narządu słuchu. Rzecz jasna, kreowanej sporą dawką koloru i plastyki magii i nostalgii w takim układzie było jak na lekarstwo, ale z drugiej strony nie po to Szwajcarzy tworzyli nabitą pod dach wysokich obudów elektronikę, żeby słuchać pitu pitu. To ma być ogień i taki, wręcz płonący od emocji spektakl zaliczyłem.

24. Peak Consult
U siebie słuchałem sporo konstrukcji tej marki i po prezentacji w Monachium wiem jedno, cała rodzina gra w bardzo zbliżonej estetyce. To zawsze jest ciepła barwa, dobry poziom nasycenia i mocne ciśnienie akustyczne. I w takim duchu wypadły prezentowane z topową elektroniką Audioneta, zajmujące szczytową pozycję w cenniku najnowsze Dragony Peak Consult. Jednak w odróżnieniu od młodszych braci Dragony na tegorocznej imprezie były całkowicie wolne od jakichkolwiek uśrednień w zakresie rozdzielczości basu, czy rozmachu wizualizowania wydarzeń scenicznych. I nie chodzi o to, że mniejsze produkty miały z tym jakiś wielki problem, tylko o fakt znacznie łatwiejszego radzenia sobie tych ostatnich w pokazaniu najdrobniejszego szczegółu zarejestrowanego w materiale muzycznym. To oczywiście wydaje się być normalne, jednak nawet w mojej relacji nie raz wspominałem, że wystawa sprawia wiele problemów, gdy tymczasem gospodarz tego pokoju wydawał się z tej opinii drwić. Nieduży pokój ze szkła i dykty, a zestaw brzmiał jak z nut. Gdy było trzeba, uderzał, innym razem czarował znakomitym kolorem, by podczas reprodukcji zapisów koncertowych kreować pozbawione ograniczeń lokalowych wielotysięczne wydarzenia. Nie wiem, czy to się uda, ale marzy mi się posłuchać tego modelu u siebie. Pożyjemy, zobaczymy.

25. Sonus faber, McIntosh
To był arcyciekawy wypad do miasta, a tak po prawdzie do znanego chyba wszystkim, goszczącego niegdyś opisywaną wystawę hotelu Kempinski. Cała operacja opiewała na zapoznanie się z limitowaną wersją kolumn Sonus faber Stradiwardi G2, jednak ku naszemu zaskoczeniu zaproszenie na imprezę wystosował obecny właściciel włoskiej marki McIntosh Group. Śmieszne? Cóż, czasy są, jakie są, dlatego bez wnikania w szczegóły z zaciekawieniem przystąpiliśmy do zgłębiania prezentowanych dwóch systemów. Pierwszym były rzeczone Włoszki. To jak się okazało, limitacja do 120 par i o dziwo z przygotowanym systemem na bazie oferty popularnego MAC-a zagrały bardzo wymownie. Muzyka oferowała dobry drive, atak i wagę, a wszystko okraszone było mocnym akcentem kreski rysującej źródła pozorne. Co prawda osobiście wybrałbym inny repertuar, ale szczerze powiedziawszy, jeśli przy takiej trochę „sztucznej” muzyce dawały radę, myślę, że nie tylko mają potencjał, ale są warte powalczenia o jakościowy Olimp.
Kolejnym zestawem była firmowa konfiguracja MAC-a z nowością w postaci reaktywacji kultowych kolumn podstawkowych ML-1. Nie powiem, nie wyglądały na takie co potrafią zagrać, ale jak dały radę twórczości zespołu Antimatter, to nie mam więcej pytań. Co prawda nie był to poziom słuchanych wcześniej Sonusów, ale mierząc siły na zamiary było ok. Jak na podstawkowce pokazały dobre rozciągnięcie basu, mocny środek i obfitą w artefakty górę, co finalnie dało spójny, barwny spektakl.

26. Magico
Jak. zagrały najnowsze S3-ki? Szczerze? Nie wiem. Znaczy się, niby wiem, ale nie do końca. Dlaczego kluczę? Już wyjaśniam. Ogólnie prezentacja była znakomita, Pełna rozmachu, mocnego uderzenia, swobody i szybkości. Tylko spójrzcie na towarzyszącą tym jednak niewielkim pannom zestaw subwooferów, napędzającą je flagową elektronikę Piliuma i generujące sygnał źródło Wadax-a. Robi wrażenie? Naturalnie, ale… Chodzi o to, że gdy jeszcze Wadax i Pilium są z łatwością wytłumaczalne, bowiem z uwagi na znakomitą jakość oferowanego dźwięku pożądane, aby pokazać potencjał prezentowanych kolumn, to już suby mocno przekłamywały możliwości bohaterek w oddaniu tak wielkiej, z idealną kontrolą oraz mocnym tąpnięciem wirtualnej sceny. Sam pokaz wbijał w fotel na długo i z poczuciem wielkiej przyjemności obcowania z muzyką, tylko co z tego, gdy w stu procentach wiem, iż kolumny w wydaniu sauté nigdy nie stworzyłyby takiego widowiska. Takim to sposobem, gdy ktoś mnie zapyta, jak wypadły najnowsze kolumny Magico na wystawie, z przyjemnością odpowiem, że świetnie. Natomiast w momencie sformułowania pytania w kształcie: „jak zagrały owe konstrukcje?”, niestety odpowiem – nie wiem. I nie będzie to żadna złośliwość, czy omijanie tematu, tylko konsekwencja zbyt mocnego obudowania kolumn sprzętem towarzyszącym ze szczególnym uwzględnieniem modułów generujących najniższe pasmo. Ale za pokaz jako taki należą się brawa.

27. Grandinote
Być może sterowane firmową elektroniką prezentowane paczki wielu z Was wydają się zbyt wielkie do tego pomieszczenia, jednak zapewniam, ani trochę bas w nich nie dudnił. Ba, był mocny, ale zebrany w sobie, co jest zasługą formułowania go przez wiele mniejszych przetworników oraz firmowe rozwiązania minimalizujące rozbudowanie zwrotnicy. A przecież stały prawie przy ścianach, co zwykle jest gwarancją co najmniej ciągnącego się basiszcza, jeśli nie totalnej buły. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Za to nawet głośno grana muzyka nie dość, że się mieściła, to ku mojej uciesze serwowała werbalny odbiór fajnej energii. A że do podobnego odbioru energii generowanej przesz system dążę u siebie, to z przyjemnością posiedziałem w tym pokoju dobrych kilkanaście minut.

I tym optymistycznym akcentem zakończę moje dywagacje na temat minionej imprezy. Jak zwykle była bardzo owocna w doznania. Oczywiście w te dobre i nieco mniej entuzjastyczne, jednak nie oszukujmy się, to przecież jest sól takich zlotów. Jednak nawet w przypadku tych mniej udanych wizyt nie brałbym zbyt mocno do siebie kontrujących opinii, gdyż nie należy zapominać o swoistej rosyjskiej ruletce każdego spotkania. A to zajmie się złe miejsce, a to repertuar nie podpasuje, a czasem dopadnie człowieka zwyczajne zmęczenie materiału. Co prawda wszyscy piszący bajki na temat tego typu wydarzeń starają się dbać o kondycję słuchu i samopoczucia, ale prawda jest taka, że ogólny wystawowy rozgardiasz zawsze potrafi spłatać figla. Czy dopadł akurat mnie, tego nie wiem. Jednak jedno wiem na pewno. Za rok ponownie pojawię się w monachijskim MOC-u i to co usłyszałem w zeszłym tygodniu, spróbuję skonfrontować podczas nowego rozdania.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Munich High End 2023

O ile śledząc internetowe relacje w Azji można stwierdzić, iż nader często praktykowanym zwyczajem jest dołączanie wraz z przewodnikiem po wystawie obowiązującej w trakcie danej edycji odpowiednio skonfigurowanej przez organizatorów kompilacji utworów pozwalających dokonać nieco bardziej miarodajnej aniżeli przy losowym i zarazem nieznanego pochodzenia materiale oceny prezentowanych systemów, o tyle tak na stołecznym Audio Show, jak i monachijskim High Endzie ww. praktyki dziwnym zbiegiem okoliczności jakoś nie trafiły na podatny grunt. I gdy wydawałoby się, że dzięki owej niesubordynacji i wolnej amerykance wszystkie chwyty są dozwolone, życie nieco ową dowolność i nieprzewidywalność bardzo szybko temperuje. Wystarczy tylko wspomnieć żelazny repertuar warszawskich – listopadowych spędów, podczas których od lat nie sposób nie usłyszeć „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa, „Hotel California” Eagles, „Keith Don’t Go” Nilsa Lofgrena, o wszelakich highlightach z radosnej twórczości Diany Krall, Rebecci Pidgeon, czy Evy Cassidy nawet nie wspominając. Z kolei w Monachium, przynajmniej do tej pory powtarzalność serwowanych utworów była nieco mniej uciążliwa, gdyż ograniczała się do dość akceptowalnej eksploatacji wielokrotnie goszczących tamże utworów Lyn Stanley i Anne Bisson. Najwidoczniej jednak w tym roku masa krytyczna została przekroczona, bądź miałem szczęście akurat trafiać na czysto przypadkowe koincydencje, bowiem w ciągu dedykowanych branży dwóch pierwszych dni High Endu dane mi było doświadczyć bodajże kilkunastu odsłuchów podczas których na playlistach znalazły się co najmniej trzy interpretacje „Glorii” z „Misa Criolla” Ariela Ramireza, w tym moja ulubiona w wykonaniu Mercedes Sosy, jak i pretendujący do miana godnego następcy „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa cover „The Sound of Silence” The Ghost of Johnny Cash. Wbrew pozorom taka powtarzalność wcale nie powodowała przesytu, czy wręcz irytacji, bowiem ww. utwory pojawiały się akurat wtedy, gdy poszczególne systemy zwracały moją uwagę swoimi niezaprzeczalnymi walorami sonicznymi a znany z innych konfiguracji materiał pozwalał jedynie dokonać szybszej weryfikacji drzemiącego w nich potencjału i w miarę warunków lokalowych, oraz pozostałych – typowo wystawowych zmiennych, próbować odpowiednio uszeregować je w ramach czysto orientacyjnego rankingu miejscówek do których warto będzie wrócić podczas kolejnego „obchodu” MOC-a. A skoro mowa o tym, co się w ramach tegorocznego High Endu działo i gdzie warto było pojawić się kilkukrotnie, to muszę się Państwu przyznać, iż była to wystawa nad wyraz zaskakująca i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu, czyli obfitująca w niespodzianki, które z założenia same z siebie są miłe, co w przypadku zaskoczenia per se wcale takie oczywiste nie jest. W dodatku owymi niespodziankami zaskakiwani byli nie tylko odwiedzający obszerne hale przedstawiciele branżowej prasy i mediów, („cywile” szturm przypuścili dopiero w sobotę), lecz i sami … dystrybutorzy, którzy kierując swe kroki na Lilienthalallee nawet nie przeczuwali, co czeka na nich za drzwiami znajdujących się w ich portfolio producentów. Nie chcąc jednak psuć zabawy pozwolę sobie na stopniowe dozowanie emocji i odkrywanie kolejnych kart serdecznie zapraszając na relację z High End 2023.

1. Jak zaczynać to z wysokiego C, więc na pierwszy ogień poszły już od dłuższego czasu anonsowane imponujące Peak Consult Dragon, którym towarzyszyła topowa elektronika Audioneta (swojego czasu u nas goszczące STERN & HEISENBERG wspomagane phonostagem BOHR), gramofon Bergmann i okablowanie inakustik-a (m.in. recenzowane przez nas głośnikowe LS-4004 AIR Pure Silver). Potęga, rozmach, swoboda i niezwykła rozdzielczość sprawiały, że system z łatwością oddawał nawet najbardziej ekstremalne spiętrzenia zagmatwanych dźwięków, ale i bez najmniejszych problemów oferował pełne spektrum informacji o szurających po werblu i talerzach miotełkach perkusisty, choć jak się Państwo z pewnością domyślacie wystawcy tak dobierali repertuar, by łapać odwiedzających za ucho repertuarem operującym w skali makro a nie mikro. W każdym bądź razie efekt „Wow!” gwarantowany a sam system śmiało można określić jako jeden z (naj)ciekawszych na tegorocznej wystawie.

2. Kolejnym setem, który już od pierwszych dźwięków skradł mą duszę i znaczną część czasu spędzonego na Lilienthalallee była autorska „układanka” bułgarskiego Thraxa, która niemalże do złudzenia przypominała zeszłoroczną „ekspozycję” (pkt.17). Jak to jednak w życiu bywa pozory mylą a diabeł tkwi w szczegółach i tak też było tym razem, bowiem w tzw. międzyczasie poszczególne komponenty doczekały się kolejnych, wynikających z przeprowadzonych udoskonaleń, inkarnacji a bliźniacze bryły charakterystycznych monobloków kryły zupełnie nowe trzewia. Jednak po kolei, czyli idąc od góry w roli analogowego źródła wystąpił gramofon o napędzie bezpośrednim Yatrus z ramieniem Schroder CB uzbrojonym we wkładkę My Sonic Lab Signature Platinum i phonostage Orpheus Mk3 a domenę cyfrową reprezentował przetwornik cyfrowo analogowy Maximus Mk2S. Po nich w torze znalazł się wykorzystujący kwadrę lamp 300B przedwzmacniacz liniowy Libra zawiadujący, i tu właśnie jest pierwsza niespodzianka, pracującymi w układzie single – ended 100 W … tranzystorowymi (!) monoblokami Phoenix, które z tego co mi wiadomo są dość krótką, ograniczoną do 20 par limitacją. Okablowany przewodami Hemingway (których w zeszłym roku mieliśmy okazję posłuchać we własnych czterech kątach) zamykały kolumny Lyra SE wspomagane basowymi modułami Hades a o odpowiednią akustykę zadbał imponujący set ustroi Artnovion. Rezultat? Tyleż porażający swą rozdzielczością i dostępem do najgłębszych pokładów informacji, co zachwycający muzykalnością i koherencją przekazu. Bez najmniejszych oznak ofensywności czarował dynamiką i gęstą, soczystą konsystencją sprawiającą, że zaglądając tam na dosłownie chwilę większość ze słuchaczy opuszczała bułgarski pokój dopiero po kilku kwadransach.

