Choć kurz po ostatniej edycji monachijskiego High Endu już dawno zdążył opaść i wydawać by się mogło, że ostatni test AudioSolutions Figaro XL2 definitywnie zamyka kwestie ewentualnych powystawowych retrospekcji, to jak to w życiu bywa przewrotny los potrafi mieć w tym temacie zdanie odmienne a i przeszłość lubi o sobie przypomnieć. Jak? A chociażby za sprawą kuriera dostarczającego niewielką przesyłkę z personalizowanym artefaktem czasów minionych, znaczy się ww. wystawy, a dokładnie dopasowanymi pod moją … anatomię i preferencje brzmieniowe dokanałowymi słuchawkami Final ZE8000. I wcale nie mam na myśli w tym momencie klasycznych odlewów, które na rynku pro-audio i dokanałowych freaków są dostępne od lat, lecz oparte na precyzyjnym skanie małżowin usznych i budowy „popiersia” wpisujące się w moje indywidualne „wirtualne środowisko akustyczne” („Final’s proprietary virtual acoustic environment”) wersje klasycznych i do niedawna (w tzw. międzyczasie pojawiła się nowsza wersja) topowych japońskich „pchełek”. Krótko mówiąc serdecznie zapraszam na spotkanie z prawdziwie bezprzewodowymi słuchawkami Final ZE8000, które zawitały u mnie całe i zdrowe dzięki zaangażowaniu stołecznego fonnex-u.
Jak na załączonym materiale zdjęciowym widać Final ZE8000 docierają do odbiorcy końcowego w zgrabnym i eleganckim, sztywnym kartonowym pudełku utrzymanym w dystyngowanej czerni delikatnie przełamanej bielą dolnego pasa i intrygującym czerwonym akcentem. Korpusy słuchawek oraz rozsuwanego a nie jak to zwykle bywa uchylnie otwieranego etui wykonano z lekkiego tworzywa ABS z delikatnie błyszczącym teksturowanym wykończeniem przypominającym antypoślizgową fakturę „body” aparatów fotograficznych (np. DSLR-ów Fuji), dzięki czemu nie tylko ryzyko wysmyknięcia z rąk maleje, lecz samo tworzywo nie zbiera materiału daktyloskopowego, znaczy się nie widać na nim odcisków palców. Uwagę zwraca intrygujący projekt plastyczny z wyraźnie rozdzieloną komorą aplikowaną w kanał uszny – z przetwornikiem i otuloną zaskakująco rozbudowanym tipsem, oraz zewnętrzną belkę, w której umieszczono elektronikę (m.in. chipset Qualcomm QCC5141), oraz 54mAh akumulator. Owe ponadnormatywne otulenie silikonem części dousznej okazuje się w praktyce strzałem w dziesiątkę, gdyż ergonomia jest wprost obłędna i nawet podczas wielogodzinnych odsłuchów nie sposób uskarżać się na jakiekolwiek niedogodności. Raz włożone i dopasowane słuchawki siedzą w uszach pewnie a jednocześnie z racji pomijanej wagi i jej rozłożenia już po chwili przestajemy na nie zwracać jakąkolwiek uwagę. Niemniej jednak, z racji wystającej poza ucho bryły niespecjalnie nadają się do „usypiania” oraz mogą być narażone na wyciągnięcie przez czapki „uszatki”, po które całe szczęście przez najbliższych kilka miesięcy sięgać raczej nie będziemy. W zestawie, wraz ze słuchawkami i etui otrzymamy również zestaw 5 rozmiarów (SS/S/M/L/LL) dość niestandardowych silikonowych tipsów, przewód USB, zapasowe filtry przeciw-kurzowe i specjalne narzędzie do ich aplikacji.
Co prawda do samego parowania i niezobowiązującego użytkowania dedykowana aplikacja final CONNECT nie jest konieczna, to warto ją zainstalować, gdyż to właśnie z jej poziomu zyskamy dostęp do ANC ( cztery tryby – Noise Canceling, Voice Through, Ambient Sound, Wind-Cut), equalizacji – „Pro Equalizer”, sukcesywnego dostosowywania głośności dla najczęściej używanych poziomów, zmiana języka wskazówek głosowych (japoński/angielski), aktywację „Dźwięku 8K+” i przede wszystkim wspomniany profil „sztucznej głowy”.
Zgodnie z dostępnymi informacjami ZE8000 wyposażono w 13mm ultralekkie przetworniki f-CORE for 8K SOUND, których tak mocowanie, jak i napęd odbył się „bezklejowo”, lecz za pomocą specjalnego silikonu. Przetworniki współpracują ze wzmacniaczami klasy AB, co w erze dominacji D-klasowych rozwiązań jest miłą niespodzianką, tym bardziej, że nie oszczędzano również na kondensatorach sięgając po cienkowarstwowy polimerowy (PMLCAP). Na pokładzie znajdziemy również dwa mikrofony a całość zapewnia wodoodporność zgodną z normą IPX4. Zetki mogą się również pochwalić obsługą Snapdragon Sound™ firmy Qualcomm® i aptX Adaptive (24bit/96kHz).
W ramach wprowadzenia gorąco zachęcam do odświeżenia sobie całego anturażu towarzyszącego blisko godzinnym pomiarom w trakcie monachijskiej wystawy, których wyniki stały się podstawą do dalszych, blisko dwutygodniowych, już laboratoryjnych analiz a następnie „zdalnej” sesji „dźwięku bliźniaczego” („Digital Twin Audio Simulation”) z wykorzystaniem widocznych na ww. zdjęciach testowych egzemplarzy 8000-ek, podczas której bazując na 30 testowych fragmentach muzycznych wybierałem nastawy najbliższe moim preferencjom. I gdy logika podpowiadałaby, że po zakończeniu całej procedury przyjdzie mi jedynie czekać na plik z personalizowanym profilem/firmwarem okazało się, że demonstracyjne „pchełki” wracają do dystrybutora a ja na swoją – fabrycznie „stuningowaną” parkę muszę jeszcze chwilkę poczekać. Całą powyższą procedurę Japończycy definiują jako „Dummy Head Service” czyli usługę mającą na celu zmaksymalizowanie zupełnie nowych wrażeń muzycznych na drodze specjalnej metody pomiarowej bazującej na precyzyjnych danych uzyskanych z górnej części ciała konkretnej osoby (skan 3D), z których tworzona jest „głowa manekina”, a następnie, w oparciu o uzyskane dane, umieszczana w unikalnie opracowanym „wirtualnym środowisku dźwiękowym” wgrywanym do słuchawek ZE8000. Procedura pomiarowa prowadzona jest za pomocą symulacji fizycznej COMSOL*1 w oparciu o dane dotyczące kształtu zmierzone w 864 punktach pomiarowych nie tylko na małżowinie usznej, ale także na całej górnej części ciała. Nie wdając się z zawiłości rezultatem ma być „uprzyjemnienie słuchania muzyki poprzez poprawę jakości reprodukcji barwy oraz kierunku dźwięku w słuchawkach.”
Czy taka usługa jest dostępna dla zwykłych śmiertelników? Jak najbardziej. Wystarczy bowiem … dwukrotnie odwiedzić siedzibę główną FINAL (Kawasaki, Kanagawa) a zazwyczaj od złożenia wniosku do realizacji usługi mija około miesiąca i taka przyjemność kosztuje drobne 55 000 ¥ (jenów), czyli ok 1,4kPLN.
Jeśli chodzi o brzmienie, to przynajmniej z tego, co dane mi było doświadczyć na własne uszy Final był w kultywowaniu swoich rodowych tradycji i własnej szkoły brzmienia nad wyraz konsekwentny. Używając na przestrzeni ostatnich lat budżetowych E3000, biżuteryjnych B1, czy bezprzewodowych ZE3000 jasnym dla mnie było, że Japończycy stawiali na rozdzielczość a czasem wręcz analityczność aniżeli zbytnie przegrzanie przekazu. Wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę były za to flagowe Sonorus X, które miałem zaszczyt jakiś czas temu testować. Wracając jednak do sygnowanych przez Finala konstrukcji dokanałowych każdorazowo liczyła się precyzja i transparentność, co z jednej strony pozwalało na świetne różnicowanie reprodukowanego materiału a z drugiej, co oczywiste, gęste sito na „bramkach”, czyli de facto świadomy wybór materiału lądującego na playlistach, do czego nie tylko zdążyłem się przyzwyczaić, lecz przede wszystkim docenić, gdyż mając do wyboru przyjemne, lecz nawet niewielkie kłamstewka i prawdę, niezależnie jaka by ona nie była, wybieram bramkę nr.2. I podobnie było ze standardową – demonstracyjną wersją tytułowych pchełek, które zachwycały precyzją, krystaliczną czystością i piekielną szybkością kopiącego basu, czy gitarowych solówek. Zero ocieplenia i przymilania się miłośnikom bazującym na skompresowanym i po prostu źle nagranym materiale, więc jeśli nieopatrznie włączycie np. „Zombie Attack” Tankard, to raczej mało kto dotrwa do końca albumu bez wybroczyn z uszu. Jednak z lepiej zrealizowanym i nie mniej bezkompromisowym materiałem, jak daleko nie szukając „For The Demented” Annihilator wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nadal mamy bezkompromisową naparzankę i oszałamiającą jazdę bez trzymanki, ale całości nie sposób odmówić właściwego dociążenia i zatykającej dech w piersiach energetyczności, czyli ewentualne zastrzeżenia co do równowagi tonalnej proszę kierować do konkretnych mistrzów konsolety a nie samych słuchawek. Są przy tym zdecydowanie lepiej osadzone na basie i bardziej energetyczne od moich dyżurnych ZE3000, więc przesiadkę na ZE8000 odebrałem jako jednoznaczny upgrade pozwalający częściej sięgać po mój ulubiony, znacząco cięższy aniżeli dokonania Pink Floyd, czy Marillion repertuar.
Warto w tym momencie wspomnieć, iż o ile wbudowane ANC nie odcina całkowicie słuchacza od dźwięków otoczenia, choć tryb Wind-Cut sprawdza się rewelacyjnie, to jego skuteczność z perspektywy czasu oceniam bardzo pozytywnie. Chodzi bowiem o to, że jego aktywacja nawet o jotę nie zmienia charakteru, a raczej jego braku, Finali. Niezależnie od tego, czy z ww. funkcji korzystamy, czy nie, cały czas mamy do czynienia z niezwykłą transparentnością reprodukcji, więc o takich „atrakcjach” jak uczucie trzymania głowy w słoju, bądź pomiędzy dwiema poduszkami nie ma mowy.
No dobrze, a jak odebrałem podwajający ich cenę (biletów lotniczych pozwalam sobie nie doliczać) Dummy Head Service? Cóż, prawdę powiedziawszy nie miałem bladego pojęcia cóż ów upgrade wniesie, lecz gdy tylko otrzymałem stuningowaną parkę i dałem się jej spokojnie rozegrać sensowność ww. opcji przestała podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Co ciekawe na tle „surowych” 8000-ek nie tylko pozbawione software’owych „poprawiaczy” brzmienie ewoluowało w kierunku organiczności, lecz i każdorazowa aktywacja trybu 8K Sound przestała oscylować wyłącznie na granicy autosugestii, lecz progres wynikający z jego włączenia był poza wszelkimi wątpliwościami. Może skali zmian nie można porównać z przesiadką ze Spotify na Tidala, ale sam charakter jest jak najbardziej tożsamy. Otrzymujemy bowiem lepsze obrazowanie i lokalizację źródeł pozornych, lecz nie poprzez sztuczne podbicie kontrastu i utwardzenie krawędzi, lecz bardziej naturalną (organiczną?) ich definicję. Znika niezauważalne wcześniej delikatne rozedrganie, mora obniżająca rozdzielczość i skażająca krystaliczną czystość najwyższych składowych. Eliminacji ulega zatem pewna granulacja, którą wcześniej przypisywałem reprodukowanemu materiałowi a która, po aktywacji trybu 8k i własnego profilu, ustąpiła miejsca natywnej „garażowości”. Dla przykładu posłużę się „Phantom Asylum” – jedną z bardziej melodyjnych kompozycji z „For The Demented” Annihilatora, gdzie wreszcie głębia i dźwięczność charakterystycznych riffów w pełni zasługiwały na same superlatywy. Oczywiście, gdy miejsce zbuntowanych szarpidrutów zajął skład ze zdecydowanie większa atencją cyzelujący każdą graną nutę (vide „Nonett” ØyvindLAND, Øyvind Mathisen, Erik Johannessen, Eirik Hegdal) jasnym stało się, że ZE8000 łapią wiatr w żagle i jednocześnie uzależniają od swego brzmienia szybciej niż siejący grozę i spustoszenie Fentanyl. Mówiąc wprost kontakt z poddanymi personalizowanej „kalibracji” tytułowymi pchełkami staje się biletem w jedną stronę i jakiekolwiek próby zastąpienia ich porównywalnymi cenowo konstrukcjami nosić będą znamiona samoumartwiania i działania wbrew logice oraz zdrowemu rozsądkowi. Będzie co najwyżej inaczej, lecz niekoniecznie lepiej, bowiem w tym konkretnym przypadku mamy idealne połączenie ognia z wodą, czyli rozdzielczości i holograficznej transparentności z gładkością i niezwykle rozważnie ustawioną, trafiającą w punkt, saturacją niebezpiecznie zbliżającymi słuchacza do upragnionej prawdy o muzyce.
