Monthly Archives: czerwiec 2018


  1. Soundrebels.com
  2. >

Triangle Signature Alpha
artykuł opublikowany / article published in Polish

Dwie drapieżne samice Alpha wyruszyły na łowy, lecz dzięki uprzejmości nowego dystrybutora marki (Rafko) udało nam się je na jakiś czas pojmać i nakłonić do współpracy. Co z niej wyniknie na razie nie mamy nawet bladego pojęcia, ale nawet jedynie opierając się na doznaniach czysto wzrokowych musimy uczciwie przyznać, że Triangle Signature Alpha prezentują się nad wyraz atrakcyjnie.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bowers & Wilkins – 800 Prestige Edition

Dwa modele, wolnostojący 802 i podstawkowy 805, połączone wspólnym wizualnym mianownikiem – Bowers & Wilkins zaprezentował nową, ekskluzywną linię 800 Prestige Edition. Tworzą ją tylko dwa modele, wspomniane 802 i 805, które dzięki unikatowemu wykończeniu stały się prawdziwymi dziełami sztuki.

Seria 800 Prestige Edition została stworzona z myślą o koneserach wysokiej jakości dźwięku i unikatowej, rzadko spotykanej stylistyki. Prestige Edition wykorzystuje luksusowy fornir Santos Rosewood, który słynie z piękna, jakie nadaje najwyższej klasy meblom i instrumentom muzycznym.

Bowers & Wilkins demonstruje to unikatowe drewno pokrywając je aż 13 warstwami lakieru. To ilość, która znacząco wykracza poza standard tradycyjnych metod wykończeniowych. Tak grube pokrycie stosowane jest nieprzypadkowo. Dzięki niemu można uzyskać niesamowicie piękną, błyszczącą powierzchnię, która urzeka swoją głębią. Bogata kolorystyka i charakterystyczny wzór słojów sprawiają, że każda z kolumn głośnikowych staje się prawdziwym dziełem sztuki. Produkowane w Wielkiej Brytanii zgodnie z najbardziej rygorystycznymi standardami, modele z serii 800 Prestige Edition sygnowane są specjalnymi tabliczkami z wygrawerowanymi numerami potwierdzającymi ekskluzywność i indywidualny charakter konstrukcji.

Pod względem technicznym 805 Prestige Edition i 802 Prestige Edition są bliźniaczymi konstrukcjami z 805 D3 i 802 D3. Pierwsza jest najmniejszym modelem z serii 800 Diamond, ale jednocześnie jednym z najbardziej wyrafinowanych. Wypełniona przełomowymi rozwiązaniami, niespotykanymi w kolumnach głośnikowych w swojej klasie, jest jedyną na świecie podstawkową konstrukcją wyposażoną w diamentową kopułkę wysokotonową. Pod względem realizmu, przestrzenności i detaliczności brzmienia, żaden inny głośnik podstawkowy nie może się równać z 805 D3/805 Prestige Edition.

Na przeciwległym biegunie, w odniesieniu do rozmiarów, znajduje się wolnostojący model 802. To idealna propozycja dla najbardziej wymagających audiofilów, którzy oczekują zachwycającego realizmu, zarezerwowanych wyłącznie dla studyjnej klasy konstrukcji. Ze względu na swoje optymalnie dobrane rozmiary, 802 D3/802 Prestige Edition z łatwością wpasowują się zarówno w domową przestrzeń, jak i do studia nagraniowego. W każdej sytuacji modele te z łatwością odkrywają głębię i detaliczność muzyki, która dotychczas pozostawała w ukryciu.

Kolumny głośnikowe z serii 800 Prestige Edition zadebiutują na polskim rynku w sierpniu br. Nominalna cena modelu 805 Prestige Edition wyniesie 15 500 zł/sztuka, w przypadku wolnostojącego 802 Prestige Edition będzie to 56 500 zł/sztuka.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ciarry KG-5040

Link do zapowiedzi: Ciarry KG-5040

Opinia 1

Biorąc pod uwagę karmę portalu Soundrebels mogłoby się wydawać, że jedynymi produktami, które w bojach recenzenckich są w stanie sprawić nam przyjemność, mogą być tylko drogie zabawki z tak zwanego zgniłego zachodu. Tymczasem baczni obserwatorzy naszych poczynań z pewnością zdążyli się zorientować, iż coraz częściej na naszych łamach pojawiają się konstrukcje znad Wisły. Fakt faktem, muszą spełniać pewne wstępne założenia jakościowe i cenowe, ale co dla nas jest niezwykle ważne, gdy już przejdą sito odcedzające chłopców od mężczyzn, w wyniku testu często okazuje się, że na tle zagranicznej konkurencji znakomicie się bronią, a czasem nawet zostawiają ją z tyłu. Po co kreślę ten patriotyczny wywód? Otóż w dzisiejszym opiniotwórczym starciu zderzymy się właśnie z bardzo ciekawymi konstrukcyjnie kolumnami na chwilę obecną próbującej wejść do gry polskiej marki. Marki, która nie idzie na łatwiznę typu prostopadłościenna skrzynka z dwoma, lub trzema przetwornikami wspomaganymi dziurą bas-refleksu, tylko jako punkt honoru postawiła sobie budowanie tak zwanych konstrukcji OB, czyli uważanych przez wielu audiofilów za wzór swobody generowania dźwięku odgród. O kim mowa? Panie i panowie mam przyjemność zaprosić wszystkich na kilka akapitów o będącej członkiem kilkukrotnie opisywanego na naszych stronach Polskiego Klastra Audio warszawskiej manufakturze CIARRY i jej propozycji o symbolu KG-5040, które do mojej samotni, ze sporym wysiłkiem logistycznym, dostarczył sam konstruktor – Jacek Barejka.

Sądzę, że wielu z Was analizując załączone fotografie zauważyło, iż mimo testu kolumn o rodowodzie OB ich konstruktor, w trosce o bardziej akceptowalny przez żony audiofilów efekt wizualny, fronty w ramach otworów na głośniki i całe plecy postanowił ubrać w schludne, niestety dla wielu osobników lubiących popatrzeć na wielkie przetworniki, maskownice. Szkoda? Powiem szczerze, że jeszcze kiedyś na takie rozwiązanie prawdopodobnie sam bym utyskiwał, ale po całkowitej rezygnacji ze zdejmowania osłon z moich wielkich paczek znakomicie rozumiem decyzję producenta. Efekt soniczny kolumn mierzony i potem strojony jest w komplecie, zatem dobrze byłoby podobne warunki zachować podczas słuchania ulubionej muzyki. Ok. Przetworniki są ukryte. Ale co to są za konstrukcje? I tutaj mam same dobre wieści, gdyż zakres niskotonowy obsługują dwa 15-to calowe papierzaki, wysoki bas i środek 10-cio calowy również papierzak, a górę typowa kopułka i wstęga. Jak widać, liczba zastosowanych generatorów dźwięku jest spora, a to z łatwością pozwoliło pomysłodawcy zrealizować projekt czterodrożny, gdzie dwie drogi obsługują zakres wysokotonowy. Jeśli chodzi o będącą nośnikiem wspomnianej baterii głośników obudowę, ta w zdecydowanej części frontu i ścianek górnej, dolnej i bocznych wykonana jest z MDF-u. Całość dla poprawienia stabilności osadzona jest na nieco większych od podstaw korpusów metalowych platformach, w które wkręcamy współpracujące z podłożem dostarczone w komplecie kolce. Wieńcząc akapit wizualizacyjny należy dodać, że kolumny są w stanie pochwalić się skutecznością na poziomie 91 dB przy impedancji 4 Ohm, co oznacza, że z łatwością poradzi sobie z nimi zdecydowana większość wzmacniaczy.

Gdy padła propozycja zmierzenia się z tytułowymi konstrukcjami dipolowymi w głowie kłębiły mi się dwa całkowicie przeciwstawne sobie scenariusze. Jeden był całkowitą porażką typu bezduszne, wyprane z emocji, stawiające na ostrą kreskę granie. Zaś drugi wskazywał na dobre wyważenie konturowości z nutką fajnego papierowego wysycenia, a wszystko okraszone szczyptą gładkości. I wiecie co, już pierwsze takty muzyki ewidentnie pokazały, że konstruktor i moja skromna osoba nadajemy na tych samych falach a dobiegający do mego narządu słuchu dźwięk był bardzo bliski posiadanego na co dzień. To było bardzo zaskakujące, gdyż nawet kreując pozytywne myśli nie stawiałem na takie podobieństwo estetyki obydwu prezentacji. Owszem, moja i testowana muzyczna bajka nieco się różniły, ale celuloza w przekazie i delikatne przyciemnienie dźwięku były prawie bliźniacze, co praktycznie od pierwszego krążka pozwoliło mi się napawać zapisanymi na nim ciągami nutowymi. Jakie były główne różnice obydwu prezentacji? Otóż moje paczki w zdecydowanie większym stopniu stawiały na soczystości przełomu basu i średnicy, co dla kolumn z głośnikami przykręconymi do tak zwanej deski jest prawie nieosiągalne. Zatem co wydarzyło się w zderzeniu z konkretnymi pozycjami płytowymi? Oj było ciekawie. Weźmy na przykład kompilację twórczości Claudio Monteverdiego w aranżacji Michela Godarda „A Trace Of Grace”. To jest mocno podkręcona w domenie wysycenia i masy niskich rejestrów płyta. I gdy u mnie czasem gitara basowa – tak tak, Michel lubi ubrać muzykę dawną we współczesne instrumentarium – potrafi czasem być zbyt solidna, to w aranżacji polskich kolumn przez cały odsłuch ani na moment nie odeszła od zadanej przez muzyka linii melodycznej. To było zaskakująco fajne, ale oczywiście miało swoje reperkusje w prezentacji bardzo ważnej dla tego typu muzyki wokalistyki. Oczywiście nie odbierajcie tego w estetyce jakikolwiek problemu, tylko konsekwencji konstrukcji kolumn, za co właśnie kochają je ich użytkownicy. Po prostu śpiewająca swoje partie artystka nie miała już tyle esencji w głosie, ale również nie zdradzała oznak anoreksji. Ja jestem lekko trącony dodatkową szczyptą wysycenia, dlatego swój set mocno pokolorowałem, a opiniowane kolumny swoimi rozwiązaniami stawiają akcent w nieco innym miejscu. Ale jak wspomniałem, pod tym względem to była jedynie inna prezentacja. Idąc dalej tropem tego krążka należy dodać, że KG-5040 bardzo dobrze pokazywały rozmach goszczącej muzyków kubatury kościoła. Powiem więcej, ten aspekt był bardziej “łał” niż u mnie. Zdziwieni? Moment, moment, już wyjaśniam dlaczego. Otóż nasze bohaterki mają po dwa głośniki wysokotonowe obok siebie, co sprawia, że zawsze delikatnie rozdmuchują punktowe źródła pozorne. To może się podobać, jednak gdy na tapet weźmiemy namacalność danego muzyka w aspekcie 3D, nagle okaże się, że jest nieco powiększony i leciutko rozmyty. Tak było z każdym instrumentem i wokalizą wzmacnianymi w tym przypadku rozchodzącym się pod sufitem klasztoru echem. Delikatnie, ale jednak. Ktoś ma z tym problem? Jeśli tak, to niesłusznie, bowiem przy pełnoprawnym zderzeniu moich do przybyłych na testy kolumn proszę wziąć pod uwagę różnice w cenie, a nagle okaże się, że oferta brzmieniowa rodzimych konstrukcji prezentuje się w całkowicie innym odcieniu. W podobnej estetyce wypadały wszystkie, włącznie z ECM-owskim jazzem, stawiające na jakość realizacji płyty. Czytelność, fajny sznyt papieru w dźwięku, fenomenalne rysowanie nawet najszybszych pasaży kontrabasu, czy oddanie witalności zapisów nutowych, wszystko było pod idealną kontrolą i w dobrym tempie. Zatem czegóż chcieć więcej. Tym bardziej, że mamy do czynienia z kolumnami, które tak powinny grać. Ja nie mam pytań, a przecież zawsze coś można dostroić kabelkami lub elektroniką. Nic tylko brać. Na koniec tej epopei przywołam jeszcze płytę z pogranicza utraty słuchu, czyli puszczaną jak na moje standardy zbyt głośno płytę „Liminal” stawiającego na elektroniczne sample zespołu Acid . W tym przypadku była jazda bez trzymanki. Wszelkie sztuczne sejsmiczne pomruki za sprawą dwóch prawie 40-to centymetrowych basowców trzęsły moim pokojem bez najmniejszych skutków ubocznych. Żadnej buły, tylko drżenie ścian i defibrylacja serca razem z resztą ciała. To trzeba przeżyć, inaczej nie ma szans na dokładne przekazanie tego stanu ducha i ciała. Ale to nie koniec dobrych wieści. Słuchając podobnych klimatów zapomnijcie o wyartykułowanych w tekście niuansach typu mniejsze wysycenie przełomu i środka, czy punktowe lokalizowanie najdelikatniejszego dźwięku. To jest żywioł i tak jest prezentowany. Nic dodać, nic ująć, tylko słuchać.

