Rok 2015 będzie zapisany w historii Pro-Jecta, jak o rok wprowadzenia nowych modeli w dobrze znanej serii RPM. Tym razem w ofercie pojawił się nowy gramofon RPM 9 Carbon.
Nowa ”dziewiątka” posiada ciężkie chassis wykonane z precyzyjnie obrobionych płyt MDF. Wewnątrz chassis są komory wypełnione balastem (stalowe granulki powlekane żywicą). Całość pokryta jest warstwą z plecionki włókna węglowego. Podczas produkcji wykorzystano kilkuetapowy proces obróbki cieplnej. Ciężkie chassis odsprzężone jest od podłoża nowym typem nóżki magnetycznej, specjalnie opracowanej dla tego modelu gramofonu. Talerz o średnicy 30cm wykonano z odlewu aluminium. Posiada specjalny wkład tłumiący rezonanse – wykonany z TPE oraz 4 mm warstwę z winylu. Masa talerza wynosi 7,2kg. Ułożyskowanie talerza zrealizowane jest tak jak w wypadku wszystkich wysokich modeli – czyli za pomocą odwróconego łożyska z kulką ceramiczną. Pozwala to na absolutną stabilność prędkości obrotowej. Osobnym tematem i to dosłownie jest silnik. Wyprowadzony jest na zewnątrz poza chassis gramofonu i osadzony jest na masywnej podstawie. Chodzi o nowy typ silnika z wbudowanym stabilizatorem obrotów oraz przełącznikiem obrotów 33/45. Moment obrotowy z silnika przekazywany jest bezpośrednio na talerz za pomocą paska.
Ostatnim jednak bezkompromisowym pod względem konstrukcji elementem gramofonu to jego ramię. Tutaj mamy do czynienia z 9” wersją modelu EVOLUTION cc. W zestawie wraz z gramofonem otrzymujemy niezbędne akcesoria potrzebne do kalibracji gramofonu, w tym zestaw 4 przeciwwag dla wkładek o masie od 5 do 14g oraz przewód sygnałowy Connect It CC o długości 1,23cm (DIN 5 – RCA).
Gramofon dostępny jest w wersji bez wkładki gramofonowej za: 8890zł lub z wkładką Ortofon Quintet Bronze za: 9990zł.
Dystrybucja: Voice
• Super ostry obraz Ultra HD
• Oszałamiający dźwięk z wbudowanego soundbaru i pełna integracja z systemem
• Zintegrowany wielokanałowy dekoder 5.1 TrueHD i dts HD
• Ponadczasowy design i najlepsze materiały
• Wygoda dzięki zintegrowanej nagrywarce
• Streaming audio Bluetooth.
Loewe Reference jest już dostępny w Polsce. Ten najwyższej klasy telewizor klasy smart TV, imponuje doskonałym obrazem i kapitalnym dźwiękiem. Do jego produkcji wykorzystano najlepsze materiały – rama wykonana jest z aluminium, ekran pokrywa antyrefleksyjny filtr, a na maskownicę głośnika dostępny jest szeroki wybór tkanin.
Perfekcyjny dźwięk
Centrum domowej rozrywki Loewe to uczta dla wszystkich zmysłów. Pomimo niezwykle wąskiej konstrukcji telewizor wyposażony jest w doskonały dźwięk. System stereo o mocy 2x60W wykorzystuje bass reflex.
Przemyślana konfiguracja głośników tworzy bogaty, ogarniający dźwięk, który w innym przypadku byłby możliwy jedynie przy zastosowaniu dodatkowych głośników. W połączeniu z zaawansowanym oprogramowaniem Loewe, pozwala stworzyć dźwiękową przestrzeń 3D bez dodatkowych źródeł dźwięku.
Nowy Loewe Reference jest także kompatybilny z dużymi, kinowymi systemami surround. Zintegrowany dekoder AV 5.1 Dolby Digital i DTS pozwala na bezpośrednie podłączenie systemów od 2.1 do 5.1 poprzez audio link telewizora. Telewizor, po podłączeniu głośników Reference ID, staje się głośnikiem centralnym, zaś całość jest dopasowana pod względem designu, jakości i technologii.
Elegancka, zdejmowalna pokrywa głośników zapewnia maksymalną akustyczną przepuszczalność i krystalicznie czysty dźwięk. Reference w każdym pomieszczeniu stworzy doświadczenie kina o imponującym dźwięku.
Doświadczenie obrazu
Jak można oczekiwać, zapierająca dech w piersiach jakość obrazu to standard dla Loewe Reference. Ekran Ultra HD generuje obrazy z urządzeń USB, domowej sieci lub Internetu z krystaliczną ostrością. Najnowocześniejszy interfejs (HDMI 2.0, HDCP 2.2 i HEVC) pozwala na dostęp do treści w rozdzielczości 4K z zewnętrznych źródeł jak np. odtwarzacz Blu-ray Loewe BluTechVision 3D. Co więcej wyrafinowana technologia super scalingu zapewnia znaczącą poprawę obrazu nawet dla treści Full HD. Reference tworzy bardzo naturalny, bogaty w detale i żywe kolory obraz. Telewizor oferuje także technologię 3D dostępną przy pomocy opcjonalnych okularów 3D.
Inteligentnie połączony
Oglądanie jednego kanału, śledzenie drugiego w trybie podglądu i nagrywanie trzeciego na wbudowany dysk twardy – to unikalna funkcja telewizorów Loewe. Na dodatek dostępna także zdalnie. Loewe Mobile Recording pozwala na łatwe i intuicyjne zaplanowanie nagrań przy pomocy aplikacji Loewe Smart Assist na smartfony z Android i iOS. Idealne rozwiązanie, gdy np. spotkanie się przeciąga i nie zdąży się do domu na czas. Programowanie wewnętrznej nagrywarki cyfrowej DR+ jest teraz jeszcze łatwiejsze z nowym przewodnikiem po programach, który jest wbudowany w telewizyjną aplikację Loewe. Pojemność 1 TB oznacza, że praktycznie nieograniczona liczba programów może być nagrana i przechowywana w wysokiej rozdzielczości. Dysk telewizora służy także jako serwer wideo, który może być dostępny dla innych urządzeń Loewe w domowej sieci (streaming DR+). Użytkownik może nawet zatrzymać oglądany program i kontynuować oglądanie na telewizorze w innym pomieszczeniu (DR+ Follow-Me). Ulubiony program podąża zatem za użytkownikiem.
Loewe Smart tv2move
Za naciśnięciem przycisku Loewe MyTV2move streamuje obecnie oglądany program, lub program na innym kanale, na tablet lub smartfon. Widzowie mogą zabrać ze sobą program kiedy opuszczają pokój, bez straty nawet minuty akcji. Digital Media Renderer (przesyłanie na TV) działa na odwrotnej zasadzie i pozwala widzowi streamować ulubione wideo, zdjęcia czy muzykę z tabletu lub smartfona na ekran TV, aby w pełni cieszyć się nowoczesnymi mediami.
Streaming audio Bluetooth
Nowy Loewe Reference daje zupełnie nowe możliwości muzycznej przyjemności. Zintegrowany moduł Bluetooth pozwala na szybki i łatwy streaming ulubionych utworów z tabletu lub smartfona i ich odsłuch na zintegrowanym soundbarze telewizora lub zewnętrznym systemie audio do niego podłączonym. Oprócz plików mp3 można także odtwarzać audio z serwisów streamingowych. Wystarczy połączyć urządzenie z telewizorem, odtworzyć playlistę, usiąść i cieszyć się dźwiękiem.
Intuicyjna obsługa
Nawigowanie po nowym systemie Loewe Assist Media 2015 jest jeszcze łatwiejsze niż wcześniej. Bardziej konsekwentnie korzysta on z elementów graficznych i zapamiętuje często powtarzane wzory zachowań (co było ostatnio oglądane itp.). Jako prawdziwie „inteligentny” telewizor, nowy Loewe Reference prezentuje dosłownie nieskończony dostęp do treści i aplikacji. Potrójny tuner, system podwójnych kanałów, zintegrowany interfejs sieciowy i wysokoefektywny moduł WLAN dają ku temu techniczny fundament. Assist Media 2015 pozwala łatwo odnaleźć kluczową treść, surfować online i przeglądać treść od nadawców, biblioteki mediów, czy domową sieć. Wyszukiwanie może zostać spersonalizowane. Portal Loewe Smart TV MediaNet jest także bezpośrednio połączony z treścią z sieciowymi zasobami filmów i serwisami streamingu muzyki.
Design
Loewe opiera się na ponadczasowym designie. Wysokiej jakości rama aluminiowa i antyrefleksyjny panel, idealnie wykończone powierzchnie i dbałość o najdrobniejsze detale, sprawiają, że z każdej perspektywy jest to produkt premium. Loewe oferuje wiele opcji montażu telewizora, począwszy od poruszanej elektrycznie podstawy podłogowej, poprzez wyrafinowaną podstawę meblową, i dedykowane meble, które pozwalają na sprytne ukrycie subwoofera i odtwarzacza Blu-ray.
Jakość „Made in Germany”
Założona ponad 90 lat temu firma Loewe wciąż zaskakuje innowacyjnością i korzysta z autorstwa kamieni milowych rozwoju branży. Chodzi m.in. o wynalezienie zintegrowanego obwodu w 1926 roku, pierwszą na świecie transmisję elektronicznej telewizji w 1931 roku, pierwszy odtwarzacz kaset z 1950 i pierwszy system telewizji stereo w 1981 r. Co więcej Loewe modelem Connect rozpoczęło trend smart TV w 2008 roku. Następstwem był zintegrowany system dźwięku 3D w 2013 roku. Od etapu pierwszych szkiców do kompletnych technicznych koncepcji, wszystkie produkty Loewe są opracowywane w Niemczech. Zalety są jasne – najwyższa jakość „Made in Germany”, standard, który jasno odnosi się do nowego Loewe Reference.
Odpowiedzialność
Każdy produkt ma swój własny cykl życia. Produkty Loewe są zaprojektowane tak aby minimalizować zużycie energii i przez lata bezbłędnie funkcjonować. Dzięki modularnej technologii, najwyższej jakości materiałom, precyzyjnemu rzemiosłu i ponadczasowym designie, klienci mogą być pewni, że posiadają produkt zrównoważony, który będzie atrakcyjny przez wiele lat. A to klucz do inteligentnej domowej rozrywki.
Nowy Loewe Reference będzie dostępny w wersjach: czarne aluminium, srebrne aluminium, biały o wysokim połysku oraz unikalnym kolorze ciemnego złota. Obecnie dostępny rozmiar ekranu to 55 cali, w sierpniu dostępna będzie wersja 85 calowa zaś we wrześniu 75 calowa.
Cena od 21.990 PLN
Kontakt: 3Logic Sp. z o.o.
Opinia 1
Gdy jakiś rok temu miałem przyjemność pierwszego kontaktu na własnym podwórku z produktem rozpoczynającym ofertę tytułowej marki, gdzieś w duchu liczyłem na szybką kontynuację penetracji jej bardzo szerokiego portfolio. Niestety czas mija szybko i owe plany nieco rozciągnęły się w czasie. Mając jednak na uwadze fakt, że co się odwlecze to najczęściej nie uciecze, po upłynięciu odpowiedniej ilości wody w Wiśle i owocnej rozmowie z katowickim dystrybutorem – RCM, okazało się, iż na kolejne występy do redakcji dotarły stosunkowo niedawno wprowadzone do sprzedaży monobloki, wspomagane dostępnym już od dłuższego czasu przedwzmacniaczem liniowym. I gdy pierwszy testowany przeze mnie komponent (wzmacniacz zintegrowany RI-100) oscylując w średnich stanach cenowych ogólnie pojmowanego High-Endu, był teoretycznie zalążkiem dobrego grania tej manufaktury, to obecna konfiguracja jest już bardzo mocnym brzmieniowo punktem oferty – tak przynajmniej twierdzi producent. Tak więc nie przedłużając zbytnio, zapraszam wszystkich na spotkanie z monoblokami SM-011 i przedwzmacniaczem SL-102, produkowanymi przez duńskiego mistrza pełnej kontroli nad nawet najbardziej wymagającymi zestawami głośnikowymi, czyli znaną wielu miłośnikom skandynawskiego brzmienia markę Vitus Audio.