W ramach podsumowania pozwolę sobie przewrotnie stwierdzić, iż w związku z właśnie rozpoczętym okresem wakacyjnym zakup tytułowych, dokanałowych słuchawek Final ZE8000 może być jedną z najlepszych decyzji jakie podczas letniej kanikuły podejmiecie. I piszę tu o wersji „fabrycznej”, jeśli jednak będziecie Państwo gdzieś w okolicy kwatery głównej wiadomego wytwórcy (Kawasaki, Kanagawa), to gorąco rekomenduję udać się tam z własną parką 8000-ek na stosowne badania i takowy tuning przeprowadzić. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że podobnie jak z szytym na miarę garniturem, również i z w pełni spersonalizowanymi słuchawkami mało co może się równać.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: fonnex
Producent: Final
Cena: 1 199 PLN (promocyjna), 1 599 PLN (regularna) + 55 000 ¥ Dummy Head Service
Dane techniczne
Typ: dokanałowe, przetwornik f-core, TWS
Rodzaj transmisji: Bluetooth 5.2
Obsługiwane kodeki: SBC, AAC, Qualcomm aptX, aptX Adaptive
Czas odtwarzania muzyki: max 5 godz. / z etui max 15 godz.
Szybkie ładowanie: 5min to 45 min odtwarzania muzyki
Czas ładowania: słuchawki 1,5 godz / etui 2 godz
Pojemność baterii: 54mAh każda słuchawka / 420 mAh etui
Wodoodporność: IPX4
Opinia 1
Jedno jest pewne – choć jak to w życiu bywa, nie jest regułą, w dziale konstruowania zespołów głośnikowych pośród znakomitej większości producentów niekwestionowany jest fakt walki o jak największą sztywność obudowy. Naturalnie chodzi o zapewnienie przetwornikom podłoża maksymalnie odpornego na wibracje w celu minimalizacji powstawania szkodliwych dla końcowego dźwięku zniekształceń. Jak to robią? Sposobów jest wiele, od zapewnienia skrzynkom dużej wagi – grube ścianki drewnopochodnych półproduktów lub ostatnio modne wykorzystywanie metali nieżelaznych choćby w postaci aluminium, wykonywanie ich w formie kanapki z kilku różnych materiałów, typu sklejka i MDF czasem przedzielonych cienką warstwą wspomnianego glinu, albo tak jak w dzisiejszym spotkaniu wykonanie ich z wydawałoby się zbyt banalnego w swym pochodzeniu, wyglądzie i niełatwego do okiełznania produkcyjnego betonu. Tak tak, nie pomyliłem się, mam na myśli znany Wam wszystkim konstrukcyjny beton. Oczywiście odpowiednio uformowany, dopieszczony wizualnie i jak wiadomo dzięki swej monolityczności sztywny, co według rodzimego konstruktora jest znakomitym budulcem do wykonania „skrzynek” zespołów głośnikowych. Jakich konkretnie i o kim mowa? Otóż w dzisiejszej sesji testowej przyjrzymy się dostarczonym własnym sumptem przez szczecińskiego producenta, niedużym kolumnom monitorowym Gemstone Libra. Intrygujące? Nie powiem, dla mnie też było to interesujące wydarzenie, więc zapraszam do dalszej części tekstu.
Jak widać na serii fotografii, tytułowe kolumny to może nie maleńkie, ale jednak nieduże monitory. Mimo zapewnienia sztywności konstrukcji przez będący specjalnie przygotowaną do tego celu mieszanką kilku półproduktów beton w walce z wewnętrznymi falami stojącymi wykorzystały ustawiającą skośnie względem siebie, wielościenną bryłę. Projekt jest na tyle konsekwentny w unikaniu równoległych płaszczyzn, że tak naprawdę ustawione w ten sposób niektóre są wycinki boków oraz górna i dolna powierzchnia, bowiem nawet plecy zaskakują wariacją na temat skośnej wielościenności. Jeśli chodzi o wyposażenie Libr, na przyklejanym do reszty obudowy, wykonanym również z materiału mineralnego awersie widzimy dwa przetworniki wysokotonowe dla różnych zakresów częstotliwości – jeden wstęgowy i jeden kopułkowy oraz strojony zorientowanym na górnym tylnym ukosie pleców portem bas-refleks średnio-niskotonowiec. Całość wyposażenia zamykają znajdujące się w dolnej parceli rewersu pojedyncze terminale kolumnowe. Ważną informacją jest również opcjonalne dodawanie przez producenta dedykowanych, ciekawych wzorniczo – w formie przestrzennie mijających się pomiędzy dwoma blatami płaskich wstęg, ciężkich, stalowych podstawek. W kwestii istotnych od strony zapewnienia stosownego wzmocnienia technikaliów zaś wiemy, że strojenie tych maluchów pozwoliło osiągnąć wynik na poziomie 86dB skuteczności. Może nie jest to cyfra idąca w rekord łatwości wysterowania, ale słyszałem te konstrukcje w innej niż moja konfiguracji i wiem, że nie są jakimś trudnym zawodnikiem nawet dla średniej mocy wzmacniaczy.
Jakie wrażenie zostawiły po sobie Libry? Mam nadzieję, że znacie mój stosunek do projekcji basu. To tak naprawdę dla mnie konik dobrego grania, gdyż jego zbytnie podbicie zazwyczaj kładzie na łopatki finalny odbiór danych zespołów głośnikowych. A w tym przypadku rozpoczynam od omówienia tego zagadnienia, ponieważ podobne do tytułowych konstrukcji monitorki w znakomitej większości właśnie takim podkręceniem dolnego środka i samego dołu chcą udawać większe kolumny, niż same są. Wówczas robi się z tego nie tylko monotonna, ale na dłuższą metę męcząca papka. Jakież było moje pozytywne zaskoczenie i tak naprawdę odetchnięcie, gdy Libry pokazały, jak zachować w tym aspekcie zdrowy rozsadek. Zdecydowanie pokazać atak niskich rejestrów, ich fajne wypełnienie, ale przy tym nie powodować szkodliwej nadinterpretacji w kwestii koniec końcem szkodliwej ilości. To są monitory, a nie podłogówki i każdy normalny – czytaj znający się na rzeczy – miłośnik słuchania muzyki w dobrej jakości wie, że droga do jakości w tym przypadku nie idzie w parze z ilością pozbawionych kontroli i rozdzielczości trzęsień ziemi. Są pewne naturalne ograniczenia i jak na coś się decydujesz, bądź konsekwentny, a ludzie to docenią. I taką drogą poszedł szczeciński producent. Zaznaczył uderzenie, na ile pozwolił zdrowy rozsądek, pokazał odpowiednie spektrum dziejących się po nim zjawisk akustycznych, ale we wszystkim zachował niezbędny umiar. Suma summarum dostałem narysowany wyraźną, ale daleką od poziomu latających w eterze żyletek kreską przekaz – co notabene bardzo lubię, który dopełniała wpisana w kod źródłowy tego rodzaju kolumn, oddająca realia dosłownie każdego rodzaju muzyki swoboda znikania ich z pomieszczenia. Czyli tłumacząc na nasze dzisiejsze bohaterki obdarowały mnie ciekawie osadzonym w wektorze energii, znakomicie wyartykułowanym w kwestii ostrości krawędzi dźwięku rozmachem wizualizowania świata muzyki. Z pewnością dużą rolę w takim pokazie miało wykorzystanie aż dwóch przetworników wysokotonowych w tak niewielkich kolumnach, jednak szacunek dla pomysłodawcy, że zaprzęgając je do pracy jedynie dla mnie oczekiwanie wyostrzył przekaz nie przekraczając przy tym cienkiej linii w stronę niechcianej nadpobudliwości.
Dzięki temu to naprawdę było fajne granie, bowiem przykładowy J. Garbarek z grupą The Hillard Ensemble w wykonaniu muzyki sakralnej „Officium” przy użyciu Libr bez problemu stawał w szranki z moimi wielkimi kolumnami. Naturalnie nie w pełnym spektrum przekazu, ale w najważniejszych jego aspektach typu: dobre oddanie rozmachu goszczącej muzyków kubatury kościelnej, energii wokalizy i saksofonu, oraz niuansów wszechobecnego echa, co tak naprawdę jest clou tej produkcji. A tylko dlatego, że przekazu nie przytłoczyło nadmierne podciąganie ilości nasycenia, wagi i rozjaśnienia dźwięku. Był nieco lżejszy, niż mam na co dzień, a mimo to odbierałem go jako nadal prawdziwy, bo oprócz wspomnianych realiów rozmachu, fajnie odbierana ogólna transparentność wydarzeń scenicznych nienachalnie, acz dosadnie pokazywała najdrobniejsze informacje zawarte w danym materiale. Jednym słowem dla mnie była to uczta dla uszu.
Z innej beczki, czyli w teorii całkowicie odległym od możliwości kolumn gatunku spod znaku AC/DC wbrew pozorom także udało się osiągnąć fajny konsensus dźwiękowy. Owszem, z uwarunkowaniem braku szans na prawdziwe kopnięcie stopą perkusji, jednak już z niezłym wynikiem nasycenia gitarowych popisów i najczęściej wykrzyczanych fraz wokalnych. To naturalnie zasługa rozdzielczego podania, nieprzesadzonego od strony wagi środka pasma i wspominanego na początku wyraźnego akcentowania niezbędnej do pokazania zamierzeń artystów energii dźwięku. Formalnie bez szans na sejsmiczne pomruki, ale na tyle odpowiednio zbilansowanego, że mierząc siły na zamiary testowanych kolumn całość prezentacji nie budziła bolesnych oznak niedoborów w pokazaniu na co stać tę rockową formację. A trzeba przypomnieć, iż proces testowy odbył się w zbyt dużym dla szczecińskich paczek pomieszczeniu. To co stanie się, gdy Szczecinianki ustawimy w dedykowanej gabarytowo kubaturze? Nie odpowiadajcie, to pytanie retoryczne, na które mam nadzieję, odpowiedź wynika z powyższego tekstu.
Czy to są kolumny dla każdego? I tak i nie. Powodem na nie są dwie spowodowane jedynie brakiem doświadczenia kwestie. Pierwszą jest fakt, że małe kolumny nie są w stanie dobrze jakościowo przestawiać ścian pokoju – mam nadzieję, że wiecie o czym piszę i piewcy ostrego masowania trzewi z uwagi na celowe unikanie takiej projekcji w służbie jakości brzmienia przez opisywane paczki mogą być zawiedzeni. Drugą zaś w celach wykorzystania ich niebagatelnego potencjału, należy zapewnić Librom pojemność lokalu nieprzekraczającą realnych możliwości. Więcej ewentualnych aspektów na „nie” nie widzę. Czyli reasumując, jeśli dysponujecie niedużym pokojem i zdajecie sobie sprawę, że w obcowaniu z muzyką na bazie małych kolumn nie chodzi o zderzenie się ze ścianą przyprawiającego o arytmię serca dźwięku, tylko poruszający naszą duszę śpiew przysłowiowych morskich syren, monitory Gemstone Libra są skrojone właśnie pod Was.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Opinia 2
Jak z pewnością większość z Państwa się domyśla, bądź po prostu wie – zna z autopsji, w pewnych kręgach deklaracja, iż coś jest na „mur-beton” była i nadal jest gwarancją należytej solidności. Z kolei w innych (kręgach) tzw. „betonowe buty” definitywnie kończyły żywot nieszczęśników mających odmienne zdanie aniżeli grupa w danym momencie trzymająca władzę. Tymczasem w audio ów beton dziwnym zbiegiem okoliczności niespecjalnie cieszy się zainteresowaniem i estymą tak wśród samych konstruktorów, jak i złotouchej braci. Nie dość bowiem, że niezwykle trudno przypisać mu jakąkolwiek technologiczną innowacyjność a co za tym idzie nie sposób scedować na niego odpowiedzialność za taką a nie inną cenę wyrobu końcowego. Co prawda znawcy gatunku z pewnością od razu wspomną niemieckie Concrete Audio i BETONart-audio, designerską włoską Architettura Sonora, czy też tajwańską CELIA & PERAH, jednak fakt totalnej niszowości tego typu konstrukcji pozostaje faktem. A z faktami, podobnie jak z Małżonką, dyskutować nie sposób. Całe szczęście wspomniana niszowość bynajmniej nie oznacza totalnej absencji, tym bardziej, że całkiem niedawno na rodzimym rynku pojawił się byt owym „budowlanym” surowcem zainteresowany. W dodatku byt, o którego istnieniu nie omieszkaliśmy wspomnieć w relacjach zarówno z nalotu na stołeczną placówkę High End Alliance, jak i minionego, monachijskiego High Endu. Krótko mówiąc w nasze skromne progi zawitały intrygujące, oczywiście betonowe, podstawkowe monitory Libra sygnowane przez szczecińską manufakturę Gemstone, na których recenzję serdecznie zapraszamy.
Zakładam, iż z powyższych fotografii wynika, że Gemstone Libra to nad wyraz intrygujące tak pod względem projektu plastycznego, wykorzystywanego układu głośników, jak i oczywiście budulca niezwykle zgrabne monitory podstawkowe. Ich „połamane” betonowe bryły jasno dają do zrozumienia, że czego, jak czego, ale fal stojących w ich wnętrzu się nie uświadczy, więc przynajmniej jedną z audiofilskich fobii mamy z głowy. Ich wykonane ze specjalnej mieszanki w której skład wchodzi cement ścianki mają grubość 1.2 – 1.5 cm a front, również wykonany z materiału mineralnego, jest do ww. „monolitycznych skorup doklejany. W dodatku zamiast standardowej metody polegającej na odlewaniu form Gemstone postawił na zdecydowanie bardziej pracochłonne ugniatanie. Na wspomnianych frontach zdziwienie budzić może tak układ, jak i sam zestaw użytych przetworników, bowiem zamiast klasycznego duetu twiter + mid-woofer tym razem otrzymujemy set umieszczonych w osi pionowej niewielkiej wstęgi i nisko-średniotonowca, pomiędzy którymi, przesunięta bliżej wewnętrznej krawędzi (kolumny posiadają oznaczenie lewa/prawa) przycupnęła aluminiowa, ukryta za ochronną siateczką kopułka.