3. Nie mniej pozytywny bagaż doświadczeń wyniosłem z również zaadaptowanego akustycznie ustrojami Artnovion (za jakieś drobne ≈17 000 €) pomieszczenia zajmowanego przez Duńczyków AVA Group, czyli Vitusa i Alluxity, gdzie pomimo od lat stosowanej unifikacji brył dało się wyłowić kilka premier. Należał do nich uzbrojony w całkowicie nowy moduł streamingu przetwornik cyfrowo-analogowy SD-025, oraz zastępujące, obecne na rynku od 2018 r. monobloki SM-103s ich nowe inkarnacje o symbolu SM-103 Mk.II. Nie sposób było również zignorować wielce intrygujących „przyległości” w postaci magnetofonu szpulowego Lyrec Frida z przedwzmacniaczem taśmowym Doshi Evolution, czy gramofonu Acoustical Systems Astellar z ramieniem Aquilar i wkładką Palladian współpracującego z phonostagem SP-103. Osobiście z nieukrywaną satysfakcją odnotowałem również powrót Vitusów do nieco mniej egzotycznych, aniżeli zeszłoroczne SoundSpace Systems Aidoni znanych i nie bez powodu lubianych Focali Scala Utopia EVO. Brzmienie powyższej układanki czarowało dojrzałością i brakiem tendencji do usilnego przykuwania uwagi. Ponadto miałem to szczęście, by w ciągu kilku wizyt załapać się na trzy sesje ze szpulowca, który dość wyraźnie górował holografią przekazu i namacalnością nad torem cyfrowym, któremu de facto przecież nic a nic nie brakowało. Dźwięk był kompletny, głęboki i pozbawiony jakichkolwiek oznak jaskrawości, czy sztucznie podbijanej hiperdetaliczności, która może i na krótką metę może uzależniać, jednak w dłuższej perspektywie powoduje irytację i zmęczenie materiału.

4. Skoro jesteśmy przy premierach, to do peletonu dołączył Soulution z nową, topową serią 7, w tym przedwzmacniaczem liniowym 727. Szwajcarskiemu systemowi towarzyszyły intrygujące i zarazem zgodne jeśli chodzi o kraj pochodzenia planarne Clarisys Audio Auditorium, co przełożyło się na niezwykle angażujący i dynamiczny spektakl z wyraźnie zarysowanym basem, co akurat przy „parawanach” wcale nie jest takie oczywiste. Patrząc jednak na te ponad dwumetrowe monstra o wadze przekraczającej 200 kg trudno się dziwić, że z odpowiednią amplifikacją potrafią zejść 20Hz i nader zgrabnie unikać zaszufladkowania do grupy kolumn grających zbyt zwiewnie, czy lekko. A tu holografia przekazu nie pozwalała na nawet najmniejszą krytykę, przy jednoczesnym zejściu najniższych składowych do poziomu, że rozglądanie się za wspomaganiem subwooferem wydawało się zupełnie irracjonalne, tym bardziej, że ze świecą szukać takiego, który mógłby nadążyć za tempem narzucanym przez jednostki główne.

5. Topowe Kawero Grande z elektroniką Ypsilon to kolejny przykład przysłowiowej jazdy bez trzymanki. Szybko, rozdzielczo i rześko. Całe szczęście wszystko ze smakiem, wyrafinowaniem i w dobrym guście a jeśli chodzi o walory wizualne, to chyba sami Państwo widzicie, że mucha nie siada.

6. Zmieniając nieco nader miłe okoliczności przyrody proponuję fakultatywna wycieczkę do zlokalizowanego w centrum Monachium onieśmielającego przepychem Hotelu Kempinski, gdzie zamkniętą prezentację przygotowały McIntosh i Sonus faber z obłędnymi, najnowszymi inkarnacjami flagowych Stradivari G2 (za całkiem rozsądne, jak na ultra high-endowe realia 50 000€) . Już od progu było nie tylko widać, ale i słychać, że jest to propozycja skierowana do najbardziej wymagających i zarazem dysponujących sporym lokum melomanów, gdyż może i głębokość kolumn jest nad wyraz akceptowalna, to już ich rozłożystość w standardowych M-3 bądź 4 może okazać się nieco problematyczna. Nie mniej absorbujące były również potężne końcówki mocy 1,25KW, dzielony przedwzmacniacz liniowy C12000, oraz idealnie korespondujący z całością odtwarzacz CD/SACD MCD12000. Czyli wszystko, pięknie, ładnie, choć rzut oka na zakrystię mógł u obserwatorów o słabszych nerwach wywołać lekka konsternację, bowiem pyszniące się stricte audiofilskie kabliszcza zasilające (Shunyata Research α) wpięto w … dość niskiej proweniencji przedłużacze, bądź w nie mniej „wyrafinowany” rozgałęziacz rodem z hipermarketu. Może w tym szaleństwie jest metoda, jednakże przygotowując tej rangi prezentację można było zawczasu zadbać o coś z nieco wyższej półki.
Całe szczęście w sali obok przycupnął nie mniej intrygujący i już niebudzący większych kontrowersji, monoteistyczny systemem McIntosha, w którym uwagę nader skutecznie skupiały na sobie utrzymane w oldschoolowym designie i jeszcze pachnące fabryką podstawkowce ML1 Mk II (12 000$ para). Jeśli chodzi o towarzyszącą elektronikę, to system składał się gramofon MT5, streamer Aurendera, przedwzmacniacz C12000 i trudne do ukrycia hybrydowe (150W z lamp + 300W z tranzystorów) monobloki MC451. Całość grała z przyjemnym drajwem i wciągającą żywiołowością, choć z racji nowości i nierozegrania najniższe składowe były dość szybko cięte.

7. Powrót do MOC-a i od razu spotkanie z dwoma systemami, w których pyszniły się estońskie Estelony. W pokoju E125 pyszniły się kruczoczarne X Diamond Mk II w towarzystwie topowych Innuosów i potężnej końcówki mocy Pilium Achilles a w 216 z dzielonką (740P + para 860A v2) Moona wspomaganą również dzielonym źródłem dCS-a (dCS Rossini CD/SACD Transport / APEX DAC / Rossini Master Clock) grały śnieżnobiałe Aury. Oba zestawy ciekawe i wreszcie pozbawione zachowawczości znanej z minionych lat, kiedy to wystawcy wręcz obsesyjnie pilnowali dość nieabsorbujących poziomów głośności. Tym razem nikt nijakiej limitacji nie stosował i choć do iście stadionowych dawek decybeli było jeszcze daleko, to smukłe kolumny wreszcie mogły rozwinąć skrzydła i pokazać pazury, co tylko wyszło im na dobre a debiutujące Aury na tyle skutecznie wpadły mi w ucho i zapadły w pamięć, że jeśli tylko będzie ku temu okazje z dziką chęcią przygarnę je na testy, tym bardziej, że przy cenie 17 500€ i oferowanych walorach sonicznych mają szansę stać się hitem eksportowym estońskiej manufaktury.

8. W ramach kontrastu zajrzyjmy poza umowną granicę bólu, czyli 100k€, gdzie rozgościły się debiutujące na audiofilskich salonach Marten Mingus Septet, których w Monachium można było posłuchać w dwóch systemach. Głównym z elektroniką MSB i drugim, bazującym na lampowcach Engstrom. Obie odsłony ciekawe i angażujące, lecz jeśli miałbym wybierać skłaniałbym się ku tranzystorom, bo czego by nie mówić bas kontrolowały zauważalnie lepiej a przy ciężkim rocku akurat drajw i timing są kluczowe. Nie wykluczam też, że swoje, przysłowiowe trzy grosze dorzucił tez zjawiskowy gramofon TechDAS.

9. Skoro zahaczyliśmy o zjawisko swoistego dualizmu, to nie sposób pominąć dwóch odsłon japońskiej elektroniki SoulNote – m.in. integry A-3 z kolumnami Fink team Borg Episode 2, oraz dzielonego zestawu z włoskimi Albedo Agadia. Borgi stawiały na kontrole i szybkość a Albedo na koherencję i słodycz, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

10. Za to w Gryphonie było małe trzęsienie ziemi a dokładnie piekła, bowiem kultowa duńska integra Diablo pokazała swoje najnowsze i zarazem grzesznie kuszące oblicze, czyli mówiąc wprost światło dzienne ujrzał Diablo 333 zapewne będący metaforą wiadomych trzech szóstek. Całe szczęście, przynajmniej w sobotę można było załapać się na sesje odsłuchowe, by na własne uszy przekonać się cóż takiego drzemie w najnowszej szatańskiej integrze i jak radzi sobie z niepozornymi podłogowymi EOS 2. A radziła sobie całkiem zacnie, więc jak tylko gruchnęła wieść, że u Duńczyków dobrze gra kolejka na kolejne prezentacje przypominała te po Altusy w czasach słusznie minionych.

11. A właśnie, jeśli mowa o premierach o których z wyprzedzeniem nie wiedzieli nawet dystrybutorzy wystarczyło przejść dosłownie kilka kroków by na takowe natrafić w Cantonie, który wszystkich zaskoczył topową serią Reference i Dali prezentującym młodsze rodzeństwo topowych Kore’ów, czyli chodzące w nieco niższej wadze Epikore, które ponownie napędzał d-klasowy set NAD-a. Obie prezentacje wybitnie elektryzujące, choć na moje ucho wybór towarzyszącej elektroniki AVM przez Cantona i zdecydowanie większa kubatura pomieszczenia sprawiły, że to właśnie Reference GS lepiej zapadły mi w pamięć.

12. Nie mniejsze emocje towarzyszyły odwiedzinom w pokojach Avantgarde, który oprócz pełnowymiarowych Duo GT pokazał wielce uniwersalne podstawkowce Colibri. W dodatku udało mi się załapać na prezentacje prowadzone na zaskakująco cywilizowanych poziomach głośności, co akurat u tego producenta do standardu nie należy.

13. W Magico też nie sposób było narzekać na nudę, bowiem dość filigranowym, przynajmniej jak na możliwości Amerykanów, S3-kom towarzyszyła para subwooferów S-SUB Mk II a jeśli chodzi o elektronikę, to odpowiednie dawki Watów i Amperów zapewniał dzielony zestaw Pilium Opympus/Zeus stereo wspierany przez dzielone źródło Wadax Atlantis. Łapiąca za oko pomarańczowa adaptacja akustyczna też nie była tam tylko dla picu, więc całość zabrzmiała z miłą uszom dynamika i rozdzielczością.

14. Wadaxa, którego analogową równoważnię stanowił set Kronosa można było również spotkać w sali zajmowanej przez Göbel-a, gdzie na scenie pyszniły się nieco przysadziste trójdrożne kolumny Divin Marquis.

15. Jeśli chodzi o intrygujące tak formą, jak i umaszczeniem Tune Audio Epitome tutaj zmian raczej nie zauważyłem, jednak już sam towarzyszący im system został ograniczony do integry Rhapsody Trafomatica, z którą współpracowała nad wyraz udanie korespondująca kolorystycznie Rockna Wavedream i niepozorny , już standardowo czarny Wavelight Server a o okablowanie i rozdzielenie zasilania zadbał oczywiście Signal Projects, na którego openspace’owej ekspozycji moją uwagę zwróciły przewody Ethernet.

16. Być na High Endzie i nie zajrzeć do Kharmy to byłby ciężki grzech zaniedbania, więc nie dość, że z niekłamaną przyjemnością spędziłem kilka kwadransów w towarzystwie zjawiskowych burgundowych Enigma Veyron EV-2D, to jeszcze poprawiłem ich rodzeństwem (Exquisite Midi Grand) współpracującym z elektroniką Wadaxa i Roberta Kody.

17. Zdecydowanie skromniej, żeby nie powiedzieć, ze mniej ostentacyjnie zaprezentował się Brinkmann Audio. Proszę się jednak nie dać zwieść pozorom, bo te jak to mają w zwyczaju potrafią wyprowadzić w pole i manowce. Nie dość bowiem, że Mathias Lück doskonale wie co robi, to robi to tak, żeby przede wszystkim grało a jeśli chodzi o walory estetyczne to spełniało wszelkie kryteria dobrze zrozumianego minimalizmu. I tak też było w tym roku, bowiem system w skład którego wszedł dwuramienny Taurus wyposażony w najnowsze (kolejny debiut) ramię 12.0 i 12.1 z lampowym zasilaczem RöNt III współpracujący z phonostagem Edison MkII od strony cyfrowej równoważył Nyquist Mk II streaming DAC (za którym cały czas tęsknię), preamp Marconi MK II i najnowsza odsłona wzmacniacza mocy Stereo Mk II współ z industrialnie umaszczonymi Audiovectorami R8 Arettè i subami R Sub Arettè szedł po przysłowiowej bandzie i jeńców brać nie zamierzał. Precyzja ogniskowania źródeł pozornych i krystaliczna czystość reprodukowanych dźwięków nie pozostawiały złudzeń co do klasy set-upu. W dodatku nawet dli od referencji ciężki Rock i mainstreamowa elektronika nie raniły uszu i gdy tylko ktoś przysiadł przy ich realizacji potrafiły zabrzmieć wręcz porywająco.

18. Wilson Audio, to po raz kolejny chyba najliczniej reprezentowana marka kolumnowa w Monachium, więc nie dziwi fakt, iż można się było na jej wytwory natknąć się na każdym kroku i jak możecie się Państwo domyślić z różnym rezultatem. O ile bowiem Alexx V w towarzystwie Nagry zachwycała, to już ten sam model z Constellation jakoś miał problem z dogadaniem się w która stronę powinny podążać. Za to nijakich anomalii nie odnotowałem w secie śnieżnobiałych Chronosonic XVX z duetem D’Agostino Relentless 800 Mono. Jak to jednak na wystawach bywa wszystko zależy od szczęścia, granego w danym momencie repertuaru i bezliku innych zmiennych, więc nie tyle trzeba próbować do skutku, co uzbroić się w nieco cierpliwości i wygospodarować nieco więcej czasu, którego niestety mieliśmy w deficycie.