Przyglądając się testowanym urządzeniom, widzimy pewną unifikację konstrukcji obudów tej linii, co z jednej strony nieco ogranicza koszty produkcji, a z drugiej unika szukania na siłę odróżniających dane komponenty udziwnień wizualnych. Jeśli coś zdążyło zebrać plon pochwał za spokój i prostotę, połączonych z wysoką jakością wykonania, to nie ma co szukać ekwilibrystycznych projektów, które w konsekwencji mogą odstraszyć szukających takiego wyważenia klientów. Zaczynając opis od końcówek, trzeba przyznać, że producent jak to kiedyś się mówiło na budowie – „nie żałował towaru”, gdyż te mieszczące się gabarytami w wielkości średniej klasy urządzeń audio konstrukcje, są po brzegi wypełnione wsadem materiałowym, a przez to bardzo ciężkie. Tego nie widać, ale zlekceważenie wagi może skończyć się naderwaniem kręgosłupa lub upuszczeniem na ziemię podczas przenoszenia na miejsce przeznaczenia. Patrząc na fronty, widzimy dwa płaty grubego aluminium, nachodzące na centralnie umieszczoną akrylową czarną płytkę, na których zlokalizowano po trzy, stosownie opisane, umożliwiające wszelkie konfiguracje manipulatory guzikowe. Wspomniane centralne ciemnione okienko w głównej mierze jest źródłem informacji o stanie urządzenia podczas pracy, jednak producent w dbałości o rozpoznawalność w jego dolnej części przez cały czas (nawet podczas stanu STANDBY) pieści nas swoim promieniującym bursztynową poświatą logo. Uprzedzam czepialskich, wygląda to bardzo dyskretnie. Boki z racji pracy do wyboru w klasie A i AB uzbrojone zostały w solidne radiatory, które na górnej płaszczyźnie tworzą coś w rodzaju prostokątnych podłużnych pionowych okienek. I muszę powiedzieć szczerze, taki wydawałoby się drobny zabieg projektowy ma bardzo duży udział w pozycjonowaniu bryły w moim rankingu estetyki. Zdjęcia w pełni tego nie oddają, ale w realu wygląda to znakomicie. Tył monobloków z racji jednego prostego zadania – wzmocnienie sygnału – stał się ostoją wejść w standardzie XLR (konstrukcja jest w pełni zbalansowana) i RCA, dość szeroko rozstawionego pojedynczego terminala głośnikowego i gniazda zasilającego. Przedwzmacniacz bazując na podobnej do monobloków obudowie, jest prawie identyczny (włącznie z przednim frontem). Jedyne różnice znajdziemy na dachu i bokach urządzenia, które teraz są gładkie i tylnym bardzo bogato wyposażonym panelu. Spoglądając na plecy SL-102 – ki, zobaczymy nieprzebrane, zajmujące całą ich powierzchnię rzędy wejść i wyjść XLR i RCA, swą ilością ustępując nieco miejsca jedynie zintegrowanemu z włącznikiem głównym gniazdu zasilającemu. Na nic więcej nie ma miejsca, sygnalizując tym, że plan zagospodarowania przestrzeni wewnętrznej wykonano w 100 procentach. I to jest słuszna koncepcja panie Ole Vitus. A jeśli ktoś podda pod wątpliwość pełne nabicie wnętrzności stosownymi elementami, podczas transportu szybko przekona się o swoim błędzie, gdyż 102-ka wagowo niewiele ustępuje opisanym wcześniej końcówkom mocy. Naprawdę podczas logistyki radzę się przyłożyć, bo szkoda kręgosłupa.
Z racji pojawienia się u mnie w tym samym czasie wyśmienicie grających i równie dobrze wyglądających (to oczywiście może być kwestią gustu) kolumn rodzimej manufaktury ARDENTO, pozwoliłem sobie – naturalnie po uprzednim głębszym zapoznaniu z nimi we własnym zestawie – użyć ich do przetestowania piecyków z Danii. Wielgachne odgrody z 18 calowym głośnikiem basowym mimo wysokiej skuteczności są czasem nie lada wyzwaniem dla wzmacniaczy. Co prawda ich konstruktorzy napędzają je setem lampowym opartym o bańkę 300B teoretycznie to zaspokajającym ich potrzeby, to jednak sparing z mocnym A -klasowym tranzystorem przyda mi się w ich późniejszej głębszej analizie podczas testu systemu marzeń, który już zaplanowaliśmy. Wracając jednak do bohaterów spotkania ze stajni Vitus’a, na początku muszę potwierdzić zalecenia konstruktora w sprawie stałego podłączenia przedwzmacniacza do zasilania. Stan „Standby” najważniejsze układy przez cały czas pozostawia w pełnej obsłudze prądowej, co organoleptycznie łatwo można zweryfikować, dotykając nieużywanego, lecz ciepłego urządzenia. Ale w tym po-włączeniowym do sieci procesie układania elektroniki oczywiście najważniejszym jest fakt lekkiej początkowej „kanciastości grania”, która objawiała się ograniczeniem mięsistości basu i piaszczystości górnych rejestrów. Jednak natychmiast chcę wszystkich uspokoić, taki stan mamy tylko po kilkudniowym rozstaniu urządzenia z gniazdkiem, co w normalnie eksploatowanym zestawie jest faktem jednorazowym—. Każde następne uruchomienie, jeśli wtyczka nie opuściła przyłącza w ścianie, nie jest już obarczone tą manierą. I gdy po 24-ro godzinnej rozgrzewce przyszedł czas na konkrety, zacząłem od mych koników muzycznych. Chcąc w pełni wykorzystać mozolny proces ustawiania kolumn, postawiłem na Marcina Wyrostka z jego pierwszym krążkiem zatytułowanym „Marcin Wyrostek & COLORIAGE”. Jak na polskie standardy, ta pozycja oscyluje w górnych stanach jakościowych tak pod względem repertuarowym, jak i realizacyjnym, czego często można zaznać na jesiennej warszawskiej wystawie audio – sporo wystawców używa jej do prezentacji sprzętu. Niskie pomruki basowe, świetnie wkomponowane w utwór mieniące się milionem iskier w przestrzeni wymyślne przeszkadzajki i akordeon w rękach wirtuoza pozwalają zatopić się w melancholijnej grze instrumentu frontmana. Ta pozycja płytowa jak na dłoni pokazała pełnię możliwości propozycji Ole Vitusa. Wzorowa kontrola piekielnie nisko schodzącego basiska – tego trzeba zaznać, fenomenalna rozdzielczość i perfekcyjne pozycjonowanie źródeł pozornych, mogą wielu uczyć, jak powinno się to robić. I gdy do tego wszystkiego dorzucę jeszcze głęboką scenę, bez problemów dotykającą oddaloną jakieś dwa metry za kolumnami ścianę, śmiało można kończyć test. Ale nie ze mną takie numery Bruner. Mimo że naprawdę nie było się do czego przyczepić, brnąłem dalej w swych poszukiwaniach wad Duńczyków i przesiadłem się na wokalistykę z Jordi Savallem. Tutaj dała o sobie znać znamienita klasa A, którą wybrałem podczas konfiguracji systemu – do wyboru mamy jeszcze AB. Gładkość i homogeniczność nawet w najmniejszym stopniu nie ograniczała wybrzmień odbijających się gdzieś pod kościelnym sklepieniem ludzkich głosów, dając odczucie pełnego oddechu dobiegającej do mych uszu muzyki. Oczywiście było trochę cieplej i bardziej mięsiście niż w typowym tranzystorze, ale był to w pełni zamierzony zabieg, który po kilku kombinacyjnych ruchach przyciskami na froncie można skorygować, przechodząc we wspomnianą klasę AB, lub jedną z dwóch do wyboru dość wyzywająco nazwanych opcji dźwiękowych: 007 i Rambo. Jednak z racji moich preferencji większych pokładów gładkości, wolałem kontynuować wyrafinowane cyzelowanie każdej nuty, niż mierzyć się z ich wyczynowością wybrzmiewania. Tak minęło kilkanaście krążków uczty melomana, aż przyszedł czas na mniej pieczołowicie dopracowaną pozycję płytową i w napędzie CDeka wylądował krążek Coldplay zatytułowany „A Rush Of Blood To The Head”. Lubię tę grupę z ich początków zabawy w muzykę, ale jak to w rockowych nagraniach bywa, przywołany materiał nie jest majstersztykiem realizacyjnym, stając się raczej propozycją czerpania emocji tylko z wsadu merytorycznego. Niemniej jednak, kilka razy za sprawą testowo występujących w mym systemie urządzeń, nawet ta płyta miała swoje pięć minut w rankingu dobrze odtwarzanych. Nie żebym chciał specjalnie się nad nią pastwić, ale tak dość płasko nagrana muzyka, przy głośniejszym graniu staje się bardzo męcząca. Niespecjalnie energetyczna perkusja, osuszone riffy gitarowe i przeszywający moje uszy odchudzony wokal potrafią zniechęcić nawet najzagorzalszego wielbiciela. Ale jak się okazało, odsieczą tej pozycji przyszła wybrana przeze mnie klasa – A. Odrobina miękkości, nasycenia i gładkości bez degradacji swobody generowania dźwięków, dały znakomite rezultaty liftingowe. Gdy nieco dociążona stopa perkusji pokazała, że ma solidną objętość bębna, struny „wioseł” zmieniły temperaturę brzmienia, a głos wokalisty otrzymał nieco miodowego balsamu, po raz kolejny włożenie tej płyty do napędu, mogłem zaliczyć pełnego sukcesu. Czytając tak przedstawiony opis, można by sądzić, że wystarczy implementować do swojej układanki niewyszukany byleby A- klasowy wzmak i mamy nirwanę. Niestety życie jest brutalne, gdyż już kilka razy miałem okazję zasmakować tej klasy w kiepskiej topologii i wiem, że ta pożądana przez wielu literka rozpoczynająca alfabet jest tylko pewnym założeniem dobrze skonstruowanych urządzeń. Ona pozwala wyciskać niemożliwe z płyt, ale nie jest lekiem samym w sobie, ponieważ najważniejsza jest umiejętność jej realizacji w układzie elektrycznym. Wzorowym przedstawicielem takich produktów jest oczywiście główny sprawca dobrego grania podczas tego spotkania testowego, czyli tytułowy zestaw pre – power z Danii, gdyż pokazał, że w całej tej zabawie z uważaną za wzorzec do naśladowania klasą nie chodzi o zwykłe napompowanie basu, dociążenia środka pasma, czy utemperowanie górnych rejestrów, tylko dodanie im niezbędnych do uzyskania dobrego brzmienia wysokiej jakości barwowych artefaktów. Czy testowana propozycja miała wady? Oczywiście, była pieruńsko ciężka. A tak na poważnie, to naprawdę trzeba się postarać, by zmusić ją do kapitulacji. Oczywistym również jest fakt, że taki naładowany dawką mięsistości komplet w niektórych kompilacjach może spowodować utratę poszukiwanej przez miłośników dzielenia włosa na czworo ostrości konturów źródeł pozornych. Jeśli przyjrzymy się prezentacji dźwięku przez duet 011-ek, na myśl samoczynnie przychodzi nam estetyka dobrej lampy. I to prawdopodobnie jest główną zaletą tej tranzystorowej konstrukcji, czyli moc nisko schodzącego basu, pełna informacji rozdzielcza średnica i lśniąca w eterze góra, a wszytko okraszone zaletami szklanych baniek.
Gdy rozpoczynałem ten test, w głowie rodziło mi się sporo znaków zapytania: – jakie będzie pierwsze wrażenie, które w spotkaniu z integrą było bardzo neutralne- czytaj, nie było przysłowiowego często fałszującego postrzeganie całości ”łał”?, – jak wypadnie szlachetna odmiana pracy wzmacniacza?, – by zakończyć obawą o spełnienie moich standardów w starciu z głośnikami basowymi o średnicy miski do kąpieli niemowlaków. Po tym mitingu muzycznym przyznam, że było fantastycznie. Najciekawszy jest jednak fakt, iż to nie jest ostatnie słowo Ole Vitusa w dziedzinie wzmacniania sygnału. Czy uda się posłuchać u siebie innych konstrukcji, czas pokaże. Rad jestem jednak tego z doświadczenia, gdyż od pierwszych taktów znakomicie było słychać wysoką klasę dźwięku, co w dalszym procesie tylko pozytywnie się pogłębiało, a nie jak to często bywa, dryfowało w nieoczekiwanym i niechcianym dla końcowych wyników kierunku. Jeśli ktoś nie jest przygotowany na zmiany, nie radzę brać Duńczyka na występy do siebie, gdyż nawet niezobowiązujące spotkanie może zakończyć się niechcianymi roszadami w posiadanej konfiguracji. Ostrzegam, naprawdę potrafi uzależnić już po kilku dniach obcowania.