Jak przystało na typowy jednoosobowy projekt, gdzie konstruktor/właściciel – Grzegorz Porzuczek jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem i przed nikim tłumaczyć się nie musi a jedynie dbać o własną „wartość intelektualną” dane techniczne o tytułowych monitorach śmiało można określić mianem wybitnie lakonicznych. I nie wynika to z ewentualnej złośliwości a samej polityki zainteresowanego wyznającego zasadę, iż de facto „parametry nic nie wnoszą a w momencie wstępnej selekcji jedynie zawężają obszar poszukiwań”, z czym trudno się nie zgodzić. Co ciekawe potencjalny nabywca informowany jest jedynie o wynoszącej 86 dB skuteczności i wymiarach/wadze. Całe szczęście w trakcie standardowej wymiany korespondencji, oraz wystawowych rozmów udało nam się dowiedzieć, że zwrotnice wykonano na płytkach pcb o poszerzonych ścieżkach, oczywiście powietrzne cewki są na tyle oddalone by w jak najmniejszym stopniu wzajemnie na siebie oddziaływać. Ponadto pozostałe, użyte elementy są bardzo wysokiej jakości – znajdziemy tam rezystory Superes, metalizowane kondensatory polipropylenowe, oraz papierowo-olejowe a okablowanie wewnętrzne poprowadzono przewodami Neotecha – linkami i drutem w teflonie. To, co widać gołym okiem, to oczywiście umieszczone pod tylnym ujściem kanału bas-refleks solidne, pojedyncze terminale WBT.
Ponieważ zarówno na Długiej 16, jak i w MOC-u szans na sensowny odsłuch nie było to, czego można spodziewać się po tytułowych monitorach było dla nas jedną wielką niewiadomą. Całe szczęście przesłane wraz z prototypowymi standami Libry miały wystarczający czas na to by w obu naszych systemach się zadomowić i pokazać, co tak naprawdę potrafią. A biorąc pod uwagę ich nad wyraz mało absorbujące gabaryty i całkiem akceptowalną cenę śmiem twierdzić, że pokazują zaskakująco sporo. Otóż pierwsze co zwraca uwagę, to niezwykła rozdzielczość i liniowość – brak podbarwień prezentacji. Nie ma zatem ani zbytniej analityczności (spodziewana pochodna metalowej kopułki i wstęgi), ani próby imitowania kolumny większej aniżeli mamy w rzeczywistości na drodze podbicia przełomu średnicy i basu, czy też ordynarnego „boomboxowego pompowania” najniższych składowych. I już na podstawie powyższej, jakże skrótowej charakterystyki jasno widać, że brzmienie Gemstone bliższe jest studyjnej wierności faktom aniżeli audiofilskiemu rozmarzeniu i zawoalowaniu. Jest bowiem niezwykle holograficzne, transparentne, z lekkim utwardzeniem góry i wyraźnie zaznaczonymi, lecz nieprzejaskrawionymi sybilantami, oraz oferujące fenomenalne zróżnicowanie basu. W rezultacie mamy do czynienia z klasycznym ucieleśnieniem nie tylko natywnej idei Hi-Fi, czyli wysokiej wierności, lecz również nieco mniej poetyckiej maksymy „s**t in, s**t out”, czyli tego, że usłyszymy dokładnie to, czym Libry nakarmimy. I nie ma zmiłuj. Dlatego też niejako na wejściu / bramce rodzime monitory dokonują szybkiej selekcji na materiał wart uwagi i sprawiający dziką frajdę, oraz taki, który gościć będzie na naszych playlistach nad wyraz sporadycznie i głównie ze względów czysto sentymentalnych. Gemstone koncertowo obnażają mizerię realizacji m.in. U2 (vide „Achtung Baby”), które brzmią po prostu płasko, jazgotliwie i zupełnie nieadekwatnie do rangi wykonawcy, by z kolei na „As Time Passes” Arilda Andersena, Daniela Sommera i Roba Lufta wznieść się na wyżyny wspomnianej holografii i wyrafinowania prezentując oszałamiające bogactwo wszelakiej maści wybrzmień, niuansów i jakże uwielbianego przez audiofilów tzw. planktonu. Nie odchudzają i nie osuszają przy tym przekazu – dają pełen pakiet informacji i dyskretnie usuwając się w cień pozwalają wybrzmieć muzyce taką, jaką została zarejestrowana. Dlatego też szalenie trudno określić ich własną sygnaturę, czy też charakter, gdyż przynajmniej w reprodukowanym przez nie paśmie takowe „artefakty” są praktycznie pomijalne. Oczywiście, na tle pełnopasmowych podłogówek o kolosach w stylu redakcyjnych, wyposażonych w diamentowe przetworniki średnio i wysokotonowe Gauderów nawet nie wspominając, rodzime kolumienki oferują zdecydowanie mniejszą skalę i rozmach prezentacji, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien mieć o to do nich pretensji. To są klasyczne podstawkowe monitory, które oprócz natywnej umiejętności natychmiastowego znikania ze sceny oferują ponadnormatywny timing i odmienianą przez wszystkie przypadki holografię, więc nawet dysponując laserowym dalmierzem nie mamy szans na przyłapanie ich na jakichkolwiek uproszczeniach, czy też niefrasobliwości jeśli chodzi o rozmieszczenie źródeł pozornych. Szczególnie wyraźnie to widać, znaczy się słychać, na dużych składach, jak daleko nie szukając nasze dyżurne „Rhapsodies” pod Stokowskim zabrzmiały z właściwą sobie swobodą i złożonością a wynikająca z naturalnych ograniczeń kolumn pewna lekkość przestała absorbować naszą uwagę zanim końca dobiegła otwierająca album „Druga Węgierska” („Hungarian Rhapsody No. 2 in C-Sharp Minor, S.244/2”). Gemstone stawiają bowiem na jakość a nie ilość, więc nie próbują reprodukować częstotliwości dla nich niedostępnych a z szacunku dla słuchacza nie maskują tego podbijając wyższy bas, bądź też furkocąc bas-refleksem.
W ramach podsumowania z nieukrywaną satysfakcją pozwolę sobie stwierdzić, iż mamy do czynienia z nie tylko metaforycznymi, co faktycznymi narodzinami gwiazdy, bądź natrafieniem na prawdziwy (niekoniecznie nieoszlifowany klejnot). Co prawda Gemstone Libra swą aparycją dalece odbiegają od biżuteryjno – bizantyjskiego przepychu, a w roli budulca zamiast meteorytu wykorzystują pospolity cement, jednakże swym bezkompromisowym i wysokiej próby brzmieniem jasno dają do zrozumienia, że w odpowiednio dobranym, stricte high-endowym torze to właśnie one będą najjaśniejszymi gwiazdami świecącymi światłem własnym a nie li tylko odbitym.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Producent/dystrybutor: Gemstone
Cena: 36 000 PLN (bez standów)
Dane techniczne:
Skuteczność: 86 dB
Pasmo przenoszenia: wystarczające
Impedancja: akceptowalna
Wymiary (W x S x G): 37 x 22 x 45 cm
Waga: 9 kg / szt.
Opinia 1
Nigdy nie ukrywaliśmy, że oprócz wszelakiej maści urządzeń i akcesoriów znajdujących się mniej, bądź bardziej w torze, lubimy od czasu do czasu wyjść z własnej strefy komfortu i wejść może nie w strefę mroku, co obszar z pogranicza ezoteryki i żartobliwie mówiąc audio-voodoo. Jak jednak magazynowa wyszukiwarka dowodzi takowe wycieczki serwujemy sobie nad wyraz oszczędnie, gdyż w ciągu minionych jedenastu lat naszej hobbystycznej działalności mieliśmy okazję wziąć na redakcyjny tapet m.in. misę PMR Premium, generator rezonansu Schumanna Acoustic Revive RR-777, czy też polaryzator pomieszczenia Esprit Audio Nova, więc w porównaniu do bezliku przedstawicieli głównego nurtu, który przewinął się przez nasze ręce, śmiem twierdzić iż równowaga jest jak najbardziej zachowana. A skoro od testu ww. Novej upłynęło nieco ponad pół roku, to najwyższa pora ponownie wsadzić kij w mrowisko i dzięki uprzejmości chełmżyńskiego Quality Audio własnousznie zweryfikować wpływ … regulatora pola magnetycznego Omicron Power Boost.
Jak na załączonej dokumentacji zdjęciowej widać Power Boost ma postać dość ażurowego – w trzech miejscach głęboko naciętego, kilkuwarstwowego, wykonanego z Delrinu® i złotego mosiądzu walca z górnym dekielkiem w formie intrygującego, chromowanego ślimaka i zapobiegającym tak przesuwaniu, jak i rysowaniu powierzchni, gumowym oringiem wpuszczonym w podstawę. Co ciekawe, bryła bynajmniej nie jest monolitycznym obeliskiem, lecz za sprawą znajdujących się w jej trzewiach (dokładnie w podstawie) trzech ceramicznych (z azotku krzemu) kulek, układu magnesów i umieszczonych w ww. nacięciach trzech dźwigni, przynajmniej pozornie, dość „pływającą” konstrukcją. W zestawie znalazła się również podobnie jak i jednostka główna luksusowo wykonana „magiczna różdżka”, z której pomocą dokonuje się nastaw górnej spirali. Coś Państwu to przypomina? Jeśli nie, to pozwolę sobie odświeżyć Wam pamięć odsyłając do ubiegłorocznego testu podstawek pod przewody Omicron Magic Dream Line & Tesla z prośbą o zwrócenie szczególnej uwagi na ostatnią z nich, czyli flagową Teslę. Oczywiście podobieństwo jest umowne, gdyż Tesla bazowała na trzech ślimakach a Boost na jednym ślimaku i trzech suwakach, ale summa summarum ich zasada działania jest zbieżna. Polega bowiem na precyzyjnej regulacji – dostrajaniu przepływów elektromagnetycznych generowanych przez przepływ prądu w dowolnym urządzeniu elektrycznym.
Tyle wrażeń wzrokowych i teorii. Najwyższa bowiem pora na część poświęconą może nie tyle brzmieniu samego Boost-a, gdyż jego rolą nie jest zastępstwo tamburynu, marakasów, bądź innych przeszkadzajek, co jego wpływowi na walory soniczne mojego systemu po ustawieniu na jego składowych tytułowego akcesorium. I tak, z racji wystosowanego przez samego producenta ostrzeżenia by nie aplikować Power Boosta na napędach/odtwarzaczach, finalną i zarazem najbardziej „słyszalną” miejscówką okazała się płyta górna mojego dyżurnego Vitusa RI-101 MkII – tuż nad trafem. Efekt? Cóż, początki nie były zbyt obiecujące, gdyż przy „suwakach” okupujących skrajne – zarówno początkowe, jak i końcowe pozycje brzmienie było bądź ofensywne, bądź nawet nie tyle skupione, co nazbyt skondensowane – skompresowane. Czyli i tak źle i tak niedobrze, co jasno dawało do zrozumienia, że przesada w żadną stronę nie jest wskazana. Co prawda ww. zagęszczenie potrafiło ratować nazbyt jazgotliwe i na dłuższą męczące albumy w stylu „Pump” Aerosmith, czy „The End Of Life” Unsun, ale bądźmy szczerzy – leczenie dżumy cholerą nie jest najlepszą drogą do osiągnięcia audiofilskiej nirwany. Dlatego też bazując na osobistych, czysto empirycznych doświadczeniach polecam startować od ustawień środkowych, by następnie poprzez delikatne przesuwanie dźwigienek zgodnie, bądź przeciwnie do ruchu wskazówek zegara dopieszczać dźwięk zgodnie z własnymi oczekiwaniami i preferencjami. I w tym momencie pozwolę sobie na drobną dygresję natury ergonomiczno – użytkowej. Otóż skoro nastaw dokonujemy niemalże z zegarmistrzowską precyzją nie rozumiem czemu producent nie był łaskaw umieścić żadnej podziałki ani wzorem Tesli na obwodzie górnego ślimaka, ani wzdłuż krawędzi nacięć, w których umieszczono dźwigienki. Nie mówiąc już o tym, że przynajmniej najbardziej optymalnym rozwiązaniem byłoby zapożyczenie dwukierunkowego mechanizmu x-klikowego bezela (obrotowego pierścienia) znanego z „diverów” – zegarków nurkowych. Dzięki czemu po finalnej kalibracji wystarczyłoby zapamiętać / zapisać optymalne ustawienie każdego z suwaków i górnego ślimaka (w stylu 1 -3 „kliki”, 2 – 4 „kliki”, etc.) bez obaw o to, że podczas porządków, przenoszenia / demonstracji znajomym coś nieopatrznie przestawimy i całą procedurę nastawczą będziemy zmuszeni powtarzać od nowa.