19. YG nieco odświeżyło swoje portfolio wprowadzając trzecią odsłonę serii Reference (proszę tylko popatrzeć jak potężne zwrotnice w nich siedzą), lecz akurat w czwartek trafiłem na prezentację nieco mniej imponujących, acz zaskakująco szeroko rozstawionych podstawkowych TOR-ów z linii Peaks. Proszę się jednak nie obawiać – o dół pasma dbała para dedykowanych subów, więc potężne a zarazem świetnie kontrolowane basiszcze, kiedy tylko wymagał tego repertuar nad wyraz satysfakcjonująco masowało trzewia.

20. Ktoś ma ochotę na odrobinę klasyki w oldschoolowo-rustykalnym stylu? Jeśli tak, to wizyta w pokoju Fyne Audio była oczywista oczywistością. Może i Vintage Fifteen swym designem aż nadto nawiązują do katalogu Tannoya, jednak z integra Unison Research Performance Anniversary efekt był wyborny i daleki od epatowania „papierem” co Tannoyom potrafiło się od czasu do czasu wymsknąć.

21. Lansche Audio zdążyło nas przyzwyczaić do kolumn dużych i bardzo dużych a tym razem nie dość, że pojawiło się z nader zgrabnymi, żeby nie powiedzieć filigranowymi No. 3.2 SE Aktiv, to jeszcze pochwaliło się własną elektroniką a całość okablowało przewodami Dyrholm Audio, które jak wieść gminna niesie potrafią zdeklasowań zdecydowanie bardziej utytułowaną konkurencję.

22. Zgodnie z tradycją również i Lumin postawił na minimalizm, czyli duet P1 z najnowszym switchem/serwerem (biblioteką muzyczną) L2 wspierany okablowaniem i A-klasowymi monoblokami Rei WestminsterLab oraz kolumnami Wilson Benesch A.C.T. 3zero. Wizyta w „budce” F12 była też okazją do niezobowiązującej pogawędki z właścicielem i głównym konstruktorem Wesminster-a, czyli Angusem Leungiem. Co z tej pogawędki wyniknie czas pokaże, ale jest szansa, że oprócz kabli wreszcie do naszej redakcji dotrze jakaś nieco bardziej absorbująca tak gabarytowo, jak i wagowo przesyłka.

23. Taką, czyli w wydaniu Strumento, Audię Flight lubimy najbardziej i jeśli towarzyszy jej para tak urodziwych kolumn jak Alare Remiga 1 (kolejny monachijski debiut), to nie ma co kombinować, tylko siadać i słuchać, bo gra toto po prostu dobrze. W dodatku całość okablowano drutami Signal Projects, co też raczej nie jest dziełem przypadku.

24. Jak to mawiał klasyk „w kupie zawsze raźniej” więc i Audio Group Denmark pojawiło się wespół zespół i w ramach rodziny zaprezentowało co miało i co ze sobą całkiem nieźle się zgrywało ze stajni Ansuz, Aavik, Børresen i Axxess. Były zatem smukłe Børreseny X6, elektronika Aavika (m.in. streamer S-280, DAC D-280, preamp C-280 i końcówka mocy P-280) i rozprowadzane u nas drogą marketingu szeptanego druty Ansuz.

25. Skoro już wspomnieliśmy o Skandynawii, to nie wypada pominąć ekipy Scansonica, która w tym roku pochwaliła się skromną acz niezaprzeczalnie elegancką serią Q (załapałem się na większe Q10).

26. Z kolei Raidho żadnych skrupułów nie miało, więc w Monachium pojawiło się w towarzystwie strzelistych TD-6 oraz stanowiących mój prywatny mroczny obiekt pożądania monobloków Moon 888, co też skwapliwie wykorzystałem do spędzenia z nimi kilkudziesięciu minut delektując się zjawiskowa przestrzenią i porażająca szybkością. Może atomowego basu z nich nie było, ale w MOC-u tyle systemów dudniło i łomotało, że akurat taka odmianę przyjąłem z zadowoleniem.

27. Idąc tropem widocznej w powyższej odsłonie elektroniki Moona najwyższa pora na nieco skromniejszą propozycję (791 & 761) w towarzystwie Dynaudio Confidence 60.

28. Kontynuując rajd po nowościach przenosimy się na chwilę do japońskiej delegacji TAD-a, która na Lilienthalallee pojawiła się m.in. z pachnącymi fabryką monitorami CE1TX oraz odtwarzaczem SACD D700.

29. Również i w tym roku nieopatrznie wstąpiłem rzucić uchem i okiem na system Aries Cerat z wywołującymi dość dziwne skojarzenia tubowymi kolumnami Aurora i z przykrością musiałem stwierdzić, że nadal oferowane przez nie brzmienie jest szalenie dalekie od moich prywatnych preferencji.

30. Równie dyskusyjnej urody zestaw przygotowany przez ekipę Silbatone może wizualnie nie zachwycał, jednak biorąc pod uwagę iż podczas mojej bytności grały akurat tuby Western Electric 12B z … 1926 roku, kwestie natury estetycznej możemy sobie darować. Za to brzmieniowo od ww. Auror dzieliły je lata świetlne wyrafinowania i elegancji.

31. A skoro o potężnych tubach mowa, to zgodnie z zasadą, że duży może więcej konkurs na najbardziej imponujący zestaw wygrali Chińczycy z ESD. Brzmienie? Może nie do końca uniwersalne, ale wielka symfonika brzmiała nad wyraz realistycznie. Nie ma co się jednak dziwić, gdyż trudno wyobrazić sobie normalne, mieszkalne lokum, gdzie tak monstrualny zestaw mógłby się nie tylko zmieścić, ale i rozwinąć skrzydła, więc jeśli tylko uwielbiacie Państwo Mahlera i dziwnym zbiegiem okoliczności wśród posiadanych nieruchomości macie jakąś opuszczoną filharmonię, kino, bądź hangar lotniczy, to jest to zestaw dla Was.

32. Dla miłośników nieco mniej ekstremalnych doznań małe co nieco przygotował z kolei Air Tight wespół z Wolf von Langa, który z kolei zadbał o kolumny.

33. A skoro o lampach i nietuzinkowych kolumnach mowa, to kolejny rok mógłbym zapuścić korzenie w budce zajmowanej przez Western Electric. Powód? Oczywisty – brzmienie najwyższej próby, czyli połączenie walorów recenzowanej przez nas integry 91E ze zjawiskowymi brzmieniowo, choć niezbyt urodziwymi kolumnami 777. Wystarczyło jednak przymknąć oczy a przysadzistość 777 przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie. Dynamika, rozdzielczość, muzykalność. Tylko tyle i aż tyle.

34. Skromnie, ale z klasą, czyli kolumny Franco Serblin z elektroniką Accuphase. Nic tylko siedzieć i słuchać.

35. Nowa generacja nadciąga, czyli Auralic prezentuje gorące nowości z serii G3 – Vegę i Ariesa. W dodatku niczego nie ukrywa, bo wystawowe egzemplarze posiadały akrylowe obudowy. Ceny? High-endowe – Ariesa wyceniono na 10 899€ a Vegę na 11 899€.

36. Marka u nas praktycznie nieznana a jak mogłem przekonać się na własne uszy mogąca nieźle na rynku namieszać, czyli Aretai i jej nowa seria Contra, z której niezobowiązująco posłuchałem sobie obu podłogowych modeli – mniejszego Contra 200F i większego Contra 350F. Takie kolumny w niewielkim kartonowym „kiosku”? Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. A tak już na serio jeśli miałbym wybierać bez chwili wahania brałbym większe, bo pomimo dość sporych gabarytów ani przez chwile nie miałby problemów z kontrola basu a średnica i góra czarowały równie skutecznie, co młoda Monica Bellucci.

37. Ze znanych i lubianych marek nie mogliśmy pominąć dynamicznie rozwijającego się Silent Angela, który w tym roku postawił na ekshibicjonizm bezwstydnie prezentując trzewia swoich wyrobów.

38. Jak to sama ekipa Furutecha stwierdziła najwyższa pora na małą niespodziankę, czyli niepozorne „zaślepki” NCF Clear Line XLR & RCA.

39. Final poza aktualną ofertą pochwalił się prototypowymi, planarnymi flagowcami – X8000, których nomen omen finalnej wersji powinniśmy spodziewać się na jesieni.

40. No dobrze, najwyższa pora na rodzimy eksportowy dream-team, czyli ekipę Pylon / Fezz / Muarah i ich kompletny system. Brzmienie jak najbardziej ok, ceny rozsądne, więc nie dziwi fakt, że przymiarek do zdjęć, żeby nikogo nie mieć w kadrze musiałem robić kilka … naście, bo cały czas albo był tłok jak w PKS-e do Grójca przed świętami, albo akurat trwały negocjacje z aktualnymi/potencjalnymi dystrybutorami. Całe szczęście udało mi się w końcu nie tylko „pusty kadr” upolować, jak i obmacać pierwszy i zarazem jedyny egzemplarz najnowszego carbonowo – aluminiowego ramienia Muaraha.

41. Nie mniej korzystnie wypadł odsłuch kolejnej rodzimej kooperacji, czyli kolumn hORNS i okablowania David Laboga Custom Audio. Było rozdzielczo, dynamicznie, lecz sygnatura tub została skutecznie zredukowana.

42. Trzecim polskim akcentem była obecność akcesoriów antywibracyjnych Graphite Audio – platform CLASSIC 40 ULTRA, 100 oraz podstawek pod przewody CIS-60 w systemie z elektroniką Riviera Audio, okablowaniem Esprit i kolumnami Audio Nec Evo 3.

43. Przemierzając kilometry alejek monachijskiego MOC-a natknąłem się jeszcze na kolejne, niestety „nieme” rodzime ekspozycje: gramofonów Pre-Audio na stolikach Alpin-line, ustrojów akustycznych Acoustic Manufacture, oraz bydgoskiego okablowania Albedo.

44. Niejako na deser pozostawiłem dosłownie kilka ujęć statycznych ekspozycji kilku „szlifierek”.

45. A tegoroczną relację pozwalam sobie zamknąć przysłowiowa bajaderką, czyli wszystkim tym, co pozostało mi po powyższej selekcji.

Dziękując za uwagę proszę za bardzo nie oddalać się od radioodbiorników, gdyż lada moment swoimi wrażeniami podzieli się z Państwem Jacek.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Canor PH 1.10
artykuł opublikowany / article published in Polish

Rzutem na taśmę, czyli tuż przed samym wylotem na monachijski High End dotarł do nas wielce intrygujący gość – lampowy przedwzmacniacz gramofonowy Canor PH 1.10.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Acoustic Dream 0

Link do zapowiedzi: Acoustic Dream 0

Opinia 1

Patrząc z perspektywy czasu i zebranych po drodze doświadczeń śmiem twierdzić, iż większość z nas, znaczy się pokolenia mającego czwórkę, bądź piątkę z przodu, swoją przygodę z audio rozpoczynała od mniej lub bardziej rozłożystych kaseciaków, by chwilę później przesiąść się na kilkusegmentowe „wieże” których poszczególne elementy wpinało się nie tylko przewodami sygnałowymi, lecz również zasilającymi w zadek jednostki głównej zazwyczaj pełniącej rolę amplitunera, dzięki czemu jednym przyciskiem można było wybudzić / uśpić całość. A później już szło z górki, bo wraz z eksploracją coraz to wyższych półek okazywało się, że nie dość, że stawianie jednego urządzenia na drugim żadnemu z nich nie służy, to i zasilanie warto do każdego z nich dostarczać osobno. I tu powoli zbliżamy się do sedna, czyli chciał, nie chciał konieczności ratowania się wszelakiej maści rozgałęziaczami, gdyż o ile przy dwóch, góra trzech komponentach jeszcze jakoś, szczególnie w nowych lokalach mieszkalnych, można sobie z użyciem zainstalowanych przez developera gniazd zasilających poradzić, to prawdę powiedziawszy z ciągiem dłuższym aniżeli wspomniana trójka (pomijając antenowe i Ethernetowe) w jednej ramce jeszcze się nie spotkałem. A jeśli weźmiemy pod uwagę, iż oprócz systemu audio większość z konsumentów posiada na stanie jakiś odbiornik TV, bądź ekran, dekoder kablówki/TV Sat, router, konsolę do gier itp. to jasnym jest, że dziurek w ścianie po prostu będzie stanowczo za mało. Z pomocą oczywiście przychodzi bezlik najprzeróżniejszych producentów oferujących zarówno niekoniecznie budzące zaufanie plastikowe „złodziejki” zalegające w hipermarketowych koszach, jak i zaawansowane układy filtrująco-uzdatniająco-regenerujące powszechnie określane mianem kondycjonerów. I gdy wydawać by się mogło, że to właśnie one powinny cieszyć się największą popularnością, to część złotouchej populacji wychodzi z założenia, że o ile na rozdzielenie/redystrybucję umownych 220V pobranych ze ściennego gniazda jeszcze się godzą, to już zbytnie ugładzenie i dopieszczenie jego postaci do idealnej sinusoidy powoduje u nich mniej pewien atawistyczny sprzeciw i obawy przed limitacją dynamiki i/lub (w końcu nieszczęścia chodzą parami) utratą eliminowanych wraz z pasożytniczymi artefaktami drobinek jakże drogocennego audiofilskiego planktonu. Dlatego też po topowym, dedykowanym miłośnikom zaawansowanej filtracji kondycjonerze AL-5 przyszła pora na coś z przeciwległego krańca usteckiego portfolio, czyli nad wyraz kompaktową pięciogniazdową listwę zasilającą Acoustic Dream „0”, na której recenzję serdecznie zapraszamy.