Analizując powyższy tekst, możecie odnieść wrażenie, że stawiając za punkt odniesienia moje kolumny trochę drukowałem mecz przeciwko konstrukcjom tytułowym. Ale zapewniam, nic z tych rzeczy. Dlaczego? Proszę pomyśleć. Jeśli kolumny dipolowe zagrałyby w estetyce solidnej soczystości, dla wielu ich zwolenników byłoby to wielką wadą. To mają być szybkie, konturowe, ale również posiadające pokłady gładkości produkty i CIARRY KG-5040 takie są. To jest propozycja dla wyedukowanych słuchaczy, a oni wiedzą, że projekt OB z założenia jest obciążony unikaniem popadania w nadmierne podbarwianie dźwięku. Jednak co w tym wszystkim jest najciekawsze, to fakt mojego bardzo dużego fun-u podczas testu mimo unikania akcentu soczystości prezentowanej muzyki. Nie wiem, ilu z Was ma szanse na postawienie u siebie w pokoju jednak co by nie mówić tak szerokich kolumn, ale jeśli widzicie w tym aspekcie choćby minimalne światełko w tunelu, nie czekajcie, tylko dzwońcie do producenta. Nawet jeśli chleba z tego nie będzie, nausznie przekonacie się, jak to jest dostać mocnym basem w klatkę piersiową bez najmniejszych oznak rozmycia fali dźwiękowej. Uwierzcie mi, to jest niezapomniana przygoda, której organoleptyczne zaliczenie na własnej skórze serdecznie polecam.

Jacek Pazio

Opinia 2

Dzisiejszy test jest nad wyraz namacalnym dowodem na to, że nic, ale to absolutnie nic nie dzieje się przypadkowo, bez przyczyny i oczywiście konkretnych następstw. Jeśli w tej chwili jeszcze Państwo mi nie wierzycie, to na początek polecam małą retrospekcję i cofnięcie się do 2016 r., kiedy to mieliśmy okazję i niebywałą przyjemność relacjonować obecne na Audio Vide Show systemy stworzone w ramach rodzimej kooperacji PEKA (czyli w skrócie Polskiego Klastra Audio). Był to twór na tyle unikalny na naszym rynku, że w ramach ww. projektu producenci zamiast wzajemnie się zwalczać, deprecjonować i generalnie zachowywać jak tradycja i mentalność nakazuje postanowili się zjednoczyć i wspólnie pracować na odpowiednią pozycję i rozpoznawalność a tym samym nabywców. O ile jednak szczerze i gorąco owej „spółdzielni” kibicowaliśmy, to nie kryliśmy obaw co do tego, jak długo zaangażowanym w niej ludziom starczy wiary, zapału i empatii. Okazuje się jednak, że starczyło i starcza nadal, gdyż nie dość, że PEKA w zdecydowanie liczniejszym, aniżeli na AVS składzie pojawiła się na tegorocznych, kwietniowych targach Electronics Show 2018, to i stanowiła jeden z najjaśniejszych (przynajmniej pod względem audiofilskim) punktów owej imprezy. O ile jednak z większością „zjednoczonych wystawców” już się znaliśmy, to moją uwagę zwróciła nowa w ich gronie marka o niezwykle działającej na podświadomość nazwie Ciarry. Tak po prawdzie chodziło oczywiście nie o samą nazwę, lecz o sygnowane nią kolumny KG-5040. W dodatku kolumny dość niestandardowe jak na nasze rynkowe realia, bo reprezentujące niezbyt często widoczne na sklepowych półkach konstrukcje otwarte, czyli tzw. odgrody. Dość niezobowiązujący i obarczony poważnymi anomaliami wynikającymi z dalekich od idealnych warunków lokalowych odsłuch sprawił jednak, że kolumny te zaintrygowały mnie na tyle, by wdać się z ich konstruktorem – Jackiem Barejką w dłuższą dyskusję. Powód był jasny – nawet w otwartym od góry, szklanym i oddzielonym od sąsiednich jedynie cienkimi kotarami, wystawowym „boxie” słychać było, że drzemie w nich potężny potencjał, który aż się prosi, by wziąć go na warsztat. Po wystawie, zanim jeszcze zdążyły opaść emocje, oczywiście kontynuowaliśmy korespondencję, w rezultacie której tytułowe kolumny zawitały w naszej oktagonalnej samotni.

Jak sami Państwo widzicie Ciarry KG-5040 pomimo charakterystycznych dla większości odgród proporcji nie dość, że prezentują się całkiem atrakcyjnie, to dla większości odbiorców mogą wręcz wydawać się bardziej akceptowalne tak pod względem gabarytów, jak i wzornictwa od swojej konwencjonalnej konkurencji. Są bowiem ponadczasowo i nieprzemijająco, przynajmniej jeśli chodzi o kapryśne mody i trendy, czarne i tak naprawdę zupełnie nieabsorbujące. Ot gładkie kruczoczarne panele, które raz zobaczone więcej nie zaprzątają naszej uwagi. Spora w tym zasługa szczelnie pokrywających fronty i „plecy” maskownic, oraz satynowej powłoki lakierniczej korpusów. Jednym słowem oaza spokoju. Są przy tym zdecydowanie bardziej kompaktowe od kilkukrotnie goszczących w naszych skromnych progach Ardento Alter 2. W dodatku KG-5040 jak sama ich nazwa wskazuje to … pięciogłośnikowe, czterodrożne kolumny głośnikowe oparte o dość ciekawy zestaw przetworników. W każdej kolumnie pracują bowiem po dwa 15”celulozowe basowce, jeden, również papierowy 10” mid-woofer, 2” kopułka, oraz wstęga. Co ciekawe kopułka swoją pracę zaczyna już przy 1 kHz a wstęga ją wspomaga od 10 000 Hz. Żeby było ciekawiej oba wspomniane przed chwilą przetworniki umieszczono nie dość, że obok siebie, czyli w orientacji poziomej, to jeszcze pomiędzy sekcją basową a średnio-niskotonową. I od razu odpowiedź na pytanie natury użytkowej – otóż Ciarry należy ustawiać tak, aby wstęgi znajdowały się po zewnętrznej stronie kolumn. Terminale głośnikowe są solidne, pojedyncze, i na tyle nisko umieszczone i rozsunięte na taką odległość, że bez najmniejszego problemu podepniemy pod nie nawet takie monstra jak zakończone widłami Audiomica Laboratory Miamen Consequence. Korpusy kolumn wykonano z MDF-u a dla zapewnienia odpowiedniej stabilności całość spoczęła na pięciokątnych stalowych cokołach uzbrojonych w trzy, regulowane stożki.

A teraz najciekawsze z naszego a mam nadzieję, że również Państwa, punktu widzenia, czyli odsłuch. Zanim jednak owa wiekopomna chwila nadeszła trochę pojeździliśmy z Ciarrami po OPOS-ie nausznie weryfikując jak radzą sobie z zastanymi u nas warunkami. Okazało się jednak, ze demonizowana przez „życzliwych” kapryśność dipoli niespecjalnie KG-5040 dotyczy, gdyż zgodnie z informacjami uzyskanymi od samego producenta do pełni szczęścia w zupełności wystarcza im metr z tyłu i przynajmniej dwa do słuchacza. U nas, dysponując blisko 40 metrami mogliśmy sobie jednak pozwolić na zdecydowanie większe dystanse. Podobnie było z ich dogięciem, ponieważ konfigurację rozpoczęliśmy od ustawienia na wprost, by potem sukcesywnie, delikatnie doginać je ku słuchaczowi. Podczas powyższej procedury można było zaobserwować dość istotne zmiany dotyczące ogniskowania źródeł pozornych i szerokości samej sceny. Otóż przy ustawieniu na wprost scena wykazywała ponadprzeciętną szerokość, jednak efekt ten uzyskiwany był kosztem zarówno jej głębokości, jak i proporcji obecnych na niej instrumentów i operujących nimi muzyków, których postury nieco przypominały efekt uzyskiwany przy próbach wypełnienia ekranu 16:9 obrazem 4:3. Oczywiście w tym momencie używam dość poważnego wyolbrzymienia, ale mając na co dzień nieco bardziej „skupiony” sposób prezentacji podświadomie starałem się dążyć do znanego mi wzorca. I właśnie lekkie dogięcie sprowadziło na właściwe tory i przywróciło znane mi z systemu odniesienia postury artystów. W dodatku te bądź co bądź całkiem pokaźnych rozmiarów kolumny potrafiły praktycznie całkowicie zniknąć akustycznie generując dźwięki zewsząd, tylko nie bezpośrednio z siebie. Można się było wpatrywać w nie godzinami a i tak poszczególne źródła pozorne odzywały się po bokach, przed i za nimi. Sprawy nie ułatwiały też szczelnie okrywające drivery maskownice powodujące, że dosłownie nie było na czym oka zawiesić. W dodatku zamiast skupiać na próbach wyłapania jakiś detali naszą uwagę nader skutecznie odciągały swoboda i wolumen generowanego przez Ciarry dźwięku. To był niezaprzeczalnie kawał muzyki, lecz zamiast wzorem co poniektórych amerykańskich konstrukcji popadać w gigantomanię i poza granice przyzwoitości „pompować” spektakl doprowadzając do tego, że filigranowa Susan Wong na „Woman In Love” jawiła się niczym zmutowany Ciastek ze „Shreka” całość zbliżała się bardziej do koncertowej estetyki, gdzie odpowiednio podniesiona scena i zwożone TIR-ami nagłośnienie zapewniają niezapomniane doznania dziesiątkom tysięcy fanów. Czuć i to dosłownie, całym ciałem, było rozmach i całkowity brak kompresji czy też zduszenia dźwięków. Nawet bas, który może nie był aż tak rygorystycznie ujęty w stalowe ramy kontroli i zróżnicowania jak np. z konstrukcji zamkniętych, szczególnie na brutalniejszych odmianach metalu w stylu „For The Demented” Annihilator, lecz bądźmy szczerzy. To dość ekstremalny, nawet jak na recenzenckie realia, krążek a i znając życie lwia część potencjalnych nabywców tytułowych kolumn raczej w podobne rejony muzycznych zawirowań zapuszczać się nie będzie. Za to szanse, że w roli codziennej strawy muzycznej pojawi się legendarne „Jazz at the Pawnshop” Arne Domnérusa już jak najbardziej. I właśnie w takich, pełnych powietrza i naturalnej przestrzeni realizacjach Ciarry pokazują swoją klasę, potencjał i rozwijają skrzydła. Są bowiem niezwykle trudne do pokonania pod względem kreowania klimatu, nastroju danej sesji a jeśli na nagraniu słychać publiczność, to możecie być Państwo pewni, że już po chwili spokojnie zaczniecie się do niej zaliczać i z nią utożsamiać. Nad wyraz spektakularnie wypadają więc wszelakiej maści koncerty i to począwszy od pamiętnego „Live At Wembley Stadium” Queen z lipca 1986, po jak się miało kazać pożegnalną „Symphonicę” George’a Michaela. Po prostu wszędzie tam, gdzie nadrzędna jest percepcja całości spektaklu a nie rozbijanie poszczególnych dźwięków na atomy tytułowe kolumny okazują się wręcz bezkonkurencyjne.
Nie oznacza to jednak automatycznej dyskryminacji bardziej sterylnych i nastawionych na kontemplację propozycji muzycznych, gdyż nawet odsłuch audiofilsko-wyczynowego „Khmer” Nilsa Pettera Molværa nie pozostawiał niedosytu a wręcz przeciwnie – syntetyczny bas schodził do samych bram Hadesu a zlokalizowane w PAN-ie sejsmografy gorączkowo zaczynały dokonywać stosownych zapisków. Dodając do tego zwiewność gitary i organiczne, a zarazem niezaprzeczalnie „blaszane” brzmienie trąbki spokojnie można było uznać, że w powyższej, proponowanej przez Jacka Barejkę misternej układance wszystko jest na swoim miejscu.