Jacek Pazio
Opinia 2
Biorąc pod uwagę względy natury czysto logistycznej często zdarza się tak, że do naszej redakcji dociera jednocześnie kilka urządzeń, z których recenzje jedynie części trafiają od razu do publikacji a pozostałe pisane są niejako do szuflady cierpliwie czekając na swoje przysłowiowe pięć minut. Powód takiego postępowania jest nad wyraz prozaiczny – taka „monodystrybucyjna” seria poświęcona znajdującym się w portfolio jednego dystrybutora markom nie dość, że dość znacząco wpłynęłaby na spadek różnorodności tematyki, którą się zajmujemy, jak również mogłaby sugerować zbytnią zażyłość z konkretnym z dostarczycieli wszelakiej sprzętu maści na testy. Dlatego też od początku powstania Sound Rebels staramy się możliwie tasować i urozmaicać prezentowane przez nas propozycje mieszając oferty, technologie i właśnie źródła pozyskania. W związku z powyższym proszę się zatem nie dziwić, że na zdjęciach widać oprócz będącej clou niniejszej recenzji elektroniki również odgrody Ardento Alter 2, których obecnie nie posiadamy, choć ich powrót w ramach testu firmowego seta prędzej, czy później i tak nastąpi. Wróćmy jednak do tematu. Wspomniane na wstępie sprawy związane z dostawą poruszyłem nie bez kozery, gdyż o ile przy większości dość budżetowego asortymentu spokojnie, no dobrze, z niewielką dozą zaufania, można zawierzyć solidności i profesjonalizmowi działających na naszym rynku firm spedycyjnych o tyle przewożeniem wartego dziesiątki, bądź setki tysięcy ładunku zdecydowanie rozsądniej jest zająć się osobiście. Wybierając się zatem w dany region naszej jakże pięknej Ojczyzny większość dystrybutorów woli zawczasu ustalić plany wydawnicze na kilka…naście tygodni naprzód i w ramach jednego kursu zapewnić wsad materiałowy aż do kolejnego „Tour de Pologne”. Nie przynudzając dłużej zapraszam na test dzielonej amplifikacji Vitus Audio SL – 102, oraz SM – 011.
Co prawda czytelnicy obeznani z ofertą tej duńskiej marki z mogą uznać, że Hans Ole Vitus powoli odchodzi od potężnych brył swoich flagowych produktów na rzecz zdecydowanie poręczniejszych, nie odbiegających gabarytami od konkurencji, urządzeń, jednak to tylko część prawdy. Powód jest powiem dość prozaiczny – flagowce muszą się czymś wyróżniać a oprócz mocy i co oczywiste brzmienia muszą również spełniać oczekiwania rynku pod względem tzw. postrzeganej wartości a ta rośnie wprost proporcjonalnie do bryły. Duży może więcej, bez masy nie ma klasy, itp., itd. W przypadku Signature Series postawiono jednak przede wszystkim na brzmienie i ergonomię, a ta jak wiadomo nie idzie w parze z aluminiowymi sześcianami o boku wynoszącym cirka about 50 cm. Jeśli mają Państwo inne zdanie doskonale to rozumiem, ale w ramach eksperymentu sugeruję zaprezentować swoim piękniejszym połówkom najpierw końcówkę Vitusa MP-S201 a następnie bohaterów niniejszej recenzji. Już? Ano właśnie. Teraz już wszyscy wiemy jakie są szanse postawienia we własnych czterech kątach rozwiązań iście bezkompromisowych a jakie zdecydowanie mniej rozbuchanego gabarytowo, choć wciąż pełnokrwistego High-Endu.
Wracając do meritum. Daleko posunięta unifikacja w obrębie nie tylko linii, ale i całego portfolio nie daje nawet najmniejszych szans na niespodzianki. Wykonane z iście chirurgiczną precyzją z grubych płyt szczotkowanego aluminium, obudowy sprawiają niezwykle solidne wrażenie, co potwierdzają testy organoleptyczne na tzw. dzięcioła, czyli opukiwania w celu weryfikacji spasowania poszczególnych elementów, oraz zdecydowanie mniej przyjemne dla kręgosłupa – związane z przenoszeniem blisko pięćdziesięciokilogramowych segmentów. Bliźniacze fronty przedwzmacniacza i końcówek z otoczeniem komunikują się za pośrednictwem wyświetlaczy ukrytych za umieszczonych pomiędzy masywnymi płatami aluminium pionowymi wstawkami z plexi i ustawionymi w równych szeregach trzech przycisków po obu stronach „wyłomu”. Dzięki nim mamy możliwość wyboru źródła, ustawienia poziomu głośności, oraz dostania się do głównego menu dokładnie opisanego w instrukcji obsługi.
O ile przy końcówkach ściany tylne oferują tylko to, co oferować powinny, czyli centralnie umieszczone gniazdo zasilające, ulokowane symetrycznie podwójne terminale głośnikowe Furutecha i równie solidne gniazda sygnałowe w standardzie RCA/XLR, to już przy przedwzmacniaczu mamy do czynienia z iście bizantyjskim przepychem. Środkiem symetrii również jest zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające a od niego rozchodzą się w dwóch rzędach wejścia i wyjścia RCA (na górze) i XLR (na dole). Oczywiście wszystko jest dokładnie opisane a konfiguracji całości dokonujemy poprzez wybranie odpowiednich ustawień w menu. Zero zworek, przełączników i kombinowania w momencie pojawienia się nowego elementu w torze. Jedyne, czego nie ma a być by mogło, to znane np. z Densenów opisywanie wyjść/wejść na płycie górnej tak, by patrząc od góry można było dokonywać połączeń niemalże na oślep.
Może to i oczywista oczywistość, ale dla świętego spokoju i z recenzenckiego obowiązku chciałbym po raz enty przypomnieć, że choć tytułowy zestaw gra od momentu uruchomienia to nie tyle warto, co po prostu trzeba uzbroić się w cierpliwość i do krytycznych odsłuchów przystępować po co najmniej godzinie od włączenia elektroniki. Przez ten czas Vitusy zdążą osiągnąć właściwą temperaturę pracy, czyli zrobią się mocno ciepłe a my zdążymy oczyścić głowę i uspokoić skołatane myśli by w fotelu zasiąść bez zbędnych, psychicznych obciążeń. Pod żadnym pozorem nie należy też ferować wyroków nie mając pewności, że grające w danej chwili urządzenia nie mają na swoim koncie przynajmniej kilku dób bycia pod prądem, bo na co jak na co, ale właśnie na nieprzerwane dostawy życiodajnej energii duńska elektronika jest nad wyraz czuła.
Ponieważ test Vitusów przeprowadzaliśmy równolegle z dzieloną amplifikacją Roberta Kody oczywistym, przynajmniej dla nas, było wykorzystanie tego samego repertuaru, więc proszę się nie dziwić, ze czytając niniejszą recenzję mogą Państwo odnieść wrażenie, że już gdzieś podobny porządek użytego materiału muzycznego.
Brzmienie duńskiego zestawu jest niezwykle gęste, namacalne i sprawiające, że reprodukowany materiał a właściwie odgrywający go muzycy już od pierwszych taktów materializują się w naszym pokoju odsłuchowym. Co istotne skali, wolumenu dźwięku lepiej nie oceniać po bryłach samych urządzeń, gdyż jest o tyle nieadekwatne do stanu faktycznego, co wręcz całkowicie mylne. Vitusy bowiem grają dźwiękiem nie tylko obszernym, jeśli chodzi o przestrzenność, co po prostu dużym. W dodatku po kilku próbach z różnymi ustawieniami końcówek doszliśmy do nader konstruktywnych wniosków, że przynajmniej z Alterami mniej i finezyjniej znaczy lepiej, więc przez lwią część swojej bytności u nas 11-ki pracowały nie tylko w czystej klasie A, lecz i ustawione na tryb pracy 007, czyli przekładający kulturę nad nieposkromioną moc oferowaną w trybie … Rambo. Wydane na XRCD „Seven Days” Dadawy nader umiejętnie zespoliło operujące w wysokich rejestrach wokale, iście holograficzną ambientową przestrzeń, niemalże progresywne linie melodyczne i całkowicie niezrozumiałą warstwę tekstową. Najniższe pomruki basowe zapuszczały się w nieczęsto eksplorowane przez nas rejony a szybkość i precyzja dźwięku szła w parze z iście lampową homogenicznością i nasyceniem barwami. Gdy do głosu doszedł Timbaland z „Shock Value” potężne kopnięcie na basie zwiało z membran Ardento ostatnie drobiny kurzu. Lekko nosowy wokal Nelly Furtado otrzymał nader przyjemny zastrzyk kobiecego ciepła i zmysłowości, przez co stracił sporo z obecnej w większości przypadków radiowo-telefonicznej naleciałości i stał się bardziej ludzki a mniej techniczny – plastikowy.
A właśnie, skoro poruszyliśmy ewidentnie postprodukcyjne mankamenty warto zerknąć na rockowe podwórko i np. na „Misplaced Childhood” Marillion, które nawet po ostatnim masteringu trudno określić mianem wybitnej realizacji.
Płaska niczym anorektyczna modelka scena i cykająco – szeleszczące blachy potrafią zepsuć całą przyjemność odsłuchu. Jednak tym razem pomimo ewidentnych i oczywistych mankamentów technicznych całość nabrała zdecydowanie bardziej zdrowego „ciała”. Pojawiła się żywa tkanka wypełniająca kontury a irytujące perkusjonalia odpowiednio dopalone złocistą poświatą wreszcie zaczęły pełnić właściwą im rolę.
Z bardziej ambitnego repertuaru warto wspomnieć o dość mocno zagmatwanej i wcale nie najłatwiejszej w odbiorze „Beit” Masady (John Zorn, Dave Douglas, Greg Cohen, Joey Baron). Oczywiście u Jacka tego typu muzyczne poplątańce są na porządku dziennym, jednak osobiście, komplikacji wolę szukać w progresyjnych odmianach rocka a po podobne doznania w Jazzie sięgam dość okazjonalnie. Jednak tym razem było miło, nawet bardzo miło, gdyż Vitusy pokazując całość w niezwykle homogeniczny sposób skupiały się w pierwszej kolejności na warstwie emocjonalno – barwowej, by dopiero po przykuciu uwagi słuchacza wprowadzić go w zawiłe meandry instrumentalnej wirtuozerii biorących udział w nagraniu muzyków.
Jednak podobnie, jak w przypadku Takumi o prawdziwej feerii barw, bogactwie alikwot i dosłownej organiczności można było mówić dopiero w przypadku winyli. Albumy „The Tube Only Night Music” Taceta, „Time Out” The Dave Brubeck Quartet, ścieżka dźwiękowa z „The Cloud Atlas Sextet” oraz dwa wydawnictwa z serii „The Berliner Direct To Disc Recordings” – die Tommys „Volume 1” i „March 28” Elaizy sprawiły, że nie sposób było oderwać się od odsłuchu. Jedynie konieczność zmiany strony zmuszała nas do wstania z foteli. To, co do tej pory, przy źródłach cyfrowych wydawało się namacalnością i niemalże materializowaniem się muzyków w naszych czterech kątach, rzeczywiście nam się tylko wydawało. Dopiero przy (umownie) czarnej płycie można było właściwie ocenić możliwości skandynawskiej amplifikacji. W przekazie dominowały spokój i dojrzałość, których w żadnym wypadku nie należy utożsamiać ze spowolnieniem i nudą, gdyż zarówno dynamika, jak i potencjał emocjonalny nie uległy osłabieniu a wręcz osiągnęły poziom o jakim srebrne krążki mogły jedynie pomarzyć.