Jak zapewne wszyscy mający okazję spotkać się na swojej audiofilskiej drodze z dotychczasową radosną twórczością głównodowodzącego i spirytus movens Acoustic Dream – Arnolda Piątka wiedzą, a pozostała część naszych czytelników może wywnioskować z powyższych zdjęć początek cennika w przypadku „zerówki” bynajmniej nie oznacza kompromisów tak konstrukcyjnych, jak nieco uprzedzając fakty i uchylając rąbka tajemnicy brzmieniowych. Nie powinien więc dziwić fakt, iż „0” przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje się zaskakująco podobna do swojego starszego rodzeństwa, czyli kondycjonerów AL-1 i AL-3. Główne różnice natury wizualnej dotyczą odchudzenia jej o charakterystyczne, masywne i wykraczające poza obrys głównego, wykonanego z aluminiowej formatki korpusu stopy na rzecz stożkowatych ADp oraz, co raczej trudno uznać za oszczędność, zastąpienie gniazd wyjściowych Furutecha konkurencyjnymi modułami … Cardas Ag. Na froncie odnajdziemy okrągły bulaj z błękitnym wyświetlaczem informującym o dostarczanym napięciu a na „zapleczu” za oko łapie główne gniazdo zasilające w postaci zacnego Furutecha NCF. Jakość powłoki lakierniczej również nie budzi zastrzeżeń a ciemno – błękitne, choć raczej bliżej mu do klasycznego navy-blue, umaszczenie dostarczonego na testy egzemplarza nad wyraz udanie koresponduje z taką samą kolorystyką korpusów ww. gniazd Cardasa. Warto również wspomnieć, o ile ktoś w tzw. międzyczasie nie zerknął do sesji unboxingowej, że Zerówka dostarczana jest w iście pancernym, szczelnie wypełnionym gąbką kuferku i dodatkowo zabezpieczona przed trudami podróży miękkim, atłasowym woreczkiem. Warto również mieć na uwadze orientację gniazd wyjściowych, przez co zarówno stosowanie wtyków kątowych, jak i zasilaczy wtyczkowych, o ile tylko nie chcemy blokować sąsiadujących gniazd, wskazane jest w gniazdach skrajnych.

Jak się jednak Państwo domyślacie, skoro mowa o listwie a nie kondycjonerze nasz dzisiejszy gość został pozbawiony układów RLC a jego jedyną rolą jest oprócz oczywistego rozdzielania życiodajnej energii poza pomiędzy poszczególnymi odbiornikami weń wpiętymi ochrona przeciwprzepięciowa. Ukryte wewnątrz zerówki płytki posiadają ponadnormatywną liczbę punktów zakotwiczeń, dzięki temu są odporne na wszelakiej maści pasożytnicze drgania a tory prądowe mają odpowiednio 4 i 9,5 mm².

Przechodząc do akapitu poświęconemu brzmieniu naszego zerówkowicza jedynie wspomnę, iż na czas testów zastąpił on mojego dyżurnego, również pozbawionego filtracji, Furutecha e-TP60ER a w roli łączników z osadzonym w ścianie i pracującym na dedykowanej linii zasilającej gniazdem Furutech FT-SWS-D (R) NCF wystąpiły przewody Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R), oraz równolegle testowany Signal Projects Hydra (recenzja wkrótce) . Jak można było się spodziewać Acoustic Dream Zero „gra” dźwiękiem nieco jaśniejszym i nieco bardziej zwiewnym od AL-5 i zamiast wzorem starszego rodzeństwa stawiać na wysycenie oraz dociążenie przekazu kieruje naszą uwagę w stronę otwartości i efektów przestrzennych. Czuć oddech i przestrzeń nagrań, co szczególnie powinni przyjąć z zadowoleniem posiadacze nieco przetłumionych pomieszczeń i popadających w karmelową słodycz systemów. Nie oznacza to bynajmniej, że tytułowa listwa cokolwiek wyszczupla, odchudza, czy przesuwa równowagę tonalną ku górze, gdyż tego nie robi, lecz sięgając po nią możecie być Państwo pewni, że sama z siebie dodatkowych niskotonowych pomruków, pluszowości i pogrubienia konturów nie dołoży. Żeby jednak nie było tak jednoznacznie i logicznie śmiem jednocześnie twierdzić, iż jej obecność w większości systemów zaowocuje niższym aniżeli dotychczas zejściem basu przy jednoczesnej poprawie jego zróżnicowania i kontroli. Dźwięk zyska na motoryce i precyzji a więc wszędzie tam, gdzie do tej pory można było zauważyć lekkie snucie się najniższych składowych całość zostanie skonkretyzowana – złapana krócej przy pysku i prowadzona na zdecydowanie krótszej smyczy. Powyższa zdolność doskonale przysłużyła się zarówno elektronice w stylu dubstepowego „Unity” Ganja White Night, jak i pozbawionemu elektronicznych wtrąceń („Strobe’s Nanafushi (Satori Mix)” można uznać za wyjątek potwierdzający regułę) „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999” KODO, gdzie zróżnicowanie i selektywność oferowane przez rodzimą listwę nader skutecznie zapobiegało nudzie i monotonni wkradającej się w momencie niemożności oddania bogactwa i złożoności repertuaru opartego na potężnym basowym fundamencie. Co ciekawe również i pozornie mniej ekstremalny repertuar śmiało można było uznać za beneficjenta Zerówki. Dla pewności na playliście umieściłem niespecjalnie przez mnie lubiane wydawnictwo „Bach: Cello Suites” na którym przez blisko dwie i pół godziny Andrzej Bauer „piłuje” swoją wiolonczelę, oraz dla równowagi i czysto hedonistycznego podejścia do życia koncertowy „W Hołdzie Mistrzowi” Stanisława Soyki, który wreszcie przestał od czasu do czasu „poddudniać” a sam wokal artysty kreślony był ostrzejszą kreską, dzięki czemu jego obecność i miejsce na scenie zostały odpowiednio doświetlone pozwalając na lepsze odcięcie od akompaniujących mu muzyków. A co do doświetlania i rozświetlania klasą samą dla siebie okazało się brzmienie wszelakiej maści przeszkadzajek skrzących się zaskakującą paletą srebrnych i złotych rozbłysków.
Całe szczęście wspomniane rozświetlenie i otwarcie góry nie powoduje podkreślenia sybilantów, czy też ofensywności dźwięku, co pozwala bez większych obaw sięgać po pozycje dość problematyczne w zbyt analitycznych (nie mylić z rozdzielczością) systemach, jak daleko nie szukając „ID” Anny Marii Jopek, która jak wszem i wobec wiadomo jeńców nie bierze, za to mikrofonem potrafi sobie niemalże połaskotać migdałki. Tymczasem z Acoustic Dream 0 nijakich anomalii i przejaskrawień nie odnotowałem, za to pewna przestrzenna oniryczność i ambientowość kreowanej sceny dodatkowo uatrakcyjniająca przekaz zyskała na wadze i znaczeniu. Wyraźnie było słychać, ze to AMJ ma być i oczywiście jest w centrum uwagi i to Ona jest definiowana z iście laserową precyzją, co stawia ją w oczywistym kontraście do nieco impresjonistycznego obrazowania pozostałych uczestników nagrania.

Acoustic Dream 0 jest ewidentnym i nader namacalnym przykładem na to, że da się znaleźć listwę zasilającą, która nie tylko zdolna jest obsłużyć kilka, w tym przypadku pięć, dość prądożernych urządzeń (vide 300W końcówka mocy), lecz przede wszystkim oprócz niezaprzeczalnego zabezpieczenia przeciwprzepięciowego nawet w najmniejszym stopniu nie ogranicza dynamiki systemu. Czy trzeba lepszej rekomendacji?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie jest tajemnicą, że będący punktem zapalnym dzisiejszego spotkania, stacjonujący w Ustce producent Acoustic Dream zajmuje się szeroko rozumianym zagadnieniem prądowym. Co prawda ze sporego portfolio u siebie mieliśmy tylko jedną listwę sieciową AL-5, jednak zorientowani w temacie melomani wiedzą, iż jego drugie imię to okablowanie sieciowe. Jak to ostatnie wypada sonicznie, niestety z braku doświadczeń empirycznych nie jestem w stanie określić. Co więcej, również dzisiejszy odcinek tego nie zmieni, gdyż kolejny raz na testy trafiła do nas listwa. Jednak żeby nie było, nie byle jaka, gdyż z tak zwanej puli dla zwykłego Kowalskiego, czyli zajmująca najniższą pozycję w cenniku, pozwalająca wkroczyć w świat zaawansowanego audio, pięciogniazdkowa Acoustic Dream 0.

Tytułowy dystrybutor prądowy nie jest kolejną odmianą kondycjonera, tylko zwykłą listwą zasilającą. Naturalnie producent nie byłby sobą, gdyby chcąc odróżnić ją od zwykłej ”złodziejki” kilkoma tweak-ami nie zadbał o bezpieczeństwo potencjalnego użytkownika. W ich skład wchodzi układ ochrony przepięciowej na poziomie 750V przy maksymalnym obciążeniu 7.5 kA oraz wykonane na bazie złoconych płytek PCB filtry AD. Skromnie? Bynajmniej, gdyż jak zapewnia, resztę istotnych zadań w tym modelu z filtracją bierną na czele zapewnia wykonana z aluminium z dodatkiem krzemu w technologii CNC, dzięki temu bardzo sztywna i odporna na szkodliwe rezonanse, wykończona w przyjemnym w odbiorze błękicie obudowa. Jeśli chodzi resztę technikaliów, temat opiewa na wykorzystanie zogniskowanych na górnej płaszczyźnie 5 gniazd Cardasa, minimalizujące limitowanie oddania energii przewymiarowanie miedzianych torów prądowych oraz w dobie szaleństwa fotowoltaiki bardzo istotna dla wielu użytkowników urządzeń lampowych aplikacja wskaźnika poziomu napięcia sieci. Tak prezentujący się dawca energii elektrycznej na czas logistyki pakowany jest w odporny na bezmyślność kurierów case transportowy.

Co ciekawego mogę powiedzieć o tytułowym kolokwialnie mówiąc rozgałęźniku? Może się zdziwicie, ale osobiście lubię takie konstrukcje. Bez nadmiaru fajerwerków poprawiających, tylko solidne zabezpieczenie i praca nad jak najmniejszą ingerencją w rozdysponowywaną energię elektryczną. Owszem, zaawansowanie techniczne flagowców tego producenta w samych założeniach niezaprzeczalnie jest bardzo istotne, jednak zawsze w pewien sposób moduluje finalne brzmienie systemu. Raz mocniej, innym razem delikatnie, tymczasem nie oszukujmy się, wielu z nas takich zabiegów z uwagi poruszania się w segmencie dobrego Hi-Fi zazwyczaj nie oczekuje. Za to oczekuje uczciwego powielenia życiodajnego dla elektroniki strumienia elektronów. I taki w stu procentach zapewnia nam Acoustic Dream 0. Z zapisanych w notatkach informacji wynika, że dźwięk zasilanego z bohaterki testu systemu cechowała tak istotna dla mnie, bo ciekawie ryzująca poszczególne byty, dobrze rozumiana twardość, dzięki temu za sprawą dobrej kontroli niskich tonów zaskakująco dobrze osadzona w masie energia, a wszystko okraszały odpowiednią witalnością swobodnie wybrzmiewające górne rejestry. Nie przeczę, że wszystko co przed momentem wymieniłem, da się zrobić lepiej. jednak nie za tę cenę – to raz, a dwa – naprawdę pewnego rodzaju „szorstkość” zerówki na tle poprzednio testowanej AL-5 ma w sobie coś, co nie boli, a ja osobiście widzę jako mały plusik. Jak to możliwe? Przecież do banał. Oczywiście wszystko rozbija się potrzeby potencjalnego systemu. Czasem nawet brutalna bezpośredniość jest lekiem na całe konfiguracyjne zło. I nie ma znaczenia czy rozprawiamy o drogich, czy tanich zestawach, bowiem sprawa jest prosta. Jeśli tylko w ramach działań konfiguracyjnych nie „zabiłeś”/zamuliłeś dźwięku, to nie ma większego sensu go „uszlachetniać” wyrafinowanym dystrybutorem energii elektrycznej mogącym ów efekt spowodować. Wystarczy zwykła, ale solidna jak testowana AD listwa. I to dla mnie jest największa zaleta tego modelu. A na jej udowodnienie bez najmniejszego naginania faktów oznajmiam, iż na takim postawieniu faktów nie ucierpiał żaden rodzaj muzyki. Czy to możliwe? Bez dwóch zdań. A słowem kluczem, a tak naprawdę frazą kluczem jest „unikanie często zgubnego, bo nadmiernego czyszczenia prądu”. Dzięki temu rockmeni spod znaku „Power UP” AC/DC, czy ostatnio katowanej przeze mnie „72 Seasons” Metallici za sprawą braku limitacji energii bez jakichkolwiek zahamowań darli się i łoili gitarami jak powinni, jazz-meni typu Bobo Stenson Trio „Cantando”, tudzież Keith Jarrett „Inside Out” wybrzmiewali w sposób z jednej strony dosadny, a z drugiej bardzo dźwięczny, a dziewczyny pokroju Melody Gardot „Live In Europe” oraz Carli Bruni „A l’Olympia” nie dość, że bez uśrednień pokazywały swój wokalny kunszt, to projekcja tych płyt znakomicie oddawała ich koncertowy rodowód. Wszystko brzmiało swobodnie i z oddechem, bez oznak oszczędzania środków przekazu. A, że z lekką nutką nonszalancji, cóż. W końcu rozprawiamy o produkcie startowym, który biorąc pod uwagę jak to robi, robi to bardzo ciekawie.