W ramach podsumowania warto podkreślić, że Ciarry KG-5040 są konstrukcjami na swój sposób bezkompromisowymi, gdyż nie próbują grać pod publiczkę i łapać ją za ucho tanimi numerami w stylu wypchniętej i przesłodzonej średnicy, bądź nadnaturalnej rozdzielczości. To niezaprzeczalnie wyrafinowane, liniowe granie dla wszystkich tych, którzy doskonale wiedzą czego od swojego zestawu oczekują i co chcą z niego usłyszeć. A że przy okazji okazały się ponadprzeciętnie muzykalne i dynamiczne, to przecież nie powód, żeby mieć o to do nich pretensję.

Marcin Olszewski

Producent: Ciarry
Cena: 33 000 PLN

Dane techniczne:
Budowa: czterodrożna
Obudowa: otwarta
Impedancja nominalna: 4 Ω
Skuteczność: 91 dB
Pasmo przenoszenia: 29 – 40 000 Hz
Moc maksymalna (sinus/peak): 200/300 W
Wymiary (W x S x G): 1260 x 450 x 185 mm
Podstawa (S x G): 470 x 380 mm
Waga: 51 kg szt.

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

T+A M40HV Anniversary Edition

W 2018 roku T + A celebruje swoje 40 urodziny. Jest to okazja do opracowania wyjątkowego produktu, odzwierciedlającego całe nasze dotychczasowe doświadczenia – urządzenie będzie produkowane tylko w jubileuszowym roku. Celem w projektowaniu M 40 HV było nie tylko zbudowanie kolejnego „gigantycznego wzmacniacza” zdolnego do generowania jak największej mocy. Oczywiście moc jest ważna, a M 40 HV może ją dostarczyć w nadmiarze, ale wierzymy, że najwyższy priorytet ma muzykalność, naturalność i niekoloryzowana reprodukcja dźwięku.

M 40 HV bezkompromisowy wzmacniacz mocy, który spełnia najbardziej ekstremalne audiofilskie wymagania w szerokim zakresie warunków pracy. Jedną z rzeczy, których nauczyliśmy się w naszej czterdziestoletniej historii jest to, że świat elektroakustyki nie pozwala na jedno doskonałe rozwiązanie dla wszystkich oczekiwań, zamiast tego każda ogólna filozofia projektowania oferuje swoje mocne i słabe strony. Właśnie dlatego konsekwentnie rozwijamy optymalne rozwiązania dla każdego założenia, niezależnie od tego, czy opiera się ono na technologii lampowej, czy też najnowszej formie cyfrowego przetwarzania sygnału.
M 40 HV łączy nasze doświadczenie w różnych obszarach technologii audio High-End: konstrukcja lampowa dla stopni wejściowych, technologia wysokiego napięcia dla stopni tranzystorowych, inteligentne sterowanie procesorem termicznym dla stopni wyjściowych wraz z naszą zwykłe bezkompromisową konstrukcją obudowy i sama budową wzmacniacza.
Aby to osiągnąć, wyposażyliśmy nasz najlepszy wzmacniacz mocy w wyjątkowy na świecie układ scalony, łączący klasyczne techniki analogowe, technologię lampową, konstrukcję wzmacniacza wysokonapięciowego i inteligentną kontrolę parametrów. Cała sekcja wzmacniania wejścia oparta jest na starannie dobranych lampach High-End typu 6SN7, pracujących w klasie A. Dzięki temu uzyskujemy bardzo harmonijny dźwiękowy obraz i wprowadzamy muzyczne i tonalne zalety technologii lampowej w brzmieniu M 40 HV. Stopień wejściowy jest zaprojektowany jako symetryczny wzmacniacz różnicowy wykorzystujący obwód cascode z wszystkimi lampami. Kolejnym etapem wzmacniacza napięcia jest obwód wzmacniacza wysokiego napięcia (HV) J-FET o charakterystyce działania triody, który również działa w trybie czystej klasy A. Rezultatem jest doskonała przepustowość i zwinna wydajność, która określa jakość dźwięku wzmacniacza w całości.
Po stronie wejściowej obecne stopnie wzmacniacza bazują na tranzystorach sterowników MOSFET, których krzywa wydajności doskonale harmonizuje ze stopniem wzmacniacza napięcia HV. Po stronie wyjściowej obecne wzmacniacze są wyposażone w nie mniej niż dwadzieścia wyjątkowo wysokowydajnych tranzystorów bipolarnych. Te komponenty spełniają najbardziej ekstremalne wymagania pod względem pojemności i przepustowości.

Dane Techniczne:
Moc nominalna
Dla 8 Ohm: 550 Watt
Dla 4 Ohm : 1000 Watt

Pasmo przenoszenia +0/-3 dB: 1 Hz – 150 kHz
Wpółczynnik tłumienia : : > 115
Stosunek sygnału do szumu: > 114 dB
Zniekształcenia: : : < 0,009%
Pojemność kondensatorów: 180 000 μF

Cena 89 900,00 zł

Dystrybucja
HI-TON Home of Perfection
Pańska 75; 00-834 Warszawa
tel: 22 258 88 88

  1. Soundrebels.com
  2. >

Art and Voice / Sztuka i głos

Opinia 1

Kiedy w piątkowe, inaugurujące tegoroczne wakacje, popołudnie ruszaliśmy w kierunku stolicy Dolnego Śląska prawdę powiedziawszy nie mieliśmy bladego pojęcia co nas czeka. Ot niewinna prośba i zarazem zaproszenie od … a nie, to dosłownie za chwilę, czy nie moglibyśmy wpaść na pierwszy letni weekend i niejako przy okazji dokonać wizji lokalnej nowego punktu na audiofilskiej mapie Polski sprawiła, że załadowaliśmy „na pakę” sprzęt fotograficzny, kilka drobiazgów w stylu dopiero co zrecenzowanych Xavianów Calliope i niespiesznie poturlaliśmy się w wiadomym kierunku. Zero jakichkolwiek przecieków i kuluarowych ploteczek sprawił, że w ramach tzw. „zabicia czasu” próbowaliśmy, czysto hipotetycznie, ocenić skalę a zarazem rodzaj całego przedsięwzięcia. Ot takie podróżne zgaduj zgadula. Remont połączony z rebrandingiem któregoś z istniejących salonów na samym starcie, z wiadomych (vide branżowe ploteczki) względów, wykluczyliśmy i doszliśmy do przysłowiowej ściany. Jedyne, co patrząc na aktualne trendy, przychodziło nam do głowy to jakiś przytulny mikro-apartament, w którym po telefonicznym zaanonsowaniu chęci przybycia zainteresowani mogliby dokonywać mniej bądź bardziej krytycznych odsłuchów.
Okazało się jednak, że Wrocławskie Moje Audio, które odkąd sięgam pamięcią, niczym biblijny Naród Wybrany, egzystowało na rodzimej scenie dystrybutorów audio bez własnego salonu postanowiło zagrać va banque. Co prawda jakiś czas temu próbowało szczęścia w łódzkim Audio Atelier, lecz najwidoczniej nie był to główny cel a jedynie nieśmiałe przymiarki do tego, co właśnie mieliśmy okazję i zaszczyt odwiedzić. W zbyt górnolotną i patetyczną strunę uderzyłem? Proszę mi uwierzyć najpierw na słowo a następnie zerknąć na poniższe zdjęcia a zrozumiecie Państwo, że bynajmniej nie przesadzam, gdyż do tej pory takiego przybytku audiofilskich rozkoszy w Polsce jeszcze nie było.

Zacznijmy jednak od odpowiedniej dawki kofeiny i kropelki aromatycznego, bursztynowego destylatu. Gotowi? No to ruszamy na wirtualny spacer po zajmującym cały, ukryty w zieleni na ul. Wojszyckiej 22a piętrowy dom, nowym miejscu dedykowanej naszej pasji.

Poziom zero to strefa niezobowiązującej eksploracji oferty Mojego Audio i Audio Atelier, gdzie przynajmniej na razie większości urządzeń można dotknąć, obejrzeć i zadecydować, czy powinny one z czysto ekspozycyjno – dekoracyjnej roli stać się na nasze życzenie elementem konfigurowanego przez obsługę „salonu” (w przypadku Art and Voice pojęcie to wydaje się niezwykle płytkie i lapidarne) systemu. Wysmakowaną aranżację niezwykle oryginalnego wnętrza podkreślają nie tylko bibeloty, drobne dodatki, gołe cegły i stojący w rogu fortepian marki Blüthner, lecz również zdobiące ściany, nad wyraz intrygujące prace Andrzeja Bielawskiego. Dokładając do tego obecną za oknami zieleń i praktycznie zerowy szum tła, ruch lokalny można określić jako śladowy, już po kilku chwilach zaczynamy przestawiać się w tryb relaksu, zostawiając z drzwiami cały ten wielkomiejski pęd i pośpiech. Tutaj czas płynie zdecydowanie wolniej, nikt nikogo nie pogania, gdyż wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, z tego, że chociażby wstępnego wyboru urządzeń, które mają sprawiać nam radość i cieszyć uszy przez długie lata należy dokonywać ze „spokojną głową”.
Wśród dość swobodnie porozstawianych obiektów westchnień złotouchej części naszej populacji odnaleźć można wyroby takich manufaktur jak m.in. Reimyo, Harmonix, Hijiri, Enacom, Encore, Lumin, Lavardin, Lecontoure, Trenner&Friedl, Isol-8, Trilogy Audio, Albedo Audio, Crayon, Bakoon Production, Xavian, AMR, Gradient, Wow Audio Labs, The Funk Firm, Fidata, Thoress, Norma Audio, Murasakino, czy Ictra Design. Krótko mówiąc jest z czego wybierać i jak sami Państwo widzicie różnorodność dostępnych form, kształtów w jakie przyobleczone zostały wszelakiej maści ustrojstwa reprodukcję dźwięku umożliwiające potrafi zaskoczyć, gdyż obok klasycznych Xavinów zupełnie bezstresowo egzystują futurystyczne Gradienty Helsinki a w sąsiedztwie Reimyo swoją semi-militarno-pomiarową aparycją kusi Thöress.
Tak jak zdążyłem już wspomnieć, „living room” na parterze to strefa wstępnych przymiarek, badania gruntu i strefa relaksu, którą opuszczając i wspinając się po schodach na pierwsze piętro wkraczamy już w obszar już bardziej sprofilowanych propozycji i skrystalizowanych oczekiwań. Na potrzeby niniejszej, weekendowej relacji Gospodarze przygotowali w dwóch z trzech dostępnych tamże pomieszczeń odsłuchowych w kompletne systemy.

W pierwszym, za sprawą wyposażonego w tytanowe, uzbrojone we wkładkę Murasakino Sumile MC, ramię gramofonu Cantano W/T królował analog. Resztę toru stanowiła elektronika oraz kolumny Thöress Puristic Audio Apparatus a całość spoczęła na ultra High-endowym i coś i się tak wydaje, że mającym właśnie swoją polską premierę, stoliku Ictra Design ITO.

Drugi set to już niejako wariacja na temat dyżurnego zestawu Jacka, czyli wspomagana przez źródło C.E.C-a elektronika Reymio z kolumnami Trenner&Friedl Isis. W ramach ewentualnego suportu i szybkich roszad tylne narożniki pomieszczenia zajmowała elektronika włoskiej Normy i francuskiego Lavardina wraz z wielce intrygującymi, nieco przywodzącymi na myśl disnejowską Evę (obiekt westchnień WALL-E-go) fińskimi Gradientami 1.4.

Jak z pewnością Państwo zauważyliście, w obu pokojach można było natknąć się na ustroje akustyczne firmy Acoustic Manufacture, które w sposób niezwykle dyskretny, spora w tym zasługa świetnego dopasowania kolorystyki ustrojów do poszczególnych aranżacji, były w stanie okiełznać akustykę zupełnie „cywilnych” wnętrz. I taki też był zamysł Gospodarzy, którzy postanowili, odchodząc od typowo salonowych, nastroszonych mało akceptowalnymi instalacjami przestrzennymi, dyfuzorami, bass-trapami etc., udowodnić, że i w normalnie urządzonych pokojach można osiągnąć wielce satysfakcjonujące rezultaty.

Niejako na deser zostawiłem skromnie stojącą w rogu ostatniego, najmniejszego i jeszcze czekającego na ostateczny szlif pomieszczenia perełkę. To bodajże ostatni, dostępny egzemplarz legendarnego i już niestety nieprodukowanego stereofonicznego wzmacniacza mocy Reymio PAT-777.