Początkowa pobłażliwość, z jaką patrzyliśmy, jeszcze przed podłączaniem do prądu, na „małe” Vitusy przerodziła się w trakcie odsłuchów w ewidentne zdziwienie przechodzące w pełni zasłużony szacunek. Kontrola idąca w parze z muzykalnością sprawiały, że zapominaliśmy o nader kompaktowych wymiarach SL – 102 & SM – 011 i skupialiśmy się na tym, co przecież najważniejsze – na muzyce. A muzykę Vitusy grały po prostu wybornie. Jeśli zatem wyznają Państwo zasadę, że nie ocenia się książki po okładce gorąco zachęcam do wypożyczenia zestawu Vitusa na co najmniej tydzień i w zaciszu domowego ogniska własnousznej weryfikacji jego możliwości. Jest spora szansa, że nie tylko przypadnie Państwu do gustu, lecz i w dość jednoznaczny sposób rozprawi się z wielokroć większą, przynajmniej jeśli chodzi o obudowy konkurencją. Warto też pamiętać, że u Hansa Ole Vitusa Waty są „trochę” bardziej kaloryczne i bliżej im do swoich „lampowych” braci aniżeli tych osiąganych z układów cyfrowych. Niby drobiazg, ale proszę mi wierzyć na słowo, że akurat w tym przypadku robi on kolosalną różnicę.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: R.C.M.
Ceny:
SL – 102: 29 000 €, opcja: 4x Stillpoints Ultra – dopłata 1 100 €
SM – 011: 42 000 € (para) , opcja 8x Stillpoints Ultra – dopłata 2 200 €
Dane techniczne
SL – 102
Wejścia: 2 x RCA, 3 x XLR
Wyjścia: 2 x RCA, 2 x XLR
Wymiary (S x W x G): 435 x 135 x 402 mm
Waga: 24 kg.
Pilot: tak, RC-010
Opcja: moduł phono MM/MC
W kpl. przewód zasilający Andromeda
SM – 011
Moc wyjściowa (A/AB): 40W/ 400W przy 8 Ω, 800W przy 4 Ω (klasa AB)
Wejścia: 1 x XLR, 1xRCA
Wymiary (S x W x G):: 435 x 130 x 430 mm
Waga: 42 kg.
System wykorzystywany w teście:
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Przedwzmacniacz: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Robert Koda Takumi K-70 Gen II
Kolumny: Ardento Alter II
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa), Ardento
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
DistroKid oraz TuneCore dołączyli do TIDAL by zapewnić dystrybucję muzyki artystom bez kontraktu z wytwórnią płytową
Warszawa, 23 czerwca 2015 roku – TIDAL, globalna platforma muzyczno-rozrywkowa, ogłosiła dzisiaj nawiązanie współpracy z dwoma nowymi partnerami dystrybuującymi muzykę dla programu TIDAL Discovery – DistroKid oraz TuneCore. TIDAL Discovery to nowa przestrzeń, w której odkryjesz artystów przyszłości.
DistroKid i TuneCore dołączyli do wcześniej ogłoszonych partnerów z Record Union oraz Phonofile, dając możliwość wyboru niezależnym artystom, którzy chcieliby umieścić swoją muzykę w TIDALU. Dzięki TIDAL Discovery twórcy mogą sami wybrać preferowanego partnera dystrybuującego ich muzykę, a także strukturę wypłacania tantiem. Dzięki temu artyści w łatwy i opłacalny sposób mogą rozpowszechniać swoje utwory w serwisie streamingującym muzykę, bez kontraktu z tradycyjną wytwórnią.
W ramach programu TIDAL Disccovery serwis TIDAL chce dać szansę zespołom bez podpisanego kontraktu na dotarcie do szerszej publiczności na całym świecie. Wybrane utwory będą wyróżnione w miesięcznej playliście TIDALA, a także promowane razem z innymi materiałami dostępnymi wyłącznie w TIDALU. Aby wesprzeć program TIDAL Discovery, TIDAL aktywnie zaangażuje się w działania marketingowe oraz promocję nowych artystów, między innymi poprzez organizację serii koncertów Discovery, w trakcie których wystąpią najpopularniejsi artyści udostępniający muzykę w tym programie.
Zespoły i artyści zainteresowani programem TIDAL Discovery mogą dowiedzieć się o nim więcej oraz zarejestrować się na stronie TIDALA:
• Wejdź na tidal.com/discovery
• Upewnij się, że:
o Masz pliki w formacie WAV
o Okładkę (min 1500×1500 / 72dpi)
o Masz prawo do wykorzystania utworów
• Wybierz preferowanego partnera oraz warunki (do wyboru jest Phonofile, Record Union, DistroKid lub TuneCore) i naciśnij start
• Wypełnij formularz rejestracyjny wybranego partnera, dodaj swoją muzykę i znajdź się na TIDALU!
TIDAL Discovery to przestrzeń, w której wyłącznie subskrybenci TIDALA mają szansę dzisiaj odkryć artystów przyszłości i posłuchać ich na listen.tidalhifi.com/discovery. Dodatkowe informacje są dostępne pod adresem www.tidal.com.
TIDAL oferuje swoim użytkownikom dostęp do ekskluzywnej muzyki, teledysków, produktów związanych z artystami oraz doświadczenia, których nie znajdziesz nigdzie indziej. Subskrybenci otrzymają również dostęp do ekskluzywnych playlist stworzonych przez artystów i redakcję muzyczną TIDALA, dzięki czemu będą mieli szansę bliżej zapoznać się z artystami i ich twórczością. Każdy członek TIDALA może bezpłatnie korzystać z platformy przez miesiąc. Serwis nie zawiera reklam i jest dostępny pod adresem: www.tidal.com. Użytkownicy urządzeń mobilnych mogą również pobrać aplikację TIDAL ze sklepów iTunes App Store albo Google Play Store.
Nawet jeśli dla ludzi obracających się w sferze audio określenie „audiofil” jest niegroźnym synonimem nieco większego przywiązywania wagi do jakości dźwięku, to dla zwykłego homo sapiens jawi się ono, jako element zbioru chorób lub przypadłości, dla nazwania których posiłkujemy się końcówką „filia”. Nie powiem, znam kilku osobników, którzy w swym dążeniu do absolutu dźwiękowego przekroczyli zdroworozsądkowy punkt „G” dla swojego portfela i co za tym idzie codziennego życia, ale zapewniam, w żaden sposób nie są groźni dla osób postronnych. Dlatego jeśli nawet kogoś w ten sposób szufladkujecie, zaręczam, iż nie zrobią Wam nawet najmniejszej krzywdy. Tak więc, jeśli sprawę szkodliwości wspomnianej grupy mamy rozwikłaną, mogę się przyznać, że jestem może nie na wskroś ortodoksyjnym, ale z pewnością pełnoprawnym uczestnikiem tego ruchu i dobrze mi z tym. Niestety, albo stety, ten stan postrzegania piękna w muzyce samoczynnie zmusza mnie do eksperymentów mających na celu doskonalenie jej reprodukcji, które będąc często bardzo owocnymi w nieoczekiwane wyniki, stały się zaczynem do powstania portalu SOUNDREBELS. I aby nie być gołosłownym w sprawie utożsamiania się z poszukiwaczami świętego Graala, mimo w założeniach tylko kilkudniowego, wręcz symbolicznego spotkania z produktem niemającym nic wspólnego z działem audio, postanowiłem skreślić kilka strof z wyciągniętymi z owej próby wnioskami. Chodzi mianowicie o skierowaną dla profesjonalnego rynku badawczego platformę antywibracyjną niskich częstotliwości, która swoim działaniem ma sprostać takim wyzwaniom, jak izolacja bardzo czułych mikroskopów elektronowych od szkodliwych drgań otoczenia. Teoretycznie coś z naszej działki, a więc żadna rewelacja, jednak z założenia zdecydowanie wyższy stopień skuteczności działania sprawia (tłumienie aktywne), że jeśli tylko jest możliwość, prawdziwy piewca audiofilizmu musi się z tym zmierzyć. Puentując ten anonsujący dzisiejsze spotkanie akapit, przedstawiam wszystkim oferowaną przez niemieckich inżynierów platformę stabilizacyjną z rynku badawczego firmy Accurion w wersji Halcyonics i4.
Dostarczona do zaopiniowania platforma marki Accurion, z racji ukierunkowania w inną niż audio stronę ma trochę nietypowe (dla Hi-Fi) proporcje – przy stosunkowo niedużej szerokości jest głęboka i gdy nasza generująca dźwięk elektronika w większości przypadków jest szersza niż głębsza, to jeśli nie postawimy owej platformy w poprzek, nieco utrudniając tym dostęp do obsługujących ją przycisków, będzie wystawać poza obrys blatu roboczego, z trudem łapiąc się, na nim stopami. Na szczęście w ofercie są inne rozmiary, tak więc jeśli ktoś zapragnąłby mieć coś takiego u siebie, musi dopasować zamawiany produkt do potrzeb posiadanej elektroniki. Z racji zaawansowania procesu stabilizacji całość wykonującej to zadanie inżynierii ulokowano w wydawałoby się dość wysokiej, jak na platformę obudowie, ale przeglądając różne propozycje z naszej działki, tragedii nie ma. Front dla uatrakcyjnienia postrzegania ubrano w kewlar, na którym umieszczono trzy podświetlane okrągłe przyciski funkcyjne. Od lewej włącznik, na środku dynamiczna stabilizacja, a z prawej rozkładanie/składanie w celach logistycznych i automatyczne poziomowanie. Boki polakierowano czarnym gładkim lakierem, a płaszczyznę nośną wykończono również w czerni, ale tym razem techniką proszkową. Tył urządzenia zarezerwowano dla wielopinowego złącza zasilania i niezbędnego do serwisu terminala komputerowego. Jako wyposażenie otrzymujemy jeszcze sporej wielkości zasilacz. Jeśli chodzi o procedurę startową po rozpakowaniu i przed pakowaniem, nie chciałbym nikogo zanudzać, gdyż wszystko jest proste i opisane w instrukcji. Ale tak w skrócie. Po włączeniu do sieci, lewym guzikiem inicjujemy uruchomienie, następnie prawym rozpoczynamy wstępne stabilizowanie górnej płaszczyzny – trwa to około trzech minut, a skok platformy jest prawie niezauważalny. Gdy proces przygotowania do ustawienia urządzenia dobiegnie końca – zapadnie cisza, na blacie nośnym stawiamy wytypowany do izolacji komponent. Acccurion ponownie zaczyna się poziomować, z tą tylko różnicą, że teraz bierze pod uwagę masę i jej nierówny rozkład w utrzymywanym na swych barkach urządzeniu – największymi winowajcami są transformatory. Gdy i ta procedura dobiegnie końca, wyłączamy prawy przycisk i środkowym wprowadzamy całość w stan aktywnej izolacji. Ot cała, na pierwszy rzut oka skomplikowana, kolejność kroków obsługi, co z perspektywy szybkiego opanowania po zaledwie kilkudniowej przygodzie, nawet dla opornego na wszelkie nowości laika wydaje się być bułką z masłem. Jeśli miałbym określić wrażenia organoleptyczne, to rzekłbym, że estetyka ogólna i wykonawcza tego ruchomego blaciku z rynku pro są na naprawdę bardzo dobrym poziomie.
Próby obserwacji wnoszonych przez zastosowaną platformę zmian, rozpocząłem od niedrogiego odtwarzacza C.E.C-a CD5, który z racji swej kompaktowości w porównaniu do dzielonego Reimyo był zdecydowanie łatwiejszy w aplikacji. By przed ferowaniem wniosków oswoić się ze sposobem grania piątki, zaliczyłem kilka dobrze znanych mi krążków, wśród których znalazł się John Potter. Dlaczego akurat ta pozycja płytowa? To proste. Niby okraszony kilkoma instrumentami pojedynczy męski głos w bardzo spokojnym repertuarze Monteverdiego, ale specyficzny sposób generowania wokalizy, wespół ze współpracującym z artystą pomieszczeniem, pozwalają mi wyłapać nawet najdrobniejsze zmiany w gładkości i oddechu dobiegającej z wirtualnej sceny projekcji. I muszę przyznać sobie pochwałę wzrokową, bowiem nie myliłem się. Zastosowanie Accuriona działało właśnie w tym zakresie, czyli utemperowało często występujące sybilanty, czyniąc je na wskroś bardziej przyswajalnymi. Po prostu, wokal stał się zdecydowanie kulturalniejszy, jakby oczyszczony z wcześniejszej „kanciastości”, co skutkowało zdecydowanym wygładzeniem. Ciekawe, że ta zmiana nie wpływała degradująco na wolumen śpiewu, tylko przecząc wydawałoby się logicznym założeniom – oczyszczanie z szorstkości często skutkuje przygaszeniem dźwięku, zwiększała udział artysty w spektaklu muzycznym, a rzekłbym nawet, że nieco bardziej eksponowała go przed instrumentami. Intrygujące, nie sądzicie? Powiem więcej, z uwagi na fakt mego wyczulenia na skutki uboczne faworyzowania pewnych niuansów w jednak całościowo rozpatrywanym materiale muzycznym, przyjrzałem się, czy czasem nasz wpuszczony do pierwszego rzędu artysta nie straci kontaktu z odbijającymi jego głos ścianami i trzeba powiedzieć, że mimo lekkiego zwiększenia sterylności śpiewu, pogłos nadal był z nim bardzo spójny, co bardzo rzadko się zdarza. Tutaj było na tyle dobrze, że w pewnym momencie zacząłem dywagować, czy może nie zostawić „i czwórki” na stałe.