Gdzie lokowałbym tytułową listwę zasilającą? Mam nadzieję, że wynika to z powyższego monologu. W moim odczuciu jeśli chcecie solidnej dawki pądu bez zbytniego szlifowania go z potencjalnie szkodliwych naleciałości – wspominałem, że różnie się to kończy, Acoustic Dream 0 jest znakomitym kompanem. Nie spowolni dźwięku, nie popchnie go w otchłań nadmiernej analityczności, tylko rozdzieli to co przyjął ze ściany. A jeśli tak, chyba nikogo nie zaskoczy opinia, iż na tym poziomie cenowym to bardzo dobra, jeśli nie znakomita oferta.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja/producent: Acoustic Dream
Cena: 8 800 PLN

Dane techniczne
Prąd max: 15A/70°C;
UR/50Hz/: 250VAC;
Ochrona przepięciowa dla wszystkich wersji: do 7,5kA
Przewodniki: Cu, Au, Rh, Ag.
Wymiary (D x S x W): 330 x 104 x 110 mm
Waga: 5,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

WestminsterLab USB Cable Ultra

Opinia 1

Od razu na wstępie niniejszej epistoły pragnę zakomunikować, że wszyscy kablosceptysy serwujący suchary o tym, że przewody a w szczególności ich cyfrowe odmiany „nie grają”, bo w końcu same z siebie równiej i dokładniej transmitowanych zer i jedynek nie poukładają, spokojnie dalszą lekturę mogą sobie darować a zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcić na to, co wychodzi im najlepiej, czyli uporczywe dłubanie gwoździem w uchu. Ale, że co? Że nieuprzejmie i bez zrozumienia innego aniżeli własny punktu widzenia? Cóż moi mili Państwo, skoro nasze hobby – zainteresowanie tematyką Hi-Fi i High-End to dziedziny ludzkiej aktywności oparte na wybitnie subiektywnych a zarazem wyłącznie empirycznych doznaniach, to jak na miły Bóg można poważnie traktować oponentów bazujących li tylko na książkowej, bądź nawet i nie, wiedzy w dodatku niekoniecznie pierwszej świeżości, którzy głoszone dogmaty uznają za pewnik stosując argumentację ad ignorantiam. Wymagają bowiem udowodnienia tego, że ktoś może słyszeć coś, czego oni nawet nie tyle nie słyszą, co nie raczą, nie wykazują chęci czegokolwiek organoleptycznie doświadczyć a fakt, że liczba/kombinacja wspomnianych zer i jedynek na wejściu i wyjściu się zgadza załatwia definitywnie sprawę. A tak niestety nie jest, gdyż warto wziąć pod uwagę, że świadomość istnienia parametrów może nie tyle definiujących brzmienie, co na nie wpływających wraz ze wzrostem świadomości i postępu technologicznego umożliwiających ich nie tylko zdefiniowanie, co i pomiary cały czas rośnie, czego ewidentnym przykładem jest nawet dość dawno „rozpracowany” jitter. Mam nadzieję, że rozumieją Państwo, iż nie chodzi tu o „siłowe” przekonanie którejkolwiek ze stron (argumentum ad verecundiam) a umożliwienie nausznego doświadczenia opisywanego, obserwowanego zjawiska i samodzielne wyciągniecie konstruktywnych wniosków. Wspominam o tym nie bez przyczyny, bowiem tym razem na nasz redakcyjny trafił gość z obszaru, który nie wiedzieć czemu wywołuje nader histeryczne reakcje, czyli przewód USB transmisji sygnałów audio dedykowany. A jest nim dostarczony przez wrocławskie Audio Atelier niepozorny a zarazem referencyjny i bezapelacyjnie celujący w segment High-End WestminsterLab USB Cable Ultra.

Patrząc na naszego gościa można nabrać poważnych wątpliwości, czy ktoś, znaczy się w tym momencie producent i / lub (niepotrzebne skreślić) dystrybutor nie próbuje zrobić nas w przysłowiowe bambuko ponownie dostarczając na testy przewód, który de facto już zdążyliśmy swojego czasu w pełni zasłużenie obcmokać. Krótko mówiąc czy przypadkiem, poprzez ponad dwukrotny wzrost ceny nie uda im się wpuścić go na rynek po raz wtóry jako coś zdecydowanie bardziej godnego uwagi i wartego każdej oczekiwanej przy kasie złotówki. W końcu droższe musi być lepsze, czyż nie? Oczywiście powyższe teorie spiskowe prosiłbym potraktować z przymrużeniem oka, bowiem jednak drobne, bo drobne, ale jednak jakieś różnice pomiędzy recenzowaną jesienią 2020 r. wersją Standard a będącą przedmiotem niniejszej epistoły Ultra są i to wbrew pozorom widoczne gołym okiem. Pierwsza dotyczy konfekcji, bowiem w niższego stanu łączówce wtyki były adekwatnie do jej nomenklatury „standardowe”, z kolei w Ultra są … złocone. Oczywiście kolejnym wyróżnikiem jest stosowna informacja na pełniącej dekoracyjno-balastową rolę mufie i … to by było na tyle.
Jeśli natomiast skupimy się na tym, czego na pierwszy rzut owego oka nie widać, gdyż znajduje się pod niepozornym białym tekstylnym oplotem, to poza nad wyraz lakonicznymi ogólnikami o firmowych, ręcznie polerowanych, prowadzonych w teflonowych (PTFE) rurkach i zgodnie z zapewnieniami pozbawionymi własnej brzmieniowej sygnatury, przewodnikach Autria Alloy, dostosowywanym do konkretnej długości przewodu zaplocie Vari-Twist o zmiennej geometrii i ekranie wykonanym z włókna węglowego wiadomo tyle co nic. No dobrze, może nie nic, bo skoro teoretycznie różnice wizualne są natury kosmetycznej, finansowe nad wyraz bolesne a brzmieniowo, to zupełnie inna liga, to nie pozostało mi nic innego jak tylko zacząć wiercić dziurę w brzuchu Angusowi Leungowi (głównemu konstruktorowi i właścicielowi marki), żeby choć odrobinę uchylił rąbka tajemnicy. I koniec końców udało mi się namówić sprawcę tego całego zamieszania na krótką spowiedź, podczas której  wyznał, iż choć Standard i Ultra bazują na niemalże bliźniaczych przewodnikach, to w topowej łączówce zastosowano nieco inną „polerkę” ich powierzchni i co nieco zmodyfikowano skład dielektryków oraz izolatorów. Ponadto poprawiono ekranowanie i zoptymalizowano geometrię a zmiany nie ominęły i procesu wyżarzania samych przewodników .

Stosując eksploatowaną przez hongkońskiego producenta metaforykę można by uznać, iż o ile Standard starał się składać całość obrazu prawdy z zebranych z iście benedyktyńską cierpliwością i złożonych w ramach sesji nad niezwykle skomplikowanymi puzzlami odłamków, to Ultra ową prawdę dostarcza w kompletnej i zarazem nienaruszonej postaci. Czyli niejako cofamy się do czasów zanim wg. niejakiego Dżalala ad-Din Muhammad ar-Rumi „zwierciadło prawdy” raczyło było z rąk Boga się wysmyknąć i rozbić w drobny mak. Przesadzam? Bynajmniej, gdyż po pierwsze nie prowadzimy programu dla miłośników substancji psychoaktywnych „Tydzień na działce” lecz magazyn o tematyce audiofilskiej a po drugie usłyszeć znaczy uwierzyć. A Ultra ową wiarę w fakt, iż lokalne pliki, czy też streaming mogą zagrać wybornie, ocierając się wręcz o absolut, przywraca i utwierdza w niej z równą skutecznością, co dopiero co przez nas recenzowany dCS Vivaldi Upsampler Plus.
Warto również mieć na uwadze, że już podstawowy WestminsterLab bezlitośnie zdeklasował bądź co bądź nad wyraz udane Fidata HFU2 i Vermöuth Audio Reference USB, pełniące u mnie rolę dyżurnych łączówek, więc skoro Ultra odjeżdża swojemu poprzednikowi niczym Bob Jungels z ekipy AG2R peletonowi w dziewiątym etapie Tour de France 2022 (to ten z metą w Chatel les portes du Soleil), to proszę sobie wyobrazić jaka przepaść dzieli go od mojego punktu odniesienia. Tym samym wdzięczny będę za choćby odrobinę empatii. W końcu Państwo sobie pooglądają zdjęcia, poczytają nasze wynurzenia i mogą spokojnie żyć z tą czysto teoretyczną wiedzą, a ja po zakończeniu testu a tym samym wybitnie empirycznym doświadczeniu geniuszu opisywanego przewoduu chciał, choć bardziej nie chciał, zmuszony byłem Ultra wypiąć i zwrócić dystrybutorowi. A tak już zupełnie na serio, jakby trauma po powrocie do szarej rzeczywistości serio nie była, to Ultra zachowując wszelkie zalety wersji Standard czyli zdolność oddania nawet najdrobniejszych impulsów energii na iście molekularnym poziomie granulacji przy jednoczesnej zachwycającej gładkości i krystalicznej czystości wchodzi jeszcze głębiej i zarazem swobodniej, naturalniej w tkankę, strukturę nagrania. I bynajmniej nie jest to pochodna dalszego podkręcania rozdzielczości a pogodzenia homogenicznej spoistości z emocjonalnością i złożonością przekazu. Fakt bowiem, że słyszymy dosłownie wszystko jest w tym wypadku bezdyskusyjny, jednak staje się on dla nas równie oczywisty i naturalny jak oddychanie, na którym o ile tylko nie trenujemy nurkowania swobodnego bądź strzelectwa długodystansowego niespecjalnie musimy się skupiać, bo robi się ono, niemalże jak bałagan „samo”.
Przykładowo na „On My Own” Lery Lynn wokal artystki ewoluuje z szorstkiej desaturacji do właściwej postaci może nie tyle zmysłowej chrypki co finezyjnego i intrygującego delikatnego zmatowienia. Poziom realizmu oferowany przez Westminster-a zaciera pozornie nieosiągalną granicę pomiędzy akcentowaniem artykulacyjnych artefaktów w stylu mlaśnięć, świstu oddechu, sybilantów itp., które potrafią zakłuć w nagraniach a otaczającą nas rzeczywistością. Z Ultra wydają się zupełnie naturalne i jedynie podkreślają charakter postaci podczas rozmów twarzą w twarz i oko w oko. Nawet seplenienie Cassandry Wilson na „Coming Forth by Day” wypadło wręcz uroczo. Do tego dochodzi wierność oddania nie tylko gabarytów i faktur towarzyszącego artystkom instrumentarium, o precyzji lokalizacji nawet przez grzeczność nie wspominając, ale i warunków „lokalowych” w jakich przyszło im się spotkać w celu rejestracji. I prawdę powiedziawszy, śmiem twierdzić, że właśnie w tych niuansach tkwi zasadnicza i de facto fundamentalna różnica na korzyść topowej wersji. Tym razem niczego nie trzeba się domyślać, w nic wsłuchiwać, gdyż tak jak w życiu wchodząc do konkretnej sali, studia, czy kościoła  od razu „czujemy” jego kubaturę bez względu na oświetlenie. I dokładnie to samo robi Ultra – przekazuje pełnię informacji naszym zmysłom, które przyjmują je z całym dobrodziejstwem inwentarza i zamiast męczyć się z ich interpretacją automatycznie dokonują absorpcji.  Dzięki temu dostajemy na srebrnej tacy wszelakiej maści kotłowaniny pogłosów, szmerów i szeptów szalejących pod sklepieniem i w krużgankach, świergot ptaków za oknami niewielkich, zazwyczaj skandynawskich mikro-studiów, które z jednej strony stanowią jedynie drugo, bądź trzecio – rzędne  niuanse, jednakowoż to właśnie one pełnią rolę ostatecznej, finalnej szczypty przypraw sprawiających, że serwowane nam danie pieści podniebienie i wprawia w zachwyt a nie stanowi jedynie prozaiczny i niemalże mechaniczny, bezrefleksyjny sposób dostarczania naszemu organizmowi niezbędnych kalorii. Z kolei danie główne, czyli grający główne role muzycy i wokaliści są nie tylko tam, gdzie być powinni, czyli w centrum uwagi, lecz ich prezentacja, odwzorowanie w przestrzeni śmiało zasługuje na miano iście holograficznej materializacji, gdyż ich definicja niebezpiecznie zbliża się do tego, co określamy namacalnością z „krwi i kości”, gdyż ich obecność w zasięgu naszych zmysłów jest niezaprzeczalna. I to bez jakichkolwiek kuglarskich sztuczek rodem z pseudo-audiofilskich samplerów, gdzie nawet drobne Azjatki mają usta na szerokość rozstawu kolumn a uderzenie w werbel brzmi jak wystrzał z Grubej Berty (M-Gerät, kal. 420 mm).
A jak z większymi składami? Powiem, że na tyle rewelacyjnie, że po dyżurnych kooperacjach wydzierganych szarpidrutów z symfonikami, czyli „S&M” Mety i „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalyptici na playliście wylądował zdecydowanie bardziej stonowany … „Reprise” Moby’ego. Co jednak ciekawe hongkońska łączówka zamiast całkiem logicznego i nader często spotykanego pójścia na skróty, gdzie duży skład oznacza iście hollywoodzki rozmach i to on staje się nienaruszalną dominantą, wręcz perfekcyjnie różnicowała sposób prezentacji aparatu wykonawczego, który w pierwszych dwóch powyższych przypadkach za zadanie miał potęgować spektakularność spektaklu i tworzyć iście apokaliptyczne spiętrzenia dźwięku, natomiast Budapest Art Orchestra u Moby’ego li tylko, bądź aż transformuje znane elektroniczno-ambientowe, niezwykle skupione a czasem wręcz klaustrofobicznie duszne melodie do bardziej wyrafinowanej o szerszej tak pod względem przestrzennym, jak i użytych środków artystycznego wyrazu formy. Nie przeczę, że jej rola w na tym albumie jest kluczowa, jednak zamiast wysuwać się na pierwszy plan budapesztańscy muzycy nader udanie i dyskretnie towarzysząc zaproszonym gościom tworzą tło, budują klimat. Robią to jednak z pewnej oddali, akompaniując i jak słychać doskonale czując się w przeznaczonej im roli. Roli za którą z powodzeniem mogą startować do Oskara za drugoplanową postać. W dodatku, o ile Standard przy bardziej złożonych kompozycjach wymagał od słuchacza pełnej atencji w celu objęcia zmysłami całości wydarzenia, o tyle Ultra takich wymagań nie stawia, gdyż przynajmniej w moim przypadku nawet przez myśl mi nie przeszło, by podczas seansu muzycznego rozpraszać się jakąkolwiek inną aktywnością. Ultra zaprasza na muzyczną ucztę i angażuje w nią całkiem naturalnie i czego nie można mu odmówić szalenie skutecznie, więc jeśli tylko zakładacie Państwo, że mając kwadrans, bądź dwa luzu jedynie rzucicie uchem na jakąś fonograficzną nowość i potem wrócicie do porządku dnia, to … porzućcie wszelkie nadzieje, że tak się stanie. Bo większe, bądź mniejsze opóźnienie na 100% złapiecie a jego skala zależeć będzie wyłącznie od tego, czy znajdziecie u siebie wystarczające pokłady dobrej woli, by odsłuch zakończyć po jednym albumie, czy jednak uznacie, że warto nieco przestawić priorytety i dać sobie jeszcze kilka dodatkowych minu … godzin na eksplorację bezkresnych zasobów serwisów streamingowych. Otrzymujemy bowiem dźwięk kompletny, skończony i taki, jakim nie tyle być powinien, co był zanim trafił na umowna „taśmę”. Docieramy do jego źródła i czerpiemy z niego pełnymi garściami.