Mam nadzieję, że nie muszę nikogo z naszych Czytelników uświadamiać, iż powyższy materiał nie dość, że stanowi jedynie skromną „zajawkę” czekających na Nich w Art and Voice / Sztuka i głos trakcji, to tak naprawdę obejmuje niemalże stan developerski tytułowego salonu, który zgodnie z zapewnieniami Gospodarzy będzie dynamicznie ewoluował.
Serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę uczciwie muszę przyznać, że nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie liczyłem na to, co dane mi było we Wrocławiu zobaczyć. To zupełnie inna skala, zupełnie inny poziom tak obsługi, jak i warunków odsłuchowych, do jakich zdążyli przyzwyczaić się rodzimi audiofile. Jest to bowiem nad wyraz spektakularne rozwinięcie idei, której do tej pory mieliśmy okazję doświadczyć w bydgoskim Audio-Connectcie, katowickim RCM-ie, czy też najbliższej klimatem wrocławskiej ostoi … katowickiej siedzibie Sound Clubu. Nie ukrywam też, że patrząc na powyższe placówki czuję niekłamaną, acz w pełni pozytywną zazdrość, gdyż na ich tle stolica wypada nad wyraz blado. Całe szczęście obecna sieć dróg ekspresowych, oraz autostrad pozwala w całkiem akceptowalnym czasie dotrzeć do każdej z wymienionych lokalizacji. Wystarczy jedynie odrobina dobrych chęci a tych przynajmniej u nas całe szczęście nie brakuje.
Jeśli zatem i u Państwa włączy się bakcyl audiofila-podróżnika i zapragniecie doświadczyć dolnośląskiej gościnności zapobiegliwie podaję nr. telefonu pod którym możecie dokonać stosownej rezerwacji, oraz zaanonsować swój przyjazd: +48 606276001.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Cóż, gdy w zeszłym tygodniu kreśliłem relację z zorganizowanego przez grupę FNCE eventu, pisałem o nim, że był to swoisty rzut na przedwakacyjną taśmę tego typu przedsięwzięć. „Niestety” w dobrym tego słowa znaczeniu mający swój pomysł na życie los po raz kolejny postarał się, aby to, co wówczas wydawało się nieodwracalne, czyli w domyśle ostatnie ważne czerwcowe wydarzenie zostało brutalnie storpedowane. O co chodzi? Otóż dla potencjalnych klientów działu audio mam dwie wiadomości. Jakie i dlaczego dwie? Otóż aby wprowadzić Was w temat, muszę sparafrazować cytat z kultowego filmu Władysława Pasikowskiego „Psy 2” i zmienić frazę „złą i złą” na dobrą i dobrą. Czy to możliwe? Oczywiście, wystarczy zapoznać się z naszą relacją, a potem samemu naocznie i nauszne przekonać się, czy mamy rację. Ok. do rzeczy. Wykładając na stół pierwszą dobrą wiadomość miło mi jest poinformować wszystkich zainteresowanych, iż od tego weekendu, już oficjalnie, swoje podboje dla miłośników muzyki przez duże „M” otworzył nowy punkt na mapie wrocławskich salonów audio pod idealnie oddającą ducha tego miejsca nazwą „Art and Voice / Sztuka i głos” przy ulicy Wojszyckiej 22A. Ważną informacją dla potencjalnych zainteresowanym jest fakt, iż oferta tego muzycznego przybytku w głównej mierze (choć nie tylko) obejmować będzie produkty dystrybuowane przez Moje Audio i Audio Atelier. Oczywiście naturalną koleją rzeczy w tym miejscu w mojej relacji powinna pojawić się dogłębna wyliczanka portfolio salonu, jednak z uwagi, że obaj z Marcinem piszemy o tym samym wydarzeniu i co ważne zdaję sobie sprawę z jego drobiazgowości, nie będę się powtarzał i po info jakie brandy macie szansę w tym magicznym miejscu macie szansę usłyszeć, z premedytacją odsyłam Was do jego tekstu.

Gdy aspekt pierwszej dobrej wieści ujrzał światło dzienne, przyszedł czas na rozwikłanie zagadki drugiej. Zatem w czym rzecz? Otóż w swej kilkuletniej zabawie w wycieczki po różnych salonach audio miałem do czynienia z bardzo różnymi pod względem misji, wykończenia i panującej atmosfery miejscami. Oczywiście, wszędzie odnotowywałem bardzo szeroką ofertę i profesjonalną obsługę, a nawet duże przywiązywanie uwagi do wystroju wnętrza. Jednak o ile dotychczas aspekt samej oprawy wizualnej odwiedzanych salonów wprawiał mnie w dobrze odbierane, ale jedynie ukontentowanie, to bez kozery w przypadku tytułowego Art and Voice śmiało mogę powiedzieć, iż ta audiofilska świątynia rozbiła przysłowiowy bank. Ale nie odbierajcie tego w domenie mierności wcześniej poznanych miejsc, tylko bardzo przemyślanego tego ostatniego pod względem próby zbliżenia atmosfery salonu do przecież bardzo intymnego dla każdego z nas prywatnego domostwa.
W tym przypadku nie ma dróg na skróty. Łączące drewno, różne stadium zardzewiałej blachy i wydawałoby się ubrane w ramki zwykłe dywaniki artystyczne prace Andrzeja Bielawskiego tak fantastycznie korelują z resztą kubatury wszystkich pomieszczeń, że naprawdę wiele wykwintnych salonów handlujących sztuką mogłoby się na tym wzorować. A przecież rozprawiamy jedynie o mówiąc kolokwialnie sklepie RTV, a nie miejscu spotkań śmietanki artystycznej stolicy Dolnego Śląska. Tak tak, to wszystko zostało zaprojektowane w jednym celu, którym przed ewentualną wizytą jest wydawałoby się zbyteczne, ale po zakosztowaniu wszystkiego na własnej skórze bardzo ważne podczas przed-zakupowego obcowania z muzyką rozpieszczenie nie tylko naszego zmysłu słuchu, ale również zmysłu przyswajania wizji. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że muzyka inaczej brzmi w miłym, przytulnym i co w przypadku Art and Voice ważne jedynie delikatnie ubranym w akcesoria akustyczne pokoju, niż w naśladującym studio nagraniowe technicznie wyglądającym prostopadłościanie. Oczywistym było, iż gospodarz tego wydarzenia przywiązywał bardzo mocną wagę do jedynie delikatnej, a przez to akceptowalnej przez nasze kochane żony, adaptacji każdego pokoju, co sprawia, że usłyszane tam zestawienia mają duże szanse wręcz identycznie wypaść również w naszych samotniach. To zaś w aspekcie wagi sprzętu High End i jego ewentualnej zbędnej logistyki jest nie do przecenienia. Jak w takim razie wypadły widniejące na fotografiach zestawy? Jak zawsze zaznaczam, słuchanie na wyjeździe zawsze obciążone jest wieloma zmiennymi, dlatego nigdy nie podejmuję się dogłębnej oceny. Jednak trochę naginając zasady w dzisiejszej relacji wspomnę o miłym zaskoczeniu. Gospodarz salonu jedną z sal w standardowym secie (oczywiście na potrzeby klienta wszytko można skonfigurować inaczej) poświęcił znanej bywalcom jesiennej wystawy w Warszawie produktom niemieckiej marki Thoress. I wiecie co? Gdy jesienią ów set, mimo kilku prób, nie podołał moim założeniom co do jakości dźwięku, to w przypadku zadbania o odpowiednie (czytaj spełniające wymogi dobrego odsłuchu, a nie przypadkowej klitki) pomieszczenie od pierwszych chwil słuchania pomiędzy nami coś zaiskrzyło. Była swoboda, oddech, głębia sceny i to coś, co pozwala zatopić się z pięknie muzyki. Drukuję mecz? Jeśli mnie czytacie, wiecie, że jeśli kładę na szalę moje dobre imię, to musi być coś na rzeczy i właśnie w tym przypadku taki splot przyczynowo skutkowy miał miejsce. Co więcej, odwiedzając tytułowy obiekt wszystko można zweryfikować, do czego zachęcam. I tym optymistycznym akcentem zakończę ten słowotok. I nie chodzi mi w tym momencie o problem z wykreowaniem kilku dodatkowych strof, tylko licząc na ewentualną mnogość kłębiących się w Waszych myślach pytań mam nadzieję, że osobiście się tam pojawicie. Może za pierwszym razem z zakupów nic nie wyjdzie, ale zapewniam, że owa wizyta w kwestii oprawy wizualnej na długo pozostanie w Waszej pamięci.

Puentując powyższy tekst chciałbym podziękować gospodarzowi za zaproszenie, miłą atmosferę i co odpornym na piękno sztuki osobnikom homo sapiens może wydać się dziwne, za powalenie na kolana wysmakowanym designem całości projektu zwanego Art and Voice / Sztuka i głos. Nie jestem koneserem sztuki, ale będąc dalekim od statusu mecenasa śmiało mogę powiedzieć, iż ten salon oprócz ducha muzyki oferuje również sporą dawkę wysmakowanego artyzmu, co na tle konkurencji jest godnym naśladowania istnym Mount Everestem.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Xavian Calliope

Link do zapowiedzi: Xavian Calliope

Opinia 1

Długo zastanawiałem się, jak rozpocząć dzisiejszy tekst. I nie chodzi mi w tym momencie o jakąkolwiek zadyszkę w temacie wyrażania kłębiących się w moim ośrodku zarządzania ciałem myśli, tylko o w miarę dogłębne przybliżenie problemów producentów kolumn głośnikowych podczas wyboru materiału na ich obudowy. Teoretycznie rzecz biorąc najwdzięczniejszym i w miarę łatwym do obróbki jest lite drewno, jednak zdecydowana większość manufaktur głośnikowych unika tego, przecież najbardziej bliskiego nam z racji pochodzenia w prostej linii od natury budulca, jak ognia. Dlaczego? Choć wielu melomanów uważa, że drewno wręcz idealnie wpisuje się w interakcję z dobiegającą z naszpikowanych słojami skrzynek muzyką, a mimo to odsetek przeciwników w stosunku do zwolenników jest porażająco większy. Zatem o co chodzi? Jak to o co? Po pierwsze, negatywnie oceniający półprodukty drewna konstruktorzy unikają go z racji sporych problemów z opanowaniem rezonansów wykonanej z niego obudowy, czyli mówiąc kolokwialnie nie jest dla nich odpowiednio głucha. A po drugie i według mnie chyba nader często ważniejszym niż punkt pierwszy aspektem jest pochodna nazbyt małego przyłożenia się do obróbki i odpowiedniego preparowania, czyli jego pękanie. Wolne żarty? Bynajmniej. Porozmawiajcie choćby z okazjonalnie budującymi paczki audiofilami, a przekonacie się, że w moim twierdzeniu jest sporo racji. Na szczęście parząc na rynek zespołów głośnikowych może nie jakiś bezkresne ilości, ale z pewnością znajdziecie kilka marek kolumnowych idących pod prąd, które pomimo wspomnianych problemów widzą w tym trudnym budulcu swoją życiową karmę i co ważne, osiągają na tym polu spore sukcesy. O kim mowa? Proszę bardzo, choćby o czeskim Xavianie, który w dzisiejszym recenzenckim odcinku wystawił do boju wykonane w drewnianego sandwicza flagowe kolumny podłogowe Calliope, za wizytę których w naszej muzycznej oazie zadbał wrocławski dystrybutor Moje Audio.