Wracając jednak do meritum zmiany wprowadzane przez Boosta dalekie są od kosmetycznych, więc bez problemu powinniście Państwo już po kilku … nastu próbach utrafić w nastawy pozwalające z ulgą zaprzestać, przynajmniej na jakiś czas, wędrówek z kanapy do systemu i z powrotem, by wreszcie oddać się delektowaniu dobiegającą naszych uszu muzyką. A ta z akcesorium Omicrona potrafi zabrzmieć zaskakująco zbieżnie z tym, co dawała aplikacja ww. Tesli – wzrost koherencji przekazu z jednoczesną poprawą namacalności źródeł pozornych, wysyceniem przekazu, bardziej uporządkowaną a zarazem szerszą i głębszą sceną, czy też zauważalnym wzrostem dynamiki/potęgi brzmienia. Jednak zamiast efektu przejaskrawienia, gigantomanii i nerwowej wyczynowości wszystkie ww. aspekty osiągały jedynie stopień bliższy, aniżeli wcześniej, oryginałowi. Mam cichą nadzieję, że rozumieją Państwo o co mi chodzi – to nie była, posługując się motoryzacyjną analogią, bezrefleksyjna aplikacja Nitro (podtlenku azotu), lecz finezyjny – precyzyjny chip-tuning – zdjęcie elektronicznego kagańca limitującego faktyczne osiągi silnika. Oczywiście, wszystko brzmiało lepiej niż wcześniej, lecz nadal był to proces zbliżania się do będącego wzorcem oryginału a nie jego podrasowywanie w stylu trybu demonstracyjnego we współczesnych projektorach/odbiornikach TV, gdzie krawędzie tną zmysły niczym lancet, niemalże słychać skwierczenie czerwieni a zieleń swą soczystością wręcz wypala oczy. Power Boost nie jest zatem chemicznym intensyfikatorem smaku, lecz bogatą kompozycją naturalnych ziół uwalniających drzemiący w potrawach potencjał. Dzięki niemu już od pierwszych taktów album „Theories Of Emptiness” Evergrey wgniata słuchacza w fotel potężną, lecz zarazem misternie utkaną ścianą dźwięku na której tle intensywność, namacalność i siła emisji wokalu Toma S. Englunda potrafi wywołać ciarki. Nawet z niemalże koncertowymi poziomami głośności próżno doszukiwać się tu kompresji, czy spłaszczenia. Świetna rozdzielczość, a co za tym idzie idealne odwzorowanie lokalizacji każdego z muzyków sprawiają, że momentalnie przestajemy analizować i „przypinać” klawisze, perkusję, bas i gitary do określonych miejscówek mozolnie budując siatkę ich wzajemnych interakcji, tylko docierające naszych uszu zawieszone w absolutnej czerni dźwięki robią to z automatu same z siebie, więc pełen, kompletny obraz widzimy jak na dłoni. Efekt ten potęguje przesiadka na symfonikę („Danse Macabre” Orchestre Symphonique De Montreal pod batutą Kenta Nagano), gdzie złożoność wielkiego aparatu wykonawczego wreszcie ma okazję w pełni zachwycić swym absolutem. I to zarówno w oczywistych – zapierających dech w piersiach tutti, jak i ledwie muskających nasze zmysły pianissimo. Mamy zatem pełną skalę dynamiki bez nużącego efektu loudnessu i wypłaszczania. W dodatku wyeliminowany zostaje element przeskalowywania poszczególnych wydarzeń muzycznych do naszych warunków lokalowych / rozstawu kolumn, gdyż wierność oddania kubatury w jakiej dokonywano nagrań niejako z automatu przenosi nas w dane realia lokalowe.
Jednak o genialności Power Boosta najłatwiej przekonać się nie poprzez jego aplikację z finalnymi nastawami a jego … usunięcie z systemu. Serio, serio. Doświadczyłem tego osobiście, gdyż to właśnie mi przypadł w udziale unboxing, więc po intensywnych testach przekazałem Omicrona Jackowi i na pierwszych kilka dni najdelikatniej rzecz ujmując czar prysł jak bańka mydlana a ja straciłem chęć zasiadania przed systemem, przed którym zwyczajowo spędzam po kilka-kilkanaście godzin dziennie. Irytowała mnie dziwna beznamiętność i szarość dźwięku, których jakby nie patrzeć przed testami Power Boosta nie odnotowywałem. Dla pewności, po jakimś tygodniu abstynencji od włoskiego akcesorium mogłem zaaplikować je ponownie i radość z obcowania z ulubionym repertuarem powróciła. Uzależnienie? Nie wykluczam. Omamy słuchowe i autosugestia? Bez przesady, bądźmy poważni. Tytułowy regulator pola magnetycznego gościł u mnie na tyle długo, że pod koniec swej bytności praktycznie przestałem zwracać na niego uwagę, więc o zaburzającej percepcję i zdrowy rozsądek ekscytacji mowy być nie mogło. Po prostu pozwalał czerpać radość z muzyki na poziomie niedostępnym bez jego udziału.
W ramach podsumowania przewrotnie pozwolę sobie stwierdzić, iż o ile Tesla kosztowała ponad 11 kPLN, co nader skutecznie studziło mój entuzjazm i chęć jej pozostawienia we własnym systemie po zakończeniu procedury testowej, to już kwota 2 650 PLN oczekiwana przy kasie za Power Boosta wydaje się wręcz szokująco … okazyjna. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę skalę jednoznacznie pozytywnych zmian przez niego wprowadzanych i istny bezlik możliwości modelowania nawet najdrobniejszych niuansów brzmieniowych objętych ich wpływem. Oczywiście dla osób skażonych audiophilią nervosą, jak i cierpiących na swoistą nerwicę natręctw finalna kalibracja w celu osiągnięcia najlepszych rezultatów może być prawdziwą drogą przez mękę, lecz proszę mi wierzyć na słowo a jeszcze lepiej przekonać się na własne uszy – w swoim systemie, że gra warta jest świeczki. Dlatego też gorąco zachęcam do zabawy tytułowym gadżetem, gdyż może nie zamienia wody w wino, lecz zmiany możliwe do osiągnięcia z jego pomocą daleko wykraczają poza zwyczajową akcesoryjną kosmetykę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak wieść gminna niesie i chyba sami na własnej skórze zdążyliście się przekonać, wszelkiej maści akcesoria spod znaku ogólnie pojętego audio mają jedno bardzo ważne zadanie. Jest nim naturalnie maksymalne dopieszczenie systemu audio w celu wygenerowania najlepszego dźwięku. Tematyka działania tych dóbr jest bardzo szeroka, od walki z wibracjami, przez poprawę przepływu sygnałów audio, po eliminację szkodliwych pól magnetycznych. Przyznacie, mimo wielkiego sensu walki na tych frontach, temat może przyprawić o przysłowiowy ból głowy. Ale spokojnie. Abyście takiego stanu nie zaliczyli, na ile to jest możliwe, stoimy na straży my. Zaprawieni w boju testowania różnych wynalazków, którym w dzisiejszym odcinku będzie ustrojstwo pozwalające okiełznać kapryśne pole magnetyczne rozpościerające się wokół konstrukcji elektronicznych. Co to będzie? Markę już znacie. Produkt co prawda dedykowany innym celom, ale również. A będzie to dystrybuowany przez chełmżyńskie Quality Audio poskramiacz pola magnetycznego wokół zasilania elektroniki włoski Omicron Power Boost.
Nasz bohater, to stosunkowo nieduży rozmiarowo, za to mocno w pozytywnym tego słowa znaczeniu mieszający w temacie walki ze szkodliwymi polami magnetycznymi, stawiany pionowo na płaskiej powierzchni nad sekcją zasilania walec. Jednak to nie jest byle jaki walec, bowiem to bardzo skomplikowana technicznie konstrukcja. W pierwszej kolejności posadowiona na pływającej, stabilizowanej trzema ceramicznymi kółkami platformie, natomiast w pozostałej części bryły wyposażona w system poziomo zorientowanych, osobno regulowanych sekcji magnesów. Ustawienie trzech z nich od czerwonej, do zielonej kropki realizujemy stosownymi hebelkami, zaś ostatniej, usadowionej na górnej płaszczyźnie w formie ciekawego wzorniczo ślimaka – przypominam, że mamy do czynienia z włoskim produktem, co w przypadku wizualizacji każdego produktu jest zobowiązujące, specjalnym, znajdującym się na wyposażeniu urządzenia pręcikiem. Przyznacie, jest czym się bawić, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że to ma duży sens brzmieniowy, o czym postaram się wypowiedzieć w kolejnej części testu. Zanim jednak do niej przejdziemy, zwieńczę akapit o budowie lakoniczną informacją, iż obudowa tytułowego Boostera w kwestii zastosowanych i z pietyzmem wykończonych produktów bazuje na Delrinie i pozłacanym mosiądzu. Z pozoru materiały nijakie, jednak finalnie obrobione przez ręce Włocha stały się wizualnym dziełem sztuki użytkowej.
Jak to działa i co robi? Otóż jeśli chodzi o samo działanie, to w skrócie owym zewnętrznym ustrojem wpływamy na pole magnetyczne zorientowanego w urządzeniu zasilania. Jak? W tym przypadku mamy do czynienia ze znanym tylko konstruktorom Boostera, płynie regulowanym w stosunku do siebie ustawieniem pól magnetycznych generowanych przez cztery różne sekcje magnesów. Co konkretnie każda z sekcji robi, niestety nie udało nam się dowiedzieć. Jednak jedno jest pewne, Omicron Power Booster bezapelacyjnie wpływa na sposób prezentacji muzyki przez system. Jak brzmieniowo dokładnie? Powiem tak. Do tak zwanej mety nie doszedłem, bo każdy najdrobniejszy ruch zmienia finalną konfigurację soniczną, jednak w moim systemie z poziomem ustawień suwaków udało i się uzyskać ciekawy sound przy dość bliskim ustawieniu hebelków od zielonych kropek. Dokładnego ustawienia nie podam, gdyż nie ma żadnych podziałek pozwalających zapamiętać ostatni wybór, dodatkowo każdy system i tak na to urządzenie zareaguje inaczej. Jak doszedłem do ustawienia w wersji testowej? Rozpocząłem od maksymalnego przesunięcia hebelków i ślimaka do czerwonych punktów. Efekt? Muzyka się uspokoiła, jednak jako efekt uboczny jej rozmach znacząco się skurczył. Otrzymałem coś na kształt jej zamknięcia się w sobie. To naturalnie w przypadku krzykliwych i nerwowych systemów może być pożądany efekt, jednak dla mnie przekaz zwyczajnie umarł. Jak się za moment okazało nie na długo, gdyż wystarczyło zmienić położenie każdej z sekcji magnesów względem siebie w stronę zielonych kropek i nagle wszystko zaczęło ożywać. Im bliżej drugiego bieguna, tym bardziej z ciekawym podkreślaniem różnych brzmieniowych aspektów słuchanego materiału. Nie powiem, patrząc z perspektywy czasu praca nieco syzyfowa, bo ilość ustawień takiej baterii suwaków jest spora, jednak jeśli działamy już na etapie ostatecznego podkręcania jakości grania swojej zbieraniny, poświęcony na ten etap czas z pewnością można zaliczyć do okresu pozytywnie spożytkowanego. Osobiście doszedłem do stanu, w którym zachowałem spokój przekazu – odbierałem to jako znaczące zmniejszenie zniekształceń, ale przy niezaburzonym sposobie swobodnej, a myślę że nawet nieco bardziej lotnej niż miałem wcześniej, projekcji wydarzeń muzycznych. Najczęściej przywołane czyszczenie muzyki ze zniekształceń wiąże się z utratą jej witalności, tymczasem dzięki testowanemu urządzeniu, po zrozumieniu klucza działania Omicrona udało mi się zachować rozmach jej wizualizacji na czytelniejszej wirtualnej scenie. I co najważniejsze, nie przez działanie rozjaśniające przekaz za pomocą zazwyczaj mającego swoje uboczne skutki okablowania, a operowanie wielowarstwowym polem magnetycznym na takowe generowane zasilaniem wewnątrz danego urządzenia. A jak widać na zdjęciach, bawiłem się z bardzo czułym na takie działanie systemem analogowym – test przeprowadziłem stawiając Boostera na przedwzmacniaczu gramofonowym RCM The Big Phono, co jasno pokazuje brak słyszalnych niepożądanych efektów poskramiania pola magnetycznego innym polem magnetycznym. Tylko jedna uwaga. Producent nie zaleca stosowania tego ustroju na wszelkiego rodzaju źródła cyfrowych CD, DVD i im podobnych. Co może się stać, zdroworozsądkowo traktując zalecenia producenta nie sprawdzałem, ale wierzę na słowo, że to niepożądane. Koniec kropka. Coś więcej o samym wpływie zastosowania naszego bohatera? Myślę, że ilość zmiennych w ustawieniu i ich końcowy wpływ na dźwięk jest tak duża, że nie ma sensu rozwadniać tekstu laniem przysłowiowej wody. Najważniejsze, że działa i robi to w ciekawy sposób. A to dla potencjalnych zainteresowanych jest najważniejsze.
Czy jest sens kupowania tytułowego produktu i komu bym go zalecił? Odpowiadając na pierwsze pytanie jak najbardziej jest. To przecież kolejny krok w uzyskaniu maksymalnej jakości dźwięku przez posiadany system. Do tego nieinwazyjny, a przy okazji diabelnie uniwersalny jeśli chodzi o kwestię męczącego przepinania kolejnego zestawu okablowania. Natomiast odnosząc się do drugiego pytania odpowiedź również będzie banalna i zachęcająca do zabawy bezwzględnie wszystkich. Nawet tych w pełni zadowolonych z dotychczasowych efektów swojej działalności. Powód? Wpływamy na dźwięk bez ingerencji w sygnał audio i może się okazać, że mimo długiego procesu konfiguracyjnego coś nas nadal męczy, a tymczasem z dziecinną łatwością można się tego pozbyć. Czy tak będzie, okaże się podczas osobistych testów. Jednak jedno jest pewne, kupicie, nie kupicie, warto spróbować, gdyż nasz bohater naprawdę robi wydawałoby się niemające szans na brzmieniowe powodzenie, finalnie niezaprzeczalnie pozytywnie działające na urządzenia audio czary mary.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Quality Audio
Producent: Omicron Group
Cena: 2 650 PLN
Dane techniczne
Materiały: Delrin®/Złoty mosiądz
Średnica: 54 mm.