Dokonując możliwie skondensowanego i treściwego podsumowania nie pozostaje mi nic innego, jak tylko stwierdzić, że WestminsterLab USB Cable Ultra jest klasą sam dla siebie i stety/niestety „gra” bez porównania lepiej od swojego niżej urodzonego rodzeństwa. Jest przy tym bardziej wyrafinowany, więc choć prawdy tak o nagraniach, jak i systemie w którym przyjdzie mu pracować słuchaczom nie szczędzi, to jednak forma w jakiej owe nie zawsze miłe informacje przekaże będzie łatwiej przyswajalna i zarazem akceptowalna. Usłyszymy ją bowiem z metaforycznych ust, kogoś, kogo szanujemy i poważamy i którego umiejętności nie śmiemy zakwestionować. Ultra z jednej strony jest Mistrzem a z drugiej przyjacielem, któremu przede wszystkim zależy na naszym szczęściu a możliwość doświadczenia muzycznego absolutu jest przecież jedną z jego wielu odmian.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Gdy prześledzicie nasze dość zdawkowe – na razie zaliczyliśmy jeden test – zmagania z tytułową marką, wielu z Was może się wydawać, że to bardzo niszowy brand. Tymczasem sprawy mają się zgoła inaczej, bowiem oprócz różnej maści okablowania może pochwalić się również dokonaniami w dziale elektroniki. Jaki zatem jest powód tak symbolicznego penetrowania przez nas portfolio tego podmiotu? Cóż, to są suwerenne decyzje być może chcącego stopniowo podgrzewać atmosferę dystrybutora, dlatego jak temat potoczy się w najbliższej przyszłości, nie mnie rozstrzygać. Niemniej jednak miejmy nadzieję, że dostarczonym do oceny w dzisiejszym teście flagowym kablem USB sprawy nabiorą rumieńców. O kim i o czym mowa? Otóż dzięki zaangażowaniu wrocławskiego opiekuna marki Audio Atelier do naszej redakcji trafił szczytowy produkt sekcji sygnałów cyfrowych, pochodzący z Hong Kongu WestminsterLab USB Digital Ultra Series.

Z tego co udało nam się dowiedzieć od producenta, opiniowany obecnie model kabla sygnałowego w specyfikacji USB z serii Ultra w kwestii materiałowej przewodnika bazuje na rozwiązaniach bardzo podobnych do poprzednika, jednak już wykończenie powierzchni każdego drucika, ekranowanie, izolacja oraz geometria splotu żył są zgoła inne. Jakie? Cóż, niestety z uwagi na ochronę swoich osiągnięć przez potencjalnym kopiowaniem tego nie udało nam się wyegzekwować. Za to wiemy, iż tematykę zaterminowania tytułowego kabla realizują wtyki ze złoconymi pinami.

Jak odebrałem naszego bohatera na tle młodszego brata? Otóż uzyskany dźwięk spokojnie mogę określić jako zjawiskowy. A to dlatego, że przy konsekwentnym rysowaniu świata muzyki wyraźną kreską, przekaz nabrał oczekiwanej potęgi. Zwiększyła się masa, a dzięki temu w pełni kontrolowana energia, czego pozytywnym skutkiem okazały się być czyniąca muzykę bardzo ciekawą różnorodność rytmu oraz soczystość pulsu. A to tylko połowa ciekawostek, gdyż dzięki kontynuowaniu wdrażanej przez poprzednika transparentności budowania realiów artystycznych całość okraszona była świetną iskrą i oczekiwaną lotnością fraz zawieszonych w budowanym z rozmachem głębokości i szerokości eterze. Reasumując, powołanie do życia kabla USB z linii Ultra sprawiło, że słuchany materiał bez względu na jego rodowód z całym bagażem dobrej lub złej realizacji zdradzał znacznie większą ochotę do pokazania nam zawartej w nim prawdy. Co to oznacza? Spokojnie, z uwagi na unikanie oszukiwania słuchacza, czyli pokazywanie palcem co w trawie piszczy z umiejętnym podkreślaniem pożądanych cech, oceniam to w estetyce pozytywów. Co mam na myśli?
Weźmy na tapet choćby muzykę rockową spod znaku grupy Slayer „Reign In Blood”. Po pierwsze – jest słabo zrealizowana. Zaś po drugie – to mocne i szybkie, a przez to wymagające od systemu dobrej rozdzielczości granie. Czyli w teorii prosta droga do spektakularnej porażki. Tymczasem opisane wyżej cechy testowanego kabla USB sprawiły, że bez utraty transparentności muzyka została wzbogacona pochodną większej masy, czyli pożądaną w środku i na dole pasma energią. Naturalnie to nadal była jazda bez trzymanki na pograniczu jakościowego Armagedonu, jednak jeśli chcemy zderzyć się z prawdziwym „ja” tej kapeli, taka ma być i taka była. Jak wspomniałem lekko podkręcona, jednak nadal pełna agresji i szorstkości, za co przecież ją kochamy.
Innym, dosłownie z przeciwległego bieguna przykładem jest rodzima wokalistka Anna Maria Jopek z produkcją „Minione”. To w przeciwieństwie do rockowej kapeli bardzo dobra realizacja. I gdy wydawać by się mogło, iż powinna to być przysłowiowa bułka z masłem, temat wygląda zgoła inaczej. Pani Anna wypuszcza mocno podrasowane płyty i chyba wszyscy wiemy, jak łatwo system może przerysować ich projekcję. Czasem zestawy audio potrafią siać górą, co na dłuższą metę jest męczące. Na szczęście również w tym przypadku kabelek WestminsterLab USB bez problemu dał radę. Nie tylko utrzymał otwartość prezentacji na bardzo dobrym, niemęczącym poziomie, to jako feedback różnorodności dozowania energii w środku pasma znakomicie pokazał wirtuozerię duetu kubańskiego pianisty i jego specyficznie, bo miękko i lekko zgaszenie brzmiącego fortepianu. To tak naprawdę jest clou tego krążka – przynajmniej dla firmującej go artystki, o czym z pasją mówiła na promującym to wydanie spotkaniu. Owszem, zawarty na płycie, z odpowiednim frazowaniem zaśpiewany materiał i wszyscy muzycy również wypadli znakomicie, jednak to nienarzucające się, ale jakże zmysłowe prowadzenie fortepianu zaraz po pani Ani było tym, za co powinno kochać się ten krążek. I wiecie co, w wydaniu z testowanym kablem okazało się, że to jest najprawdziwsza prawda.
W jakim celu zderzyłem te dwie pozycje? Oczywiście chcąc pokazać, że nasz bohater nie robi wszystkiego na jedno kopyto, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, w zależności od potrzeb różnicuje swoje działanie. Na ile było to niezbędne, raz podkręcał emocje związane mocnym uderzeniem przy pełnej czytelności słuchanej muzyki, by w innym przypadku sfokusować swój wpływ na pokazaniu nostalgii kreowanej przez majestatyczny fortepian. Zapewniam, to nie jest takie oczywiste, gdyż bardzo łatwo przekombinować w jedną lub drugą stronę – czytaj zbyt mocno ulepić lub wykrzyczeć dany materiał, przed czym z dziecinną łatwością przedstawiciel azjatyckiej myśli technicznej się uchował.

Wieńcząc powyższy opis jestem Wam winien odpowiedź na jedno ważne pytanie – czy kabel WestminsterLab USB Ultra ma szansę sprawdzić się w każdym systemie? I choć odpowiedź na nie wydaje się być nie lada wyzwaniem, bez najmniejszych problemów stwierdzam, że jak najbardziej tak. Nie rozjaśnia, ani zbytnio nie pogrubia przekazu, za to czyni go bardziej zróżnicowanym dynamicznie. A jeśli tak, dostajemy prosty przepis na wielogodzinne obcowanie z zawsze oferującą coś nieoczekiwanego, a przez to wciągającego, dlatego ukochaną przez nas muzyką.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: WestminsterLab
Cena: 14 990 PLN / 1m

  1. Soundrebels.com
  2. >

dCS Vivaldi Upsampler Plus

Link do zapowiedzi: dCS Vivaldi Upsampler Plus

Opinia 1

Jak prawdopodobnie wiecie, z produktem stajni dCS o handlowej nazwie Vivaldi DAC 2 jakiś czas temu w pełni świadom podjętej decyzji popełniłem długoterminowy ożenek. To było na tyle dobry ruch, że na przestrzeni minionych lat nawet przez myśl nie przeszła mi jakakolwiek roszada w tym temacie. Nie, żebym w tzw. międzyczasie nie spotkał czegoś równie ciekawego, bo miałem u siebie kilka naprawdę znakomitych urządzeń, tylko po co dokonywać zmian w przypadku braku wyraźnego progresu jakości dźwięku. I gdy wydawałoby się, że wszystko jest w porządku, nie oszukujmy się, tak naprawdę przecież flagowego DAC-a wyspiarzy wykorzystuję połowicznie. Naturalnie piję do raczej okazjonalnego zaprzęgania go do pracy z transportem CD, gdy tymczasem to znakomity kompan do obcowania z muzyką graną z plików. I to plików na najwyższym światowym poziomie. Dlatego też chyba nikogo nie zdziwi fakt rekcji na taką sytuację łódzkiego dystrybutora, który chcąc pokazać mi z czym kolokwialnie mówiąc „je się pliki” zaproponował do testu dedykowany mojemu przetwornikowi, wyposażony w znakomitej jakości streamer, pochodzący z tej serii produktowej produkt spod znaku dCS Vivaldi Upsampler Plus.

Analizując załączoną serię fotografii gołym okiem widać, że w przypadku wizualizacji i wyposażenia tytułowego upsamplera mamy do czynienia z bardzo podobnym podejściem jak w przetworniku. To prostopadłościenna, dość wysoka, głęboka i ciężka, posadowiona na czterech stopach wykończonych gumowymi ringami skrzynka z solidnych płatów aluminium z nieco inaczej uformowanym frontem. Co to oznacza? Są dwie wymuszone spełnianiem konkretnych zadań drobne zmiany. Jedną jest rezygnacja z gałki na prawej flance, zaś drugą zmiana motywu ryby na dwie zbiegające się z prawej strony fale znakomicie podkreślające trójwymiarowość awersu. Jeśli chodzi o sekcję guzików funkcyjnych i wyświetlacz, ich lokalizacja i wygląd w obydwu przypadkach są bliźniacze. A co z tylnym panelem przyłączeniowym? Otóż ten będąc bogato wyposażonym, patrząc od lewej może pochwalić się sekcją wyjść cyfrowych: 2xAES/EBU oraz po jednym SPDiF i BNC, tuż obok zestawem wejść cyfrowych (AES/EBU, SPDiF, BNC, LAN, USB, OPTICAL) i zegarowych, zaraz za nimi wielopinowym gniazdem diagnostyczny, natomiast całkowicie z prawej strony zintegrowanym z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdem zasilania IEC. Co potrafi nasz bohater? Powiem tak. Lista obsługiwanych formatów i dostępnych zmian częstotliwości próbkowania jest tak długa, że nie chcąc sztucznie rozwadniać tekstu po dokładne dane odsyłam Was do tabelki pod testem. Jednak pokrótce mogę powiedzieć jedno. Robi wszystko ze wszystkim, co występuje w domenie cyfrowej. Na życzenie zwiększa lub zmniejsza częstotliwość próbkowania, co jak niewiele urządzeń tego typu daje często poszukiwaną możliwość wybrania jak najlepszego finalnie taktowania sygnału. Z jakim wynikiem sonicznym? Przepraszam, niestety akapit o technikaliach nie jest najlepszym miejscem do wykładania kart na stół, dlatego po kilka ciekawych spostrzeżeń zapraszam do kolejnego części tej epistoły.