Kolejny krok, to trochę uciążliwy w żonglerce napęd Reimyo. Byłem bardzo ciekawy, czy przyrost jakości generowanego dźwięku, jaki niosło ze sobą moje codzienne źródło, zniweluje wnoszone przez separator drgań zmiany. I tutaj kolejne zaskoczenie, gdyż może nie tak spektakularnie jak z tanim kompaktem, ale nadal dało się odczuć pozytywny wynik. Co prawda głos wokalisty w tym przypadku nie dostawał zastrzyku energii, pozostając na poziomie startowym, ale oczyszczenie dźwięku ze szkodliwych śmieci, powodowało wyraźniejszy, a w konsekwencji odbierany jako głośniejszy przekaz muzyczny. Dźwięk stał się zdecydowanie bardziej namacalny, przez co źródła pozorne bardzo swobodnie osadzałem w eterze międzykolumnowym. Nie zanotowałem odczucia alienacji muzyków występujących na scenie względem siebie, co czasem się zdarza, mogąc wpłynąć na spójność spektaklu. Jednak najważniejszym był fakt, nie majstrowania przy ciężarze grania, pozostawiając ten aspekt bez najmniejszego uszczerbku. A niestety na przestrzeni kilkunastu recenzji wiem, że nie jest to takie łatwe.
W kolejnej odsłonie postanowiłem sprawdzić, jak po zastosowaniu aktywnego wygaszania wibracji, zachowa się gramofon. Tutaj wystąpił pewien problem, gdyż mój dyżurny SME 30 w swej konstrukcji zawieszony jest na gumowych ringach, co mogło bardzo ograniczyć, jeśli w ogóle wyeliminować zmiany w dźwięku. Na szczęście dysponowałem massloaderem Dr. Feickert Analogue Woodpecker z ramieniem SME i stosunkowo niedrogą wkładką Dynavectora, co skrzętnie wykorzystałem. I w tym podejściu zaliczyłem kolejnego, prawdopodobnie nieakceptowalnego przez niektórych melomanów „zonka”, gdyż dopiero teraz ogólne ukulturalnienie dźwięku dało nie do końca pozytywny skutek. Nie była to bardzo doskwierająca zmiana, ale wspomniana manipulacja w prezentacji syczących zgłosek teraz skutkowała lekkim przyciemnieniem światła na scenie. Co prawda przy sporej ilości słuchanego materiału, choć nadal występujące, nie było bardzo doskwierające, ale na starych – trochę uboższych w górne rejestry winylach już wyraźnie słyszalne. Na szczęście nadal zachowana była równowaga ilościowa pomiędzy artystami i towarzyszącym im instrumentarium, bez szkodliwego wychodzenia któregokolwiek aspektu przed szereg. Puentując to podejście, muszę ostrzec wszystkich kamikadze zakupowych, gdyż nabycie w ciemno, lub tylko po lekturze recenzenta „i czwórki” może skończyć się co najmniej lekkim problemem. Nawet jeśli Waszemu systemowi doskwiera maniera krzykliwości, sugeruję nauszną konfrontację, gdyż zainwestowanie w ciemno kilku tysięcy Euro, może zasilić półkę z życiowymi audio –porażkami, a tego nikomu nie życzę.
Ostatnim, trochę na prośbę dostarczającego do posłuchania platformy znajomego, podejściem był przetwornik cyfrowo/analogowy. Wynik? Podobnie jak przy napędzie zyskała jedynie gładkość dźwięku, jednak nie w tak dużym jak w występującym jako pierwszy niedrogim kompakcie. Podzielenie mojego źródła na dwie osobne części, prawdopodobnie nieco osłabiło pozytywny wpływ na efekt końcowy, jednak bez najmniejszych problemów mogłem je wychwycić.
Zbliżając się do końca testu, po tych kilku próbach i całkowicie innych wynikach każdej z nich, ciężko jest mi autorytatywnie ocenić jednoznaczny wpływ wizytującej moje progi platformy. Teoretycznie nie jest z naszego świata, ale w konfrontacji z sygnałem cyfrowym raczej pomagała. Winyl w moim systemie nie do końca ją zaakceptował, ale tak prawdę mówiąc o niczym to nie świadczy, gdyż była to jedna z miliona potencjalnych na rynku audio kombinacji sprzętowych. Tak więc, tylko własne próby dadzą wiarygodne wyniki. Jednak co by nie mówić, do systemów opartych o źródła cyfrowe Accurion może być strzałem w dziesiątkę.
Jacek Pazio
Producent: Accurion GmbH
Cena: 6 500€ Netto
Dane techniczne:
Wymiary: 400 x 500 x 90 mm
Dopuszczalne obciążenie: 0 – 120 kg
Waga: 20 kg
Izolacja: > 5 Hz = 25 dB (94.4 %) > 10 Hz = 40 dB (99.0 %)
Zakres skuteczności izolacji aktywnej: 0.6 – 200 Hz (pasywna pow 200 Hz)
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL ISIS
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– platfomy antywibracyjne FRANC AUDIO ACCESSORIES
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END plus przewód zasilający Acrolink 9300
– szafka pod sprzęt SOLID BASE VI
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
– gramofon Dr. Feickert Analogue Woodpecker
– ramię SME M2-9R
– wkładka DV-20X2
Po systemach Devialet 120, Devialet 200, Devialet 400 i Devialet 800 francuski producent wprowadza kolejną rewolucyjną konstrukcję – Phantom. Zadaniem tego bezprzewodowego systemu multi-room jest dostarczenie najwyższej jakości, naturalnego dźwięku bez konieczności rozstawiania dużego zestawu audio. Najnowsze urządzenie Devialet może pracować w konfiguracji mono, stereo lub wielokanałowej, a także pozwala zbudować system wielostrefowy
Od chwili założenia firmy w 2007 r., ambicją Devialet jest dostarczenie szerokiej grupie melomanów high-endowego audio, które zapewni najlepszą jakość muzyki i efektów kinowych przy zachowaniu kompaktowych rozmiarów. W tym celu francuscy projektanci opracowali wiele rewolucyjnych technologii, wśród nich ADH® i SAM®. Teraz wszystkie swoje dotychczasowe osiągnięcia, zdobyte m.in. podczas konstruowania wzmacniacza zintegrowanego D-Premier i jego następców, przenieśli do jednego, kompaktowych modeli Phantom/Silver Phantom i dodatkowo wyposażyli je w kolejne nowatorskie rozwiązania – głośnik niskotonowy z technologią HBI®.
Devialet Phantom jest rewolucyjnym, bezprzewodowym systemem multi-room, będącym efektem dwuletnich prac badawczo-rozwojowych. Urządzenie występuje w dwóch wersjach: Phantom i Silver Phantom. Obie są niezależnymi konstrukcjami, które można dowolnie skonfigurować, tworząc np. zestaw stereo lub wielokanałowy, a także budując zaawansowany system wielostrefowy. Wszystkie urządzenia łączą się bezprzewodowo i maksymalnie mogą współpracować ze sobą nawet 24 jednostki. Ich obsługę umożliwia specjalna aplikacja Spark, która wyróżnia się czytelnym i przyjaznym dla użytkownika interfejsem.
Najnowsze konstrukcje różnią się między sobą mocą wyjściową. Phantom generuje moc 750 W, natomiast Silver Phantom zapewnia 3000 W, co przekłada się na wyższy poziom ciśnienia dźwięku (SPL): 105 dB w porównaniu z 99 dB Phantoma. W każdym urządzeniu za odtwarzanie dźwięków odpowiadają cztery przetworniki: para niskotonowych, średniotonowy i kopułka wysokotonowa. Dwa pierwsze umieszczone są po bokach konstrukcji i zostały skonfigurowane tak, aby podczas pracy znosić wibracje obudowy. Głośniki niskotonowe z technologią HBI® są bardzo wydajnymi konstrukcjami o dużym skoku membrany (26 mm pomiędzy skrajnymi wychyleniami), 4-krotnie mocniejszymi w porównaniu z najlepszymi dostępnymi przetwornikami o porównywalnej średnicy. Jednostka średniotonowa i tweeter znajdują się w centrum przedniej części obudowy i zamocowane są współosiowo. W przeciwieństwie do znacznej większości znanych obecnie przetworników, zastosowane w Phantomie głośniki nisko- i średniotonowy mają wypukłe membrany. Sama obudowa urządzenia wykonana jest z kompozytu będącego połączeniem tworzywa ABS i włókna szklanego.
Mimo kompaktowych rozmiarów Phantom/Silver Phantom zapewniają bardzo szerokie pasmo przenoszenia – od 16 Hz do 25 kHz. Urządzenia, bez żadnego dodatkowego wspomagania, dostarczają mocny, głęboki bas przy praktycznie dowolnym poziomie głośności. Dotychczas takimi parametrami mogły pochwalić się jedynie potężne kolumny głośnikowe, a nie urządzenie z obudową o mniejszej pojemności. To m.in. konsekwencja zastosowania hybrydowej technologii wzmocnienia ADH® oraz układu DSP, który wraz z technologią SAM® pozwala do maksimum wykorzystać możliwości i zalety hybrydowego wzmacniacza analogowo-cyfrowego oraz potencjał głośników. Na potrzeby modeli Phantom/Silver Phantom, mierzących 255 mm wysokości i 253 mm szerokości, projektanci zminiaturyzowali układ ADH®. W każdym urządzeniu znajduje się osiem kości ADH, które po zmostkowaniu tworzą cztery wzmacniacze, po jednym dla każdego głośnika. Dzięki nim Phantom/Silver Phantom mogą pochwalić się liniową i jednocześnie płaską charakterystyką częstotliwościową, która w zakresie 20 Hz-20 kHz wyróżnia się bardzo małą nierównomiernością charakterystyki, nieprzekraczającą ±0,5 dB – parametrem nieosiągalnym przy konwencjonalnym głośniku o podobnej wielkości.
Oba urządzenia wyróżniają się futurystycznym wzornictwem i imponującymi możliwościami. Cała konstrukcja, w tym oczywiście obudowa, od samego początku była opracowywana tak, aby zagwarantować najlepszą możliwą charakterystykę akustyczną. Celem projektantów było zapewnienie brzmienia jak najbardziej zbliżonego do naturalnego. Dzięki szerokiej dyspersji dźwięku każdy słuchacz może cieszyć się naturalnym i czystym brzmieniem, bez względu na miejsce odsłuchu. W uzyskaniu tak dobrych efektów pomogło wykorzystanie kuli, która wyróżnia się idealnym kształtem w przypadku odtwarzania dźwięku i wielokierunkowej emisji energii. Ponadto wykorzystanie kształtu kuli pozwoliło wyeliminować dyfrakcję wzdłuż powierzchni obudowy.
Przy całym zaawansowaniu technologicznym Devialet Phantom pozostaje bardzo przyjazny dla użytkownika. Cyfrową muzykę można przesyłać do urządzeń bezprzewodowo za pomocą Wi-Fi i poprzez połączenie kablowe Ethernet, a także obu jednocześnie. Konkurencyjne systemy bezprzewodowe w jednym czasie mogą obsługiwać sygnał tylko z jednego połączenia cyfrowego. Ponadto Phantom/Silver Phantom umożliwiają bezprzewodowy transfer plików wysokiej rozdzielczości. W tym przypadku wymagany jest najnowszy router Devialet Dialog, który obsługuje systemy Phantom i Silver Phantom, a dodatkowo pozwala nawiązywać łączność pomiędzy wszystkimi urządzeniami Devialet. Opcje połączeniowe rozszerza wejście optyczne, za pomocą którego można podłączyć np. odtwarzacz Blu-ray. Wygodę użytkowania zwiększa automatyczna aktualizacja oprogramowania. Każdy Phantom/Silver Phantom po podłączeniu do internetu rozpoczyna komunikację ze stroną Devialet i w chwili opublikowania nowych aktualizacji automatycznie instaluje je, gwarantując użytkownikowi natychmiastowy dostęp do najnowszych rozwiązań.