Wysokość: 52 mm.
Waga: 0,6 kg
Opinia 1
Jeśli w miarę regularnie śledzicie nasze relacje z różnych eventów oraz wszelakiej mści wystaw, z pewnością domyślacie się, co było zaczynem pojawienia się tytułowych kolumny w dzisiejszym spotkaniu. Jeśli nie, to przypomnę, iż chodzi o nieformalne zajęcie trzeciego miejsca na tak zwanym pudle w kategorii dźwięk wystawy Monachium 2024. Oczywiście mam na myśli moje subiektywne spojrzenie na owo wydarzenie, którego znakiem szczególnym było poszukiwanie dźwięku pozbawionego kompromisów w oddaniu ducha słuchanej muzyki. Tak kontemplacyjnej, jak i buntowniczej, co zapewniam, w momencie posiadania przeze mnie odpowiednio radzących sobie kolumn z dosłownie każdym materiałem było nie lada wyzwaniem. Jak widać, mimo wysoko zawieszonej poprzeczki smukłe Litwinki dały radę, co po rozmowach z polskim dystrybutorem Premium Sound jako kontynuacja serii testów konstrukcji tej marki – Rhapsody 80, Rhapsody 130, Vantage, Virtuoso S, Virtuoso M – zaowocowało pojawieniem się tytułowych AudioSolutions Figaro XL2 w naszych okowach. Jak wypadły? Czy powtórzyły wynik sprzed niecałych dwóch miesięcy? Jeśli jesteście zainteresowani, po odpowiedź zapraszam do poniższego tekstu.
Figaro XL2 to wysokie, bo przekraczające 190 cm wysokości wieże. Przesada? Bynajmniej, bowiem na swoim przykładzie przekonałem się, że powiedzenie „duży może więcej” akurat w tym przypadku sprawdza się jak nigdzie indziej. Chodzi oczywiście o granie swobodnym dźwiękiem. Jednak rozmiar rozmiarem, ale w sukurs takiemu pomysłowi na obudowę musi iść zapewnienie konstrukcji odpowiedniej sztywności pozwalającej generować przekaz pozbawiony zniekształceń. Jak to rozwiązał litewski producent? Stosował ten pomysł już od kilku lat w wyższych seriach kolumn, czyli zaaplikował coś na kształt obudowy w obudowie, przedzielonych cienką warstwą poliuretanu. Wewnętrzna skrzynka wykorzystuje lekki i sztywny materiał znakomicie pochłaniający moc akustyczną przetworników. Warstwa poliuretanu zamienia owe wibracje w ciepło. Natomiast zewnętrzna obudowa, wykonana ze znacznie cięższego i mniej gęstego materiału jako tłumik masowy wygasza resztę pozostałych niepożądanych drań tej jak widać skomplikowanej konstrukcji. Efekt? Czyste granie bez względu na poziom wolumenu. Przy pomocy czego? Jak pokazują fotografie baterii przetworników. Jednej tekstylnej kopułki, dwóch celulozowych średniotonówek zorientowanych symetrycznie wokół gwizdka oraz czterech, również symetrycznie umieszczonych, także celulozowych, po dwa na górze i dole basowców. Co w kontekście budowania wirtualnej sceny jest bardzo istotne, oprócz tweetera reszta głośników została osadzona w lekkim falowodzie. Naturalną koleją rzeczy dla uzyskania nie tylko odpowiedniej ilości, ale również odpowiedniej jakości basu na tylnym panelu znajdziemy cztery porty bass-reflex. Wyposażenie awersu wieńczy umieszczony w dolnej części podwojony zestaw terminalni przyłączeniowych WBT. Dla uzyskania stabilnego posadowienia kolumn na podłożu, do spodniej powierzchni obudowy przykręcamy dwie uzbrojone w kolce, aluminiowe poprzeczki. Jeśli chodzi o najważniejsze technikalia, impedancja kolumn jest stosunkowo przyjazna i wynosi 92 dB przy obciążeniu 8 Ohm, natomiast pasmo przenoszenia rozciąga się od 24 Hz do 25 kHz.
Co wydarzyło się po docelowym ustawieniu Litwinek w miejsce moich Niemek? Co prawda po drobnych roszadach kablowych, w stylu zmiany na nieco gęściej grające sygnałówki oraz dobrania innego filtra w przetworniku, ale było tak, jak się spodziewałem. Muzyka kipiała energią i swobodą wypełniania mojego pomieszczenia. A wszystko dzięki mocnemu uderzeniu ośmio-głośnikowym, dobrze kontrolowanym basem, barwnej, cztero-głośnikowej i esencjonalnej średnicy i nieco mniej iskrzącym aniżeli moje diamenty – tutaj mamy przetwornik tekstylny, jednak nadal znakomicie błyszczącym wysokim tonom. Do tego nie należy zapominać o wspomnianym przeze mnie umieszczeniu większości przetworników w lekkim zagłębieniu, co dawało fajny efekt lekkiego ożywienia pierwszego planu Scena nadal była realizowana w odpowiednich rozmiarach szerokości, głębokości i wysokości, jednak akcja na pierwszej linii sprawiała wrażenie grania bardziej dla mnie. Ale zaznaczam, to był jedynie drobny, finalnie świetnie odbierany niuans brzmieniowy, a nie dominanta prezentacji, dzięki czemu wydarzenia sceniczne zawsze tryskały tak ważną dla wielogodzinnych odsłuchów radością. Dostałem na tyle uniwersalne pokazanie świata muzyki, że mimo wykorzystania zestawu przetworników celulozowych, nie było ogólnego efektu grania nosem. Wbrew pozorom to bardzo ważne, gdyż co prawda wielu z nas lubi taki sznyt prezentacji kolumn, jednak to już jest lekka przeszkoda w dotarciu do szerokiej rzeszy odbiorców. Dlatego myślę, iż jednym z głównych atutów tej konstrukcji było przywołane delikatne podkreślenie znaczenia pierwszego planu w ogólnym spojrzeniu na wypełnianie przestrzeni pomiędzy kolumnami. Dzięki temu na spektakularności projekcji zyskiwał każdy nurt muzyczny bez dzielenia na te łatwe i trudne. Dlatego chyba nikogo nie zdziwi fakt bezproblemowego powtórzenia pozytywnego odbioru tej samej muzyki, jak opisana w relacji z Monachium 2024.
A były to popisy rockowej kapeli Led Zeppelin z ich ponadczasową gitarową solówką – ponoć nigdy więcej nie udało się zagrać tego riffu w tak spektakularny sposób, melodyjna opowieść z również najbardziej znaną linią gitarową Steviego Ray Vaughana i wycyzelowana masteringowo Patricia. Barber. Kiedy wymagał tego buntowniczy materiał, był ogień i agresja, co dla brutalnego rocka jest chlebem powszednim. I nie ma znaczenia, czy pełnym dalekiej od jakości nagrywania choćby muzyki dawnej sonicznej szorstkości, czy nawet krzykliwości, ważne jedynie, że dzięki umiejętnemu pokazaniu przez dany system wywołującego w słuchaczu stan podwyższonego poziomu emocji. Innym razem – piję do ballady Steviego – dobre wyważenie nasycenia i dźwięczności projekcji znakomicie podkreślało nie tylko wirtuozerię pracy tak zwanego wioślarza, ale również wielobarwność oraz ekspresję tego strunowego instrumentu. Raz długie, raz krótkie, esencjonalne, delikatnie, długo i krótko zawieszone w eterze strunowe frazy dobitnie pokazywały, że tytułowe kolumny są dobre do odtwarzania nie tylko mocnego grania, ale również kaskad wirtuozerskich. A że swoim rozmiarem bez obaw o potencjalne zniekształcenia pozwalały na więcej, nawet nie zauważyłem, kiedy w naturalnym odruchu nienaturalnie mocno podkręciłem gałkę wzmocnienia. Jednak nie dlatego, ze nie byłem w stanie wejść w ten utwór bez ograniczeń, tylko gdy coś brzmi zjawiskowo i mogę zaszaleć z głośnością, ku wewnętrznej radości czynię to odruchowo. A co z panią Barber? Cóż, w stosunku do występu w Monachium było znacznie lepiej. Naturalnie z uwagi na całkowicie inne wzmocnienie zespołów głośnikowych wszystkie płyty u mnie brzmiały lepiej, ale akurat w przypadku materiału z repertuaru tej pani natychmiast do normy wróciła artykulacja wcześniej nieco uśrednionej za sprawą wzmocnienia przez klasę D pracy kontrabasu. Teraz dostałem nie tylko dobrą energię, ale dodatkowo informację o ataku na struny i wydłużył się czas ich wybrzmiewania. Niby niewiele, jednak bardzo istotne dla oceny testowanych kolumn, gdyż pokazywało ich możliwości oddania pełnego spektrum informacji zapisanych w materiale źródłowym. Dlatego dla mnie to bardzo wiele.
Co na bazie dwóch spotkań w różnych środowiskach lokalowych sądzę o opisywanych kolumnach? Po pierwsze są stosunkowo uniwersalne, gdyż bardzo dobrze zagrały i w przysłowiowej budce dla chomika na wystawie za naszą zachodnią granicą i w moim przygotowanym do tego typu zabaw pokoju. Po drugie grają dużym, swobodnym, pełnym energii i rozmachu dźwiękiem, co z automatu pozwala obcować z pełną gamą muzyki od tak zwanego plumkania do klasycznej jazdy bez trzymanki. Po trzecie z uwagi na wysoką skuteczność są stosunkowo łatwe w wysterowaniu przez znakomitą większość wzmacniaczy i końcówek mocy. A po czwarte patrząc na żądaną za nie cenę oraz jakość oferowanego dźwięku, bez względu jak dziwnie to zabrzmi, są rzadko spotykaną okazją. Nie raz i nie dwa słuchałem kilku par monitorów w tej cenie, które parafrazując klasyka kolumnom AudioSolutions Figaro XL2 nie są godne wiązać rzemyka w butach. Naturalnie cena dla zwykłego zjadacza chleba jest pewnego rodzaju wyzwaniem, jednak odnosząc ją do podobnie wycenionych konstrukcji, litewska propozycja wydaje się nie mieć konkurencji. Odważne stwierdzenie? Być może. Ale podpisuję się pod nim obydwoma rękami.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jak z pewnością wierni czytelnicy pamiętają z litewską marką AudioSolutions znamy się od dawien dawna. Co istotne przygodę z sygnowanymi przez nią kolumnami rozpoczęliśmy od nad wyraz przystępnie wycenionych Rhapsody 130 i Rhapsody 80, by po chwili przerwy pochylić się nad majestatycznymi Vantage. Czas jednak płynął, nadbałtyckie wzornictwo ewoluowało a przez OPOS-a (Oficjalny Pokój Odsłuchowy SoundRebels) przewinęły się łapiące za oko Virtuoso S i M więc nawet bazując na ww. doświadczeniach zebranych podczas ostatniej dekady możemy uznać, iż jako takie rozeznanie w temacie mamy. Znaczy się mogliśmy i czas przeszły jest w tym momencie jak najbardziej uzasadniony, gdyż podczas minionego monachijskiego High Endu przyszło nam, całe szczęście czysto metaforycznie, zderzyć się z najwyższymi, dosłownie i w przenośni, przedstawicielkami serii Figaro – blisko dwumetrowymi (1918 mm) XL2. Jak się Państwo domyślacie pierwsze wrażenia były na tyle intrygujące że od słowa, do słowa tak z producentem, jak i rodzimym dystrybutorem – sopockim Premium Sound ustaliliśmy, że jeśli tylko te, bądź oczko mniejsze (XL2M) kolumniszcza przekroczą polską granicę, to z chęcią się nimi zaopiekujemy. I proszę sobie wyobrazić, że ledwo wrota MOC-u się zamknęły a pierwsi wystawcy wyruszyli w drogę powrotną zadzwonił do nas sam Gediminas Gaidelis (właściciel i główny konstruktor marki), z pytaniem, czy przypadkiem nie zechcielibyśmy nieco przewietrzyć jego „luk bagażowy” i wziąć na dłuższą chwilę, pod swoje skrzydła … ww. kolosy. Tym oto sposobem w zdecydowanie bardziej kontrolowanych, aniżeli wystawowe, warunkach mogliśmy zapoznać się z możliwościami Figaro XL2 a relację z odsłuchów zamieszczamy poniżej.
Doskonale zdaję sobie sprawę, iż zarówno z racji nader absorbujących gabarytów, jak i nie mniej intrygującego malowania (Azure Blue) goszczące u nas Figaro XL2 są niezwykle trudne do przeoczenia. I bardzo dobrze, bo taki właśnie był zamysł ich konstruktora, gdyż na tle setek, jeśli nie tysięcy konkurencyjnych propozycji prezentowanych w Monachium tytułowe AudioSolutions miały się wyróżniać i to właśnie robiły. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że zainteresowany tematem potencjalny nabywca w trakcie dokonywania zamówienia i tak i tak wszystko skonfiguruje „pod siebie”, tym bardziej, że firmowa strona takową możliwość oferuje i to zarówno jeśli chodzi o samą kolorystykę przedniej/tylnej części obudów, jak również ozdobnych intarsji, płyty górnej, czy też pierścieni okalających przetworniki. Można zatem zaszaleć, szczególnie, że dostępne są lakiery satynowe, metaliczne, „wieczorowe” (w tym obłędny Midnight Purple), jak i cieszące się coraz większym zainteresowaniem włókno węglowe. Nic nie stoi również na przeszkodzie, by zaproponować własny np. pasujący do zasłon, bądź sofy pomysł wykończeniowy.