Podchodząc do próby oceny występów tytułowego upsamplera zdradzę, iż nie wiedziałem czego się po nim spodziewać. Czy dodatkowe szatkowanie dość okrojonego z informacji sygnału CD ma sens? A jeśli nawet tak, to na ile dźwięk ulegnie poprawie. Naturalnie w odniesieniu do gęstego materiału z plików temat wyglądał zgoła inaczej, gdyż było co resamplować, a jedynym kryterium finału było wpisanie się brzmienia danej częstotliwości w zastany system. Jak zatem odebrałem ten kilkudniowy miting? Zanim o tym, zaznaczę, iż posiadając zewnętrzny zegar i reclocker z wolnymi gniazdami, chcąc zrobić test po „bożemu” nie omieszkałem podłączyć Plus-a dedykowanym kabelkiem do Word-Clock-a. Co się po tym wydarzyło? Powiem szczerze, za każdym razem – nawet w przypadku sygnału CD – na zwiększaniu ilości próbek muzyka zyskiwała. Co prawda bazując na sygnale ze srebrnego krążka w moim odczuciu tylko w przypadku dwóch wyższych poziomów – maksymalnie podrasowane sygnały nie wnosiły nic in plus, ale jednak. To była poprawa energii, ataku i esencjonalności, za co wielu z posiadaczy dCS-a prawdopodobnie dałoby się pokroić. Miałem do czynienia z czymś w stylu niegdysiejszego wprowadzenia w tor wspomnianych zegarów, jednak obecnę działanie wespół z już zapiętymi cyferblatami w najmniejszym stopniu nie szkodziło, a wręcz dalece poprawiało aspekty dobrze rozumianej muzykalności. Morał? Jak ktoś nie może sobie pozwolić na zestaw clock-ów, temat może nie w stu procentach identycznie, ale idąc w tym samym kierunku dobrze ogarnie nawet sam nasz bohater. Coś więcej? Myślę, że w oparciu o muzykę z CD-ka nie ma sensu, bowiem prawdziwa szkoła dobrze rozumianej jazdy bez trzymanki zaczęła się podczas słuchania muzyki z plików.
Nie do końca chciało mi się w to wierzyć, ale resampling już na starcie gęstego zapisu do DSD lub DXD momentami sprawiał wrażenie słuchania wyśrubowanego jakościowo kompaktu, czego dotychczas zaznałem tylko raz podczas niezobowiązującego starcia z ostatnio głośnym u nas hiszpańskim zestawem plikowym Wadax. Podniesione do rangi zjawiska aspekty prezentacji wydarzeń muzycznych w stylu nienachalnej, jednak ostrej kreski, dobrego osadzenia w masie, odpowiedniej esencjonalności, pożądanej lotności i dzięki wzorowej kontroli niskich rejestrów zjawiskowego pulsu powodowały, że z jednej strony wszystko podane było jak na dłoni z najdrobniejszymi niuansami brzmieniowymi pojedynczych instrumentów, za to z drugiej całość wypadała niespotykanie spójnie. Gdy materiał dotyczył barokowych uniesień w kubaturach kościelnych, dostawałem feerię różnorodnej, a przez to cały czas na przemian intrygującej i emocjonalnej wokalizy okraszonej artefaktami generowanymi przez goszczące artystów budowle. Jednak co istotne, mimo bezkompromisowego w domenie otwartości i wyrazistości wizualizowania całości zarejestrowanego materiału, żadna składowa danego spektaklu nie próbowała wychodzić przed szereg. Co to oznacza? Po prostu echo nigdy nie przykrywało popisów wokalnych, za to różnorodnością mocy pogłosu znakomicie podkreślało włożoną w każdą frazę inaczej frazowaną energię. I gdy wydawałoby się, że taki wynik można uzyskać li tylko w tak zwanym plumkaniu, zmiana repertuaru w dobrym tego słowa znaczeniu brutalnie pokazywała, iż podobnie wypadał nie tylko majestatyczny jazz, ale również mocne rockowe i elektroniczne granie. Jak to możliwe? Słowo klucz to rozdzielczość i dynamika, co jak „palec Boży” udowadniały z pozoru banalne produkcje klasyczne z wielkimi orkiestrami w rolach głównych. Atak, natychmiastowa zmiana poziomu oddawanej przez pełny skład muzyków masy zdawały się wręcz wybuchać. Dlaczego użyłem frazy „wybuchać”? Otóż jako zgorzały piewca muzyki jazzowej, czyli realizowanej całkowicie inaczej niż klasyka – wpisane w te ostatnia skoki dynamiki – chcąc mocniej napawać się cichymi pasażami bezwiednie podkręcałem poziom głośności słuchanego wycinka utworu. Oczywiście w efekcie tego czynu byłem jakby bliżej poznawanych wydarzeń. Niestety to były zdradliwe ruchy, bowiem gdy kompozytor postanowił uruchomić pełen skład orkiestrowy, nie było szans na reakcję. System uderzał mnie ścianą wzmocnionego, jednak ku mojemu zaskoczeniu mimo, że głośnego, to nadal pozbawionego zniekształceń, przez to jakże namacalnego, bo odbieranego całym ciałem tutti. Czy były jakieś skutki uboczne takich wyskoków? Tak, dwa. Pierwszy udowodnił bezapelacyjną jakość przetaktowanego przez tytułowy upsampler materiału. Natomiast drugi w efekcie kilkukrotnej szansy utraty cennego słuchu – zaznaczam, że chodzi o poziom głośności do komfortowego odsłuchu, a nie jakość dźwięku – nauczył mnie, co cechuje tego rodzaju twórczość. Muzyka poważna to ciągłe skoki dynamiki i gdy system potrafi je oddać, raz wydaje się nam, że jest zbyt cicho, by za moment po wybudzeniu orkiestry odnieść wrażenie wspomnianego wybuchu petardy. Petardy, która jeśli jest pokazana w stylu testowanego dzisiaj dCS-a Vivaldi Upsampler Plus, bez problemu będzie w stanie rozkochać w sobie nawet tak zatwardziałego wielbiciela – na tle klasyki dość jednostajnego – jazzu, jak ja. Powiem szczerze, działo się. A co najciekawsze, bardzo blisko estetyki i jakości nadal stawianego przeze mnie wyżej od plików odtwarzacza CD. Czyżby piekło zamarzło i nasz bohater został na stałe? Cóż, było blisko, jednak na chwilę obecną nie. Powód? Banalny. Po prostu dla mnie kojące duszę napawanie się muzyką oznacza pewien proces. Niestety pliki nie oferując namacalnych bodźców związanych z ich nośnikami tego nie zapewniają. Tyle i aż tyle. Ale co najistotniejsze, w żadnym wypadku nie odnoszące się do jakości brzmienia.

Jak oceniłbym bohatera naszego spotkania? Już wspominałem, byłem wręcz znokautowany jego występem podczas słuchania gęstych formatów plikowych. Opisywany proces testowy nosił znamiona szaleństwa wyrażanego bezapelacyjnie znakomitą jakością dźwięku. Na tyle dosadną, że jak rzadko kiedy przesiedziałem z muzyką klasyczną dobrych kilka wieczorów. Czy to produkt dla każdego? Niestety nie. Przyczyna? Otóż jak to u dCS-a jest na porządku dziennym, w jego brzmieniu nie znajdziemy często określanego jako muzykalność rozmycia i przesadnego kolorowania dźwięku. To ogień w najczystszej postaci. Jednak gdy jest dobrze skonfigurowany, brzmiący bez nachalności, czy osuszenia, za to z mocnym drivem i nieposkromioną dynamiką. Zapewniam, gdy raz tego się zazna, życie melomana już nigdy nie będzie takie same. Dlatego wieńcząc ten test i próbując wytypować grupę docelową dla angielskiego upsamplera muszę znać Waszą odpowiedź na jedno ważne pytanie. Czego szukacie w muzyce? Nadającej jej sens bytu nieobliczalności, czy nużącego na dłuższą metę stanu jak po spożyciu Pavulonu? Jeśli utożsamiacie się z pierwszym obozem, sprawa jest prosta. punkt zapalny dzisiejszej rozprawki jest idealnym partnerem dla Was.

Jacek Pazio

Opinia 2

O tym, ze lepsze jest wrogiem dobrego i że nomen omen najlepsze są najprostsze rozwiązania wie większość z nas. Jeśli jednak wkraczamy w obszar zarezerwowany dla ekstremalnego High Endu wiadomym również jest, że właśnie poprzez rozbudowę, peryferia, akcesoria i dopieszczanie da się z pozornie skończonych i topowych rozwiązań wycisnąć jeszcze więcej rozbijając wydawać by się mogło nienaruszalny szklany sufit. Taki też rozwój wydarzeń dotyczył drugiej połowy naszego dyżurnego źródła, czyli przetwornika cyfrowo-analogowego dCS Vivaldi DAC2, który już w trakcie testów otrzymał wsparcie zarówno ze strony reclockera Mutec MC-3+USB oraz zegara Mutec REF 10, jak i solidnego pęku przewodów Shunyata Research z serii Sigma. Jak jednak wszem i wobec wiadomo sam dCS również w wiadomej materii ma co nieco do zaoferownia, więc gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, czyli ze strony dystrybutora padła propozycja testu, czym prędzej przygarnęliśmy pod swój dach nieco mylący swą nazwą dCS Vivaldi Upsampler Plus, który oprócz wynikającej z nomenklatury funkcji pełni również rolę … streamera a dokładnie transportu plików, bowiem uchylając nieco rąbka tajemnicy na jego plecach nijakich wyjść analogowych nie znajdziemy. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo cóż takiego obecność tytułowego gościa wniosła, bądź zabrała do/z naszego systemu nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do dalszej lektury.

Jak z pewnością się Państwo domyślacie z racji firmowej unifikacji aparycja naszego bohatera niezbyt, bądź wcale nie odbiega od tego, co ma do zaoferowania seria Vivaldi. Mamy zatem znany z obu DAC-ów (po drodze mieliśmy niewątpliwą przyjemność gościć u siebie APEX-a) wykonany z aluminium lotniczego i dodatkowo wytłumiony redukującymi interferencje magnetyczne i wibracje panelami korpus o charakterystycznie sfrezowanym masywnym froncie. Jego, znaczy się frontu, lewą flankę zajmuje niewielki, ukryty za czarną szybką wyświetlacz oraz pięć niewielkich przycisków odpowiedzialnych za wybudzenie/uśpienie urządzenia, wywołanie menu, wybór filtra, wejścia i wyjścia/nawigację. Sam display jest dość czytelny, o ile tylko znajdujemy się w odległości nie większej niż metr/półtora, co raczej nie powinno dziwić biorąc pod uwagę, iż z racji „niemania” pilota wszelkich nastaw dokonujemy bądź operując ww. klawiszologią z poziomu płyty czołowej, bądź z dedykowanej aplikacji Mosaic Control. Ww. apka dostępna jest zarówno na Androida, jak i iOSa, więc w przeciwieństwie do np. Auralica Anglicy nie ignorują żadnego z głównych systemów na których pracuje lwia część dostępnych na rynku smartfonów i tabletów.
Ściana tylna jest przykładem logiki i porządku. Lewą sekcję zajęły wyjścia cyfrowe w postaci dwóch AES/EBU, coaxiala i BNC. Z kolei zdecydowanie bardziej rozbudowany jest zestaw interfejsów wejściowych obejmujący AES/EBU, dwa coaxiale, podwójne(SPDIF-2) i pojedynczy BNC, Toslink, Ethernet i USB zarówno w standardzie A, jak i B. Listę uzupełniają BNC z/do zewnętrznego zegara i zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC. Jeśli chodzi o oprogramowanie Vivaldi Upsampler w ramach interfejsu UPnP wykorzystuje nad wyraz intuicyjny i przede wszystkim stabilny MinimServer. Wśród przydatnych funkcjonalności nie zabrakło oczywiście kompatybilności z Roonem, Spotify Connect, czy obsługi pozostałych popularnych serwisów streamingowych jak Tidal, Deezer, czy niestety nadal oficjalnie niedostępnego w Polsce Qobuz, a po złączach Ethernet i USB dCS poradzi sobie również z plikami MQA o czym poinformuje nas wyświetlając stosowny logotyp. Warto jednak wszystko na spokojnie przestudiować z ponad 50 stronicową instrukcją przed nosem, bowiem bogactwo dostępnych opcji tak w menu, jak i wydawać by się mogło dość prozaicznego połączenia naszego gościa z przetwornikiem i cyfrowymi źródłami sygnału może wywołać lekką konsternację nawet u doświadczonych użytkowników.
Sercem upsamplera jest autorski przetwornik dCS Ring DAC™ współpracujący z podwójnymi oscylatorami kwarcowymi wyposażonymi w korekcję temperatury sterowaną mikrokontrolerem a poszczególne sekcje rozlokowano na dedykowanych laminatach z oczywiście odseparowanym i umieszczonym na antywibracyjnej platformie zasilaniem. Samo, posiadające wielostopniowe układy stabilizujące, bazujące na pojedynczym a nie dwóch, jak ma to miejsce w DAC-u, transformatorze zasilanie zoptymalizowano pod kątem niższej temperatury pracy, oraz zwiększono tolerancję na niestabilność napięcia zasilającego.