Tytułowe kolumny są bardzo skomplikowane od strony produkcyjnej, gdyż wykonano je z kilkunastu pionowo skorelowanych 23 mm listew klonowych, pomiędzy którymi jako odcinające poszczególne płaty głównej konstrukcji spoiny wkomponowano wstawki z orzecha włoskiego. To powoduje, że oprócz uodpornienia konstrukcji na ewentualne pęknięcia dostajemy bardzo pożądany, bo podkreślający smukłość kolumn efekt designerski. Ale to nie koniec zastosowania w recenzowanym produkcie materiałów naturalnych, gdyż konstrukcje stabilizowane są na podłodze poprzez prostokątne, mogące pochwalić się słuszną grubością, a przez to również wagą, dobrane w odpowiednim odcieniu do samych kolumn platformy z włoskiego trawertynu. Przyznacie, że nawet zdawkowy rzut oka niesie za sobą jedną słuszną informację, iż mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Idealna stolarka wespół z ciekawym wizualnie, pochodzącym z Półwyspu Apenińskiego kawałkiem skały bez problemów są w stanie bezproblemowo wpisać się nawet w najbardziej wymagające salony audiofilów, co bardzo często jest ważną kartą przetargową z drugą połówką. Idąc dalej tropem informacji technicznych, zerkając na front Calliope widzimy, iż mamy do czynienia z kolumnami trójdrożnymi z podwojonymi przetwornikami basowymi, jednym średniotonowym i jednym wysokotonowym w rolach głównych. Jednak największą ciekawostką czeskich piękności jest fakt wspomagania najniższych tonów dwiema membranami biernymi na plecach, pomiędzy którymi w odpowiednio wygospodarowanej niecce wkomponowano podwójne terminale głośnikowe. Wieńcząc wyjątkowość dzieła obudowy polakierowano wyciągającym na świat piękno drewna półmatowym bezbarwnym lakierem. Reasumując, niby zwykłe drewno i kawałek piaskowca, ale właściciel marki Roberto Barletta jak mało kto doskonale wiedział, jak z tych wydawałoby się banalnych komponentów wykonać dzieło sztuki i bez najmniejszych problemów wdrożył pomysł w życie.

W moim odczuciu akapit opisujący wynik soniczny modelu Calliope nie może rozpocząć się inaczej, niż złożenie gratulacji producentowi za bardzo muzykalny dźwięk mimo decyzji użycia membran biernych. Dlaczego? Zazwyczaj obudowy bez bass-refleksowe przy wielu zaletach typu krótki, punktowy najniższy zakres tracą bardzo dużo na tak ważnym dla mnie polu zwanym magią dźwięku. Po prostu często produkują wyczynowo wyrysowany przekaz, który jest daleki od sprawiania przyjemność podczas jego słuchania. Owszem, bezlitosne pokazanie materiału w domenie zero-jedynkowej zawsze może komuś przypaść do gustu, tylko co z tego, gdy wymagająca nieco soczystości, lub krągłości dźwięku muzyka nie ma realnych szans na wciągniecie słuchacza w zamierzenia tworzących ją artystów. Najzwyczajniej w świecie zostanie odbębniona i szlus. Tymczasem Roberto Barletta wie, że jakakolwiek ortodoksyjność nie jest drogą do zawładnięcia większą liczbą zakręconych na punkcie muzyki osobników, dlatego zadbał o odpowiednią dawkę wysycenia dobiegających do uszu słuchacza dźwięków. Dostajemy zaskakująco gęste, z idącymi w parze z czytelnością muzyki, dobrze doświetlonymi, ale nie chadzającymi swoimi ścieżkami wysokimi tonami granie. To zaś powoduje, że wirtualna scena muzyczna jest dobrze rozbudowana w wektorach szerokości i głębokości z wyraźnie zawieszonymi na jej tle ośrodkami generowania fraz muzycznych. Jak to przekłada się na konkretne pozycje płytowe? Tę część opowieści rozpocznę od materiału bałkańskiej piosenkarki Amiry Medunjanin i jej kompilacji „Damar”. W tym przypadku odpowiednio nasycony przełom środka i basu powodował, że wszelka wokaliza i bardzo typowe dla tego regionu gitarowe pasaże zachwycały odpowiednim podkreśleniem ich dźwięczności i pewnego rodzaju soczystości. Po prostu zatopiłem się w materiale tak mocno, że ocknąłem się dopiero, gdy laser transportu powrócił do stanu spoczynku, co biorąc pod uwagę moją znakomitą znajomość tej płyty sugeruje, iż tytułowe kolumny wiedzą, jak w dobrym tego słowa znaczeniu ubezwłasnowolnić słuchacza i nie pozwolić mu nawet podczas testowego przeglądu odpowiedniej ilości materiału zbyt często nim żonglować. Nieco inaczej, ale nie w znaczeniu że gorzej wypadł typowy dla oficyny ECM jazz Bobo Stensona we flagowym trio „Contra La Indecisión”. Słowo inaczej nie podnosi żadnej larum, tylko wskazuje, że przy tak wycyzelowanym realizacyjnie materiale bardzo łatwo jest pokazać, jakie są skutki mocnego postawienia na muzykę przez duże „M” opiniowanych zespołów głośnikowych. O co chodzi? Otóż gdy w przypadku instrumentarium i partii wokalnych gęsta prezentacja była wodą na młyn dla ogólnego odbioru spektaklu, to już w przypadku grającego ciszą trio okazało się, że wybrzmiewające w eterze blachy były nieco cięższe i ciemniejsze, a kontrabas pokazywał więcej pudła rezonansowego niż mam na co dzień. Ale zaznaczam, to jest nieco inna prezentacja, a nie problem jako taki, gdyż sam oddech muzyki i niesiona przez nią emocjonalność nadal były na bardzo wysokim poziomie. Nie zanotowałem utraty świeżości talerzy, tylko lekką zmianę ich kolorystyki w kierunku odcieniu złota, co wielu melomanów z pewnością przyjmie z wielką aprobatą.
Na koniec tej pogadanki zostawiłem sobie znacznie cięższy materiał grupy Metallica przy wsparciu składu symfonicznego „S&M”. Efekt? Bardzo ciekawy. Przecież będące znakiem rozpoznawczym tego zespołu gitary i mocny udział perkusji w zapisach nutowych jego twórczości nie mogły inaczej niż pozytywnie odebrać wspominanych przeze mnie pokładów muzykalności. Owszem, muzyka nie była już tak szybka, jak potrafią zrobić to konstrukcje stawiające na konturowość ponad wszystko, ale uspokajam, nie było również żadnych ciepłych kluchów, tylko tryskający ze sceny ogień. I to nie tylko generowany instrumentami metalowej formacji, ale również za sprawą mocnego udziału składu symfonicznego. Wszystko było na tyle dobrze zrównoważone, że gdy na zmianę do głosu dochodziły dwa różniące się w założeniach światy muzyki, żaden z nich nie był zbyt nadmiernie eksponowany, tylko prezentowany jako pełnoprawny współpartner sceniczny. Da się? Oczywiście, że tak, tylko trzeba wiedzieć, jak to zrobić. I tym optymistycznym akcentem chciałem zakończyć ten testowy miting tekst. Nie będę lał więcej wody, gdyż możecie to odebrać dwojako. To są na tyle solidne konstrukcje, że nie potrzebują zbytniego zachwalania i wystarczy spróbować ich sposobu na muzykę, aby się o tym przekonać na własnej skórze, do czego zachęcam.

Tak, tytułowe kolumny Xavian Calliope nie idą drogą ani typowych konstrukcji zamkniętych ani też wspomaganych układem basreflex. W zamian za to oferują świat pełen koloru i muzykalności. Tak więc, jeśli ktoś z Was szuka w zespołach głośnikowych konturu ponad wszystko, musi pukać gdzie indziej. Jeśli natomiast chcecie połączyć fantastyczną, z łatwością spełniającą wysokie wymagania naszych żon, aparycję z zapraszającą nas do wielogodzinnych odsłuchów prezentację muzyki, dzisiejszy obiekt zainteresowań jest wręcz idealnym kandydatem. Naturalnie po wpięciu południowych sąsiadek w nową konfigurację będziecie musieli lekko doszlifować całość roszadami kablowymi lub akcesoryjnymi, ale jedno macie zagwarantowane z rozdzielnika, po spełnieniu ewentualnych potrzeb resztę życia spędzicie przy muzyce przez duże “M”.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć od momentu pojawienia się nad Wisłą czeskich Xavianów minęło parę ładnych lat i w tzw. międzyczasie większe i mniejsze modele gościłem bądź to u siebie, bądź też miałem z nimi dłuższy kontakt podczas wyjazdowych sesji to dopiero teraz udało nam się sprawić, by reprezentacja ww. marki w końcu zagościła w naszych skromnych progach. Nie wie, czy to z wrodzonej przekory, czy też po prostu czując pismo nosem wrocławski dystrybutor cały czas kluczył i unikał konkretów aż tu nagle stała się jasność a my otrzymaliśmy wiadomość, że „małe co nieco” właśnie na nas czeka i w dodatku owo coś zamiast pachnieć fabryką a tym samym być w stanie iście dziewiczym, czyli wymagającym żmudnego wygrzewania ma na swoim koncie dobry miesiąc wytężonego grania. Czy mogło być lepiej? Okazało się, ze tak, gdyż zamiast spodziewanych podstawkowców, na których tak po prawdzie Roberto Barletta zbudował swoją, w pełni zasłużoną renomę, miały do nas trafić całkiem pokaźnych rozmiarów, trójdrożne podłogówki o jakże zgrabnie nawiązującej do mitologii nazwie Calliope.

Już podczas udokumentowanego w zajawce z uboxingu czuliśmy w kościach, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Niby z takim stażem jaki mamy powinniśmy być już uodpornieni na wszelakiej maści podprogowe zagrywki marketingowców, ale też i posiadając doświadczenie bez trudu powinniśmy odróżnić zwykłą ściemę i mydlenie oczu od prawdziwego rzemiosła przyprawionego nutką artyzmu. I tak też było w tym przypadku, bowiem kolumny nie dość, że dostarczone na testy kolumny przybyły w masywnych drewnianych skrzyniach, to proces kompletna instrukcja ich wypakowywania została misternie wygrawerowana na owych pro-ekologocznych futerałach. I tak w ramach małej dygresji – ostatni raz tyle naodkręcaliśmy się podajże trzy lata temu przy wypakowywaniu Audio Solutions Vantage. Krótko mówiąc Calliope już od progu rozbudzają oczekiwania a potem jest już tylko lepiej. Jak to zwykle u Xaviana bywa, a na tych pułapach cenowych jest już obowiązkowe, obudowy wykonywano są ręcznie a w roli budulca wykorzystywane 23 mm grubości listwy z drewna orzecha, bądź klonu z orzechowymi wstawkami a zamiast standardowych kolców zdecydowano się na masywne cokoły z … włoskiego trawertynu, bądź czeskiego, szarego granitu. Jakby tego było mało wnętrze wyściełano matami bitumicznymi a w zwrotnicy znajdziemy kosztowne podzespoły sygnowane przez Mundorfa. Tego jednak nie widać, widać za to imponującą baterię przetworników na którą składają się autorskiego projektu i wykonania drajwery AudioBarletta. Każda kolumna obdarzona została bowiem 29-milimetrową kopułką wysokotonową z ręcznie pokrywaną membraną firmy Dr. Kurt Müller i unikatowym – labiryntowym tłumieniem, oraz napędem ceramicznym, 175 mm celulozowym średniotonowcem i podobną do niego parą, również 175 m basowców mogących pochwalić się cewkami o średnicy 50 mm. To jednak nie wszystko, gdyż na plecach naszych dzisiejszych muz odnajdziemy, zamiast spodziewanego – standardowego portu bas refleks parę 210 membran pasywnych. Iście biżuteryjne, podwójne terminale głośnikowe zaimplementowano na równie bizantyjskiej, ociekającej złotem, tabliczce znamionowej. Powiem szczerze, że wygląda to obłędnie i na pierwszy rzut oka wywołuje niemy zachwyt, którego intensywność niestety spada w momencie próby podpięcia przewodów zakończonych widełkami. Okazuje się bowiem, iż zbyt bliskie sąsiedztwo dolnej krawędzi podfrezowania praktycznie wyklucza montaż przewodów zgodnie z logiką, czyli od dołu i wymusza dziwne, niezbyt estetyczne działania natury ekwilibrystycznej mające na celu w miarę stabilne przykręcenie ich od góry. Dać się niby da, ale przy ciężkich i ciężkich przewodów takie rozwiązanie dalekie jest od optymalnego tak pod wspomnianym względem estetycznym, jak i przede wszystkim mechanicznym. Po co bowiem wywoływać zupełnie niepotrzebne naprężenia. Najwidoczniej konstruktorzy na swój, nieco przewrotny sposób próbują nakłonić swoich odbiorców do przesiadki na „cytrusową” konfekcję bananami, bądź zakup np. Firmowych głośnikówek Mondiale II, których pierwszą inkarnację miałem okazję recenzować … siedem lat temu.