Wracając do meritum i skupiając się na już niekoniecznie designerskich a konstrukcyjnych niuansach na swych frontach Figaro dumnie prezentują autorski zestaw symetrycznie ustawionych siedmiu przetworników z czterema basowcami, parą średniotonowców i centralnie umieszczonym tweeterem. Strzeliste, osadzone na poprawiających ich stabilność uzbrojonych w regulowane kolce cokołach, obudowy delikatnie zbiegają się ku tyłowi, gdzie znajdziemy zlokalizowane tuż przy podstawie podwójne terminale głośnikowe i dwie pary wylotów układów bas refleks.
Pomimo imponującej baterii widniejących na frontach drajwerów topowe Figaro są niemalże klasycznymi konstrukcjami trójdrożnymi z obsługującą górę pasma umieszczoną w niewielkim falowodzie (mini-hornie) 19mm jedwabną kopułką, parą 152mm papierowych średniotonowców o rozszerzonym pasmie przenoszenia, oraz kwartetem przeprojektowanych, również papierowych, lecz już z twardą membraną ER (Extra Rigid) 233 mm basowców. Swoją wielce pokaźną (115 kg) wagę XL2-ki zawdzięczają nie tylko ww. drajwerom, lecz również autorskiej, zaczerpniętej z wyższej serii Virtuoso, technologii Cabinet-In-a-Cabinet, czyli podwójnym, zespolonym cienką warstwą poliuretanu, obudowom skutecznie eliminującym niepożądane rezonanse. Pod względem elektrycznym całość wydaje się nader łaskawa dla współpracującej amplifikacji, gdyż zgodnie z danymi producenta skuteczność wynosi 92 dB, co przy impedancji znamionowej na poziomie 8 Ω powinno pozwolić na próby z niekoniecznie kilkuset watowymi lampowcami.
Przechodząc do części poświęconej walorom sonicznym naszych bohaterek byliśmy szalenie ciekawi jak wypadną w zdecydowanie mniej przypadkowych warunkach aniżeli na minionej wystawie https://soundrebels.com/high-end-2024/ w „kartonowej budce” i z klasyczną – A klasową końcówką Gryphona a nie z D-klasową integrą (JAVA CARBON Double Shot LDR GaN FET). I powiem szczerze, że o ile w Monachium zagrały naprawdę świetnie, to była to jedynie niewinna zapowiedź tego, co tak naprawdę potrafią. Oczywiście pierwszych kilka dni upłynęły na niezobowiązującej akomodacji i pozwoleniu naszym gościniom na dojście do siebie po trudach podróży i unboxingu, ale nawet wyciągnięte prosto z transportowych skrzyń łapały za ucho. Nie uprzedzając jednak faktów i nie chcąc psuć tak sobie, jak i Państwu zabawy daliśmy im czas na zadomowienie się w redakcyjnym oktagonie. Kiedy jednak okres ochronny minął i zasiedliśmy w fotelach efekt finalny przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Niby skali i rozmachu, bazując na gabarytach błękitnych wież, mogliśmy się spodziewać i je otrzymaliśmy, jednak prym w oferowanym przez nie przekazie wiodły … kontrola wespół ze świetnym timingiem. Dziwne? Niby na poziomie 100 kPLN takim być nie powinno, lecz proszę mi wierzyć, że nie wiedzieć czemu nadal część wytwórców uparcie uważa, że ilością daje się rekompensować jakość, co w rezultacie oznacza monotonnie dudniące zawsze i wszędzie, fizycznie niemożliwe do okiełznania basiszcze. Tymczasem XL2-ki zarówno pod względem ilości, kontroli, zróżnicowania i jakości najniższych składowych trafiają w przysłowiowy punkt, czyli zachowują idealną równowagę pomiędzy soczystością, seksowną krągłością a rozdzielczością i chrupkością basowych pomruków. Począwszy od miękkich, oscylujących pomiędzy klubową a synth-popowo – dark wave’ową estetyką „In Arms” duetu Kaleida, poprzez iście infradźwiękowe ekstrema serwowane na „Ghosts” 潘PAN na opętańczych blastach Paula Bostapha z zadziwiająco dobrze zrealizowanego „From Hell I Rise” Kerry’ego Kinga skończywszy dostajemy dokładnie to, co dostać powinniśmy. Bez asekuranctwa, czy też pseudo-audiofilskiej egzaltacji, które na cięższym repertuarze brzmią po prostu nudno i teatralnie, znaczy się sztucznie, jak i zbytniego osuszenia i aptekarskiej precyzji. Warto jednak zaznaczyć, że kluczową kwestią, na którą niejako mimochodem zwróciłem przed chwilą uwagę jest jakość materiału źródłowego, bowiem im lepsza jakość „wsadu”, tym większy wiatr w żagle łapią topowe Figaro. W porównaniu z mainstreamową tzw. masówką po przesiadce na albumy, nad którymi ktoś się napracował poprawie ulega absolutnie wszystko, jednak to właśnie w domenie rozdzielczości i namacalności dźwięku słychać największy progres. Znika lekkie zdystansowanie i semi-transparentna woalka a ich miejsce zajmują holografia i realizm w takiej intensywności, że przy bardziej rozrywkowych wykonawcach co i rusz zerkaliśmy w kierunku kolekcji Ardbegów, czy przypadkiem nie brakuje jakiejś limitki.
A tak już zupełnie na serio, to niby trudno zarzucić XL2-kom jakąś ponadnormatywną tendencję do selekcji na wejściu, jednak z racji nader wyraźnego różnicowania reprodukowanych nagrań niejako podświadomie dobierałem repertuar tak, by maksymalnie wykorzystać drzemiący w nich potencjał a nie iść na jakieś, mniej, bądź bardziej bolesne kompromisy. Skoro nawet na dość oszczędnym we wszelakiej maści fajerwerki „Gåte Ved Gåte” Kari Bremnes, jak i na utrzymanym w podobnie sprzyjających kontemplacji aniżeli gonieniem króliczka i dzieleniem włosa na czworo tempach „You Want It Darker” Leonarda Cohena miałem pełen wgląd w nagranie, wokalistów na wyciągnięcie ręki i trójwymiarową przestrzeń dalece wykraczającą poza rozstaw samych kolumn i zawieszony sufit, to czegóż chcieć więcej. A właśnie – sufit, czyli coś, co niejako z założenia limituje propagację dźwięków w domenie pionowej. Tzn. limituje kiedy mu się na takowe praktyki pozwala wybierając świadomie, bądź też z bardziej prozaicznych przyczyn, niezbyt wyrośnięte konstrukcje. Jednak z blisko 2m AudioSolutions temat rozwiązuje się sam, gdyż scena dźwiękowa budowana jest w trzech wymiarach zgodnie z zamysłem realizatora, więc jeśli odbicia mają się kłębić pod sklepieniami Opactwa Noirlac („Monteverdi – A Trace of Grace” Michel Godard) to tak właśnie je usłyszymy. Oczywiście o ile tylko nie spróbujemy wstawić XL2-ej do jakiejś sutereny z sufitem niemalże dotykającym ich górnych płaszczyzn.
Przyznam szczerze, że zabierając się za testy, jak i skrupulatnie notując poczynione spostrzeżenia zupełnie nie zaprzątałem sobie głowy kwestiami natury finansowej. Ot niejako z automatu założyłem, że przy takim gabarycie, złożoności konstrukcji i przede wszystkim dźwięku mam do czynienia z kolumnami za kilkaset tysięcy PLN. I właśnie z takiej perspektywy je oceniałem. Tymczasem, już na sam koniec, uzupełniając dane techniczne ze zdziwieniem odkryłem, iż mówimy o kwocie 100 kPLN (z małym ogonkiem) i to bynajmniej nie za sztukę a parę! Co stawia AudioSolutions Figaro XL2 w na tyle korzystnej sytuacji, że dysonując ww. budżetem (i stosownym metrażem), to właśnie od nich powinniśmy rozpoczynać poszukiwania i odsłuchy, by mieć punkt odniesienia na odpowiednio wysokim pułapie. I coś czuję w kościach, że startując od XL2-ek w większości przypadków obserwowane różnice będą oznaczały co najwyżej krok w bok, bądź wręcz w dół, gdyż takiej skali, swobody i wyrafinowania za „100-kę” gdzie indziej raczej się nie znajdzie. Tym samym wypada mi jedynie szczerze je zarekomendować, jednocześnie ubolewając nad faktem, iż mój 24 metrowy pokój jest dla nich zdecydowanie zbyt mały.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Premium Sound
Producent: AudioSolutions
Cena: od 101 189 PLN (w zależności od wykończenia)
Dane techniczne
– Czułość: 92 dB przy 2,83 V, 1 m
– Sugerowana moc wzmacniacza: 20-900 W;
– Impedancja: nominalna 8 Ω
– Częstotliwość podziału: 400 Hz; 4000 Hz
– Pasmo przenoszenia (w pomieszczeniu): 24–25 000 Hz
– Przetworniki: 19 mm głośnik wysokotonowy z jedwabną kopułką, dwa przetworniki średniotonowe z papierową membraną ER o średnicy 15,2 cm, cztery przetworniki basowe z papierową membraną ER o średnicy 23,3 cm
– Wymiary (W x S x G): 1918 mm x 336 mm x 581 mm
– Waga: 115 kg każda
Japoński Furutech idzie za ciosem i po zasilającym Project V1 rozbudowuje portfolio o topowe łączówki Project V1 RCA i XLR.
cdn. …
Choć perspektywa zbliżających się wielkimi krokami wakacji dla rynku audio zwiastuje najdelikatniej rzecz ujmując „uspokojenie popytu” a mówiąc wprost flautę i sezon ogórkowy, to jak się okazuje nie wszyscy planują przejście w letni stan swoistej anabiozy, lecz starają się zainteresować swoją ofertą możliwie najszersze grono odbiorców działaniami dalece wykraczającymi poza standardowe, sprzętowe prezentacje. I właśnie z taką, przywodzącą nieco na myśl czasy niesłusznie minione, o czym dosłownie za chwilę, akcją mieliśmy do czynienia w minione, środowe popołudnie, bowiem na rubieżach stołecznego „Mordoru”, w przestronnych i komfortowych wnętrzach salonu BoConcept odbyło się inaugurujące cykl „Music and Design vol.1” spotkanie. Spotkanie w formie, parafrazując radiowy (jedynkowy) tytuł, „Przy muzyce o … muzyce”, z którego to przygotowaliśmy niezobowiązującą fotorelację.
Zanim jednak przejdziemy do meritum winny jestem Państwu stosowne wyjaśnienie powyższego odwołania do przeszłości. Chodzi bowiem o to, iż wierni czytelnicy z pewnością pamiętają nasze publikacje dokumentujące płytowe premiery, mini-koncerty i wywiady z muzykami, których prawdziwy bezlik odbył się w wyjątkowym Studiu U22. I właśnie zarówno za sprawą formy środowego eventu, jak i sprawców całego zamieszania owe wspomnienia odżyły ze zdwojoną siłą.
Wracając do konkretów i do doskonale znanych sprawców, przybyłych do mokotowskiego salonu BoConcept witali gospodarz – Kamil Maślanka, reprezentujący konglomerat Audio Group Denmark Jacek Kałucki (Audio Emotions) i nierozerwalnie kojarzony z nieodżałowanym Studiem U22 a obecnie występujący w barwach Warner Music … Piotr Welc. Bez zbytniego zadęcia wspomniano pozostałych współorganizatorów – Samsunga, mającą swoje płytowe stoisko Winylową, jak i dbającą o rozkosze podniebienia ekipę Tejo Wines. Nie omieszkano również zachęcić tłumnie przybyłych gości, by po pierwsze czuli się jak u siebie w domu, a po drugie własnousznie przekonali się jak, w szalenie dalekich od audiofilskich referencji a przez to (pomijając kubaturę obiektu) bliższych domowym, warunkach brzmią przygotowane przez Audio Emotions i dyskretnie trzymającego się z dala od świateł kamer i błysku fleszy Mortena Thyrrestrupa systemy dające przedsmak tego, co mieści się w przepastnym portfolio AGD. Można było zatem rzucić okiem i uchem na średnio-półkowy set z elektroniką Aavika (S-280 + U-280) i podłogowymi kolumnami Børresen X3, niezobowiązująco „budżetowy” Axxessa – z wszystkomającym „kombajnem” Forté 1 i filigranowymi monitorkami L1, oraz ultra high-endowy – łapiący za oko strzelistymi Børresenami 05 i topowym duetem Aavika.
To wszystko było jednak li tylko tłem i miłym, budującym odpowiedni klimat anturażem do dania głównego, czyli spotkania z promującą swój ostatni album „Universum” formacją Atom String Quartet, z której muzykami rozmowę poprowadził redaktor radiowej 2-ki Roch Siciński. Jak w trakcie krzyżowego ognia pytań się okazało projekt ten już na swoim starcie był skazany na … porażkę, lecz pech chciał, iż klasyczny kwartet smyczkowy mogący pochwalić się nad wyraz eklektycznym repertuarem finalnie zadomowił się w szeroko rozumianej muzyce improwizowanej, a więc jazzie i nie tylko ma się dobrze, to jeszcze zyskuje coraz szersze grono odbiorców. Jest to zatem projekt zdecydowanie poważniejszy, choć również szalenie odległy od stereotypowego skostnienia, od wykorzystującej podobne instrumentarium Grupy MoCarta jak i zauważalnie „lżejszy” gatunkowo od eksplorującej około-metalowe odmęty wiolonczelowej Apocalyptici.