Zabierając się za odsłuchy z jednej strony liczyłem na adekwatną do oczekiwanej przy kasie kwoty poprawę brzmienia, lecz cały czas, gdzieś tam z tyłu głowy, tliły się obawy związane z dość ryzykownym rozbijaniem systemu na atomy, irytującą granulacją (bazodanowcy wiedzą o co chodzi) pozornie zintegrowanych elementów toru i skazywanie się na nieuniknione pojawienie się kilku dodatkowych przewodów w już i tak imponującej/przerażającej (niepotrzebne skreślić) plątaninie kabli. Aby jednak wyciągnąć jakiekolwiek wiążące i merytoryczne wnioski chciał/nie chciał trzeba było dCS Vivaldi Upsampler Plus podłączyć, wygrzać i gdy pierwsza, wynikająca z pojawienia się nowej „zabawki” ekscytacja minie z już spokojną głową posłuchać, bo niestety li tylko na podstawie czy to zdjęć, czy też nawet lubieżnego obmacania takowych informacji pozyskać, w przeciwieństwie do wszystkowiedzących tuzów Internetu, niestety nie potrafię.
I powiem szczerze, że było na co czekać, albowiem tytułowe urządzenie, korzystające wraz z transportem CD i przetwornikiem z dobrodziejstw zegara Mutec REF 10 dość niespodziewanie zrobiło coś, co przynajmniej do tej pory wydawało się co najwyżej iluzją i pobożnym życzeniem. Co? Otóż … nie, nie chodzi o sam fakt poprawy już i tak wprawiającego nas w stan nieustającej satysfakcji brzmienia DAC2, bo akurat ten był ewidentny, co pozwolę sobie rozwinąć dosłownie za chwilę, lecz o to, iż dotychczasowa, dość niewygodna dla streamingu różnica pomiędzy nim a nośnikami fizycznymi, bądź plikami zapisanymi na NAS-ach uległa zauważalnej redukcji i od razu uchylając rąbka tajemnicy zdradzę, że bynajmniej nie chodzi o równanie w dół. Ba, również działanie resamplingu, szczególnie do formatu DXD, na streamie (TIDAL Masters) i granych z dysków sieciowych plikach wypadało bardziej efektywnie od działań prowadzonych na sygnale z transportu CD nader udanie poprawiając definicję poszczególnych dźwięków. Zdziwieni? A co my mamy powiedzieć? Cóż, wszystko wskazuje jednak na to, że o ile z bazujących na czerwonej księdze srebrnych krążków zarówno nasz poczciwy Czesio, czyli C.E.C. TL 0 3.0 wespół zespół z angielskim DAC-iem były w stanie wycisnąć niemalże ostatnie soki, to już w plikach zgromadzonych na lokalnych dyskach i w chmurze cały czas drzemał warty i co najważniejsze możliwy do wykorzystania potencjał a dCS Vivaldi Upsampler Plus z owej sposobności po prostu skorzystał. Warto również podkreślić, iż zaimplementowany w nim streamer nie był li tylko niezobowiązującym dodatkiem, swoistym bonusem dorzucanym z dobrotliwym uśmiechem przez sprzedawcę z okazji poważniejszych zakupów niczym testery w perfumerii, lecz pełnoprawną i adekwatną do rangi urządzenia funkcjonalnością pozwalającą de facto wyeliminować z toru zewnętrznego dublera. Mówiąc wprost koegzystencja bądź co bądź wybitnego w swojej klasie Lumina U2 Mini z dCSem wydawała się w tym momencie tyleż nielogiczna, co wręcz irracjonalna, bowiem ww. transport nie był w jakikolwiek sposób nie tyle zagrozić, co nawet dorównać Upsamplerowi.
Sięgając jednak po konkrety zarówno przy solowych rejestracjach, jak „Ysaÿe: Six Sonatas for Solo Violin” w wykonaniu Kersona Leonga, jak i zdecydowanie liczniejszym aparacie wykonawczym, vide „Gershwin: Rhapsody in Blue & An American in Paris by Leonard Bernstein”, czy pozostając w filmowo – musicalowych klimatach „West Side Story – A Bernstein Story” obecność Upsamplera dCS-a poprawiła nie tyle rozdzielczość, co wspomnianą wcześniej definicję i precyzję kreślenia poszczególnych źródeł pozornych, jednak nie poprzez ich sztuczne wykonturowanie, wyostrzenie krawędzi a wierniejsze, bliższe rzeczywistości odwzorowanie ich faktycznej bytności na scenie i roli w danym spektaklu. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – nie mam na myśli ich umownego „wycięcia z tła” i odseparowania od pozostałych uczestników sesji a jedynie nadanie całości tak holograficznej trójwymiarowości, że świadomość ich współobecności tam i wtedy staje się oczywistą oczywistością, z jaką nikt zasiadający na widowni, zakładając iż jest przy zdrowych zmysłach, negować nie zamierza a i do porównań, czy też doszukiwania się wyższości seansów przed niezależnie jak wyśrubowanym technologicznie ekranem raczej skory nie będzie. Oczywiście od strony czysto technicznej sam wgląd i możliwość eksploracji nawet najdalszych zakamarków przy takiej projekcji w rozdzielczości 4, bądź nawet 8K będzie dalece łatwiejszy aniżeli podczas osobistej obecności na sali i to nawet posadowienia tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę w pierwszych rzędach, jednak zasadnym wydaje się pytanie gdzie kończy się realizm a zaczyna pardonne-moi „audio – pornografia”. I właśnie obecność tytułowego urządzenia wydaje się najlepszym zaprzeczeniem stereotypowo i jak śmiem twierdzić zupełnie niesłusznie przypisywanej urządzeniom dCS-a iście laboratoryjnej bezduszności i grania perfekcyjnych, acz zupełnie ze sobą niezespolonych dźwięków zamiast organicznej i koherentnej muzyki. A tutaj właśnie owa koherencja i homogeniczność grają nomen omen pierwsze skrzypce przy czym rozmach i spektakularność orkiestrowych tutti za sprawą absolutnie zaczernionego tła idą w parze z zachwycającą mikrodynamiką.
Wychodząc jednak ze strefy komfortu większości złotouchej populacji, czyli sięgając po nad wyraz umiłowane przeze mnie wszelakiej maści iście agoniczne gulgoty i porykiwania, jak daleko nie szukając niezaprzeczalnie melodyjny „Winter Thrice” Borknagar okazało się, że i taki około-kakofoniczny Armagedon może zachwycić tak zróżnicowaniem, jak i głębią formy. Jeśli ktoś w tym momencie kręci z niedowierzaniem głową zastanawiając się, gdzie jestem w stanie w tym łomocie odnaleźć jakąkolwiek złożoność, to polecam wsłuchać się tak w linie melodyczne i aranżacje, jak i w to, co przy bębnach wyczynia Baardem Kolstad, albowiem fakt iż u kogoś / w czyimś systemie piekielnie szybkie blasty zlewają się w odgłos przejeżdżającego w oddali pociągu towarowego wcale nie oznacza, że i duet dCS-a z zachowaniem pełnego pakietu informacji, w tym energii i rozdzielczości każdego z uderzeń będzie miał jakiekolwiek problemy. Ba, pojawienie się w naszym systemie Upsamplera dodatkowo przekaz dociążyło i zarazem skonkretyzowało (utwardzenie w tym przypadku nie do końca oddaje moje intencje) najniższe składowe, które zarazem nabrały ciężaru gatunkowego nie tracąc nic a nic ze swojej różnorodności a jednocześnie wyraźniej odzywały się tam, gdzie z reclockerem Mutec MC-3+USB można było dostrzec pewne ujednolicenie i poluzowanie/rozmycie. Całość stała się bardziej wysycona, obecna i tym samym namacalna i choć część odbiorców mogłaby uznać ją za podążającą w kierunku ucywilizowania spieszę donieść, że nie jest to efekt jej stępienia, bądź lapidarnie rzecz ujmując polukrowania a jedynie wyeliminowania pasożytniczych artefaktów powodujących efekt przykrego poszatkowania i schodkowego ząbkowania konturów. Ba, jest wręcz ostrzej, ale i gładziej, więc da się słuchać głośniej, lecz trzeba uważać, by nie przesadzić z serwowanymi dawkami decybeli, bo próg bólu przesunięty zostaje na takie poziomy, po których osiągnięciu możemy poczuć się jak po zmianie na pasie startowym USS Gerald R. Ford bez słuchawek.

No to w ramach finalnego podsumowania wypadałoby zadać fundamentalne i zarazem w pełni zrozumiałe pytanie, czy dCS Vivaldi Upsampler Plus można uznać za urządzenie godne uwagi każdego odbiorcy. Jak z pewnością się Państwo domyślacie odpowiedź pomimo moich najszerszych chęci nie może być twierdząca. Pomijając bowiem fakt konieczności posiadania parku maszynowego umożliwiającego wpięcie weń takowego ustrojstwa, niestety topowy Upsampler dCS-a, nawet jak na high endowe realia jest na tyle boleśnie drogi, że z wiadomych względów zainteresuje się nim jedynie dość ograniczone grono potencjalnych odbiorców. Ponadto z owej populacji frakcja stawiająca na bezpardonową kliniczność i rozbijania każdego dźwięku na przysłowiowe atomy może uznać go za urządzenie o zgrozo nazbyt … muzykalne. Jednakowoż jeśli tylko będziecie mieli Państwo możliwość przetestowania tytułowej propozycji dCS-a we własnych czterech kątach, to gorąco takową sesję Wam rekomendują, gdyż usłyszeć znaczy uwierzyć i najwyższa pora własnymi uszami zweryfikować ile z krążących o dCS-ach kuluarowych opinii jest zgodnych z rzeczywistością a ile stanowi jedynie wytwór (chorej) wyobraźni osób je rozpowszechniających. I nie zapominajcie o jeszcze jednym „drobiazgu” – wraz z możliwością re/up-samplingu nasz dzisiejszy gość jest rasowym i pod względem brzmieniowym jednym z najciekawszych na rynku streamerem. Jeśli więc do tej pory pliki Wam „nie grały”, to bardzo możliwe, iż właśnie dCS ów problem rozwiąże definitywnie i raz na zawsze.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Audiofast
Producent: dCS
Cena: 155 000 PLN

Dane techniczne
Typ przetwornika: dCS Ring DAC™
Wejścia cyfrowe:
– RJ45: 24-bit/44.1 – 384kHz PCM; DSD64 – DSD128
– USB 2.0 B-type: 24-bit/44.1 – 384kHz PCM; DSD/64 & DSD128 @ DoP
– USB A-type: 24-bit/44.1 – 384kHz PCM; DSD/64 & DSD128
– AES/EBU: 24-bit/44.1 – 192kHz PCM; DSD/64 & DSD128 @ DoP
– 2 x Coax SPDIF: 24-bit/44.1 – 192kHz PCM; DSD/64 @ DoP
– BNC SPDIF: 24-bit/44.1 – 192kHz PCM; DSD/64 @ DoP
– Toslink SPDIF, 2 x BNC SPDIF-2: 24-bit/44.1 – 96kHz PCM
Wyjścia cyfrowe:
– 2 x AES/EBU: 24-bit/32 – 192kHz PCM; DSD/64 @ DoP
– Dual AES/EBU: 88.2 – 384kHz & DSD/64 & DSD/128 @ DoP
– Coax SPDIF: 24-bit/32 – 192kHz PCM; DSD/64 @ DoP
– BNC SPDIF: 24-bit/32 – 192kHz PCM; DSD/64 @ DoP
Konwersja: Dane z któregokolwiek wejścia mogą być konwertowane do 24 bitów PCM przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4, 192, 352.8 lub 384kS/s lub DSD (dane 1 bitowe przy 2.822MS/s)
Obsługiwane formaty plików: FLAC, WAV, AIFF, WMA, DFF/DSF, ALAC, MP3, M4a, AAC, OGG
We/wy sygnału zegara:
– Wejście Word Clock 2 x BNC. Akceptuje standardowy sygnał Word Clock przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 lub 192kHz. Zgodne z poziomami sygnału TTL.
– Wyjście Word Clock 1 x BNC. Wysyła standardowy sygnał Word Clock przy częstotliwości równej (pojedynczy przewód) danym wyjściowym, lub 44.1kHz gdy wyjście ustawione jest na DSD.
– Pobór energii: 15W standard; 18W Max.
Kolor: Srebrny / Czarny
Wymiary (S x G x W): 444 x 435 x 125 mm
Waga: 14.2 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bowers & Wilkins celebruje 30 urodziny głośnika Nautilus

Bowers & Wilkins obchodzi w tym roku 30-lecie wprowadzenia na rynek wysokiej klasy kolumny głośnikowej Nautilus. Model ten jest wytwarzany ręcznie na zamówienie w fabryce producenta zlokalizowanej w Worthing w Wielkiej Brytanii. W celu upamiętnienia tej szczególnej, perłowej rocznicy, Brytyjczycy stworzyli wyjątkową parę głośników Nautilus, które zostały pokryte efektownym lakierem Abalone Pearl.

Przełomowy projekt
Nawet około 30 lat po wprowadzeniu kolumny na rynek, Nautilus nadal pozostaje najbardziej efektownym wizualnie głośnikiem, co jest potwierdzeniem przełomowej wizji Johna Bowersa – założyciela firmy, który zainicjował projekt Nautilus na krótko przed swoją śmiercią – oraz Laurence’a Dickiego, głównego inżyniera brytyjskiej marki, który ostatecznie odpowiadał za realizację tego projektu.
Celem było „stworzenie głośnika, który nie będzie brzmiał tak jak głośnik” i choć idea projektu kolumny Nautilus była prosta, to stanowiła ogromne wyzwanie. Pięcioletni projekt stanowił przykład, jak wiele negatywnych cech obudowy głośnika można wyeliminować dzięki innowacyjnemu podejściu i szerokiemu zakresowi wymagań, ale bez ograniczeń czasowych i kosztowych.

Rewolucyjne osiągnięcie
W efekcie inżynierowie i projektanci Bowers & Wilkins stworzyli rewolucyjne osiągnięcie – koncepcję wykładniczo zwężającej się tuby, która przyniosła im Nagrodę Królowej (Queen’s Award) za innowacyjność. Tuba Nautilusa okazała się tylko jednym z wielu przełomowych rozwiązań opracowanych w ramach projektu Nautilus, które wpłynęły na przyszłe projekty produktów firmy Bowers & Wilkins. Razem z modelem 801, Nautilus był kluczowym elementem, który pomógł Bowers & Wilkins zbudować swoją pozycję jako wiodącej marki audio na świecie, szczególnie w oczach profesjonalistów z branży muzycznej.

Ręczna produkcja
Mimo upływu 30 lat od debiutu Nautilusa, wciąż jest on produkowany w taki sam sposób, co oznacza, że budowa tego modelu to żmudny, ręczny proces. Ponad tydzień zajmuje skonstruowanie jednej obudowy głośnika – jeszcze przed szlifowaniem, malowaniem czy polerowaniem. Nic dziwnego zatem, że popyt na kolumny Nautilus przewyższał podaż w ciągu 30 lat istnienia tego modelu. Obecnie oczekiwanie na nowy zestaw głośnikowy Nautilus wynosi około 14 miesięcy.

Nowe perłowe wykończenie
Nautilus jest niezrównanym przykładem nietuzinkowego myślenia i innowacyjnego projektowania w branży audio. Jego wyjątkowy wygląd i dźwięk pozostają niepowtarzalne do dziś. Jubileuszowe wykończenie Abalone Pearl stanowi doskonałą celebrację jednego z najbardziej legendarnych głośników, jakie kiedykolwiek powstały.
– Chociaż jesteśmy nieustannie zaangażowani w rozwój przyszłości wysokiej jakości dźwięku we wszystkich naszych produktach, to jednak Nautilus pozostaje dla nas wszystkich najważniejszy. Bez wahania prezentuje wszystko to, co jest wyjątkowe w Bowers & Wilkins i naszym bezkompromisowym podejściu do tworzenia najlepiej brzmiących i najpiękniej zaprojektowanych produktów audio na świecie – wyjaśnił Dave Sheen, Brand President Bowers & Wilkins.

Nautilus jest dostępny standardowo w trzech kolorach: Midnight Blue Metallic, Silver i Black. Bowers & Wilkins umożliwia również dostosowanie koloru produktu do indywidualnych wymagań klienta za dodatkową opłatą.