Devialet Phantom oraz Devialet Silver Phantom pojawią się w sprzedaży w połowie 2015 r. Pierwszy z modeli będzie kosztował 7249 zł, mocniejszy system 8499 zł. Na router Dialog trzeba przeznaczyć 1299 zł, a pilot zdalnego sterowania do obu modeli został wyceniony na 599 zł. Producent przygotował także firmową podstawę do głośnika, model Branch, a także uchwyt ścienny Gecko. Pierwsze z rozwiązań będzie kosztowało 1099 zł, drugie 699 zł. Ponadto Devialet oferuje specjalną torbę Cocoon (cena 1099 zł), umożliwiającą przenoszenie i przechowywanie modelu Phantom lub Silver Phantom.
Specyfikacja techniczna
Phantom | Silver Phantom | |
Poziom ciśnienia dźwięku | 99 dB SPL/1 m | 105 dB SPL/1 m |
Moc wzmacniacza | 750 W szczytowa | 3000 W szczytowa |
Pasmo przenoszenia | 16 Hz-25 kHz ±2 dB, 20 Hz-20 kHz ±0,5 dB | |
Zniekształcenia | 0,001% | |
Szum tła | < 0,5 dB SPL/3 m | |
Przetwornik cyfrowo-analogowy | Texas Instruments PCM1798 192 kHz/24 bity | |
Technologie | HBI®; ADH®; SAM®; EVO® | |
Łączność | Wi-Fi (a/b/g/n 2,4 GHz i 5 GHz) Ethernet RJ-45 10/100/1000 Mb/s (gigabit) Domowa wtyczka PLC AV2 Wejście optyczne TOSLINK (TV, Blu-ray, konsola do gier, itd.) |
|
Wymiary (S x W x G) | 253 x 255 x 343 mm | |
Waga | 10,5 kg |
Dystrybucja: Audio Klan
Opinia 1
Firmę, na którą podczas lektury moich po-testowych wrażeń poświęcicie kilka cennych minut swego życia, bez najmniejszego naciągania faktów, można nazwać kultową. I nie chodzi mi tylko o kraj pochodzenia, czy walory soniczne – oczywiście te aspekty również niosą swój ciężar rozpoznawalności, ale o niezliczone opcje klonowania przez bardziej wyedukowane „złote rączki” jej prawie wszystkich pojawiających się na rynku konsumenckim konstrukcji, w czym notabene Pan Nelson (ups. za wcześnie się wygadałem) świadomie pomaga na wielu forach internetowych. Nie ważne, że owa grupa piewców znakomitości tejże manufaktury nie zbudowała dwóch podobnych egzemplarzy – nawet w oparciu o tę sama kopię schematu elektrycznego każdy z nich buduje z tego, co zalega szufladach, wystarczy, że pracują nad idąc za opiniami w eterze, a teraz ma się potwierdzić, wyśmienicie generującą muzykę myślą techniczną. Ale zostawmy naszych DIY – owców i przejdźmy do meritum. Do przedstawienia bohatera dzisiejszego testu posłużę się małym quizem. Jeśli coś wizytujące nasze progi jest wielkie, ciężkie i przybyło zza wielkiej wody, to jaki kraj może reprezentować? Oczywiście Stany Zjednoczone. Brawo. A jeśli wcześniej wspominałem o upodobaniu do klonowania, to co w pierwszej chwili przychodzi Wam do głowy? Tak jest, PASS. Zatem zapraszam na spotkanie z co prawda nie (do końca) szczytowymi, ale jak na polskie realia, już nie tanimi rejonami portfolio amerykańskiego PASS-a, w postaci zestawu pre-power, czyli rozbudowanego do trzech modułów przedwzmacniacza XP-30 i dwóch monobloków XA-100.8. A przygodę z ową marką umożliwił nam znakomicie znany z szerokiej gamy high-endowych produktów, pieczętujący tym testem oficjalne przejęcie dystrybucji w naszym kraju warszawski Audio Klan.
Jak wygląda Pass? Oczywiście jest duży, a za sprawą zaimplementowanych solidnych elementów wewnętrznych chodzi w wadze ciężkiej. Na szczęście dla niego nie jest zbyt urozmaicony wzorniczo, gdyż ekipa odpowiedzialna za design wie, że przy takich gabarytach szaleństwo z ornamentyką raczej się nie sprawdzi. Głównym motywem przewodnim końcówek mocy jest zgrabnie ścięty na krawędziach zewnętrznych gruby i wysoki płat frontu z drapanego aluminium. Ale Pass nie byłby Pass-em, gdyby na przywołanych płaszczyznach nie występowały łatwo rozpoznawalne podświetlane na niebiesko okrągłe wskaźniki wychyłowe poziomu wysterowania. Niestety z racji tego, że moje kolumny są raczej łatwe do napędzenia, owe mierniki nie miały zbyt wiele pracy. Ale nie łudźmy się, nawet przy połykających każdą dawkę energii smokach kolumnowych, pręciki wskaźników nie zatańczą tak jak w McIntoshu. Pod wspomnianymi bijącymi niebieską łuną cyferblatami widzimy jeszcze okrągłe włączniki i promieniujące na boki od nich, a przełamujące monotonię sporej płaszczyzny podfrezowania. Jak można się zorientować, dostajemy prosty, ale ze smakiem wprowadzony w życie projekt. Przemierzając konstrukcje ku tyłowi, naszym oczom ukazują się perforowane w celach chłodzenia grawitacyjnego wieka obudów i okalające je masywne radiatory pełniące rolę bocznych ścianek. Tył monosów z racji prozaicznego wzmacniania pojedynczego kanału, otrzymał jedynie: gniazdo sieciowe, włącznik główny, podwojone dla bi-wiringu terminale głośnikowe, po jednym wejściu RCA i XLR i pomagające w procesie logistyki rączki. Ot i cała filozofia wzornicza tych amerykańskich wzmacniaczy. Nieco inaczej ma się z sprawa przedwzmacniaczem. Tutaj w ramach rozmachu konstrukcyjnego podzielono go na trzy komponenty, połączone ze sobą terminalami komputerowymi. Jednostka centralna może pochwalić się: usytuowanym nieco poniżej osi poziomej i centralne zaimplementowanym co prawda wąskim, ale bardzo czytelnym piktogramowym niebieskim wyświetlaczem, czterema guzikami sterującymi na lewej i dużą gałką wzmocnienia na prawej flance. Dwa dodatkowe moduły są osobnymi dla każdego kanału układami wzmocnienia owego przedwzmacniacza, z przyprawiającą o zawrót głowy ilością wejść i wyjść w odmianach RCA i XLR. Zaręczam, że racjonalnemu użytkownikowi ciężko byłoby wykorzystać wszelkie możliwe połączenia, ale pomysłodawca opisywanego modelu dla spokoju ducha wykorzystał całe plecy, jako ich dawcę. Dla ujednolicenia wyglądu całego zestawu wzmacniającego sygnał, front przedwzmacniacza podobnie jak monobloki w dolnej części zdobi gruby frez i muszę powiedzieć, że naprawdę jest to ważny element spójności wizualnej.
Elektronika Pass-a, jak prawie każda inna ma swój ogólnie znany i kojarzony z daną marką sznyt prezentacji. Oczywiście w zależności od wtajemniczenia – czytaj pozycji w cenniku – ten pierwiastek przynajmniej w teorii zbliża się do neutralności, ale ogólnie gęstego grania dołem, dociążonym środkiem i posłodzoną górą pasma prawdopodobnie ciężko będzie mu się pozbyć. A jestem w stanie postawić kilka dukatów w zakładzie, że jeśliby tak się stało, jego ogólnie pojmowana atrakcyjność mogłaby znacznie ucierpieć. Brać audiofilska wie, że gdy chcesz homogeniczności i dużej przyjemności słuchania bez napinania na szybkość dźwięku, jednym z adresów jest właśnie opisywany producent. Koniec, kropka. Idąc za powyższymi wskazówkami i pragnąc zakosztować ich walorów, swoją przygodę z przybyłym zestawem pre-power rozpocząłem od płyty „Officium” Jana Garbarka z niestety rozwiązaną już z prozaicznych powodów wiekowości artystów grupy The Hilliard Ensemble. Ktoś powie, że to są nudy, ale według mnie, ta wydawałoby się monotonna muzyka, jeśli tylko podana jest w sposób wywołujący ciarki na plecach, początkowo powodując pewne wyciszenie, w efekcie jest w stanie naładować moje akumulatory, do sprostania problemom życia codziennego. I zaręczam, działa na równi skutecznie, co dla co poniektórych mordercze dźwięki muzyki trash-metalowej. Ale do rzeczy. Przepięcie się z zestawu referencyjnego, zgodnie z oczekiwaniami skierowało przekaz muzyczny w opisywany kilka linijek temu świat lekkiego zagęszczenia dźwięku. Oczywiście nie był to efekt degradacji pakietu informacyjnego, choć jeśliby się chcieć przyczepić, a znam takich osobników, można by to tak nazwać, ale wyraźnie odczuwalne obniżenie środka ciężkości generowanej przez zestaw testowy muzyki. I tutaj dochodzimy do przedstawienia mojego chytrego planu rozpoczęcia właśnie od tej ECM-owskiej kompilacji. Cztery męskie głosy plus saksofony Jana Grabarka – na przemian sopranowy i tenorowy – tak podaną dawkę masy w dźwięku przyjęły z otwartymi ramionami. Co więcej, goszczące muzyków mury budowli sakralnej, również nie pozostawały dłużne, oddając fantastyczne na szczęście dla realizmu słuchanej muzyki nieco osłabione naturalnym odbiciem echo nisko osadzonych partii wokalnych i instrumentalnych. Ważnym elementem tego podejścia odsłuchowego był również fakt utrzymania sporego oddechu generowanych fraz dźwiękowych, mimo zwiększenia ich masy. Utrata zwiewności zabiłaby wspomniany efekt współpracy w tym przypadku realnych źródeł dźwięku z kubaturą pomieszczenia, a to jest tak samo ważny element całości projektu, co sama muzyka. Innym aspektem przywołanego materiału było rozlokowanie artystów na scenie. W tym zakresie mimo lekkiego przybliżenia ich w kierunku słuchacza, nie odczuwałem utraty jej czytelności. Wielu melomanów lubi taką bezpośrednią prezentację, dlatego mimo, że lubię raczej hektary głębi za kolumnami, nie deprecjonowałbym takiego podejścia do tematu. Ważne, że gradacja planów i ich odstęp oddane były bardzo dobrze. Przyznam się szczerze, znam na wskroś tę płytę, ba byłem na dwóch z chyba trzech koncertów tych panów w naszym kraju i z uwagi na lekkie przekroczenie punktu „G” w ilości odtworzeń, ostatnimi czasy w napędzie ląduje ona dość rzadko. Ale gdy w założeniach przed-testowych kreuje się wizja kolejnego fajnego jej przeżycia, bez namysłu sięgam po nią na półkę. Tak też było i tym razem, co w konsekwencji zaliczam do zbioru bardzo udanych spotkań. Kolejna próba muzyczna przeniosła się w świat sztucznie generowanych dźwięków z grupą Massive Attack i jej krążkiem „Mezzanine”. Ten gatunek podobnie jak opisywana wcześniej wokalistyka zdawał się być wdzięczny za nieco bardziej dociążoną dawkę dostarczanego do kolumn prądu. Gdy trzeba masował wnętrzności, by innym razem ucywilizować nieco modulowaną komputerowo wokalizę. Oczywiście, podczas słuchania tego krążka, w eterze międzykolumnowym kilka razy pojawiła się informacja o problemach mojego pomieszczenia odsłuchowego, ale nie mając pewności, jak widzi zapisane na płycie nuty sam artysta, nie mogę osądzić, czy to wina sprzętu, pomieszczenia, czy czasem muzyk nie przesadził z suwakiem na konsoli. Grunt, że wzmacniany przez set Passa materiał dawał wiele przyjemności. Ale to nie wszystko, co mam do zakomunikowania w sprawie dzisiejszego bohatera. Mimo zniechęcenia kilkoma porażkami innych testowanych urządzeń z materiałem grupy Percival zatytułowanym „Svanttevit” postanowiłem jednak sprawdzić, jak tę dawkę szatańskiej muzyki przetrawi nasz Amerykanin. Dziwne, a zarazem bardzo pouczające doświadczenie, gdyż ta niezbyt referencyjne nagrana, epatująca mało urozmaiconym basem i przekrzykującymi się nawzajem gitarami elektrycznymi i wokalistyką płyta, zabrzmiała całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że nie mogłem o niej tutaj nie wspomnieć. Zestaw XA-30 i XA-100.8 tak umiejętnie dopalił z dobrą rozdzielczością dolne rejestry, że fajnie odseparowana stopa perkusji, nasycone gitary i dociążone głosy wokalistów były nad wyraz czytelne, umożliwiając tym sposobem, zrozumienie czasem wykrzyczanego tekstu. Tu należą się zasłużone brawa. Czyli jednak da się słuchać tego typu twórczości. I co ważne, poskromił ją uważany za misiowaty w swych poczynaniach z dźwiękiem producent. Tak więc nie radzę, bezkrytycznie powielać krążących w sieci prawd objawionych, tylko samemu sprawdzić, ile jest w nich prawdy i dopiero wtedy zabierać głos.