O ile zerkając na wcześniejsze testy tytułowych kolumn dość często spotykałem się z określaniem ich mianem sporych, bądź wręcz dużych uczciwie musze przyznać, iż przynajmniej na mnie takiego wrażenia nie wywołały. Nie czas i nie miejsce jednak wnikać, czy wynikało to z mej dość absorbującej postury, czy pewnego rodzaju rozpasania konstrukcjami konkurencyjnymi, lecz starając się być możliwie obiektywnym śmiem twierdzić, iż Calliope nawet w 18 – 20 metrowych pokojach nie mają szans wyglądać przytłaczająco. Ba one pod względem gabarytów wydają się wręcz do nich stworzone. Zanim jednak je do docelowych pomieszczeń wstawimy warto pamiętać o dość istotnym szczególe, czyli ich budowie a dokładnie wspomaganiu najniższych składowych przez umieszczone na plecach membrany bierne. Nie ma bowiem co się oszukiwać, że chcąc się przypodobać przedstawicielkom płci pięknej, ustawimy kolumny 20-30 cm od ściany i będzie dobrze, bo dobrze niestety nie będzie. Praw fizyki oszukać bowiem się da i jeśli tylko zależy nam na zachowaniu względnej równowagi tonalnej warto Xavianom zapewnić przynajmniej metr a jeśli to tylko możliwe to i więcej dystansu do najbliższej powierzchni odbijającej. Wspominam o tym na samym początku nie bez kozery, gdyż czeskie kolumny oferują niezwykle obfite najniższe tony, które całe szczęście, oprócz zaskakującego, jak na tak niewielkie konstrukcje, wolumenu charakteryzuje też całkiem niezła kontrola. Pod tym względem są bezdyskusyjnie lepiej zrównoważone aniżeli np. stare (wersje z 2012 r.) trójdrożne XN Virtuosa, które lubiły sobie nieco z basem pofolgować. Co ciekawe ich obecność nie przejawia się monotonnym buczeniem, co pozostawiono budżetowym subwooferom do kina domowego, lecz oprócz samych bodźców „nausznych” niezwykle sprawnie operują one na poziomie doznań czysto fizycznych, czyli po prostu je czuć całym ciałem. Nie są też przesadnie euforyczne w prezentacji dźwięków które jedynie oscylują na pograniczu średnicy i basu, dzięki czemu nawet odsłuch takich krążków, jak „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999” Kodo nie sprawi, że czuć się będziemy jakbyśmy odwiedzili kuźnię samego Hefajstosa. Co to, to nie. Każdy z użytych bębnów ma swój jasno określony rozmiar i miejsce na scenie a i nie ma najmniejszego problemu z odróżnieniem, czy obsługujący go muzyk uderza bliżej, czy też dalej od krawędzi.
Co innego na repertuarze, obfitującym w czysto syntetyczne pomruki, gdyż już Nils Petter Molvær na albumie „Khmer” ewidentnie stawia na „otulanie” słuchaczy szczelnym kokonem infradźwięków aniżeli funduje iście holograficzną prezentację precyzyjnie rozmieszczonych źródeł pozornych. Nie oznacza to jednak, że w górnej części pasma jest podobnie, gdyż choć średnica jest kremowa i gęsta to nie sposób zarzucić jej brak rozdzielczości. Podkreślam rozdzielczości, nie detaliczności, gdyż pomimo pozornego podobieństwa oba te pojęcia w przypadku Xavianów dzieli znaczny dystans. Tak jak bowiem dosłownie przed chwilą wspomniałem Calliope środkową część reprodukowanego przez siebie pasma opierają na niemalże karmelowej słodyczy i iście organicznym nasyceniu, przez co pierwszą definicją, jaka przyjdzie nam na myśli będzie muzykalność. I tak też jest w istocie, gdyż nic w ich dźwięku nie razi, nie irytuje i nie wymaga od słuchaczy ciągłej walki z materią, czy też wymuszonej analizy i rozbijania poszczególnych fraz na czynniki pierwsze. Dostajemy bowiem dźwięk kompletny, homogeniczny i skrojony na wzór i podobieństwo … wiolonczeli. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Tytułowe kolumny nie grają wszystkiego na jedno kopyto, wciskając zarówno brutalny, przepełniony niemalże zwierzęcymi rykami „Arise” Sepultury i synth-popowy „Post Traumatic” Mike’a Shinody do jednego wora. Tu raczej chodzi o dobór odpowiednich barw, smaków i intensywności środków artystycznego wyrazu – nadanie całości własnej, w pełni unikalnej sygnatury, z której obecnością albo się pogodzimy, gdyż jest zgodna z naszym poczuciem piękna, albo będziemy szukali dalej.
Podobnie jest z górą pasma, która w sposób całkowicie naturalny „wyrasta” ze średnicy i w pełnej z nią harmonii pozwala delektować się obecnymi tamże alikwotami ubranymi w barwy zachodzącego słońca. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że powyższe sformułowanie dalekie jest od obiektywności, ale autorska kopułka AudioBarletta ma w swoim brzmieniu właśnie coś takiego poetycko – magicznego, co sprawia, że nie dając się zaszufladkować ani po stronie przetworników grających ciemno i mało selektywnie, ani tych ponadrozdzielczych i ofensywnych oferuje kwintesencję słodyczy bez utraty niuansów. Jej walory soniczne można bowiem porównać do niezwykłej czystości bursztynu, w którym bez najmniejszego trudu jesteśmy w stanie dostrzec najdrobniejsze szczegóły budowy anatomicznej zatopionego w nim owada a jednocześnie cały czas mieć świadomość, że jego barwa jakże daleka jest od transparentności i czystości diamentowej „bieli”.
Posłuchajcie tylko „Same Girl” Youn Sun Nah – ileż tam emocji a zarazem wewnętrznego spokoju, ileż aksamitnie czarnego tła i soczystych wybrzmień. Może aura otaczająca instrumenty nie jest aż tak rozpropagowana w przestrzeni jak u bardziej analitycznych konkurentów, ale spokojnie możemy przejść nad tym faktem do porządku dziennego i uznać, że ten typ, po prostu tak ma i już.

W ramach puenty, pół żartem pół serio można uznać, że Roberto Barletta tworząc Xaviany Calliope osiągnął efekt tak wizualny, jak i brzmieniowy o którym część dawnych włoskich legend w chwili obecnej może co najwyżej pomarzyć. Czyżby trzeba było zastanowić się nad drobną modyfikacją starego porzekadła, i stwierdzić, że wszystkie drogi prowadzą do … Pragi?

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 47 990 PLN / para (orzech), 51 990 PLN / para (Marina – klon ze wstawkami orzecha)

Dane techniczne
Efektywność: 90dB (2,83V/1m)
Impedancja nominalna: 4Ω
Zalecana moc wzmacniacza: 50 – 400 W
Pasmo przenoszenia: 33 – 30.000 Hz (-3dB na osi)
Częstotliwości zwrotnicy: 350 / 3.500 Hz
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50 – 400 W
Wymiary W x S x G: 1050 x 236 x 282 mm
Masa: 49 kg sztuka

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Wmacniacz zintegrowany: Pathos Inpol Heritage
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audeze LCD-4z

Audeze nie spoczywa na laurach i sukcesywnie rozwija swoją gamę produktową. Po wprowadzeniu swoich pierwszych słuchawek dla graczy, modelu Mobius, oraz otwartej konstrukcji Sine DX, przyszedł czas na udoskonalenie referencyjnej serii LCD. Teraz na polskim rynku debiutuje nowa konstrukcja, LCD-4z, która powstała w oparciu o wielokrotnie nagradzany model LCD-4.

Już przy pierwszym kontakcie te otwarte słuchawki zwracają uwagę nową stylistyką. Chociaż od strony wzorniczej projektanci nie zdecydowali się na rewolucyjne zmiany, to z łatwością odróżnimy LCD-4z od pozostałych modeli. Nowe obudowy z magnezu są lekkie, a ich ciemna stylistyka perfekcyjnie współgra ze złotymi akcentami. Całość jest bardzo wytrzymała i cechuje się wysoką odpornością na rezonans, dzięki czemu pozwala uzyskać czysty dźwięk.

Łatwa współpraca z licznymi źródłami dźwięku

Najnowszy model zachowuje charakterystykę brzmieniową pierwowzoru, ale jest znacznie łatwiejszy do wysterowania. To zasługa nowych, specjalnie opracowanych 15-omowych cewek, które współpracują ze źródłami dźwięku znacznie łatwiej niż te, które stosowane są w LCD-4. Model LCD-4z nie zastępuje oryginalnych 200-omowych LCD-4, ale jest idealnym rozwiązaniem dla użytkowników szukających przestrzenniejszego dźwięku.

Podstawą niesamowitych możliwości Audeze LCD-4z są 106-milimetrowe przetworniki planarne. Unikatowa, ekstremalnie cienka membrana waży mniej niż powietrze, które wprawia w ruch i napędzana jest przy wykorzystaniu neodymowych magnesów N50. Wynikające z tego korzyści to m.in. szybsza reakcja przekładająca się na lepszą reakcję na impulsowe zmiany, lepsze obrazowanie, a także bardziej liniowy, głębszy i bardziej precyzyjny bas w porównaniu z innymi słuchawkami.

Najwyższa możliwa jakość brzmienia

Aby uzyskać pożądane parametry, projektanci Audeze niemal podwoili siłę napędową. Podwójny układ magnetyczny Fluxor™ generuje strumień magnetyczny o natężeniu 1,5 Tesli. Dzięki temu konstruktorzy udoskonalili odpowiedź impulsową i znacząco zwiększyli rozdzielczość. Sposobem na dalszą poprawę obrazowania jest opatentowany element Fazor. Jego zadaniem jest redukowanie dyfrakcji fal stojących, co przekłada się na lepszą odpowiedź sopranów i lepszą przejrzystość dźwięku.

Połączenie w jedną całość podwójnego układu magnetycznego Fluxor™, ekstremalnie cienkiej membrany, elementu Fazor, cewki Uniforce™ oraz innych rozwiązań pozwoliło uzyskać znacząco niższe zniekształcenia i wyższą precyzję niż w porównaniu z innymi konwencjonalnymi słuchawkami. Poziom zniekształceń nie przekracza 0,1% przy 100 dB i wynosi ok. 1/10 poziomu tradycyjnych konstrukcji.

Perfekcyjne wykonanie

Wszystkie powyższe rozwiązania i udoskonalenia przekładają się na bardzo dobre parametry. LCD-4z obsługują pasmo przenoszenia od 5 Hz do 20 kHz i mogą poszczycić się mocą maksymalną 15 W oraz maksymalnym poziomem ciśnienia dźwięku przekraczającym 130 dB.

Perfekcyjnie dopracowane, LCD-4z są ręcznie wykonywane przy użyciu najlepszych materiałów. Instalowane w słuchawkach planarne przetworniki dopasowywane są do siebie w zakresie +/- 1 dB. Najwyższa możliwa jakość całej konstrukcji gwarantuje lata bezproblemowego użytkowania.

Słuchawki Audeze LCD-4z są już dostępne w sprzedaży. Nominalna cena modelu wynosi 18 995 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

McIntosh MC611

Tranzystorowe monobloki McIntosh MC611 to potężne wzmacniacze o mocy 600 Watów, zbudowane w topologii Quad Balanced i wykorzystujące wyjściowe transformatory sygnałowe czyli słynne, firmowe Autoformery™.
MC611 ma sporo udoskonaleń w stosunku do swojego jakże uznanego poprzednika MC601 a także nową jakość w zakresie wykończenia górnej obudowy. W porównaniu do poprzedniego modelu podwojono pojemność filtra zasilacza co dało duże zwiększenie nadwyżki mocy chwilowej nad ciągłą (Dynamic Headroom) z 1.8dB do 2.8dB. Większa pojemność poprawia też jakość odtwarzania basu. Poza tym zastosowano okablowanie wewnętrzne o większym przekroju i lepsze elementy w układzie elektronicznym.