Pomimo blisko 15-letniego stażu Panowie (skrzypkowie Dawid Lubowicz i Mateusz Smoczyński, altowiolista Michał Zaborski i wiolonczelista Krzysztof Lenczowski) mają spory dystans tak do siebie, jak i miejsca na światowej scenie muzycznej, w którym się znaleźli, gdyż etap młodych-obiecujących już dawno mają za sobą a starymi i doświadczonymi jeszcze się nie czują. W dodatku to co robią cały czas sprawia im radość i daje artystyczne spełnienie, gdyż prowadząc niezależne projekty w ramach Atom String Quartet świetnie się dogadują w pełni demokratycznie dzieląc się „miejscem” na krążkach tak, aby każdy mógł zaprezentować własne kompozycje. Krótko mówiąc układ idealny, tym bardziej, że zmagania z prozą życia i Panowie wspaniałomyślnie scedowali na barki swojej Managerki, którą zgodnie traktują jako piątego i pełnoprawnego członka zespołu.
Jak mam nadzieję na powyższych zdjęciach widać, forma i miejsce eventu okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, a zgodnie ze złożonymi na wstępie przez organizatorów deklaracjami ma szanse na kontynuację w mniej, bądź bardziej regularnej, cyklicznej postaci. Dlatego też gorąco zachęcamy do śledzenia pojawiających się w „sieci” informacji a wspomnianym sprawcom całego zamieszania serdecznie dziękujemy za zaproszenie i gościnę.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Z jedną konstrukcją spod znaku AGD – Audio Group Denmark – mieliśmy już okazję się spotkać. Wówczas na tapet trafiły nieduże kolumny podłogowe Børresen 02 Cyro Edition. Wbrew początkowym obawom grające z dobrą wagą dźwięku, jego kolorystyką i energią pozwalającą ciekawie wypełnić w teorii zbyt duże dla nich pomieszczenie. To był na tyle bogaty w przyjemne doznania test, że już podczas odbioru zestawu po sesji recenzenckiej umówiliśmy się na dostarczenie czegoś innego z jakże bogatego portfolio tej grupy. Czas nieubłaganie mijał, my naturalnie cierpliwie czekaliśmy, aż tuż przed monachijską wystawą dostaliśmy informację, że mamy spodziewać się czegoś ciekawego do zaopiniowania. Na co tym razem padło? Tutaj zaskoczenie. Decyzją dystrybutora w tym spotkaniu przyjrzymy się nie pojedynczemu produktowi, tylko pełnemu zestawowi z jednej stajni, co mimo zdroworozsądkowego podejścia do ceny poszczególnych komponentów spokojnie możemy określić jako test systemu marzeń. Tak tak, systemu marzeń. Owszem, dla tak zwanego statystycznego Kowalskiego, jednak nie cena jako taka, a zawsze zestaw spod jednej ręki określał powyższą maksymę. Co trafiło w nasze ręce? Otóż dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora Audio Emotions głównymi rozdającymi karty są kolumny Børresen X2 i startowa konstrukcja w cenniku marki Axxess w postaci wzmacniacza zintegrowanego, streamera plików i przetwornika cyfrowo-analogowego w jednym – tzw. all in one – Axxess Forté 1. Jednak chcąc pokazać pewnego rodzaju synergię szerokiej gamy urządzeń tej grupy producenckiej, polscy przedstawiciele uzupełnili test o listwę zasilającą Ansus Power Distributor X-TC3, switch sieciowy Ansuz Ethernet Switch X-TC3, podstawki antywibracyjne Axxess Noir i zestaw okablowania spod znaku Ansuz – sieciowy, ethernet i głośnikowy. Przyznacie, że ekipa obiecująca. Zatem jeśli chcecie dowiedzieć się, co przywołany konglomerat pokazał w temacie oferowanego dźwięku, zapraszam do zapoznania się z poniższym tekstem.
Z uwagi na fakt największego poziomu ważności Axxessa Forté 1 i Børresenów X2 w akapicie o budowie nieco pobieżnie, ale jednak z naciskiem na najważniejsze cechy przyjrzymy się tylko im. Jeśli chodzi o elektronikę, to podstawowy model tej serii. Jednak nie zmienia to faktu, że użyte do jego wykonania komponenty i zaawansowana technologia w trzewiach są chlebem powszednim procesu jego powstawania. Jedynka jest średniej wielkości urządzeniem, którego obudowę zgodnie z przekonaniami duńskich konstruktorów nie-najszczęśliwszego adaptowania aluminium do tej roli, wykonano ze znacznie lepszego według nich kompozytu. Jednak w kontrze do sugerowanej niewysokiej ceny nie jest to zwykła prostopadłościenna bryła, tylko naznaczony szczyptą wizualnego kunsztu popis designera. Front na całej lewej części jest ostoją wielkiego, punktowego, mieniącego się regulowaną w domenie jasności krwistą czerwienią wyświetlacza oraz zorientowanych na prawej stronie, ustawionych w pionie trzech guzików funkcyjnych, gniazda słuchawkowego i całkiem na prawo wielkiego, fajnie wizerunkowo ponacinanego pokrętła. Rewers naszego bohatera spełniając wspomniane we wstępniaku zadania dysponuje zestawem zacisków kolumnowych, terminalami cyfrowymi typu: dwa wejścia USB A dla pamięci masowych, LAN, USB B, COAX, OPTICAL, wejście liniowe i wyjście na zewnętrzną końcówkę oraz niezbędny do pobrania z sieci życiodajnej energii zintegrowany zestaw gniazda zasilania z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym. Naturalnie idąc tropem ciekawej wizualizacji projektu obudowy również boczne ścianki zyskały nietuzinkowy akcent, którym w tym przypadku jest powielenie na całej długości boku zagłębionego znaku X. Całość konstrukcji posadowiono na czterech stopach umożliwiających zastosowanie akcesoriów antywibracyjnych w stylu wspomnianych Axxess Noir. Naturalną koleją rzeczy nasz dawca sygnału w komplecie startowym oferuje systemowego, po poinformowaniu go sekwencją przycisków z czym ma pracować, wielofunkcyjnego pilota zdalnego sterowania. Jeśli chodzi o wydajność mocową nie powinien mieć problemów z wysterowaniem znakomitej większości kolumn, bowiem według informacji producenta oddaje 100W przy obciążeniu 8 Ohm.
Gdy dotarliśmy do kolumn, pierwszym widocznym na zdjęciach aspektem jest ich rozmiar. To średniej wielkości podłogówki, w przekroju poprzecznym wykorzystujące zwężającą się ku tyłowi, również w tym kierunku pochyloną obudowę. Samą skrzynkę wykonano drewnianego materiału kompozytowego, którą w celach wizualnych na awersie i górnej powierzchni skrzynek ozdobiono podkreślającymi wyjątkowość produktu wstawkami z kewlaru. Temat przetworników realizują dwie konstrukcje z membranami kanapkowymi – jedna dla basu i jedna dla środka z basem, w których zewnętrzne warstwy włókna węglowego otulają przekładki aramidowe o strukturze plastra miodu oraz wstęga obsługująca wysokie rejestry. Taki układ przetworników sterowny jest przez zwrotnicę w układzie równoległym, zaś za strojenie realizują zlokalizowane na dość wąskich plecach porty bass-reflex oraz rzadko spotykany u konkurencji dodatkowy port wentylujący wysokotonówkę. Całość zespołów głośnikowych w celach odpowiedniej stabilizacji posadowiono na przykręconej do obudowy, wyposażonej w cztery stopy platformie. Do podłączenia z zestawem audio dostajemy do dyspozycji pionowo zorientowany tuż nad podłogą pojedynczy zestaw zacisków.
Jak wypadł tytułowy team? Powiem szczerze bardzo dobrze. A to dlatego, że w pewien sposób bezpiecznie sonicznie. Co to oznacza? Otóż dzięki fajnemu połączeniu plastyki oferującego sporą moc źródła i zapasu drzemiącej energii w wyraźnie rysujących wydarzenia sceniczne kolumnach głośnikowych – wiem, bo sprawdzałem je ze swoim wzmocnieniem – dostałem odpowiednio osadzoną w masie i przyjemnie gładką, acz z okraszoną pazurem nieprzewidywalności wersję wszystkich słuchanych krążków. Przekaz kreowany był bez poszukiwania mogącej skończyć się natarczywością wyczynowości – mam na myśli zbyt ostrą krawędź dźwięku lub nadinterpretację górnego zakresu, tylko raczej w formie zaproszenia do przyjemnego spędzenia wolnego czasu. Naturalnie przyjemnego nie w rozumieniu rozpływania się w nudnych, bo pozbawionych niezbędnej do oddania ducha artystów iskry, tylko obcowania z jednej strony z mocnym, dobrze kontrolowanym basem, z drugiej odpowiednio nasyconym środkiem pasma, a z trzeciej swobodnie wybrzmiewającymi, jednakże dając wspomniane bezpieczeństwo dźwiękowe minimalnie złagodzonymi wysokimi tonami. Ale uspokajam, owe nieco stonowane górne rejestry nie były wypadkiem przy pracy, tylko idąc za zamierzeniami konstruktorów idealnie doprawiały zaproponowany przez system, mający dawać maksimum przyjemności przekaz. Jakiekolwiek podkręcenie ich wyrazistości skończyłoby się bólem głowy, a dzięki umiejętnemu dozowaniu ostrości ich wizualizacji, nie tylko nie było problemu ze słuchaniem jakiejkolwiek muzyki – nawet tej wyczynowej spod znaku starego rocka, ale również najmniejszych problemów z osiąganiem zalecanych przez artystów poziomów głośności. Zapewniam, to bardzo ważne, gdyż dzięki temu zestaw pozwalał na wygenerowanie dowolnej ilości dobrze zaprezentowanych w przestrzeni mojego pokoju decybeli, co w pewien sposób marginalizując słabość realizacji materiału dawało swobodę korzystania z pełnego spektrum mojej playlisty. A jak zapewne wiecie, mimo zwyczajowego hołubienia muzyce kontemplacyjnej – bez znaczenia, czy jazzowej, czy barokowej, nie stronię od mocnego grania od szaleńczego free-jazzu, przez bezlitosnego rocka, po przyprawiającą o palpitację serca, przestawiające ściany elektronikę.
Weźmy na tapet choćby płytę Jana Garbarka z formacją The Hillard Ensemble „Officium”. To był znakomity pokaz, jak przy wykorzystaniu relatywnie niedrogiego zestawu wydobyć z tego materiału najważniejsze cechy. Z pozoru wspominane złagodzenie górnego zakresu powinno mieć jakieś skutki uboczne. Braki w pokazaniu rozmachu wypełniania muzyką wielkiej kubatury klasztornej, czy artykułowaniu fraz dostojnie wydobywającej się z otchłani płuc artystów, hipnotyzującej zmysły wokalizy. Tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Powiem więcej. Muzyka swoim nieskrępowaniem prezentacji nie tylko wiernie oddawała rozmiary goszczącego muzyków sakralnego przybytku, ale również dobrze pokazywała niuanse generowania poszczególnych fraz tak przez saksofony Garbarka – używał kilku o różnej tonacji, jak i nienaganną dykcję sekcji wokalnej. Tak, da się to zrobić lepiej, jednak przypominam, mamy do czynienia z konstrukcjami otwierającymi portfolio marek, a mimo to cały czas znajdowałem zawarte w muzyce ocierające się o mistycyzm emocje.
Podobny, naturalnie oparty o inny rodzaj doznań występ zaliczyłem z popisami rockmenów z formacji AC/DC. Tutaj również nie odczuwałem utraty ekspresji ich grania. A powodem braku skutków ubocznych było swobodne operowanie wolumenem muzyki. Ten na odpowiednio wysokim poziomie znakomicie podkręcał zjawiskowość podania dobrze obdarzonych pakietem energii partii gitarowych, charyzmę wokalisty i zwierzęcą pracę bębniarza. Nie było mowy o jakichkolwiek jakościowych brakach, tylko smaganie mnie pełnymi ekspresji popisami artystów. Śmiem twierdzić, że gdyby zestaw był nawet odrobinę bardziej agresywny, z racji automatycznego zwiększenia zniekształceń – na tym poziomie cenowym nadmierna ilość górnego zakresu jest wielkim niebezpieczeństwem – mógłby stać się krzykliwy. A tak, dzięki zakodowanej w jego grze fajnej, bo nienachalnej gładkości każda płyta, nawet z tak trudną twórczością wychodziła z boju z tak zwaną tarczą.
Czyje oczekiwania jest w stanie spełnić opisany powyżej zestaw? Moim zdaniem wszystkich początkujących lub melomanów z mniej zasobnym portfelem. Jest minimalistyczny konstrukcyjnie, jednak wielofunkcyjny od strony użytkowej i do tego pełen ekspresji w pokazywaniu świata muzyki. Gra w estetyce nienachalnej płynności, jednak to nie przeszkadza mu w zachęceniu słuchacza do obcowania z niezliczoną ilością tytułów płytowych. Jak to możliwe? Jak wspominałem na początku poprzedniego akapitu, po prostu jest bezpieczny brzmieniowo, co bez ryzyka porażki pozwala słuchać dosłownie wszystkiego. A chyba na taką sytuację liczą przywołani potencjalni użytkownicy. Po ewentualnym zakupie od razu chcą cieszyć się muzyką, a nie być skazanym na dalsze poszukiwania kolejnych komponentów często okupione kosztowną wymianą nietrafionego sprzętu. Moim zdaniem jeśli szukacie czegoś rozsądnie wycenionego, a przy tym fajnie grającego, będący tematem tego spotkania zestaw powinien znaleźć się na Waszej liście odsłuchowej. Powtórzę jeszcze raz. Nie tylko prezentuje dobry poziom jakości dźwięku, ale przy okazji jest kompaktowy i znakomicie wygląda. Takie trzy w jednym.
Jacek Pazio
Opinia 2
Po bezliku mniej bądź bardziej kontrowersyjnych, czy to z racji pełnionej funkcji, czy li tylko budzącej zgrozę ceny urządzeń i akcesoriów przyszła pora na coś, w czego intencji od dłuższego czasu lobbowała zauważalna część naszych czytelników. Czyli nie pojedynczy komponent znajdujący się w zasięgu statystycznego miłośnika dobrego brzmienia, lecz kompletny system pozwalający za jednym zamachem ukoić wszelkie bolączki i rozwiązać trapiące potencjalnego nabywcę dylematy. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy pod płaszczykiem owej ogólnodostępności nie spróbowali przemycić kilku opcjonalnych sugestii, ale jak to z opcjami bywa ich wybór jest obligatoryjny, gdyż spokojnie można do nich wrócić po nacieszeniu się daniem głównym. A kulinarne analogie są jak najbardziej na miejscu, gdyż w ramach dzisiejszego starcia będziemy zajmowali się kompozycją rekomendowaną przez stołeczną ekipę Audio Emotions reprezentującą duńskie … AGD. I od razu uprzedzę, że nie, nie chodzi w tym momencie o jakąś grającą lodówkę Vestfrost, czy też mogące stanowić substytut tybetańskich mis, bądź handpanów woki Scanpan, lecz set złożony z elementów sygnowanych przez wchodzące w skład Audio Group Denmark marki Børresen, Axxess i Ansuz. Jeśli zastanawiacie się Państwo co z czym i jak połączone zagrało nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy.
Niepotrzebnie nie trzymając zainteresowanych w niewiedzy spieszę donieść, iż podmiot zbiorowy niniejsze recenzji stanowić będzie otwierająca portfolio najbardziej budżetowej marki Duńczyków, czyli Axxess Forté 1, urocze kolumny podłogowe Børresen X2, całość spięta została przewodami Ansuz Speakz X2, podpięta do prądu, znaczy się do listwy Ansuz Power Distributor X-TC3, przewodem Ansuz Power Mainz X2 a do firmowego switcha Ansuz Ethernet Switch X-TC3 łączówką Ansuz Enthernet Digitalz A2. I jakby tego było mało ww. wszystkomający kombajn – wzmacniacz streamingujący / DAC stanął na kompozytowych stopkach antywibracyjnych Axxess Noir.
Od razu jednak zaznaczę iż z powyższej wyliczanki do bardziej szczegółowego opisu wytypowaliśmy jedynie dwa specjały, czyli wszystkomającego Axxess-a Forté 1 i kolumny Børresen X2. Nie da się bowiem ukryć, że Forté 1 prezentuje się wprost obłędnie – zwarta kompozytowa bryła, ściany boczne ozdobione charakterystyczną kratownicą i front, którego lwią część zajmuje szalenie czytelny czerwony punktowy wyświetlacz matrycowy z trzema przyciskami funkcyjnymi i gniazdem słuchawkowym optycznie odgradzającymi go od solidnego, wielofunkcyjnego pokrętła sprawiają, że wartość postrzegana znacząco wykracza poza kwotę widniejącą w cenniku. A właśnie, sterowanie tytułowym kombajnem, przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje się również w pełni satysfakcjonujące i kompletne. Mamy bowiem dostęp do menu i wszystkich funkcji z poziomu panelu frontowego i nader poręcznego a zarazem filigranowego pilota, jednakże chcąc się zdać na firmową apkę okazuje się, że już na wejściu następuje selekcja na lepszy (dysponujący iPad-ami) i gorszy sort, dla którego przewidziano jedynie ogólnodostępną mconnect Control. Oczywiście można na tę niedogodność machnąć ręką i streaming ogarniać za pomocą Spotify/Tidal Connect, ale … przecież miło byłoby nie czuć się nabywcą drugiej kategorii tylko dlatego, że nie czujemy potrzeby pakowania się w kolejny ekosystem, jedynie po to, by obsłużyć urządzenie, które nie wiadomo jak długo u nas zagrzeje miejsca. Idźmy jednak dalej, czyli na zaplecze, gdzie z racji samo-wszystkorobienia Forté 1 ma tylko to, co pozwala mu okiełznać ewentualne peryferia, czyli okupujące flanki pojedyncze terminale głośnikowe, patrząc od lewej zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające, pozwalający na przyszłe update’y firmware’u port RS-232, 12 V wyjście triggera, dwa porty USB A dla pamięci masowych, gniazdo Ethernet 100 MB, zestaw interfejsów cyfrowych obejmujących wejścia USB, BNC i optyczne, wejście liniowe i wyjście na zewnętrzną końcówkę mocy/subwoofer (oba RCA). Sporo? Jak najbardziej, choć zamiast zdublowanych USB-A z chęcią zobaczyłbym HDMI ARC, które w dzisiejszych czasach wydaje się jeśli nie koniecznością, co powoli obowiązującym wyposażeniem nawet na zdecydowanie niższych aniżeli reprezentowany przez Duńczyka pułapach cenowych.
W jego trzewiach wylądowało to, z czego AGD słynie, czyli system 3 mini generatorów sterujących zespołem 108 cewek (36 spiralnych i 72 kwadratowych) wytwarzających pole elektromagnetyczne mające za zadanie niwelowanie zakłóceń RFI. Ponadto zarówno impulsowy zasilacz, jak i pracujące w klasie D końcówki mocy to zmodyfikowane układy Pascal-a wzbogacone o autorską sekcję preampu Axxessa z kością DAC-a ESS Technology ES9033Q i moduł streamera ConversDigital.
Nie mniej intrygująco prezentują się smukłe Børreseny X2, które oprócz widocznej na zdjęciach dystyngowanej czerni mogą również być dostarczone w śnieżnobiałym wykończeniu. Z racji swej strzelistości i odgięcia ku tyłowi producent zapobiegliwie zaopatrzył je w poprawiające stabilność, uzbrojone w regulowane stopy cokoły. Fronty podzielono na dwie części – górne, goszczące zestaw firmowych przetworników, czyli wstęgowy, pracujący już od 2,5kHz wysokotonowiec o niemalże niezauważalnej masie 0.01 g oraz parę 4,5” „kraciastych” drajwerów z trójwarstwowymi membranami X (pomiędzy dwiema warstwami włókna węglowego znajdują się warstwa aramidowych przekładek o strukturze plastra miodu), z których górny obsługuje średnicę i wyższy bas a dolny jedynie najniższe składowe. Tuż pod ww. sekcją i „na dachu” umieszczono ozdobne panele z włókna węglowego. Wykonane z drewnianego kompozytu (zapewne MDF-u, bądź wariacji na jego temat) zbiegają się ku tyłowi na tyle skutecznie, że ściana tylna praktycznie ma postać cienkiej listwy na której pojedyncze terminale zmieściły się jedynie w pionie a sześć (!!) portów bas refleks wymagało zastosowania wychodzących poza obrys ściany tylnej tub.
No dobrze, a jak owa misterna układanka zagrała? Szczerze powiem, że jak na zestaw „na dobry początek” przygody z Hi-Fi, to nadspodziewanie … dobrze. Znaczy się angażująco, z przyjemnie zarysowanym basowym fundamentem, zaraźliwą motoryką i ekspresyjną górą, które w sumie tworzyły nad wyraz koherentną całość, gdzie na dobrą sprawę do niczego nie można było się przyczepić. Bez silenia się na wyczynowość, prób udawania większych aniżeli są w rzeczywistości, lecz również bez asekuranctwa i uśredniania będących najprostszym ze sposobów na pozbawienie reprodukowanej muzyki życia i blasku. Dzięki temu bez większych obaw o nagły atak migreny, bądź też nieplanowaną drzemkę mogłem poświęcić ponad dwie godziny na daleki od audiofilskiej referencji koncertowy składak „Live Era ’87-’93” Guns N’ Rose, gdzie granulacja wokalu Axla w pełni zasługiwała na miano naturalnej, zadziorność gitar mile kąsała zmysły a obecność publiczności, wśród której i mi przyszło (czysto wirtualnie) stanąć była namacalnym i niezaprzeczalnym faktem. Był to zatem niezbity dowód zarówno na umiejętność dematerializacji X2-ek, jak i na tyle wystarczającej wydajności wszystkomającego Forté 1, by oddać stadionowe realia, w tym basowo/perkusyjne intro „You Could Be Mine (Live In Japan / 1992)” w typowo domowym anturażu. Oczywiście piszę to w mając na uwadze budżet, w jakim operuje tytułowy set, gdyż jakiekolwiek porównania z majestatycznie stojącymi na drugim planie Berlinami RC11 i Apexem najdelikatniej rzecz ujmując mijają się z celem. Nie ta skala, nie ta bajka, ale jeśli ktoś liczył na coś innego, to raczej powinien zająć się zaklinaniem rzeczywistości na potrzeby seansów ezoterycznych, bo na sukces w audio raczej nie ma co liczyć. A tak już na serio i wracając do meritum duńska gromadka starała się możliwie wiernie trzymać faktów i znając swoje możliwości stawiać na jakość aniżeli ilość, dzięki czemu bas cały czas zachowywał swą sprężystość i co istotne zróżnicowanie, co mówiąc szczerze przy D-klasowej amplifikacji wcale nie jest takie oczywiste. Podobnie sprawy miały się ze średnicą i górą pasma, gdzie wysoce satysfakcjonująca rozdzielczość bynajmniej nie szła w parze ze zbytnia analitycznością, czy wręcz ofensywnością. Z jednej strony słychać było pewną siermiężną garażowość rockowych wykonów, jednak nie na zasadzie bezlitosnego piętnowania a w pełni zrozumiałej narracji stadionowych live’ów.
Przesiadka na zdecydowanie bardziej dopieszczony, choć nadal nagrany „na żywca” materiał – „Charlie Watts Meets The Danish Radio Big Band (Live At Danish Radio Concert Hall, Copenhagen / 2010)” pokazała, że i w big-bandowo – jazzowych klimatach jest po prostu cud, miód i orzeszki. Znaczy się detal, flow i rozkoszna lekkość formy śmiało wkraczająca w obszar wyrafinowania. Proszę tylko zwrócić uwagę na ekspresję partii dęciaków, pozornie drugoplanowe, lecz jakże istotne, dyskretnie cykające blachy, czy łkającą gitarę na „Paint It Black”. To nie jest budżetowe granie, gdzie cieszymy się z samego faktu słyszenia czegokolwiek, lecz z powodzeniem możemy czerpać z dobiegających naszych uszu dźwięków niczym nieskrępowaną radość. A jeśli komuś mało zawsze może poprawić sobie pozornie niezobowiązującym soundtrackiem „The Pink Panther: Music from the Film Score Composed and Conducted by Henry Mancini” gdzie rozmach i wolumen aparatu wykonawczego spokojnie można poczuć na trzewiach.
Ja wiem, że przewijająca się między wierszami „budżetowość” w przypadku tytułowego zestawu ze stajni Audio Group Denmark może wydawać się dla postronnego obserwatora lekkim nadużyciem. Jednakże biorąc pod uwagę stricte high-endowy profil naszego magazynu set Axxess & Børresen & Ansuz, który de facto cenowo można postawić na równi z niedawno recenzowanymi .. przewodami głośnikowymi Stealth Audio Dream V18T, jawi się jako nad wyraz atrakcyjna propozycja dla wszystkich tych, którzy nie mając czasu na mozolne układanki i poszukiwania chcą coś, co dobrze zagra wyciągnięte prosto z kartonu. I ten warunek opisywany zestaw spełnia z nawiązką dorzucając w gratisie świetną ergonomię, atrakcyjny design i kompaktową formę, co patrząc przez pryzmat ceny za metr kwadratowy dostępnych na rynku mieszkań większość z nabywców również może brać pod uwagę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Emotions
Producent: Audio Group Denmark
Ceny:
Axxess Forté 1 – 22 900 PLN
Børresen X2: 36 990 PLN
Axxess Noir (stopki antywibracyjne / 4 szt): 2 490 PLN (cena bez kulek)
Ansuz Power Distributor X-TC3: 8 490 PLN
Ansuz Ethernet Switch X-TC3: 10 490 PLN
Ansuz Enthernet DigitalZ A2 1mb: 3 990 PLN
Ansuz Speakz X2 2×2 mb: 6 690 PLN
Ansuz Power Mainz X2 1mb: 3 490 PLN
Dane techniczne
Forté 1
Wejścia cyfrowe: Toslink; BNC S/PDIF (32-192kHz /16-24 bit), MQA; USB B (PCM 32-384kHz / 16-32 bit, MQA, DSD64/DSD128)
Wyjścia: Pre out – RCA; słuchawkowe 1/4″ jack
Łączność: 1 x LAN RJ-45; 2 x USB A (Max. pojemność dysku 2 TB).
Wejścia analogowe: para RCA
Moc wyjściowa: 2 x 100 W / 8 Ω
Wymiary (S x G x W): 370 x 420 x 110 mm
Waga: 7,9 kg
Børresen X2
Pasmo przenoszenia: 40 Hz – 50 kHz
Skuteczność: 88 dB /1W
Impedancja: >4 Ω
Rekomendowana moc wzmacniacza: min. 50W
Zastosowane przetworniki
– 1 x wstęgowy przetwornik wysokotonowy Børresen
– 1 x 4,5″ nisko/średniotonowy przetwornik Børresen
– 1 x 4,5″ niskotonowy przetwornik Børresen
Wymiary (W x S x G): 110 x 30 x 55 cm
Waga: 36,4 kg
Dostępne wykończenie: Czarny lub biały lakier fortepianowy
Najnowsze komentarze