Na tym zakończę tę okraszoną w swych początkach lekkimi obawami natury zwiewności dźwięku przygodę z amerykańskim High Endem. Pewne ogólnie krążące na temat testowanej elektroniki niuanse brzmieniowe oczywiście się potwierdziły, ale jak dla mnie wyszło to in plus dla tego zestawienia. Oczywistym jest, że dla audiofilów kochających dźwięk w swej charakterystyce równej jak stół, jest drobny powód, aby kręcić nosem, ale nie wszystkim wszystko musi się podobać. Każdy odbiera muzykę nieco inaczej, dlatego oferta urządzeń jest taka szeroka i zróżnicowana. Prezentowany set zza wielkiej wody, dzięki zapasowi mocy nawet przez moment nie przestraszył się zaimplementowanej do napędu diabelskiej muzyki, zmuszając ją nawet, do pokazania ludzkiej twarzy. Cofając się do wcześniejszych tytułów płytowych tego testu, sygnalizowałem również, że w gatunkach bardziej cywilizowanych swym sznytem dopingował je, zwiększając przyjemność słuchania. Ale czy jest to zestaw dla wszystkich? Najpewniej nie, ale nie radzę skreślać go z listy tylko dlatego, że podąża za nim utarta opinia gęstego grania, gdyż jak pokazałem na trzech przykładach, wspomniane „dobro” nasza układanka może różnie przetrawić i nie zdziwiłbym się, gdyby był to bardzo pożądany kierunek zmian na lepsze.
Jacek Pazio
Opinia 2
Są marki, których nazwy rozpalają wyobraźnię i przyspieszają tętno tysiącom audiofilów na całym świecie. Są marki, których wyroby wyznaczają pewne trendy, wyprzedzają swoje czasy, bądź po prostu stają się kamieniami milowymi High-Endu, wzorcami godnymi naśladowania, podpatrywania a czasem i kopiowania. Jednak przypadki marek potrafiących utrzymać się na rynku, osiągnąć niepodważalny status legendy a jednocześnie, oprócz aktualnej oferty utrzymywać sekcję KITów (zestawów do samodzielnego montażu), bądź udostępniać schematy części swoich projektów możemy policzyć na palcach jednej ręki i to ręki długoletniego pracownika tartaku, w którym przepisy BHP i dbałość o kompletność własnych kończyn traktowano z dość dużym marginesem błędu. Mowa oczywiście o Audio Note i producencie urządzeń będących tematem niniejszej recenzji, czyli … Pass Laboratories. Tym oto sposobem dotarliśmy do dzisiejszych bohaterów – drugiego od góry, ulokowanego tuż za topowym, kosztującym 38 000 $ XSem, trzysegmentowego przedwzmacniacza XP-30 i ponad 50-kg, pracujących w szlachetnej klasie A końcówek mocy XA 100.8.
Ciekawe, czy Państwo, podobnie jak ja, patrząc na dostarczoną przez warszawski Audio Klan dzieloną amplifikację doszli do wniosku, że jak na dostępną moc, klasę pracy i przede wszystkim w porównaniu z trzyczęściowym przedwzmacniaczem amerykańskie monobloki prezentują się nader zgrabnie. Grube szczotkowane płaty aluminium stanowiące ich fronty zdobią centralnie umieszczone okrągłe, delikatnie (czyli mamy element informacyjno-dekoracyjny, a nie irytująco-oślepiający) podświetlone na niebiesko bulaje ze wskaźnikiem wysterowania otoczone anodowanymi na czarno pierścieniami. Zlokalizowane tuż pod nimi, również okrągłe włączniki główne i rozchodzące się od nich na boki eleganckie podfrezowania przełamują optycznie jednolite płaszczyzny. W prawym dolnym rogu znalazło się jeszcze miejsce na niewielkie logo. Z oczywistych względów standardowe boki zastąpiono potężnymi radiatorami a w celu poprawienia cyrkulacji powietrza wewnątrz monosów ich płyty wierzchnie pokryto logicznie rozplanowaną (tuż nad źródłami ciepła) podłużną perforacją.
Ściana tylna to już świetny przykład połączenia prostoty z ergonomią. Poczynając od solidnych uchwytów ułatwiających przenoszenie, poprzez podwójne (fani bi-wiringu już pewnie zacierają ręce) szeroko rozstawione terminale głośnikowe na sygnałowych gniazdach wejściowych RCA/XLR skończywszy wszystko jest nie dość, że na swoim miejscu, to jeszcze usytuowane tak, że nie tylko nie sposób, choćby przy śladowej uwadze się pomylić, ale i samo ułożenie za urządzeniami nawet najbardziej opornych na nasze starania kabli nie powinno stanowić najmniejszego problemu. Gniazdo zasilające i włącznik główny zlokalizowano centralnie, tuż przy dolnej krawędzi a całość uzupełniają terminale 12V triggerów i gniazdo uziemienia.
Jak sama nazwa i analogiczny progres w stosunku do niższych modeli (jednosegmentowego XP-10 i dwusegmentowego XP-20) wskazują XP-30 jest topowym, oczywiście w obrębie linii XP, a zarazem jedynym trzyczęściowym przedwzmacniaczem w ofercie Passa. Podział funkcjonalności oparto nie tylko na logice, ale i pozostawiono furtkę do ewentualnej – dalszej rozbudowy. Sekcja kontrolna mieści w sobie zasilanie a dwa pozostałe moduły zawierają układy wzmocnienia, jednak dzięki wspomnianej modułowej konstrukcji można uzyskać nawet 6-kanałową konfigurację i w trybie pass-thru współpracować z zewnętrznym procesorem kina domowego.
Tylne ściany segmentów przedwzmacniacza prezentują iście skrajne wykorzystanie dostępnej przestrzeni. Od minimalistycznej oszczędności sterownika ograniczonej li tylko do gniazda zasilającego, dwóch szyn komunikacyjnych i pary terminali 12V triggerów, po niemalże znany z procesorów kina domowego natłok wszelakiej maści przyłączy. Nad wyraz intrygująco wyglądają magistrale komunikacyjne pomiędzy sterownikiem a stopniami wyjściowymi, gdyż oparto je o porty łudząco podobne do starych gniazd drukarkowych, czyli poczciwych portów szeregowych w standardzie Centronics (LPT). Oprócz nich moduły wzmacniające wyposażono w zdublowane pary wyjść Master/ Slave i to zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. Podobnie potraktowano pozostałe interfejsy, gdyż zarówno pętlę magnetofonową, tzw. przelotkę (Pass Thru), jak i pięć wejść liniowych obsłużyć możemy zarówno przewodami zbalansowanymi, jak i RCA.
Warto też zajrzeć do instrukcji, w której zamiast zwyczajowych poglądowych rysunków, diagramów i schematów na kilkunastu stronach prostym językiem opisano, co i w jakiej kolejności należy zrobić, żeby wszystko zadziałało tak, jak należy. Jeśli jednak nie zadziała to pomocą służą nie tylko help-desk, ale, co jest rzeczą wręcz niespotykaną, również Wayne Colburn i … sam Nelson Pass. Co istotne podano adresy mailowe obu Panów! I to się nazywa właściwe podejście do Klienta – skoro wydałeś swoje ciężko zarobione pieniądze na nasz produkt, wiedz, że zrobimy wszystko, byś poczuł się w pełni usatysfakcjonowany. Tak właśnie pracuje się na miano legendy.
Inaugurujący krytyczny odsłuch album Jorgosa Skoliasa i Bogdana Hołowni „…tales” okazał się kluczem do filozofii Passa. Odrobinę przyciemniony przekaz sprawiał, że studyjne, minimalistyczne nagranie zyskało na intymności i intensywności. Blisko podany, soczysty i nad wyraz sugestywny wokal Skoliasa sprawiał, że niezauważenie stawaliśmy się jedynymi widzami, adresatami, ba nawet uczestnikami, tego nagrania. Bez zbytniego wyostrzania i sztucznego rozdmuchiwania sceny wszystko toczyło się własnym, nieśpiesznym rytmem. Bez nerwowości, bez prób odwracania uwagi słuchacza od meritum jakimiś trzeciorzędnymi wydarzeniami w tle. Jednak owa nieśpieszność daleka była od jakże irytującej i działającej na motorykę nagrań niczym pawulon ospałości. Bliżej jej raczej było do całkowitego spokoju wynikającego z dysponowanej mocy, lecz mocy używanej świadomie i z rozmysłem a przy tym wyłącznie w celach twórczych a nie bezmyślnie i destrukcyjnie. Co ciekawe kreowana przez amerykańskie combo przestrzeń była całkowicie zgodna z założeniami realizatora, a właśnie poprzez swoją naturalność stawała się tak oczywista, że aż pomijalna.
A właśnie – przestrzeń. Do weryfikacji tego aspektu prezentacji uwielbiam używać wydany nakładem Kirkelig Kulturverksted „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Niezwykle bajkowy klimat tego albumu sprawia, że już na otwierającym wydawnictwo utworze wiadomo, czy testowany system/komponent radzi sobie w tej materii, czy też niekoniecznie. Uprzedzając nieco fakty zdradzę Państwu, że amplifikacja Passa radziła sobie wybornie. Z jednej strony nisko strojone gęste, kremowe wręcz brzmienie saksofonów Tore Brunborga świetnie współgrało z lśniącymi partiami fortepianu Reidara Skaara, a z drugiej, gdy tylko zachodziła taka potrzeba swobodnie szybowało po wysokich rejestrach nie przejawiając nawet najmniejszych oznak zbytniego uspokojenia, czy zawoalowania. Dodatkowo do głosu doszedł jeszcze niesamowity, stoicki spokój i ujmująca niewzruszoność amerykańskiej amplifikacji. Począwszy od delikatnych przeszkadzajek i efektów przypominających trele leśnego ptactwa po mroczne, spektakularne i iście apokaliptyczne partie organowe („Nidaros”) nie sposób było do czegokolwiek się za przeproszeniem przyczepić. Dźwięk był naturalnie spójny i to taką pierwotną, organiczną spójnością – bez widocznych / słyszalnych szyć czy też sklejeń, bez prób maskowania ewentualnych niedociągnięć wypychanymi przed szereg mało istotnymi detalami. Było to ze wszech miar dojrzałe granie dla równie dojrzałego i świadomego własnych oczekiwań odbiorcy. Odbiorcy, dla którego nie liczy się pierwsze, krótkotrwałe zauroczenie, lecz wieloletnia i stała w swej intensywności satysfakcja.