Dzięki zastosowaniu firmowej technologii Autoformer™ wspomniana moc 600 Watów jest dostępna dla kolumn o impedancji 2, 4 i 8 Ω, przy poziomie zniekształceń wynoszącym zaledwie 0,005%. Dla każdej impedancji do podłączenia kabli głośnikowych służą opatentowane, pozłacane gniazda głośnikowe Solid Cinch™ gwarantujące optymalne trzymanie nawet najgrubszych kabli oraz uniemożliwiające ich przypadkowe poluzowanie się. Gniazda te akceptują zarówno wtyki bananowe jak i widełki. Terminale głośnikowe rozstawiono szerzej niż u poprzednika.
Inne zastosowane nowości to: wyższej jakości połączenia wewnętrzne, obwody z ulepszonymi komponentami oraz przyjazny ochronie środowiska system zarządzania zasilaniem. Układ zarządzania energią wyłącza wzmacniacz po 30 minutach bez sygnału wejściowego. Wzmacniacz ma wejście niesymetryczne RCA oraz symetryczne XLR. Są też wyjścia XLR i RCA, co w razie potrzeby może ułatwić bi-amping, tri-amping lub podłączenie subwoofera.
MC611 wyposażono w wiele firmowych technologii oraz specjalnych układów, takich jak: Power Guard®, Sentry Monitor™, Quad Balanced, radiatory McIntosh Monogrammed Heatsinks™ oraz Power Control.
Power Guard® monitoruje i dopasowuje przebieg sygnału aby uniknąć zniekształceń i obcinania sygnału. Sentry Monitor™ to działający bez bezpieczników układ odłączający stopień wyjściowy w przypadku zwarcia – automatycznie przestawia się ona do normalnej pracy gdy problem zostanie usunięty.
Technologia Quad Balanced składa się z dwóch pełnych układów wzmocnienia dźwięku. Każdy z nich posiada dwa niezależne wzmacniacze w układzie push-pull, będące swoim lustrzanym odbiciem. Ich układy wyjściowe są połączone dzięki zastosowaniu opatentowanej technologii transformatorów wyjściowych – McIntosh Output Autoformer. Dzięki powyższym rozwiązaniom stało się możliwe uzyskanie w pełni zbalansowanego sygnału dźwiękowego niemal całkowicie wolnego od zniekształceń i szumów. Zarówno autoformery jak i transformator zasilacza zostały umieszczone tuż za ścianką frontową i każdy w osobnej obudowie.
W tylnej części wzmacniacza zamontowano radiatory McIntosh Monogrammed Heatsinks™ ozdobione monogramem ,,Mc”. Dzięki zastosowaniu w nich materiałów o podwyższonej przewodności cieplnej, zwiększono efektywność odprowadzania ciepła z końcówek mocy.
Power Control to układ umożliwiający włączanie lub wyłączanie różnych innych urządzeń McIntosha połączonych w jeden system. To rozwiązanie jest szczególnie przydatne, gdy mamy do czynienia z rozbudowanymi systemami audio lub zaawansowanymi systemami kina domowego.
Frontowy szklany panel ma nowe, bezpośrednie podświetlenie LED-owe. Centralne miejsce zajmuje duży, wychyłowy miernik mocy. Czarna obudowa MC611 wykonana jest częściowo z polerowanej stali nierdzewnej która współgra z niebieskim watomierzem i gałkami kontrolnymi. Natomiast tradycyjnie na zielono iluminowane są logo producenta i napisy umieszczone na panelu przednim a srebrne, aluminiowe uchwyty uzupełniają wygląd tego pięknego wzmacniacza.

Specyfikacja:
• W pełni symetryczna konstrukcja typu Quad Balanced Amplifier
• Autoformery™ – najsłynniejsze transformatory wyjściowe McIntosha
• Power Guard® – chroni przed przesterowaniem i uszkodzeniem kolumn
• Sentry Monitor® – zabezpiecza przed zwarciem
• Układ miękkiego startu
• Podświetlany watomierz z możliwością wyłączenia podświetlenia
• Wysokiej jakości symetryczne (XLR) i niesymetryczne (RCA) gniazda wejściowe oraz wyjściowe
• Nowe, opatentowane terminale głośnikowe Solid Cinch™
Dane techniczne:
• Moc: 600 Watów (na 2Ω, 4Ω i 8Ω)
• Pasmo mocy …. 20Hz – 20kHz
• Pasmo przenoszenia: +0, -0.25dB 20Hz-20kHz | +0, -3.0dB 10Hz-100kHz
• Zniekształcenia THD: 0.005% maks., 20Hz-20kHz
• Stosunek sygnał/szum wejście symetryczne XLR: 124dB
• Stosunek sygnał/szum wejście niesymetryczne RCA: 120dB
• Współczynnik tłumienia: > 40 (szerokopasmowy)
• Dynamic Headroom: 2,8dB
• Wymiary SxWxG: 445x239x559 mm
• Waga: 45 kg/szt.

Cena: 68 800 PLN / para
Dystrybucja: Hi-Fi Club

  1. Soundrebels.com
  2. >

Kasia Kowalska „Aya”

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, więc również i ten sezon spotkań z cyklu „Piątków z Nową Muzyką” w Studio U22 w miniony poniedziałek miał swój finał. Finał nad wyraz emocjonujący, gdyż nie dość że obejmujący przedpremierowy odsłuch najnowszego albumu powracającej po dłuższej nieobecności Kasi Kowalskiej, która zaszczyciła nas swoją obecnością, to jeszcze zwiastujący mogące nadejść w niedalekiej przyszłości zmiany natury logistyczno – organizacyjnej. Chodzi bowiem o news, który z prędkością światła dotarł do zainteresowanych i dotyczył faktu, iż będące gospodarzem tytułowych imprez Studio U22 rozgląda się za nowym, nieco bardziej przyjaznym dla przybywających tamże gości, lokum. W pierwszej chwili było zdziwienie, że jak to – mające idealnie korespondującą z obecnym adresem (Al. Ujazdowskie 22) nazwę studio miałoby się gdzieś przeprowadzać i dokonywać swoistego rebrandingu? Jednak po odrobinę dłuższej refleksji sprawa wydała się całkowicie jasna i logiczna a ponadto na tyle przećwiczona w praktyce, że nie powinno być najmniejszych problemów z przejściem nad nią do porządku dziennego. Wiecie Państwo o co chodzi? O konsekwencję w … niekonsekwencji. Otóż skoro wspomniane spotkania z ramach „Piątków z Nową Muzyką” regularnie odbywały się we wszystkie dni tygodnia, z wyjątkiem … piątków (bodajże z dwoma wyjątkami), to nic nie stoi na przeszkodzie, by Studio U22 zadomowiło się pod zupełnie niezwiązanym z jego nazwą adresem.

Mniejsza jednak z przyszłością, która jak sama jej nazwa wskazuje, dopiero ma zamiar nadejść i zamiast wróżyć z fusów skupmy się na teraźniejszości, czyli tym, co jest tu i teraz, a raczej miało miejsce w niezbyt odległej przeszłości, czyli tym co było zupełnie niedawno i w wiadomym miejscu. A działo się naprawdę sporo, gdyż okazja była nie byle jaka. Bowiem w najbliższy piątek – 22 czerwca, światło dzienne ma ujrzeć najnowszy i zarazem pierwszy od dziesięciu lat studyjny album okrzykniętej przez część odbiorców „Królową depresyjnych klimatów” Kasi Kowalskiej, która, jak już zdążyłem wspomnieć, była na tyle miła, że pojawiła się w poniedziałkowy wieczór w Studiu U22, by przedpremierowo podzielić się zawartością swojego pachnącego jeszcze tłocznią wydawnictwa o niezwykle enigmatycznym tytule „Aya”.
Co prawda, śledząc dyskografię Kasi od „Antepenultimate” z 2008 r. po drodze był jeszcze koncertowy “Ciechowski. Moja krew” (2010) i stanowiący niejaką zapowiedź niniejszego krążka singiel „Aya” (2016), ale dopiero teraz mieliśmy niebywałą okazję poznać efekt niemalże dekady walki z materią i przeciwnościami losu. O owych przeciwnościach wspominam nie bez kozery, gdyż najnowsza płyta zadedykowana jest zmarłemu niedawno Tacie Artystki i jest zarazem zwieńczeniem 25-lecia jej obecności na scenie. Dość jednak smutków, gdyż pomimo powyższych, tragicznych okoliczności i dość jasno określonego entourage’u, oraz przyczepionej „łatki” jednej z najbardziej „dołujących” rodzimych wokalistek Kasia usilnie starała się wszystkich przekonać, iż wbrew wszystkiemu „Aya” jest „próbą afirmacji życia, wysyłaniem dobrej energii i uznaniem miłości jako jedynego lekarstwa, którego tak naprawdę wszystkim nam trzeba”.
Osobiście jestem w stanie taką interpretację nie tylko przyjąć do wiadomości, lecz i ją zaakceptować, choć zarazem wyczuwam w tej kreowanej „optymistycznej” otoczce pewną przewrotność, czy wręcz niekonsekwencję. Chodzi bowiem o to, że managment podobno dość długo musiał nakłaniać bohaterkę dzisiejszego spotkania, by na single promujące wydawnictwo wybrała właśnie utwory „Aya” i „Alannah (tak niewiele chcę)” a nie „Krew ścinanych drzew” i „Miłosne zbrodnie”, jak wstępnie planowała sama zainteresowana.

Nie zdradzając zbyt wiele i nie psując niespodzianki pozwolę sobie jednak uchylić rąbka tajemnicy i wspomnieć, iż pomimo zapowiadanej alt-folkowej estetyki na „Aya” znajdziecie też Państwo utwory nieco bardziej zadziorne i przywodzące na myśl nie tylko multi-kulturowe, zdobyte podczas podróży inspiracje, lecz i twórczość The White Stripes, czy nawet The Pretty Reckless. Jako przystawkę polecam utwór „Alannah (tak niewiele chcę)” będący efektem współpracy Kasi Kowalskiej z Kenem Rosem (współpracującym m.in. Marianne Faithfull, Lionelem Richie czy Toto, oraz gitarzystą Bartkiem Kapłońskim. Angielski, do którego angielski tekst napisała sama Alannah Myles. W dodatku album powstał w Hazelrigg Bros. Studio w Kalifornii i to ewidentnie było (na Sveda Audio Blipo + Chupacabra) słychać ;-)

Tracklista:
1. Aya
2. Dla Taty
3. Alannah (Tak niewiele chcę)
4. Teraz kiedy czuję
5. Czas się kurczy
6. Czerń i biel
7. Miłosne zbrodnie
8. Wyspy miliardów gwiazd
9. Przebaczenia akt
10. Krew ścinanych drzew
11. Tam gdzie nie sięga ból
Bonus Track:
12. Somewhere Inside – gościnnie Alannah Myles
12. Hidden Track (po 15 sekundowej przerwie) – „Teraz kiedy czuję” (Acoustic Version)

Na zakończenie chciałbym serdecznie podziękować Piotrowi Welcowi i całej ekipie Studia U22 za upór, pot i łzy związane z organizacją muzycznych spotkań, w których, dzięki ich uprzejmości dane mi było uczestniczyć. W jakiej lokalizacji i jakich realiach przyjdzie nam inaugurować sezon 2018/2019 jeszcze nie wiadomo, lecz już teraz pozwolę sobie na małą zapowiedź. Otóż właśnie w miniony poniedziałek Piotr oficjalnie ogłosił, że we wrześniu gośćmi Studia U22 będzie … formacja Riverside. Trzymajcie więc rękę na pulsie, zaglądajcie na naszą stronę i do zobaczenia.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Musical Fidelity M6 Encore 225

Od dawien dawna, do niedawna brytyjski a obecnie należący do austriackiego Pro-Jecta, Musical Fidelity kojarzył się audiofilsko zorientowanej części populacji z klasyką brytyjskiego brzmienia. Jednak klasyką daleką od skostniałej zachowawczości, lecz spokojnie ewoluującą wraz ze wzrostem i zmianami oczekiwań rynku. Starsi czytelnicy z pewności doskonale pamiętają surowego pod względem wzorniczym i grzejącego się niczym elektryczny grill A1, eleganckie, czarujące akrylowymi frontami urządzenia z serii Electra, urocze i cieszące się zasłużonym powodzeniem X-y, zwane potocznie prosiaczkami, czy wreszcie potężne kW, Tri-Visty i Nu-Visty. Jak sami Państwo widzicie, czego, jak czego ale braku pomysłów Antony’emu Michaelsonowi nie brakowało. Wspomniane rynkowe uwarunkowania powodują również pewne zmiany, do których nawet tak stateczni i kojarzeni przede wszystkim z klasycznymi, dedykowanymi konkretnym funkcjom urządzeniami producenci, muszą nieco zmienić swoje podejście i chcąc pozostać na powierzchni … wprowadzić do oferty coś na tyle zintegrowanego i pełnymi garściami czerpiącego z najnowszych zdobyczy techniki przesyłania dźwięku, żeby potencjalnemu nabywcy do pełni szczęścia brakowało jedynie kolumn i symbolicznej pary przewodów głośnikowych.
Powyższe kryteria wydaje się spełniać zawierająca trzy modele seria Encore i ulokowany w jej centrum – pomiędzy streamerem M6 Encore Connect i monumentalnym M8 Encore 500, dostarczony przez białostockie Rafko wsystkomający wzmacniacz zintegrowany, a tak naprawdę zasługujący na miano centrum multimedialnego, Musical Fidelity M6 Encore 225.