Skoro dystrybutor dostarczył nam na testy potężne A-klasowe monosy nie mogłem odmówić sobie przyjemności i trochę połomotać. Jednak zamiast sięgnąć na półkę z mało cywilizowanymi odmianami metalu zdecydowałem się na bardziej „normalne”, co wcale nie oznacza, ze łatwiejsze do odtworzenia, klimaty. „Khmer” Nilsa Pettera Molvær a to jeden z bardziej zabójczych dla większości systemów krążek. To, co w drugim utworze wyprawia bas potrafi wywołać przysłowiowy opad szczęki nawet u doświadczonego słuchacza a u niedoświadczonego wytrzeszcz, niezbyt mądry wyraz twarzy a nawet napady obłąkańczego rechotu. Dość jednak żartów. Passy pokazały syntetyczne, iście sejsmiczne partie z właściwą masą i wolumenem i jak do tej pory jedynie monstrualne katafalki, przepraszam końcówki Octave Jubilee miały więcej do powiedzenia w zakresie kontroli i zróżnicowania najniższych składowych. Jednak to „trochę” inna półka (ok. 70 000$) i wspominam o tym jedynie z recenzenckiego obowiązku bazując na swoim własnym, przez dłuższy czas odsłuchiwanym punkcie odniesienia. Nie uważam przy tym, że jest to wartość absolutna, gdyż pewne wzorce i referencje każdy z nas tworzy sobie na własny użytek a w miarę zdobywanego doświadczenia większość z nich prędzej czy później i tak ulega zdewaluowaniu, zostając zastąpiona przez nie zawsze nowsze, lecz przede wszystkim doskonalsze konstrukcje.
Jednak nie ma tak dobrze, żeby w odtwarzaczu lądowały wyłącznie wybitne realizacje. Dlatego też nakarmiłem C.E.C.a ostatnią, zremasterowaną wersją „Misplaced Childchood” Marillion. Przepuszczony przez amerykańską dzielonkę głos Fisha nie stracił nic z zadziorności, jednak odpowiednie posadowienie całego spektaklu na solidnym basowym fundamencie sprawiło, że całość stała się bardziej spójna i komunikatywna. Z osłabioną jazgotliwością i krzykliwością, lecz przez to bardziej akceptowalnym aspektem jakościowym, który przestawał wreszcie przeszkadzać w delektowaniu się wyborną warstwą muzyczną. Oczywiście próżno po tego takim nagraniu było oczekiwać niemalże ECMowskiego, wręcz obsesyjnego przywiązania do stabilności lokalizacji źródeł pozornych, czy tzw. aury pogłosowej, lecz akurat w tym wypadku znaczenie miało zupełnie coś innego. Chodziło mianowicie o oddanie rytmu i autentyczności, prawdziwości artystycznej kapeli, co udało się po prostu świetnie, o czym świadczyły nasze rytmicznie podrygujące kończyny. Niezależnie od skomplikowania i złożoności odtwarzanego materiału Passy po prostu grały, tak jak założył ich konstruktor- bez wysiłku, na całkowitym luzie i ze spokojem, który przekazywały słuchaczom.
Możliwość odsłuchu tytułowego, dzielonego zestawu Pass Laboratories przynajmniej w moim przypadku był nie tylko recenzenckim obowiązkiem, lecz przede wszystkim potwierdzeniem i co najważniejsze utwierdzeniem się w przekonaniu, że prawdziwy, oparty na rzetelnej inżynierii, wiedzy i oczywiście pasji High-End ma się świetnie. Ba, nie musi też kosztować fortuny, by dostarczyć nam – słuchaczom prawdziwej przyjemności. XP-30 z XA 100.8 stworzyły duet (kwintet?) organiczny, homogeniczny i silnie uzależniający. Skupiając się na meritum reprodukowanej muzyki pokazywanej przez pryzmat własnego, firmowego – gęstego, bogatego i wyrafiniwanego pod względem niuansów, niczym wyborny kilkunastoletni single malt z rejonu Highland, brzmienia stawia emocje i kulturę przekazu ponad techniczną bezdusznością i laboratoryjną dokładnością. Nie wiem jak Państwa, ale mnie taka estetyka po prostu przekonuje. Werdykt może być zatem tylko jeden. Jestem na TAK!
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
XP-30 – 62 999 PLN
XA 100.8 – 38 999 PLN/szt.
Dane techniczne:
XP-30
Wejścia: 6 (RCA/XLR)
Wyjścia: 4 (RCA/XLR)
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 60 kHz
Wzmocnienie: -90 dB to +10 dB w 99 krokach
Impedancja wejściowa: 42 kΩ
Impedancja wyjściowa (RCA/XLR): 120/120 Ω
Przesłuch: -100 dB, 1kHz Ref 1V
Odstęp sygnał/szum: < -110 dB, Ref 5V
Pobór mocy: 45 W
Pilot: Tak
Wymiary (S x W x G): 430 x 300 x 100 mm
Waga: 34 kg
XA 100.8
Moc wyjściowa: 100 W (8 Ω); 200 W (4 Ω)
Pasmo przenoszenia: 1.5 Hz – 100 kHz
Wzmocnienie: 26 dB
Impedancja wejściowa (RCA/XLR): 50/100 kΩ
Współczynnik tłumienia: 200
Pobór mocy: 450 W
Wymiary (S x W x G): 480 x 240 x 540 mm
Waga: 52 kg
System wykorzystywany w teście:
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– CD: C.E.C CD5
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP; Acoustic Zen Absolute Copper
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– platfomy antywibracyjne FRANC AUDIO ACCESSORIES
-dynamiczna platforma antywibracyjna ACCURION
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– szafka pod sprzęt SOLID BASE IV
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Cardas Audio wprowadza do sprzedaży nowy kabel głośnikowy o nazwie 101. Nazwa pochodzi od numeru drogi biegnącej przez Bandon, Oregon – miejscowość w której firma ma swoją siedzibę. Nowa konstrukcja Cardasa charakteryzuje się muzykalnym, gładkim i nie męczącym brzmieniem. Konstrukcje 101 stanowią rurki powietrzne wokół których owinięte są wykonane z najwyższej jakości miedzi OFHC przewodniki o różnym przekroju dobrane wg. teorii złotego podziału. Dwie główne żyły o średnicy 14 AWG zostały ze sobą skręcone i owinięte taśmą PFA. Wypełnienie stanowią elementy z naturalnej bawełny, a płaszcz zewnętrzny wykonany jest z miękkiego i elastycznego polietylenu. Całość kabla produkowana jest we własnych zakładach Cardasa, co umożliwia stałą kontrolę procesu produkcji i zapewnia uzyskanie najwyższej jakości produktu.
Kabel dostępny jest w wersji konfekcjonowanej fabrycznie – lutowany ręcznie w USA i zakończony bananami CABE lub widełkami GRS. Do celów DIY, dla miłośników własnych konstrukcji kablowych i modyfikacji sprzętu, kabel dostępny jest także w rolkach o długości 75m – u autoryzowanych sprzedawców istnieć będzie zapewne możliwość zakupu na metry. Dodatkowo warto wspomnieć, że obróbkę kabla ułatwia jego konstrukcja i wykonanie przewodników z czystej nie emaliowanej miedzi, co pozwala na swobodne lutowanie w domowych warunkach.
Najważniejsze dane techniczne:
Średnica przewodników: 2x14AWG
Średnica zewnętrzna: 9,27mm
Cena za konfekcjonowane odcinki 2,5m wynosi 1199zł. Przewód do konfekcji kosztował będzie 119zł za 1mb.
Dystrybucja: Voice
Japońska firma Phasemation znana jest przede wszystkim z topowych przedwzmacniaczy gramofonowych, ale nie tylko. Od czasu do czasu firma wypuszcza też bezkompromisowe wzmacniacze mocy, takie jak najnowszy M-1000. Jest to typowy monoblok Single Ended pracujący w czystej klasie A, z lampą 2A3-40 w stopniu końcowym i sterującymi 12AX7 oraz ECC803. Ta pierwsza została wyprodukowana wg ścisłej specyfikacji Phasemation w słowackiej firmie JJ Electric i jest w stanie oddać 10 W czystej mocy muzycznej, a oznaczenie „40” dotyczy całkowitej emisji mocy, łącznie z energią cieplną. Wszystkie stopnie wzmocnienia realizowane są w konfiguracji triodowej, a w konstrukcji znalazły się także takie komponenty z najwyższej półki, jak szwedzkie transformatory wyjściowe Lundahl oraz olejowe kondensatory sprzęgające produkcji amerykańskiej firmy Amtrans. Dobór komponentów oraz specjalnie modyfikowana konstrukcja lampy 2A3 pozwoliły na osiągnięcie świetnej muzykalności, ekspresji i naturalności dźwięku. Wzmacniacze M-1000 można zakupić w konfiguracji pod głośniki cztero- lub ośmioomowej, której firma dokonuje indywidualnie pod każde pojedyncze zamówienie.
Para monobloków M-1000 kosztuje 82 900 PLN.
SPECYFIKACJA:
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 21 dB
Szum tła: < 100 μV (filtr „A”)
Moc maksymalna: 10 W (THD: 10 %)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 40 kHz (+0 / –3 dB)
Ustawienie impedancji wyjściowej (przed dokonaniem zamówienia): 8 Ω (8 – 16 Ω) lub 4 Ω (4 – 8 Ω)
Pobór mocy: 70 W (100 VAC, 50 – 60 Hz)
Wymiary zewnętrzne (mm): 247 (S) x 224 (W) x 426.6 (G)
Waga: 15.5 kg
Dystrybucja: Nautilus
Japoński Phasemation CA-1000 to przedwzmacniacz liniowy typu dual mono, w którego sekcji wzmacniającej – wydzielonej do osobnych obudów – pracują lampy. Do regulacji siły głosu zastosowano firmowy patent w postaci 46-krokowego układu hybrydowego z przekaźnikami, bez obrotowego potencjometru. Urządzenie składa się z trzech modułów: zasilacza z układem sterującym i dwóch kanałów z sekcją wzmacniającą. Każdy z nich zamknięty jest w osobnej obudowie, dzięki czemu osiągnięto wybitny odstęp sygnału do szumu. Układ sterujący (CPU) został przeniesiony do obudowy z zasilaczem. Pomaga w tym również kontrola przekaźników, oparta na układach I2C (Inter-Integrated Circuit). Aby zminimalizować szumy układy sterujące są aktywowane tylko w momencie zmiany wejść i siły głosu, po czym są „usypiane”. Sygnał jest kierowany bezpośrednio do wyjść, bez żadnych elementów aktywnych w ścieżce sygnału. Regulacja siły głosu dostępna jest także z pilota zdalnego sterowania. W specjalizowanym zasilaczu zastosowano wysokiej klasy układ z „przewymiarowanym” transformatorem R-core. Napięcie prostowane jest w lampie 5U4G, a kanały oddzielone osobnymi dławikami. Aby jeszcze bardziej zmniejszyć szumy, w układzie żarzenia lamp zastosowano filtrowane napięcie stałe. Wejścia przyjmują postać trzech gniazd RCA i trzech XLR. W przypadku tych drugich zastosowano transformator zmieniający sygnał na niezbalansowany. Wyjście dostępne jest na gniazdach RCA i XLR – przy obydwu jest transformator dopasowujący sygnał. Osiągnięto w ten sposób niską impedancję wyjściową. Złącza to najwyższej jakości elementy WBT i Neutrin. Układ wzmacniający oparty jest na lampach ECC803 (12AX7) pracujących w systemie SRPP, z buforem wyjściowym na lampach 6922 (6DJ8). Lampy pracują bez sprzężenia zwrotnego.
Cena kompletu: 154 900 PLN.
SPECYFIKACJA
Czułość wejściowa: 500/1000 mV (RCA/XLR)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 6, 12, 18 dB
Stosunek sygnał/szum: -100 dBV (10 μV)
Separacja kanałów: > 100 dB (20 Hz – 20 kHz)
Napięcie wyjściowe: 2 V (1 kHz)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz (±0.5 dB)
Impedancja wyjściowa: 100 Ω i mniej
Pobór mocy: 43 W
Wymiary (S x W x G): 214 x 118 x 355 mm
Waga: 7.5 kg x 2 + 14 kg
NAGRODY
“Stereo Sound”, Grand Prix 2014 Grand Prix Prize
Ongen Publising, Audio Excellence Award 2015 Silver Prize
Ongen Publising, Analog Grand Prix 2015 Gold Award
Seibundo-shinkosha, 2014 MJ Technology of the Year
Dystrybucja: Nautilus
Najnowsze komentarze