W przeciwieństwie do swoich mocno zakorzenionych w XXI – wiecznych realiach konkurentów 225-ka, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie zrywa z tradycją. Posiada bowiem konwencjonalny, choć już szczelinowy, napęd płyt CD/CD-R/CD-RW, który jak się w trakcie okazało służy również jako wielce zautomatyzowany riper zgrywający na wbudowany dysk połykane przez siebie srebrne krążki. W dodatku proces zgrywania zawartości wsadzonego w szczelinę nośnika rozpoczyna się automatycznie i niejako poza świadomością, czy też wiedzą użytkownika. W rezultacie takiej samowolki, zanim zerknąłem do instrukcji i zorientowałem się o co chodzi, większość płyt którymi uraczyłem Musicala została otagowana i zrzucona w formie bezstratnej na jego 2 TB dysk. Co ciekawe, aby ograniczyć „kserograficzne” zapędy Encore’a wystarczyło najpierw w menu wybrać jako źródło odtwarzacz CD i dopiero wtedy umieścić płytę w transporcie. To jednak, jak się miało w trakcie testów ujawnić nie jedyna niespodzianka, jaką raczył był uraczyć nas producent. O ile bowiem w moim systemie Musical działał przysłowiowo od pierwszego odpalenia i nijakich anomalii i fochów nie odnotowałem, to już Jacek, po blisko dwugodzinnej walce zmuszony był poddać sparring i jak niepyszny spakować tytułowe urządzenie do kartonu. Okazało się bowiem, że choć w dostępnych w odmętach internetu recenzjach nikt o tym nie wspomina, to już w instrukcji obsługi czarno na białym stoi, iż Encore 225 bez dostępu do internetu po prostu nie rozpocznie pracy. Co prawda uruchomić się uruchomi, lecz po zakończeniu procedury startowej i nieznalezieniu aktywnego połączenia z internetem mało elegancko pokaże nam środkowy palec i strzeli koncertowego focha. Prawdę powiedziawszy z takim zachowaniem spotkałem się po raz pierwszy, gdyż zorientowane na granie z plików systemy Meridiana, Linna, Naima, czy nawet Devialeta bez większego grymaszenia były w stanie usatysfakcjonować się skonfigurowaną na potrzeby recenzji naszą lokalną siecią z dostępnym w niej NAS-em. Tymczasem 225-ka ani myślała ruszyć dalej aniżeli do komunikatu o braku połączenia z globalną pajęczyną i tyle. Jest to o tyle kuriozalne, że połączenie z internetem jest jej potrzebne li tylko do ściągania najnowszego oprogramowania, tagów do ripowanych albumów i obsługi serwisów streamingowych, oraz rozgłośni internetowych, czyli jedynie części funkcji, do korzystania z których nikt nikogo zmuszać nie powinien. Najwidoczniej projektanci stojący za tym urządzeniem uznali że wiedzą lepiej. Reasumując, jeśli nie posiadają Państwo stałego łącza internetowego, to po zakupie na Encore 225 będziecie mogli sobie co najwyżej popatrzeć.

A właśnie, w całym tym galimatiasie natury użytkowej na śmierć zapomniałem o walorach wizualnych dzisiejszego gościa, więc czym prędzej nadrabiam zaległości. Jak sami Państwo widzicie Encore 225 wygląda jak rasowy przedstawiciel serii M5s i M6s, z tą tylko różnicą, że na masywnym, aluminiowym froncie zamiast jednej gałki użytkownik dostaje dwie a między nimi, zamiast chropowatego aluminium, pojawia się kolorowy ekran. Wspomniane okno na świat otoczono z obu stron kolumnami przycisków funkcjonalno – nawigacyjnych i podkreślono szczeliną napędu CD. Zamiast konwencjonalnych boków zastosowano potężne radiatory, które wraz z ażurową pokrywą górną dbają o to, by Musical przypadkiem ze wzmacniacza nie zmienił się w dość kosztowny opiekacz do grzanek, bo nie da się ukryć, że przynajmniej z moimi, nomen omen, dość problematycznymi, tak pod względem impedancji, jak i skuteczności Gauderami grzał się na potęgę.
Ściana tylna nie pozostawia złudzeń do kogo skierowana jest tytułowa propozycja. Oprócz trzech par wejść liniowych podobną, jeśli nawet nie większą, przestrzeń zajmują interfejsy cyfrowe ze zdublowanymi, konwencjonalnymi gniazdami toslink/coax, jak i USB, oraz Ethernet. Podobnie jest z wyjściami, gdzie obok gniazd RCA dumnie prężą muskuły interfejsy cyfrowe. Terminale głośnikowe są pojedynce i choć oblane tworzywem, to całe szczęście pozbawiono je kołnierzy utrudniających implementację wtyków widełkowych. Gniazd zasilające IEC pozbawiono włącznika głównego, więc warto mieć na uwadze fakt, iż 225-ka budzi się do życia od razu po wpięciu jej do prądu.

Wracając do codziennej obsługi Musicala warto jednak pochwalić producenta za udostępnienie nie tylko firmowych aplikacji do obsługi wzmacniacza z poziomu smartfonów i tabletów pracujących pod kontrolą iOS-a, lub Androida, lecz również możliwość zawiadywania całością za pomocą strony www i to właśnie z tej funkcji korzystałem najczęściej. Jednym słowem do wyboru, do koloru a sama konfiguracja serwisów streamingowych i dodanie dostępnych w sieci serwerów NAS odbywa się zaskakująco szybko i bezproblemowo. Oczywiście o ile zapewnimy dostęp 225-ce do internetu, bo bez tego powita nas krwawoczerwony ekran i jedyne co usłyszymy to chrobotnie twardego dysku.

No dobrze, dość złośliwości i najwyższy czas zająć się brzmieniem, tym bardziej, że biorąc pod uwagę mnogość dostępnych opcji jest w czym wybierać i o czym pisać. Na pierwszy ogień poszły serwisy streamingowe i bardzo szybko okazało się, że jest to nie tyle dodatek, co zasługujące na (niemalże) równe traktowanie z pozostałymi źródłami rozwiązanie. Dźwięk był zaskakująco nasycony, dynamiczny i chciałoby się rzec, że wręcz dojrzały. Soczystość średnicy nie pozostawiała zbyt wiele pola do krytyki i jedynie zagorzali akolici lampowych krągłości mogli co najwyżej kręcić nosem na zbyt małą zawartość cukru w cukrze. Góra pasma, choć satysfakcjonująco rozdzielcza niespecjalnie próbowała wyrywać się przed szereg, a biorąc pod uwagę, że i basowy fundament wykazywał podobną filozofię życiową jasnym stało się, że Musical, przynajmniej na tym medium stara się powrócić do swych dawnych związanych z „prosiaczkami” czasów. Z premedytacją wspomniałem o X-ach, gdyż to właśnie one były swojego czasu oznaką ewolucji brzmienia brytyjskiej marki, która dzięki nim sukcesywnie zaczęła odchodzić od gęstego, nieco przesłodzonego sposobu gry urządzeń z serii Electra. Trudno tu jednak mówić o jakiś większych kompromisach tak pod względem różnicowania nagrań, jak i równowagi tonalnej, gdyż jak na dłoni można było usłyszeć dość poślednią jakość realizacji „LP1” Lady Pank i zaskakująco dobrą „Liberation” Christiny Aguilery. Co istotne zaobserwowane różnice nie miały charakteru kosmetycznego, lecz wyraźnie wskazywały gdzie tak naprawdę poczyniono oszczędności w naszej – rodzimej produkcji i jak wrednie potrafi się zemścić ograniczanie siły emisji wokalistów.
Przesiadka na wbudowany dysk twardy dowiodła, że zgrana płyta CD potrafi pokazać zarówno pazurki jak i miejsce w szeregu platformom streamingowymi. Poprawie uległo przede wszystkim ogniskowanie źródeł pozornych, oraz niejako słyszalne spektrum, gdyż zarówno na dole, jak i górze pasma do głosu zostały dopuszczone dźwięki, których wcześniej, na TIDAL-u HiFi usłyszeć nie było sposób. Przykładowo „S&M” Metallicy zabrzmiał z większym oddechem i swobodą a „Afro Bossa” Duke’a Ellingtona potrafiła szybciej zaangażować słuchacza w odsłuch i próby bardziej wnikliwej eksploracji dalszych planów nagrania. Niby to oczywiste następstwo wyraźniejszej gradacji planów, ale wolę o tym od razu wspomnieć, żeby potem nie było niedomówień.
Dalszy i zarazem najbardziej zauważalny progres odnotowałem przy okazji przesiadki na grane bezpośredni z odtwarzacza poczciwe krążki CD. Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę, iż jest to nie w smak wszystkim tym, którzy od lat wieszczą rychłą śmierć tego formatu, lecz akurat w tym momencie nie mam najmniejszego zamiaru zaklinać rzeczywistości i udawać, że było inaczej aniżeli podczas testów, bo nie było i płyty CD na 225-ce moim osobistym zdaniem wypadły najlepiej. Ich przewaga dotyczyła nie tylko rozdzielczości, co przede wszystkim naturalności w kreowaniu trójwymiarowości sceny muzycznej. Tutaj niczego nie trzeba było się domyślać i niczego nie trzeba było sobie w myślach dopowiadać, bo wszystko znalazło się na swoim miejscu i każdy element misternej, zwanej spektaklem muzycznym, układanki pasował do pozostałych. Niby to nadal był ten sam Musical, co przy poprzednich odsłonach, ale jednocześnie był lepszy, bardziej prawdziwy i bliższy poziomowi do którego, zgodnie z materiałami marketingowymi aspirował. Wspomniana dosłownie przed chwilą „Afro Bossa” Duke’a Ellingtona pulsowała spontaniczną energią, odzywające się w tle przeszkadzajki wydawały się trójwymiarowe a dęciaki cięły powietrze aż miło.

Nie da się ukryć, że Musical Fidelity M6 Encore 225 już od progu stawia jasne i kategoryczne warunki wzajemnej współpracy. Bez łączności z internetem nie mamy bowiem co o nim marzyć i choć dla w pełni zcyfryzowanych społeczeństw zachodnich może to się wydawać oczywiste w Polsce nadal może stanowić spory problem. Z drugiej strony, gdy już spełnimy powyższe kryteria i przejdziemy selekcję na bramce możemy niczym w ulęgałkach przebierać w jego funkcjach i czy to dla zaspokojenia własnej ciekawości, czy to kierowani świadomym wyborem sięgać po zgromadzoną na płytach CD, wbudowanym dysku, zewnętrznych repozytoriach, czy też serwisach streamingowych muzykę. A już to, w jakim formacie i z jakiego medium przypadnie nam ona najbardziej do gustu zależeć już będzie tylko i wyłącznie od nas. Liczy się w końcu wolność wyboru, a tę M6 Encore 225 nam daje.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Rafko
Cena: 24 995 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 225 W / 8 Ω
Zniekształcenia THD+N: < 0.007 %
Odstęp sygnał – szum: >107dB (średnio ważony)
Pasmo przenoszenia: 10Hz – 20 kHz
Formaty obsługiwane rzez naped CD: CD-AUDIO, CD-R, CD-RW, MP3, WAV, FLAC
Wejścia: 3 pary RCA, 2 x optical S/PDIF (24 bit/192kHz), 2 x coax S/PDIF (24 bit/192kHz),1 x USB 3.0 typ ‘A’,1 x USB 3.0 typ “B” (do przyszłych połączeń),3 x USB2.0 typ ‘A’ (1 na froncie, 2 z tyłu), Ethernet
Wyjścia: para RCA (liniowe), para RCA regulowane (>6V rms max), 6.3 mm słuchawkowe (8 – 600 Ω), 1 x optical S/PDIF (24 bit/192kHz),1 x coax S/PDIF (24 bit/192kHz)
Wbudowany dysk twardy: 2.5” 2 TB SATA II , możliwość wymiany w przyszłości na SSD
Obsługiwane serwisy streamingowe: Spotify, Qobuz, Tidal
Przetwornik cyfrowo – analogowy: Texas Instruments PCM5242 (32-bit, 384-kHz)
Wymiary S x W x G: 440 x 125 x 400 mm
Waga: 16.6 kg (w opakowaniu 23 kg)

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips