Opinia 1
W dobie powszechnej globalizacji, dewaluacji dotychczasowych wzorców i rozmieniania się prawdziwych legend High-Endu na drobne, jak grzyby po deszczu pojawiają się dotąd nieznane, ale nader śmiało sobie poczynające małe manufaktury. Nieznosząca próżni przyroda wypełnia w ten sposób luki powstałe po skomercjalizowaniu się, niestety w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, dotychczasowych władców audiofilskich dusz. Nauczeni życiem i oczekujący najwyższej, ręcznej roboty odbiorcy z niesmakiem odwracają wzrok od coraz bardziej ordynarnej masówki i w poszukiwaniu upragnionej nirwany sięgają po wyroby niszowe, mające duszę i przywracające wiarę w prawdziwe rzemiosło. I właśnie taką niszę postanowił zagospodarować Davide Oliveri ze słonecznej Italii oferując światu wyroby DoAcoustics. Biorąc pod uwagę kraj pochodzenia, tradycje wzornicze i generalnie poczucie dobrego smaku, od kuchni poczynając a na wzornictwie przemysłowym skończywszy, trudno się dziwić, że patrząc na ofertę ww. marki trudno nie uznać jej za wielce … może nie tyle intrygującą co po prostu ładną. Ba, większość z modeli to filigranowe, lifestyle’owo – designerskie słupki i kostki na widok których większość z reguły naburmuszonych projektantów wnętrz promienieje a z trudem znoszące nasze hobby małżonki z aprobatą kiwają głowami. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy wśród nich nie dopatrzyli się jednak czegoś pełnokrwiście, rasowo hi-fi’owego. O czym mowa? Oczywiście o flagowym modelu 202, na recenzję którego niniejszym serdecznie zapraszamy a przy okazji pragniemy nadmienić, iż obiekt niniejszej epistoły został osobiście dostarczony przez polskiego dystrybutora DoAcoustics – stołeczną Barierę Dźwięku.
Jak zapewnia, zarówno na swojej stronie, jak i w materiałach promocyjnych producent, tytułowe 202-ki łączą w sobie elegancję i … jakość, co jak zdążyła nauczyć nas praktyka nie zawsze idzie w parze. Co ciekawe powyższe deklaracje widać już przy pierwszym kontakcie, gdyż kolumny przychodzą w solidnych drewnianych skrzyniach, których drogocenna zawartość jest nie tylko nieźle zabezpieczona przed trudami podróży, ale i dostosowana do w miarę, biorąc pod uwagę ciężar, komfortowego wyjęcia. DoA są bowiem wyposażone w mocne tekstylne opaski, z których pomocą bez najmniejszych problemów wyciąga się je z dedykowanych „trumienek”. I tylko jedna uwaga natury funkcjonalnej – czynność tę powinny wykonywać dwie osoby. Mamy zatem pierwszy plus za pomysłowość i ergonomię a to przecież dopiero początek. Dalej jest równie dobrze, żeby nie powiedzieć lepiej. Obudowy wykonano z przepięknego drewna bambusowego przełamując jego natywną „organiczną” naturalność płatami satynowego aluminium na obu podstawach i tuż pod sekcją średnio-wysokotonową. Szczerze powiem, że taka stylistyka naprawdę się broni i trudno byłoby mi znaleźć osobę, która nie byłaby nią oczarowana. Z jednej strony mamy klasyczne drewno w tropikalnym wydaniu a z drugiej industrialne aluminium plus intrygujące, stanowiące niewątpliwy element dekoracyjny śruby mocujące górną płytę. Pewnej dozy tajemniczości dodają też szczelnie zakrywające przetworniki czarne maskownice. Z materiałów dołączonych do dzisiejszych bohaterek dowiedzieć się jedynie możemy, iż górę pasma obsługuje wstęga a średnicę i bas nieznanego pochodzenia drajwery z magnezowymi membranami i miedzianymi korektorami fazy. Jeśli chodzi o parametry elektryczne, to mamy do czynienia z układem trójdrożnym o skuteczności 90 db i 4 Ω nominalnej impedancji pracującym pod kontrolą zwrotnicy pierwszego i drugiego rzędu. Sekcję niskotonową wspomaga umieszczony na froncie bas refleks. Ściana tylna również jest ostoją spokoju, gdyż oprócz eleganckiej, kruczoczarnej tabliczki znamionowej i pojedynczych, rodowanych terminali głośnikowych nie znajdziemy tam nic, co mogłoby przykuć naszą uwagę. W komplecie znajdują się oczywiście kolce.
Wraz z kolumnami otrzymaliśmy również firmowe okablowanie wykonane w formie estetycznych miedzianych taśm o przekroju 1mm/40mm zakończonych masywnymi, rozporowymi banankami. Na upartego da się je poprowadzić pod dywanem, bądź niemalże ułożyć na listwach (pod pewnie też, ale nie próbowałem) przypodłogowych, więc jest okazja do kolejnego plusa u płci pięknej.
Po opisie walorów wizualnych najwyższy czas zająć się brzmieniem. Powiem szczerze, że niespecjalnie przepadam za bas-refleksami dmuchającymi mi w twarz, choć tym razem ewentualne powiewy oscylowałyby w okolicach moich kolan, ale pomimo dość intensywnego pastwienia się nad 202-kami ani razu nie udało mi się przyłapać ich na zbyt intensywnym wspomaganiu się frontową dziurą. Ot wylot bas refleksu sobie był, ale słychać go nie było. I dobrze, bo tak powinno być zawsze. Całe szczęście przy całej swej niechęci do hiperwentylacji DoA wcale na brak najniższych tonów nie cierpiały. Wręcz przeciwnie. Basu było zadziwiająco dużo jak na tak zgrabne podłogówki a w dodatku podany został w świetnej jakości. Nie dość, że nic nie dudniło i nie zlewało się w bezkształtną masę, to w dodatku zarówno samo zejście, jak i atak budziły w pełni zasłużony respekt. Nawet katowane syntetycznym i dość mało cywilizowanym repertuarem w stylu „The Fat Of The Land” The Prodigy nie wykazywały najmniejszych chęci do kapitulacji nad wyraz żwawo masując trzewia słuchaczy i powodując rytmiczne dzwonienie rodowych „skorup” w kredensie. Wszystko było grane w punkt a i same krawędzie źródeł pozornych dalekie były od „włoskiego rozmarzenia”, czy impresjonistycznego rozmycia. Ot świetnie zachowana równowaga między konturowością, zróżnicowaniem i nasyceniem. Tak, tak drodzy Państwo – bas również potrafi być mięsisty i soczysty, ale problem w tym, że niezbyt często można to usłyszeć. Jeśli jednak chciałoby się Wam poświęcić temu zagadnieniu dłuższą chwilkę, to posłuchajcie na spokojnie najniższych składowych zarejestrowanych np. na „Misa Criolla” Ramireza, albo jeszcze lepiej na „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999” Kodo. Równie smakowitą dawkę informacji otrzymacie z wiolonczeli, czy kontrabasu, tylko w tym przypadku lepiej sięgnąć po coś wyjątkowego, coś w stylu „Moonlight Serenade” Raya Browna i Laurindo Almeidy. Ileż tam się dzieje!
Przechodząc do średnicy nie sposób nie zauważyć jej organicznej, nie, nie gładkości lecz naturalności, która przecież nie zawsze jest wyglancowana jak oficerki Kampanii Reprezentacyjnej WP na defiladę. I tak też jest właśnie w tym przypadku. Damskie wokale mają w sobie coś z faktury skórki brzoskwini – z jednej strony są milutkie, ale da się je też wziąć pod włos i uzyskać nieco prawdziwej szorstkości. Zyskuje na tym różnicowanie nagrań, gdyż z jednej strony mamy lepką, karmelową słodycz Queen Latifah z „The Dana Owens Album” a z drugiej zionącą siarką i przerażającym growlem Angelę Gossow (Arch Enemy) na „Rise of the Tyrant”. Niby i to i to płeć piękna udzielająca się wokalnie, ale różnica trzeba przyznać porażająca.
Najwyższe składowe to kolejny popis umiejętności inżynierskich Davide’a Oliveri’ego. Otrzymujemy bowiemzarówno ponadprzeciętną rozdzielczość, jak i całkowity brak ofensywności. Nie jest to co prawda aż tak „napowietrzona” prezentacja jak z zaaplikowanych w moich Gauderach AMT, ale jak na klasyczną wstęgę, to efekt i tak jest wyśmienity. Trąbka Milesa na „Sketches Of Spain” brzmiała krystalicznie czysto, momentami wręcz wchodziła w korę mózgową niczym lancet, ale nie raniła, nie powodowała uczucia zmęczenia i nie sprawiała, że po godzinie, czy dwóch miało się dość słuchania. O nie. 202-ki bowiem czarowały nie tylko szatą wzorniczą, lecz i brzmieniem, przy czym od brzmienia uzależniały i sprawiały, że to, co miało zostać zrobione „na już” zostawało przesunięte na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Patrząc na tytułowe kolumny nie sposób oprzeć się wrażeniu, że choć mamy do czynienia z zestawami trójdrożnymi, to ich twórcy udało się niebezpiecznie zbliżyć do wzorca – do źródła punktowego. Z czego to wnioskuję? Z odsłuchów oczywiście, gdyż podczas blisko dwutygodniowych testów ani razu nie udało mi się przyłapać 202-ek na nawet najbardziej nieśmiałych próbach szatkowania pasma, czy pokazywania punktów, w których jeden drajwer przekazywał pałeczkę kolejnemu. Tutaj wszystko zostało idealnie zespolone, spasowane, uszyte na miarę. Jak u starego, dobrego krawca. Po prostu włoska robota i to w najlepszym wydaniu.
Generalnie rzecz biorąc trudno zarzucić DoAcoustics 202 jakiekolwiek wady. Nie dość, że są dopracowane pod względem designu, jak i wykonania, to i oferowane przez nie brzmienie nie tylko dorównuje, ale wręcz przewyższa wspomniane walory wizualne. Co prawda tę jakość producent wycenił na blisko 42 tysiące PLN, ale bądźmy ze sobą całkowicie szczerzy. Obiekt niniejszej recenzji wykazuje wszelakie cechy dobra luksusowego a za luksus drodzy Państwo się płaci. Tym razem jednak zamiast płacić za firmowy znaczek i niewiele ponad płacimy za rzeczywistą jakość. Jeśli nie dostrzegają Państwo różnicy proszę posłuchać podobnie wycenionej „legendarnej” konkurencji i porównać z DoAcoustics 202.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Audion Premier MM
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Chord CPA 3000
– Końcówka mocy: Chord SPM 1200 MKII
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF
(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Ostatnimi czasy pośród producentów zespołów głośnikowych daje się zaobserwować coraz śmielszą tendencję odejścia od wykorzystania samego drewna i jego pochodnych w budowie będących ostoją dla implementowanych przetworników skrzynek. Na chwilę obecną nie jest to jeszcze proces lawinowy, ale rynek producencki wyraźnie daje do zrozumienia, że szuka alternatywy dla poczciwych potomków naszego dobra narodowego, jakim jest dąb „Bartek”. I myliłby się ten, kto sądziłby, że dyktują to względy ekologiczne, gdyż najzwyczajniej w świcie sprawa rozbija się o wartości soniczne użytych do konstrukcji obudów dla głośników materiałów. Co więcej, tą drogą zaczynają iść konstruktorzy, którzy niejako z rozdzielnika historii mają w genach maestrię wytwarzania produktów z budulca dostarczonego przez naturę – najlepiej litego drewna. Mowa oczywiście o mieszkańcach Półwyspu Apenińskiego, czyli Włochach, o wytworze których dzisiaj będziemy deliberować. Tutaj małe zaskoczenie, gdyż bohaterem naszego spotkania będzie nowość na naszym rynku w postaci pochodzącej nie skąd inąd tylko właśnie z Italii marka DO ACOUSTICS, która w swoim portfolio posiada głównie zespoły głośnikowe, ale nie zapomina również o wspieraniu ich wartości dźwiękowych firmowym okablowaniem. Miło mi zatem poinformować, że moja opowieść krążyć będzie wokół zestawu głośnikowego 202 i pochodzących spod prezentowanej dzisiaj włoskiej bandery przewodów kolumnowych. Naturalną koleją rzeczy jest fakt dostarczenia wspomnianych komponentów przez dystrybutora, czyli warszawską Barierę Dźwięku.
Będące zaczynem do naszego spotkania kolumny są wykonanym z drzewa bambusowego smukłymi, przekraczającymi metr wysokości, stosunkowo wąskimi słupkami, co jak znakomicie wiemy, prawie zawsze ułatwia ich znikanie z pokoju odsłuchowego, a przy tym pozwala wykreować fantastyczną wirtualną, wieloplanową scenę muzyczną. O tym czy ten pewnego aksjomat się udał, z pewnością zda relację poniższy test. Rzeczona konstrukcja jest projektem trójdrożnym wspomaganym portem bass-reflex, gdzie sekcja wysoko-średniotonowa od basowej oddzielona jest aluminiową przekładką. Ale to nie jest jedyne miejsce wkomponowania tego metalu w opisywane kolumny, gdyż podobny element znajdziemy jeszcze na ich dachu i jako nieco większą niż ich poziomy obrys umożliwiającą wkręcenie kolców podstawę. Słowem, maestria łącząca wizualny z sonicznym smak drewna i podobno mającego sporo pozytywnych oddziaływań na dźwięk aluminium. Dodatkowego sznytu wizualnego opisywanemu produktowi dodaje zastosowanie licujących ze średnicą głośników czarnych maskownic i ramek otworów wzmacniających niskie tony. Gdy spojrzymy na tył opisywanych bohaterek, okaże się, że bez oznak szaleństwa designerskiego proponują nam jedynie tabliczkę znamionową z pojedynczym terminalem przyłączeniowym. Kończąc akapit wizualizacyjny wspomnę jeszcze o dostarczonych w komplecie firmowym drutach. Jak widać na zdjęciach, mamy do czynienia z szerokimi, miedzianymi taśmami, które w celach łapania potencjalnego klienta za oko zatopiono w przezroczysty izolator, na którym nadrukowano nazwę marki i oznaczenie poszczególnych żył (+,-). Puenta? Marka Do Acoustic bez względu na jakikolwiek wytwarzany produkt konsekwentnie kroczy drogą postrzegania organoleptycznego. A co z dźwiękiem?
Tutaj prawdopodobnie się zdziwicie, ale mimo faktu zastosowania przecież maleńkich rozmiarowo w porównaniu do tego co posiadają ISIS-y przetworników energia basu była bardzo dobra. Może nie był to równoważny wolumenowo i rysunkowo przekaz, ale w tak dużej kubaturze mojego pomieszczenia niejedna posiadająca zdecydowanie większe drajwery konstrukcja wychodziła na tarczy. A tutaj mała, ale w pozytywnym znaczeniu niespodzianka. Co więcej, środek tej układanki głośników również pałał radością w przekazywaniu kolorów odtwarzanych przez nie dźwięków. I gdy do tego dodamy co prawda oparte o wstęgę, ale bez maniery krzykliwości górne rejestry, okaże się, że mamy bardzo spójne barwowo, otwarte i dobrze osadzone w masie granie. Owszem, aby to uzyskać w 35 metrach kwadratowych, musiałem nieco podkręcić gałkę głośności, ale nie oszukujmy się, na tle moich Austriaków są to jednak słupki, które w wartościach bezwzględnych wypadają bardzo dobrze. Pochylając się nad wartościami sonicznymi 202-jek rozpocznę od elektroniki spod znaku Depeche Mode i ich krążka „Exciter”. To co prawda jest sztucznie generowana muzyka, ale miałem zamiar sprawdzić, czy owe radzenie sobie z rozmiarami mojej samotni przy naprawdę mocnym odkręceniu gałki nie zacznie zdradzać zadyszki. I powiem Wam, że do poziomu strawności ilości decybeli przez moje narządy słuchu nic niepokojącego nie zanotowałem. Owszem, z pewnością znalazłbym materiał i odpowiednią głośność do położenia tego testu, ale to nie jest walka o zabicie pacjenta, tylko pokazanie jego dobrych i słabych stron. Ale wracając do twórczości DM, trzeba przyznać, że obfitość basu na płycie znakomicie ułatwiała kolumnom brylowanie w tym aspekcie, a przetworzony wokal również nie zdradzał braków w przyjemności odbioru – tak prawdę mówiąc ze względu na z premedytacją wymuszoną sztuczność nie miał nawet podstaw. Jedynie obsługiwane przez wstęgę górne pasmo miało swoje nieco zbyt duże jak na moje standardy pięć minut. Nie była to rzeź rodem z filmu „Gladiator”, ale tutaj wyraźnie dało się usłyszeć użyty w tyk kolumnach driver, za który notabene wielu z Was prawdopodobnie 202-ki pokocha. Kolejnym krążkiem była płyta Michela Godarda Monteverdi „A Trace Of Grace”. I gdy podczas spotkania z tym materiałem dostałem świetnie poukładaną z czytelną lokalizacją źródeł pozornych kościelną scenę, troszkę brakowało mi masy gitary basowej. Krawędzie były w porządku, ale jej wypełnienie nieco odstawało od codziennego wzorca. Dodatkowym delikatnie szukającym dziury w całym bez decydowania czy było dobrze czy źle aspektem tego odtworzenia było zbyt dosłowne pokazanie tej sesji nagraniowej. Dlaczego nie chcę rozstrzygać tego tematu? Niestety, każdy z nas nieco inaczej postrzega dane wydarzenie i gdy dla jednego byt delikatnie zaciemniającej przekaz i wprowadzającej szum w tle aury kościoła – nie mówię tutaj o utracie rozdzielczości, tylko sposobu strojenie środka z górą pasma – jest wyznacznikiem realizmu, dla innego, przedkładającego żyletki w eterze czasem fundowane przez wstęgi doświetlenie góry jest zdecydowanie bardziej akceptowalne. Jednak z mojej perspektywy było zbyt dosadnie. Na koniec zmagań testowych w napędzie CD-ka wylądował artysta ukrywający się pod pseudonimem MOJAVE 3 z płytą „Excuses For Tarvellers”. Wnioski? Bardzo spójne granie. Żaden ze wspomnianych przed momentem mankamentów nie miał nic do powiedzenia. To był fajnie wyartykułowane zdarzenie muzyczne z jego wszystkimi zaletami czy to w dziedzinie rozpoczynających większość utworów krótkich gitarowo-wokalnych solówek, czy ich pełnego współgrania z wchodzącego w dalszej części każdego z kawałków zespołu. Rzekłbym nawet, że delikatne przerysowanie w domenie ostrości – przyznaje, lekko naciągam fakty – w tym wypadku było zjawiskiem In plus. Owszem, nosiło znamiona majstrowania w przekazie, ale był to tylko nawet dla mnie dobrze wypadający sznyt grania, a nie szkoda jako taka. I to wszystko z takich wąskich cherlaków. Kto by pomyślał. Świat schodzi chyba na psy, ups. idzie ku dobremu.
Rozpakowanie testowanych kolumn z miejsca fundowało mi wiele niewiadomych. Tak były piękne, ale jednak nieco za małe do mojego pomieszczenia. Tymczasem w trakcie testu okazało się, że gdy tylko wyzerowałem w pamięci codzienny wzorzec z jego produkującym przez 15 calowy basowiec wolumenem, spokojnie mogłem odnaleźć się w tym, co bardzo ciekawie proponowały produkty z Włoch. Co więcej, zastosowane przetworniki niosąc swój sznyt nie forsowały ogólnego przekazu na swoja modłę, pokazując jedynie pazurki w bardzo wyspecjalizowanym repertuarze. A to jest już nie lada sztuką. Próbując określić docelowego klienta powiedziałbym, że nie ma jakiś szczególnych obwarowań. Ważne, żeby tolerował będącą wartością nadrzędną kolumn otwartość dźwięku. Oczywiście radziłbym nie przesadzać ze wstawianiem ich do zbyt wielkich pomieszczeń. Owszem obronią się, ale mogą nie pokazać do końca, na co je stać, a chyba wyciąganie maksimum możliwości z danego produktu jest jednym z celów zabawy w audiofila.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Bariera Dźwięku / Sklep
Ceny:
DoA 202: 41 999 PLN
DoA Flat Cable 2x3m: 1 200 PLN
Dane techniczne:
Konstrukcja: Trójdrożna, wentylowana – bas refleks
Zwrotnica: 1 i 2 rzędu
Pasmo przenoszenia: 30 Hz – 20 kHz (+/- 3 db)
Skuteczność: 90 db
Impedancja nominalna: 4 Ω
Wymiary (W x S x G): 108 × 20 × 34 cm
Waga: 35 kg (szt.)
Rekomendowana moc wzmacniacza: 25 – 250 W
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
W związku ze zmianą polskiej dystrybucji, która przeszła właśnie pod skrzydła Audio Klanu i wraz z pojawieniem się w wybranych salonach pierwszych egzemplarzy odświeżonych wersji legendarnych amerykańskich kolumn do Warszawy zawitał również sam Peter Mackay – wiceprezes ds. sprzedaży i marketingu Magico. Kiedy zatem otrzymałem propozycję ucięcia sobie z tym „drugim po Bogu” człowiekiem w Magico krótkiej pogawędki nie zwlekałem ani chwili i zarezerwowałem sobie poprzedzające oficjalne otwarcie przearanżowanego salonu Top Hi-Fi na Gen. Andersa 12 wtorkowe popołudnie. Nie będę ukrywał, że tego typu okazje z reguły zdarzają się podczas wszelakiej maści targów i wystaw, co niestety wiąże się z chronicznym brakiem czasu, wszechobecnym pośpiechem i niestety dość kurtuazyjnymi regułkami powtarzanymi rozmówców. Tym razem jednak było inaczej. Brak presji czasu, aromatyczna kawa i praktycznie zerowy szum tła (spora w tym zasługa nowej adaptacji akustycznej) sprawiły, że można było na spokojnie porozmawiać a oczywistą wartością dodaną była muzyka leniwie sącząca się z przepięknych S5 MK II podłączonych pod dzieloną amplifikację Passa i odtwarzacz Krella.
Zanim jednak zacznę oficjalne “przesłuchanie” wspomnę tylko, że przez blisko godzinę miałem przyjemność obserwować Petera przy pracy, czyli przy przeprowadzanej z iście aptekarską dokładnością konfiguracji całego systemu z doginaniem kolumn, żonglerką kablami i całą, jakże przez nas ubóstwianą otoczką audiofilskiego misterium. I nie ma że boli, najwidoczniej Peter wyszedł z założenia, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to najlepiej zrobić to samemu a przy okazji pokazać obecnym na szkoleniu przedstawicielom dystrybutora jak najefektywniej zaprezentować potencjał z tych jakby nie patrzeć przyspieszających bicie High-Endowych serc kolumn.
Marcin Olszewski: Peter, przez ponad osiemnaście lat pracowałeś w “rodzinie” Krella a teraz, czyli niemalże od roku zmieniłeś barwy na Magico. Co istotne zmiana dotyczy nie tylko pracodawcy, co tak na prawdę punktu widzenia. Z początku systemu audio przeniosłeś się bowiem na sam jego koniec. Czy w związku z powyższym zmieniłeś również swoją politykę i za błędne konfiguracje obwiniasz elektronikę a nie jak dotychczas kolumny? ;-)
Peter Mackay: Dobre pytanie na przełamanie pierwszych lodów ;-) Prawdę powiedziawszy do tej pory w ten sposób o „zmianie barw” nie myślałem, ale dzięki za sugestię – nigdy nie wiadomo kiedy taka argumentacja może się przydać. A co do samej zmiany, to rzeczywiście jest ona poważna, ale jednocześnie pozwala na mój dalszy rozwój. Nowe wyzwania, nowe cele …
M.O.: Polecam się na przyszłość. I przy okazji, jeszcze jedno, tym razem już ostatnie pytanie dotyczące przeszłości. Z tego co się orientuję niezbyt rozpowszechniona jest wiedza o tym, że Krell posiada w swoim portfolio również dwa modele kolumn – Modulari Primo i Modulari Duo, wykonane z aluminium. A teraz jesteś w Magico. Zbieg okolczności?
P.M.: Dokładnie, to czysty zbieg okoliczności. Kolumny Krella i Magico to dwa, zupełnie inne światy. Wystarczy z resztą na nie popatrzeć.
M.O.: Skupmy się zatem na teraźniejszości. Niezaprzeczalnie Magico jest świetnie rozpoznawalną marką na rynku. Posiada spójną i logicznie przygotowaną ofertę opartą na charakterystycznej, Waszej – firmowej unifikacji. Dwie krótkie serie – Q i S wyraźnie dają do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą. No może prawie, gdyż na samym szczycie macie serie Limited z „normalnym” M Project i … Ultimate, czyli nie dość, że aktywnym, pięciodrożnym, to jeszcze tubowym monstrum!
P.M.: Tak, w przypadku Utimate’ów mogliśmy zaszaleć i właśnie to zrobiliśmy. Do maksimum wykorzystaliśmy naszą wiedzę, umiejętności i możliwości technologiczne, aby stworzyć coś doskonałego. Potwierdziła to z resztą reakcja rynku – byłeś w na High Edzie w Monachium i sam widziałeś co się działo w sali, gdzie one grały.
M.O.: Powiedz mi zatem, czemu niektóre z rozwiązań zaimplementowanych w Ultimate’ach nie znalazły zastosowania w niższych, mniej „wyczynowych” modelach. Np. czemu jakaś „delikatna wariacja” tubowego tweetra nie jest widoczna w niższych seriach.
P.M.: Projekt Ultimate jest na chwile obecną tak różny od naszej standardowej oferty, że próba implementacji czegokolwiek z niego, potraktowania go jako dawcy organów raczej nie skończyłaby się dobrze. Trudno byłoby zachować przy takim projekcie spójność brzmieniową z konwencjonalnymi przetwornikami.
M.O.: Porozmawiajmy zatem o używanym przez Was aluminium i samych obudowach. Obaj wiemy, że „surowe” – lite drewno ze względu na swoją anizotropowość nie jest idealnym materiałem. MDF i HDF są lepsze, ale też mają swoje wady. Z drugiej strony jest tyle najprzeróżniejszych odmian sklejki i innych materiałów drewnopochodnych, że zawsze można coś wybrać dla siebie.
P.M.: Wybór aluminium przez Magico był w pełni świadomy. Zależało nam na możliwie permanentnym pozbyciu się rezonansów pochodzących z samej obudowy, które zaburzają pracę, wprowadzają pasożytnicze interferencje do dźwięku nawet najlepszych przetworników.
M.O.: Wykorzystywane przez Was aluminium jest w jakiś sposób „specjalne”, czy też możemy uznać, że używacie podobnych materiałów jak Piega czy YG Acoustics?
P.M.: Szczerze powiedziawszy nie śledzę tego, z czego korzysta konkurencja. W Magico używamy możliwie najlepszego aluminium lotniczego i jak na chwilę obecną jesteśmy z jego jakości zadowoleni.
M.O.: No właśnie, wykorzystujecie niezwykle zaawansowane technologie, kosztowne materiały jak grafen, własnej konstrukcji przetworniki a i w zwrotnicach nie stronicie od topowych komponentów. Nie macie księgowych w Magico, a może trzymacie ich gdzieś w odosobnieniu i jedynie informujecie o faktach dokonanych?
P.M.: Bez przesady. Może z boku tak to właśnie wygląda, ale wysoce nierozsądnym z naszej strony byłoby zaprzepaszczać potencjał drzemiący w obudowach montując w nich pośledniej jakości komponenty, bądź nie mieć pełnej kontroli nad ich jakością. Skoro udało nam się stworzyć niemalże całkowicie „martwą” akustycznie obudowę i traktując ją jako punkt wyjścia mogliśmy we własnym zakresie tak zaprojektować pracujące w nich przetworniki, by finalnie uzyskać możliwie liniową charakterystykę. Oczywiście koszty wytworzenia każdej kolumny są jak na rynkowe realia naprawdę poważne, ale uważamy, że efekt końcowy jest tego wart.
M.O.: Do wewnętrznego okablowania używacie przewodów nazwijmy to „dostępnych na sklepowych półkach”, czy jest to coś autorskiego? Jeśli to drugie, to nie korci Was wprowadzenie własnych przewodów głośnikowych?
P.M.: Nie jest żadną tajemnicą, ze Magico okablowane są miedzianymi przewodami solid-core dostarczanymi nam przez Mundorfa. A co do kabli… doskonale zdajemy sobie sprawę, że każdy z nas i naszych nabywców ma swoje ulubione marki i modele, więc nie widzimy sensu w zmienianiu tych przyzwyczajeń.
M.O.: Ale pewne rzeczy wolicie mieć pod kontrolą i dla tego między innymi Magico wyposażone są w pojedyncze terminale głośnikowe?
P.M.: Dokładnie. W tym przypadku nie ma co kombinować i pozwalać nieświadomie psuć to, nad czym tak ciężko pracowaliśmy. Niestety większość użytkowników widząc podwójne terminale zdecyduje się na dwa gorsze przewody niż jeden lepszy co jednak wbrew pozorom nie jest takie złe w porównaniu do prób „poprawienia” dźwięku dwoma diametralnie różnymi nie tylko brzmieniowo, co przede wszystkim elektrycznie „przebiegami”. Tego typu działaniom po prostu mówimy nie.
M.O.: A jak z kolorystyką? Tutaj też jesteście tak ortodoksyjni, czy jeśli kroś Was „ładnie poprosi” to nie robicie problemów w dopasowaniu kolorystyki zamawianej pary do Aston Martina Waszego przyszłego Klienta?
P.M.: Bez przesady, aż tak, jak to ująłeś „ortodoksyjni” nie jesteśmy. Przykładowo S1 Mk II i S5 Mk II dostępne są w dwóch wykończeniach – strukturalnym M-Cast i satynowym M-Coat. Jedynie model M3 dostępny jest w wykończeniu Carbon Black i nie ma możliwości wyboru innego koloru. Jeśli zaś chodzi o wersje „customowe” to jak najbardziej jesteśmy skłonni pochylić się nad oczekiwaniami naszych Klientów i tak jak słusznie wspomniałeś większość tego typu zleceń pochodzi od posiadaczy wysokiej klasy jedno- i dwuśladów.
M.O.: A jak wyglądają Wasze plany z wiązane z coraz dynamiczniej rozwijającym się segmentem desktop/PC-Audio? Teoretycznie podstawkowe konstrukcje w stylu s1.5 i q1 mogłyby stać się protoplastami aktywnych, bądź nawet bezprzewodowych nowych modeli.
P.M.: Co prawda z zainteresowaniem obserwujemy ten segment rynku, ale uważamy, że nie ma zbytniego sensu rozmieniać się na drobne a przy tym rozbudowywać ofertę o produkty, które z racji swojej ceny nie mają szans znaleźć satysfakcjonujące nas grono odbiorców. Postawmy sprawę jasno – zarówno koszty wytworzenia, jak i sam wkład materiałowy w przypadku nawet małych konstrukcji są na tyle wysokie, że cena dla odbiorcy końcowego musiałaby zostać ustawiona na dość mało akceptowalnym przez zainteresowanych tym obszarem klientów. Dla tego wolimy skupić się na tym co umiemy i robimy najlepiej – na konwencjonalnych konstrukcjach.
M.O.: I tak trzymajcie. Serdecznie dziękuję za rozmowę i do zobaczenia.
P.M.: Do zobaczenia.
Marcin Olszewski
Po 27-letniej obecności Contourów na rynku, zwieńczonej bardzo udaną edycją limitowaną, Dynaudio stanęło przed następującym zagadnieniem: czym zastąpić dotychczasowe modele?
Duńczycy zdecydowali się na dość ryzykowny krok, zachowując nazwę serii i projektując wszystkie modele całkowicie od nowa. Zmiany w przypadku monitorów oznaczonych symbolem 20, mniejszych podłogówek 30-ek i większych 60-ek oraz centralnego 25C widoczne są już na pierwszy rzut oka: wszystkie jednostki mają opływowe, zaokrąglone krawędzie i wyposażone są w nowe przetworniki nisko-średniotonowe. Inżynierowie Dynaudio zastosowali membrany z tradycyjnego MSP, jednak całkowicie zmienili ich geometrię oraz zróżnicowali grubość materiału. Napędzają je lekkie aluminiowe cewki o większym wychyleniu. Dzięki takim zabiegom udało się osiągnąć o 70 % większe wychylenie membran, co przekłada się na lepszą stabilność mechaniczną przy dużych obciążeniach i optymalizację kierunkowości promieniowania, a zapewnia łatwiejsze wysterowanie głośnika. Upgrade w basie i środku pasma wymagał także dopełnienia od góry – w każdym z modeli zastosowano topowe tweetery Esotar2.
Seria 20
Seria 30
Seria 60
Wygląda więc na to, że w przypadku nowej serii jedynym łącznikiem z przeszłością jest koncepcja wielowarstwowej obudowy wyposażonej w osobną płytę czołową, do której przykręcono głośniki. Tym razem została ona wykonana z aluminium i precyzyjnie dopasowana do obłości skrzynki.
Nowe Contoury dostępne są w sześciu wersjach kolorystycznych, m. in. w czarnym i białym połysku. Jeśli chodzi o ceny, zapowiada się podwyżka w stosunku do poprzedników, która jednak wydaje się usprawiedliwiona, jeśli weźmiemy pod uwagę skalę wprowadzonych zmian.
Dystrybucja: Nautilus
Polski dystrybutor marki T+A – Hi-Ton Home of Perfection – ma przyjemność poinformować o oficjalnym wprowadzeniu do sprzedaży najnowszych urządzeń z serii E 1000. Nowa linia zastąpi dotychczasową, bardzo ciepło przyjętą na polskim rynku i wielokrotnie nagradzaną serię E. Nowe komponenty stereo są połączeniem charakterystycznej dla marki T+A wysokiej jakości brzmienia i wykonania z nowoczesnymi funkcjami streamingowymi, rozbudowanymi opcjami połączeniowymi i jeszcze bardziej dopracowanymi detalami. Jak zauważył sam producent, melomani i audiofile chcą słuchać muzyki z taką samą łatwością, jak użytkownicy serwisów streamingowych i amatorzy plików, jednak oprócz wygody oczekują też wysokiej jakości brzmienia. Odpowiedzią niemieckiej firmy na to zapotrzebowanie są właśnie urządzenia zdolne do wykorzystania ogromnego potencjału tych mediów w taki sposób, aby mogły one zostać włączone do systemu klasy hi-end. Najnowsza seria E 1000 stanowi doskonały przykład takiego połączenia i jednocześnie dowód na to, że można słuchać muzyki w sposób łatwy i przyjemny, nie rezygnując z dźwięku najwyższej próby.
Podobnie, jak poprzednia seria E, nowa linia E 1000 składa się z trzech dopracowanych w każdym szczególe urządzeń. Pierwszym jest wzmacniacz zintegrowany PA 1000 E, drugim – wszechstronny odtwarzacz cyfrowy MP 1000 E łączący w sobie odtwarzacz płyt kompaktowych, przetwornik cyfrowo-analogowy i streamer z funkcjami łączności bezprzewodowej, natomiast trzeci model to wielofunkcyjny kombajn typu all-in-one R 1000 E w którym połączono funkcje wzmacniacza i źródła cyfrowego. Wszystkie urządzenia otrzymały eleganckie obudowy wykonane w całości z aluminium, włącznie z wymiennymi panelami bocznymi. Podobnie, jak w poprzedniej serii E, konfiguracja kolorystyczna zależy od upodobań użytkownika, a do wyboru są aż cztery wersje – czarna ze srebrnymi boczkami, srebrna z czarnymi boczkami, a także jednolicie czarna lub srebrna. Gdyby po jakimś czasie wygląd urządzenia się komuś znudził, panele można w dość prosty sposób wymienić – operacja na życzenie klienta może być przeprowadzona przez autoryzowanego dealera lub dystrybutora T+A.
Trzonem serii E 1000 jest wzmacniacz zintegrowany PA 1000 E dysponujący potężną mocą i doskonałym brzmieniem. Urządzenie jest spadkobiercą znakomitego modelu Power Plant, którego brzmienie udało się niemieckim inżynierom jeszcze trochę poprawić. Kluczowym elementem z punktu widzenia jakości dźwięku jest tutaj przedwzmacniacz. Celem konstruktorów było uzyskanie idealnej neutralności i wierności muzycznej, a także bardzo dobrych właściwości dynamicznych. Zastosowanie najnowszych wzmacniaczy operacyjnych zamontowanych na oddzielnych obwodach napięcia stabilizowanego (Op Amp Decoupling) gwarantuje idealnie spójne przetwarzanie sygnału niezależnie od obciążenia. Rezultatem jest dźwięk pozbawiony jakichkolwiek podbarwień, zgodny z tym, co zarejestrowano na płycie. Regulację głośności powierzono precyzyjnemu potencjometrowi ALPS-a aby zapewnić wysoki margines przeciążenia i dobry stosunek sygnału do szumu. Na przednim panelu wzmacniacza znajduje się przycisk, który całkowicie usuwa wszelkie regulatory barwy i funkcję loudness ze ścieżki sygnału.
PA 1000 E wyposażony jest w komplet wysokiej jakości wejść symetrycznych i niesymetrycznych. Sekcja zbalansowana zamontowana na własnej płytce drukowanej ma w pełni symetryczną budowę i jest połączona bezpośrednio do przedwzmacniacza za pomocą wzmacniaczy różnicowych wysokiej jakości. Wejścia RCA i XLR mogą zostać przypisane do różnych urządzeń źródłowych. Producent wykorzystał tu audiofilskie złącza aby do minimum ograniczyć wpływ zniekształceń harmonicznych i szumu tła. Sama sekcja wzmacniacza przyjęła firmę przełączanych stopni wyjściowych, w których sygnał wyjściowy generowany jest przez dużą liczbę bardzo krótkich impulsów ujemnych i dodatnich. T+A nie korzysta jednak z żadnych gotowych rozwiązań – tutaj cały układ został opracowany od podstaw przez niemieckich konstruktorów, a jego brzmienie dalekie jest od „gotowych” wzmacniaczy z przełączanym stopniem wyjściowym. PA 1000 E wykorzystuje układ zbudowany w całości z elementów dyskretnych i wyposażony w najnowsze, ultra-szybkie tranzystory MOS-FET oraz inteligentne moduły sterowników o dużej wydajności prądowej. Przewymiarowany zasilacz zbudowano z wykorzystaniem transformatora toroidalnego o niskich stratach i oddzielnych odczepach dla każdej sekcji wzmacniacza, dzięki czemu ogromny zapas energii jest dostępny w każdej chwili.
Idealnym partnerem dla PA 1000 E jest cyfrowy odtwarzacz MP 1000 E. To unikalne urządzenie odzwierciedlające pomysłową filozofię projektowania – łączy w sobie klasyczny odtwarzacz płyt kompaktowych z możliwością odtwarzania formatów plików muzycznych z szerokiej gamy źródeł. To nie komputer – to gracz pierwszej ligi audiofilskiej zawierający dodatkowe funkcje pozwalające na odkrywanie bogatych zasobów cyfrowej muzyki. Inżynierowie T+A specjalnie dla tego modelu opracowali nową płytę główną, która może przyjąć sygnał z pięciu różnych źródeł cyfrowych w doskonałej jakości i bez drgań pochodzących od napędu optycznego. Nowy klient SCL obsługuje sieci LAN i WLAN, a dodatkowo wyposażony jest w interfejsy USB, wysokiej jakości tuner cyfrowy, hi-endowy mechanizm CD, a także wiele dodatkowych wejść cyfrowych, wejście USB dla komputera i moduł Bluetooth z kodekiem aptX.
Wszystkie te cechy pozwalają MP 1000 E uzyskać dostęp do wszystkiego, co dostarcza muzykę – radia internetowego z Airable Internet Radio Service, serwerów UPnP, nośników USB, radia FM, FM-HD i DAB+, płyt kompaktowych, laptopów czy innych źródeł zewnętrznych wyposażonych w gniazda cyfrowe, jak chociażby konsole do gier czy audiofilskie serwery muzyczne. Strumieniowe z urządzeń mobilnych jest również dostępne w doskonałej jakości. Wejście USB jest przeznaczone do przesyłania plików z komputera i celowo zaprojektowane tak, aby dostarczyć brzmienie najwyższej próby. Nowy odtwarzacz T+A jest w stanie przetworzyć dane PCM w jakości do 32 bit/384 kHz i DSD 256. Sercem MP 1000 E jest podwójny przetwornik cyfrowo-analogowy pracujący w układzie Double-Mono Differential DAC połączony z audiofilskimi modułami wyjścia analogowego. Urządzenie posiada zaawansowany układ zegara eliminujący jitter i wszelkie formy zewnętrznej ingerencji w sygnał. Takie połączenie jest odpowiedzialne za niezwykle naturalny, żywy dźwięk. Opcjonalnie źródło może być wyposażone w specjalny moduł przedwzmacniacza dający opcję kontroli głośności na wyjściu, co świetnie sprawdza się w połączeniu z kolumnami aktywnymi. Dzięki aktualizacji oprogramowania, już wkrótce MP 1000 E będzie umożliwiał słuchanie muzyki z serwisów Deezer i Qobuz, natomiast bezstratny streaming z serwisu TIDAL już jest dostępny tak, jak w wyższych modelach z serii R 2000.
Następca modelu Music Receiver – R 1000 E – to urządzenie uniwersalne zawierające w sobie geny PA 1000 E i MP 1000 E. Ten wysokiej klasy jednoczęściowy system muzyczny jest wyposażony w najnowsze technologie i komponenty, dzięki czemu automatycznie plasuje się w ścisłej światowej czołówce jeśli chodzi o urządzenia all-in-one. R 1000 E łączy w sobie klasyczną technologię analogową dla sekcji wzmacniacza z najnowszą cyfrową technologią odtwarzania muzyki ze źródeł wewnętrznych. Jest również wyposażony w dużą liczbę wysokiej jakości wejść analogowych i cyfrowych, co czyni go idealnym centrum nowoczesnego systemu stereo. Do urządzenia można podłączyć niemal wszystko, włącznie z dekoderem telewizyjnym, konsolą lub gramofonem (opcjonalny moduł phono). Podobnie, jak w MP 1000 E, użytkownik może wybrać także strumieniowe przesyłanie muzyki z komputera – nie ma żadnych ograniczeń! Co więcej, R 1000 E przeznaczony dla wszystkich formatów ponieważ jego wysokiej jakości konwerter przetwarza wszystko włącznie z audiofilskim formatem DSD na najwyższym poziomie.
Cechą charakterystyczną R 1000 E jest obecność wysokiej jakości mechanizmu CD, modułu Bluetooth z aptX, tunera cyfrowego, klienta streamingowego czy dodatkowych gniazd dla innych źródeł cyfrowych. Oznacza to po prostu, że R 1000 E może uzyskać dostęp do wszystkiego, co dostarcza muzykę – CD, FM, FM-HD i radia DAB+, a także radia internetowego, serwerów muzycznych pracujących w sieci UPnP, pamięci USB, laptopa, komputera, tabletu czy smartfona z łącznością Bluetooth. Jeśli natomiast chodzi o sekcję wzmacniacza, niemieccy inżynierowie nie musieli szukać daleko. Szybko doszli do wniosku, że stopnie wyjściowe w integrze PA 1000 E są tak dobre, że należy w możliwie wiernej formie przeszczepić je do wielofunkcyjnego kombajnu R 1000 E. Udało się to zrobić tylko z nieznacznym zmniejszeniem mocy wyjściowej. Urządzenie oddaje 180 W na kanał przy 4 omach, co pozwoli mu wysterować większość zestawów głośnikowych dostępnych na rynku. R 1000 E wykorzystuje także klasyczny zasilacz bazujący na dużym transformatorze toroidalnym, który charakteryzuje się bardzo stabilną pracą pod dużym obciążeniem. Gwarantuje to moc, która jest wysoka nie tylko „na papierze”, ale rzeczywiście jest dostępna w każdym momencie podczas odsłuchu. Podobnie, jak MP 1000 E, model R 1000 E obsługuje serwis streamingowy TIDAL, a już niedługo użytkownicy otrzymają dostęp do serwisów Deezer i Qobuz dzięki darmowej aktualizacji oprogramowania.
Nowe urządzenia T+A z serii E 1000 będą dostępne w sprzedaży od października. Wzmacniacz zintegrowany PA 1000 E będzie kosztował 14900 zł. Dodatkowy moduł phono stage’a zamieniający jedno z wejść analogowych na wejście gramofonowe będzie można zamawiać w dwóch wersjach – dla wkładek MM i MC. Moduły PHE-MM i PHE-MC będą dostępne w tej samej cenie wynoszącej 1690 zł. Kartę phono stage’a można zamówić od razu i otrzymać ją już fabrycznie zamontowaną lub później dokupić takie rozszerzenie i przeprowadzić instalację u autoryzowanego dealera lub dystrybutora T+A. Odtwarzacz MP 1000 E będzie kosztował 21900 zł, a opcjonalny moduł regulacji głośności VVM wyceniono na 1490 zł. Cenę amplitunera all-in-one R 1000 E ustalono na 22900 zł. Wszystkie urządzenia T+A objęte są dwuletnim okresem gwarancyjnym.
Dystrybucja: Hi-Ton Home of Perfection
Zbiór niezbędnych do rozwiązania problemów technicznych potocznie zwany zestawem audio opartym o gramofon tak prawdę mówiąc dla potencjalnego zainteresowanego jest jedną wielką podróżą przez pole minowe. Owszem, proste uruchomienie nawet dobrze grającego zestawu, jeśli tylko mamy pojęcie i/lub będziemy posiłkować się wyspecjalizowanymi w tej domenie podmiotami, jest dość łatwe. Oczywiście nie mówię tutaj o domorosłych artystach przywracających do jako takiego życia wygrzebanych gdzieś z zakamarków aukcji internetowych nadających się jedynie na dawców części staroci, tylko ludziach, którzy zasmakowali analogu przez duże „A”. Problem zaczyna się, gdy na drodze do nirwany zaszliśmy już na tyle wysoko, że każdy, nawet najdrobniejszy niuans urasta do miana być albo nie być danej konfiguracji. Powiem więcej, niektórym potencjalnym klientom czasem nie chodzi nawet o samo końcowe brzmienie gramofonu, które jest bardzo istotne, ale o sam układ elektryczny obrabiający delikatny sygnał wkładki, czyli przedwzmacniacz. Proszę się nie śmiać, gdyż osobiście znam kilku ortodoksów, którzy już podczas wstępnych założeń przy kompletowaniu swojego seta sprawdzałi, czy dany phonostage jest: tranzystorowy, lampowy czy hybrydowy. Co więcej, znam nawet osobników nie dopuszczających w układzie elektrycznym szkodliwych w ich mniemaniu kondensatorów. To nie jest śmieszne, to jest autentyczny fakt. A dlaczego tak jest? Odpowiedź jest prosta. Każda przywołana topologia układu niesie ze sobą pewien mniejszy lub większy rys brzmieniowy, który trochę z góry ustawia końcowy wynik soniczny, czasem nie do końca zbieżny z wstępnymi oczekiwaniami. Na szczęście, jak by nie dywagować, główny podział konstrukcji przedwzmacniaczy gramofonowych zależny jest od mania lub nie mania szklanych baniek w układzie elektrycznym i właśnie przedstawicielem tej drugiej grupy będziemy się dzisiaj zajmować. Lecz, dla podkręcenia atmosfery dodam również, że nasz dzisiejszy bohater podnosząc poprzeczkę wyrafinowania konstrukcji zrezygnował z niosących podobno samo zło kondensatorów w torze sygnałowym na rzecz transformatorów. To niezbyt popularna droga, ale na przestrzeni kilku ostatnich lat będący naszym dzisiejszym punktem zainteresowań phonostage VSP-100 greckiej marki YPSILON dla celów współpracy z wkładką MC wspomagany dedykowanym STEP-UP-em obok przedstawicieli japońskiego Audio Tekne jest już drugą, unikanjącą drogi na skróty konstrukcją, z jaką miałem do czynienia. Jaki efekt dźwiękowy miało takie postawienie sprawy przez Greków? Nie wiem, czy uda mi się w pełni oddać ducha tej prezentacji, ale zapraszam na okraszony kilkoma przykładami płytowymi poniższy test. Kończąc wstępniaka dodam, że tytułowy zestaw gościł w moich progach dzięki uprzejmości znajomego melomana.
Idąc tropem poprzedniego akapitu ważną, determinującą nietuzinkowość konstrukcji informacją jest sterowanie układem korekcji sygnału przez wykorzystujące amorficzny rdzeń transformatory. W samym przedwzmacniaczu znalazły się jeszcze wskazujące na rodowód produktu dwie lampy Simensa C3g, a w sekcji zasilacza jedna 6CA4. Istotną informacją jest również fakt, że producent unika stosowania płytek drukowanych na rzecz łączenia punkt – punkt przy zastosowaniu własnej produkcji srebrnego drutu. Gdy co prawda mocno zgrubne, ale jakże ważne dla potencjalnych zainteresowanych dane mamy już za sobą, spójrzmy na aparycję rzeczonego przedwzmacniacza. Jak widać na fotografiach, Ypsilon stawia na wizualny spokój i monumentalizm. Swoimi gabarytami prawie dorównuje posiadanej przeze mnie końcówce mocy, a to wespół z zastosowanymi wewnątrz trafami determinuje sporą wagę urządzenia. Front bez wprowadzania zbędnego designerskiego chaosu jest grubym płatem aluminium, w centrum którego ulokowano podłużne, sygnalizujące działanie mieniące się błękitem okienko, a na prawej stronie znalazły się zakończone półkolem pionowe podfrezowanie i pod nim grawerowane logo marki. Zmierzając wzrokiem ku tyłowi widzimy pozbawiony wentylacji dach urządzenia i sporej wielkości, pełniące rolę ścianek bocznych radiatory. Tył VSP-100, oprócz kilku skośnie wyciętych otworów wentylacyjnych oferuje jedno wejście RCA, dwa wyjścia – po jednym RCA i XLR, zacisk uziemienia i gniazdo IEC. Włącznik główny znajduje się od spodu przy froncie urządzenia. Uzupełniając informacje na temat zestawu testowego należy wspomnieć o dedykowanym dla konkretnej wartości wkładki transformatorze w kształcie ubranego w połyskującą stal walca. Ów STEP-UP stoi na gumowych nóżkach, a na dachu funduje nam wejścia i wyjścia sygnału audio (obydwa RCA), zacisk masy i pozwalające dopasować go do posiadanego aktualnie rylca dwa dodatkowe, również w standardzie RCA, terminale przyłączeniowe. Z racji zgodności parametrów wkładek mojej i używającego setki znajomego test odbył się bez jakiejkolwiek ekwilibrystyki akomodacyjnej.
Siłą rzeczy prezentowaną dzisiaj setkę Ypsilona będę odnosił do podobnego w konstrukcji i pozycji w cenniku phonostage’a TFM-2000 japońskiej marki Audio Tekne. Gdy z uwagi na topologie układu wydawałoby się, że obie propozycje nie powinny zbytnio odbiegać od siebie brzmieniowo, jak to zwykle bywa, przy wielu pokrywających się aspektach kilka tematów prezentowało się nieco inaczej. Jakich? Najważniejsze z nich to: temperatura przekazu – AT w moim odczuciu grał nieco chłodniej, napowietrzenie sceny muzycznej – Japończyk całkowicie eliminował uczucie będącej pochodną papierowych głośników moich kolumn nosowości dźwięku i prezentacja basu – przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni był bardziej sprężysty. Czyli wychodzi na to, że Grek szedł o pół kroku za nim. Uspokajam, nic z tych rzeczy. To trochę inne podejście do prezentacji spektaklu muzycznego, ale tylko inne i nic więcej. To znaczy? Proszę bardzo. Gdy tamten kroczył ku „punktowi zero” wykresu naturalności, Ypsilon miał w sobie tę często poszukiwaną nutkę homogeniczności. Spawy doświetlenia wirtualnej sceny muzycznej setka okraszała delikatnym, muskająco-zaokrąglającym krawędzie dźwięku nalotem intymności, ale nadal przy fantastycznej rozdzielczości. Spawa basu zaś, rozbijała się o zwiększenie jego wypełnienia, jednak przez cały czas go kontrolując. A co to oznaczało w praktyce? Tę opowieść rozpocznę od krążka Enrico Ravy i Dino Saluzzi Quintet „VOLVER”. Płytę tę, że tak infantylnie powiem, „zapuszczam” jedynie w przypadku dużego prawdopodobieństwa sukcesu brzmieniowego. Sprawa jest banalnie prosta, gdyż mamy do czynieniu z jazzową muzyką balladową, która oprócz tego, że ładnie wypadnie, musi spowodować u mnie gęsią skórkę. Co więcej, słucham jej jedynie późno wieczorem, bo dopiero po osiągnięciu przez szum tła wartości bliskiej zeru – przypominam, że mieszkam poza miastem – idealnie da się dostrzec pozycjonowanie źródeł pozornych z ich odległością od pierwszej linii muzyków przy uwzględnieniu ich realnego wolumenu. Niestety, wszystko co pokazuje mi tylne plany jak na dłoni bez względu na porę dnia, w zderzeniu z takim realizmem okazuje się kłamstwem. Kłamstwem, które może dla wielu jest czymś akceptowalnym, ale na pułapie cenowym dzisiejszego bohatera dla wyrobionego słuchacza może być i często jest nieakceptowanym uśrednieniem. Muszę też dodać, że ww. kompilacja pod tym względem jest bardzo wymagająca, gdyż początek płyty obfituje w bardzo słabe, porozrzucane po scenie źródła dźwięku, które w miarę rozwijającego się tematu systematycznie zwiększają swój udział w spektaklu. I wyobraźcie sobie, że gdy już na starcie dostaniemy tak hołubiony przez wielu pełny pakiet danych, to późniejszy wzrost ich bytu w najlepszym wypadku zostanie potraktowany jako natarczywość, albo w gorszym pozostanie na początkowym pułapie zaburzając proporcje soniczne. I proszę mi powiedzieć, gdzie jest miejsce na budowanie emocji? Nie odpowiadajcie, wiem, że ich nie ma i nie będzie. Jest tylko dobrze zdana relacja z tego co zapisano na danej płycie i nic więcej. Wracając do naszego phonostage’a mam przyjemność oznajmić, iż podczas drapania tej płyty idealnie wpisał się w ten wyartykułowany przed momentem sposób grania. Co więcej, wszystko co robił, fantastycznie zawieszał w przestrzeni międzykolumnowej w postaci efektu 3D. Wszelkie źródła pozorne miały trzy wymiary, a w szczególności zaś ciekawie wypadali wokaliści. W rezultacie, że gdy delikatnie przesunąłem głowę na bok – jakbym chciał zobaczyć artystę z boku, oczami wyobraźni widziałem jego skroń. Ypsilon nie budował sceny z płaskich planów, on pokazywał je również z delikatnego profilu, a to zarezerwowane jest tylko dla wyśmienitych konstrukcji, do których bez naciągania się zalicza. I gdy puentując tę płytę wspomnę jeszcze o przywołanej nieco wcześniej homogeniczności, okaże się, że mamy tryskającego radością muzyki rasowego przedstawiciela szklanych baniek. Kolejnym krokiem ku dogłębnej weryfikacji Greka było free jazzowe szaleństwo Joe’a McPhee. Muzyczne potyczki dwóch saksofonów na przemian z trąbką, wspomagane kontrabasem i perkusją po raz kolejny pokazały, jak powinno oddać się ducha danej sesji nagraniowej. Bez względu na szybkość fraz muzycznych przekaz się nie zlewał. Bez znaczenia był fakt, że krawędzie dźwięku Ypsilona są nieco złagodzone i bas szczyptę krąglejszy. Jedynym może nie minusem, ale pewnego rodzaju przytykiem jaki w tym przypadku bym wyartykułował była nutka zbyt intymnej aury, jak na orgie muzyczna w najczystszej postaci. Niby wszystko było OK., ale trąbce brakowało czasem pazura, który przy bezpardonowym w nią dmuchaniu musi przebić się przez posiadający zdecydowanie większą masę saksofon. Owszem, było ją słychać, ale oczekiwałbym, żeby cięła powietrze pomiędzy kolumnami, a nie tylko zaznaczała swój byt. Oczywiście trochę naciągam fakty, ale wyłącznie w dobrej (dla Was) wierze i nic poza tym. Na koniec starcia z tak ciekawie wypadającym phono zdecydowałem się na spotkanie z muzyką sakralną wytwórni Harmonia Mundi. To teoretycznie dość łatwa w odtworzeniu płyta. Właśnie, w odtworzeniu tak, ale w czytelnym oddaniu poszczególnych solistów na tle kilkudziesięcioosobowego chóru już nie taka banalna. Nie muszę chyba powielać informacji, że w tym aspekcie „setka” brylowała. I mimo maniery łagodzenia ostrości spektaklu bez problemów wzbogacała przekaz dobrym oddaniem odpowiedzi budowli kościelnej na śpiew artystów w postaci wspomagającego doniosłość generowanych fraz muzycznych echa. Naprawdę, to był dobry koncert muzyki dawnej. Niestety z dobrymi produktami czas szybko mija i nawet nie zdążyłem się obejrzeć, gdy Marcin zasygnalizował kolejnego pretendenta do laurów, co zmusza mnie do zakończenia naszej wędrówki przez świat malowany produktem z gorącej Grecji. Szczerze? Szkoda.
Gdy prześledzimy powyższy tekst, okaże się, że mimo bardzo dobrego wyniku produkt marki Ypsilon miał niezaprzeczalny – własny sznyt grania. W ogólnym odczuciu grał z nutką lampowości. Jednak pożyczający mi phonostage znajomy twierdzi, że to raczej efekt zastosowanych transformatorów. Nie neguję tego, ale do końca nie wiem, czy to tylko sprawa samych traf, gdyż w stosunku do mojego sparingu z ofertą Audio Tekne naprawdę trącał delikatną lampą. Na szczęście nie zamulającą wszystko, źle zaaplikowaną szklana bańką, tylko jej najwytrawniejszymi aspektami. I chyba w zabawie w audio owa różnorodność końcowych wyników jest jej motorem napędowym. Czy tak potraktowana przez Ypsilona sprawa dźwięku jest dla wszystkich? Sadzę, że jeśli Wasz zestaw nie cierpi na przysadzistość i co gorsza braki światła na scenie, spotkanie z przedwzmacniaczem gramofonowym VSP-100 z dedykowanym STEP-UPem może zakończyć się spektakularną porażką dotychczasowego partnera w świecie analogu. Oczywiście stu procent nie daję, ale lojalnie ostrzegam, nawet w założeniach bezdecyzyjny sparing będzie bardzo groźny dla Waszej konfiguracji.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio System
Ceny:
VPS-100: 64 000 PLN (srebrny), 70 400 PLN (czarny)
MC-L step-up: 14 400 PLN
Dane techniczne:
VPS-100
Impedancja wejściowa: 47 kΩ/200 pf
Impedancja wyjściowa: 1200 Ω
Wyjścia: RCA, XLR
Pasmo przenoszenia: -3db / 10 Hz-40 kHz
Maksymalne napięcie wyjściowe: 5 V peak / 1kHz, 50V peak / 50Hz
Liniowość RIAA: +/- 0,5 db 20 Hz-20 kHz
Niezrównoważenie kanałów: < 0,2 db
Wzmocnienie: 39 db
Pobór mocy: 20 W
Wymiary (SxWxG):400 x 180 x 400 mm
Waga:25 Kg
MC STEP UP MC-16L
Pasmo przenoszenia -3db (impdancja źródła <50 Ω)/ 8Hz-65kHz
Impedancja wejściowa (przy obciążeniu 47kΩ): 200 Ω
Wzmocnienie: 24db
Induktancja: 80 H<<
MAX. LEVEL @ 20Hz: +20dbu
Wymiary (WxG):100×120 mm
Waga:4 Kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Planując zeszłotygodniową wyprawę na wrocławskiego Audiofila stwierdziliśmy, że tym razem nie będziemy urządzać sobie jednodniowego maratonu gnając w tę i we w tę, lecz potraktujemy ją zdecydowanie bardziej rekreacyjnie przy okazji zaglądając tam, gdzie dawno nas nie było. Oczywiście nasz wybór nie miał charakteru spontanicznego losowania na tzw. chybił-trafił, lecz uważnie śledząc docierające do nas różnymi kanałami „przecieki” jasnym stało się, że będąc w stolicy Dolnego Śląska warto zajrzeć do salonu Fusic. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, iż wcześniej wiadomą była jedynie przygotowywana na odsłuch elektronika, i to tylko w kwestii marki a nie konkretnych modeli a kolumny miały być … jakieś. Tzn. przygotowujący pokaz Daniel Duda coś tam przebąkiwał o dwóch brytyjskich markach, ale po intonacji jego głosu czuliśmy, że były to raczej działania prewencyjno – maskujące jego rzeczywiste plany. I tak też było w raktyce, gdyż jakieś sto kilometrów od Wrocławia zostaliśmy poinformowani, że pod Naimy zostały podpięte jakieś krajowe konstrukcje wykończone, cytując z pamięci „pasiastym fornirem”. No i pięknie. Biorąc pod uwagę możliwość zamówienia praktycznie dowolnej okleiny u większości polskich producentów kolumn głośnikowych mieliśmy nad czym główkować przez kolejne trzy kwadranse. Co też zapamiętale czyniliśmy, jak się miało okazać z nader mizernym skutkiem, gdyż uczciwie trzeba przyznać, że to, co zastaliśmy ani razu nie pojawiło się w naszych domniemaniach. Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić, skoro zarówno na stronie producenta, jak i w powoli rozsyłanych materiałach zapowiadających listopadową wystawę wizytujące wrocławski salon konstrukcje nawet nie zostały zaanonsowane. Z czym zatem przyszło nam się zmierzyć? O tym przeczytacie Państwo poniżej.
Jak widać na powyższych zdjęciach dość niepozorny tak wzorniczo, jak i gabarytowo system Naima składał się ze zintegrowanego ze streamerem przedwzmacniacza NAC-N 272 wspomaganego dodatkowym zasilaczem XPS DR i dwusegmentowej końcówki mocy NAP 300 a jako zakończenie toru audio posłużyły jeszcze pachnące fabryką i przygotowywane do premierowych pokazów na zbliżającym się wielkimi krokami Audio Video Show zielonogórskie kolumny Equilibrium Euphoria S8. Zaskoczeni? My byliśmy. Zgrabne, klasyczne i przepięknie wykonane, z jednym małym wyjątkiem o czym za chwilę, trójdrożne podłogówki prezentowały się, przynajmniej od strony czysto wizualnej, nad wyraz atrakcyjnie. Jedynym „ale” z mojej strony była obecność otworów dedykowanych mocowaniu maskownicy. Niby przy cenie 20 000 PLN za parę trudno oczekiwać cudów, ale podczas dzisiejszej rozmowy telefonicznej z producentem okazało się, że dostępne będą dwie wersje – pozbawiona tych dość kontrowersyjnych ozdobników na froncie i druga, przeznaczona do pracy z maskownicami.
Jeśli zaś chodzi o brzmienie to biorąc pod uwagę dość charakterystyczną akustykę „fusicowej” sali odsłuchowej to zaprezentowany set wypadł po prostu wybornie. Była i dynamika i rozdzielczość a w dodatku nie zabrakło tak przez nas lubianej muzykalności, co w efekcie sprawiło, że spędziwszy na Bolesławieckiej ładnych parę godzin i pomimo dość późnej pory niezbyt chętnie podnosiliśmy się z kanapy. Trudno się z resztą temu dziwić, gdyż nawet zmian odtwarzanego repertuaru dokonywaliśmy z poziomu dedykowanej 272 appki co i rusz przełączając się pomiędzy TIDALem a salonowym NASem, co najpierw było li tylko pretekstem do porównań poszczególnych wykonań a pod koniec stało się zwykłą koniecznością, gdyż dziatwa szkolna najwidoczniej zdążyła już odrobić piątkowe lekcje i przypuściła prawdziwy szturm na internet, co niestety okazało się nie bez znaczenia jeśli chodzi o wydajność ww. serwisu streamingowego.
Mniejsza jednak o same zasoby, bo one stanowiły niejako tło do zdecydowanie ciekawszego zjawiska, czyli realnych możliwości sonicznych prezentowanego systemu, który w dość bezpardonowy sposób rozprawiał się z wyobrażeniami części społeczeństwa co do koniecznych do pełni szczęścia mocy posiadanej amplifikacji. Wystarczyło bowiem posłuchać, co potrafi pozornie niezbyt imponująca, bo „zaledwie” 90W (przy 8 Ω) końcówka z polskimi kolumnami. Jeśli zaś chodzi o same Euphorie S8, to byliśmy jak na razie jednymi z niewielu szczęśliwców, którym dane było posłuchać jednej z prototypowych par ww. kolumn. Dostarczone do Fusica egzemplarze oparte zostały na dość ciekawym zestawie przetworników. Górę obsługuje aluminiowo – magnezowy Seas H1212 poddany przez Equilibrium dość gruntownej modyfikacji polegającej nie tylko na dodaniu falowodu pochodzącego z Visatona, ale i poważnej wiwisekcji samych trzewi, na średnicy pracuje 6” fortyfikowany materiałem mineralnym polipropylenowy SB Acoustics a na basie 8″ Eton z serii Symphony II z membraną Hexacone. Równie intrygująco została zaprojektowana 35 l komora czynna, która dzięki specjalnemu otworowi stratnemu wypełnionemu wielowarstwowym filcem potrafi w sposób aperiodyczny „symulować” blisko 200 l objętość a obudowy wykonano z 22mm, dwustronnie fornirowanego MDFu. Dodając do tego poprawiające stabilizację nóżki i pojedyncze, ale wysokich lotów gniazda głośnikowe WBT spokojnie można uznać, że S8-ki wyceniono wręcz dumpingowo, co z resztą potwierdził piątkowy odsłuch, podczas którego przewinął się wielce eklektyczny repertuar obejmujący zarówno jazz, jak i elektronikę a nawet ostry Rock.
Aby wydać bardziej wiarygodną – wnikliwą opinię spokojnie poczekamy do pojawienia się wersji finalnej Euphorii i miejmy nadzieję możliwości posłuchania ich we własnych systemach, ale nawet na chwilę obecną śmiem twierdzić, ze te kolumny mają nie tylko potencjał, co wszelkie predyspozycje do tego, by nieźle namieszać na rynku. W dodatku zaprezentowany w Fusicu set był niezaprzeczalnym dowodem na to, że ekipa tytułowego wrocławskiego salonu nie tylko zna się na rzeczy, ale też nie trzyma się kurczowo jednego dystrybutora mając dzięki temu możliwość dość swobodnych konfiguracji. Nie muszę chyba dodawać, że na takim status quo zyskują wszyscy ze wskazaniem na Klientów.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Gdy w redakcji padła propozycja pojawienia się na ostatnio relacjonowanym na naszym portalu wrocławskim „Audiofilu”, w głowach zrodził się nam chytry plan odwiedzenia mającego siedzibę w stolicy Dolnego Śląska, znanego z szerokiej oferty komponentów audio salonu FUSIC. Powód? Bardzo błahy, a dla nas wręcz oczywisty, gdyż znając przywiązanie właściciela sklepu do marki NAIM AUDIO wiedzieliśmy, iż prawdopodobnie jedyną niewiadomą tej wizyty będą kolumny i ewentualnie okablowanie. A gdzie owa oczywistość? Chodziło nam o podprogowe wymuszenie prezentacji, która mogłaby nas co najmniej zaciekawić, a najlepiej mile zaskoczyć. A trzeba powiedzieć, że z racji sporej ilości przeprowadzonych testów nie jest to takie proste. I co? Muszę przyznać, że gdy w opiniach zawsze jestem bardzo ostrożny, to opisywany wieczór w Fusicu spokojnie mogę zaliczyć do bardzo udanych. I to udanych z kilku powodów. Jednym z nich było przypomnienie sobie po kilku latach przerwy, znanej z autopsji szkoły grania wyspiarskiej firmy – tak tak, posiadało się kiedyś secik Naim-a. Jednak ważniejszym było przedpremierowe zapoznanie się z nowością w ofercie rodzimej firmy Equilibrium, a konkretnie wprowadzanymi do jej portfolio kolumnami EUPHORIA S8.
Sądzę, że dokładniejsze opisywanie produktów z wysp brytyjskich poza wymianą występujących komponentów (odtwarzacz strumieniowy z wbudowanym pre liniowym, dodatkowy zasilacz i dwusegmentowa końcówka mocy – pełną listę podał Marcin) dla wielu z Was jest zbytecznym, ale już kolumny będąc całkowitym novum spokojnie zasługują na krótką prezentację. Zatem w telegraficznym skrócie sprawy organoleptyczne maja się następująco. Jak widać na fotografiach, są to sporej wielkości wolnostojące konstrukcje wspomagane niemalże całkowicie zaślepionym bassreflexem. Dla celów lepszej stabilizacji, jak i skutecznej separacji od jego negatywnego wpływu wyposażono je dodatkowo w zwiększające rozstaw punktów podparcia łapy, w które wkręcamy stabilizowane na stosownych podkładkach kolce. Wysmakowaniu konstrukcji dodaje fakt zastosowania do wykończenia skrzynek wspaniale prezentującej się okleiny z drewna egzotycznego. Jednym słowem cymes.
A jak wypadła cała prezentacja? Powiem szczerze. Mimo jak dla mnie zbyt krótkiego czasu pogłosu w pokoju odsłuchowym odwiedzanego salonu zestaw zagrał ciekawie. Co prawda sporo było w nim sygnatury użytych przetworników, ale raz – mam to na co dzień i sprawia mi to dużo frajdy, a dwa – za sprawą mocnych stron Naima w dziedzinie panowania nad rytmem i energią przekazu muzycznego wszelkie słuchane utwory i to bez znaczenia czy jazzowe, czy rockowe kipiały mocnym drivem. To był dla mnie bardzo udany powrót do początków mojej zabawy w dobrej jakości dźwięk, a przy okazji poznałem produkt, który swoją premierę będzie miał dopiero na jesiennej warszawskiej wystawie AVS. I gdy zsumujemy wszystkie plusy tego wieczoru okaże się, że w konsekwencji upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu, a ostatnimi czasy o takie przypadki niezwykle rzadko.
Puentując ten udany wypad dziękuję gospodarzowi za miłą atmosferę i dobry pokaz wartości sonicznych tak Naim-a, jak i zielonogórskiej nowości. Polski produkt był prawdziwym czarnym koniem naszego spotkania i jak się okazało, z powodzeniem spełnił pokładane w nim tego wieczoru nadzieje. I gdy spojrzymy na całe przedsięwzięcie pod kątem jego słuszności, nie mogę powiedzieć nic innego jak w pełni satysfakcjonujące.
Jacek Pazio
Opinia 1
W ramach przedostatniego w tym roku spotkania w ramach organizowanego przez Piotra Guzka wrocławskiego Audiofila mieliśmy okazję zapoznać się z najnowszą ofertą dystrybutorów Moje Audio i Audio Atelier. Pierwszy z nich zaprezentował wszystkie nowe modele kolumn firmy Xavian z serii Natura oraz Epica a drugi włoską elektronikę Norma. Listę obecnych w Sali Konferencyjnej Hotelu Qubus przy ulicy św. Marii Magdaleny 2 marek zamykały Warszawski Audio Philar – dostarczyciel wielce urodziwego stolika Platform Line Double IIIs Signature, oraz okablowanie Harmonix, Hijiri i Isol 8. Nie zabrakło również gramofonu, o którego pojawienie się zadbał tym razem sam organizator przywożąc swój prywatny egzemplarz Bauer Audio dps3.
Patrząc na zdjęcia zastanawiają się Państwo z pewnością jak widoczne na nich monitorki poradziły sobie w blisko sześćdziesięciometrowej sali konferencyjnej. Sali, w której do tej pory grały, z dość różnym rezultatem, wyłącznie konstrukcje podłogowe i to bynajmniej nie należące do najmniejszych. Cóż … Zawsze powtarzamy, że w Hi-Fi usłyszeć, znaczy uwierzyć i ocenianie, wyrokowanie li tylko na podstawie wyglądu, zdjęć i danych technicznych można obie co najwyżej w buty wsadzić. Tak też było i tym razem. Przepięknie wykonane z orzechowej klepki, oparte na autorskich przetwornikach AudioBarletta – 175 mm mid-wooferze i 29 mm tekstylnym wysokotonowcu, monitory Xavian Orfeo miały okazję w pełni pokazać walory prawidłowo zaprojektowanej i wytłumionej konstrukcji wentylowanej.
O samych walorach sonicznych nieco bardziej rozpiszę się dosłownie za chwilę, ale skoro już jesteśmy przy elementach składowych wrocławskiego seta, to najwyższy czas na, pochodzące ze słonecznej Italii a dokładnie ze słynącej z Monteverdiego, Ponchielliego, Stradivariego i Amatiego malowniczej Cremony, specjały sygnowane przez Normę. A jest, znaczy się było, na czym wzrok zawiesić. W roli źródła wystąpił bowiem odtwarzacz Revo DS-1, z którego sygnał interkonektami Hijiri płynął do przedwzmacniacza REVO SC-2 i dalej, również kolorowymi Hijiri do stereofonicznej końcówki mocy REVO PA-150. W roli kabli głośnikowych wystąpiły Harmonixy Exquisite. Domenę analogową reprezentował wspomniany we wstępie uzbrojony we wkładkę Benz Micro Ruby Z gramofon Bauer Audio dps3 spięty z phonostagem Trilogy 907.
Brzmienie zaprezentowanego systemu jednoznacznie pozytywnie zaskakiwało nie tylko dynamiką, ale i wolumenem generowanego dźwięku ze świetnie prowadzoną linią nisko schodzącego basu. Bez najmniejszych oznak wysilenia ze strony zespołów głośnikowych hotelowa sala z zadziwiającą łatwością wypełniała się muzyką pochodzącą zarówno z przepastnych zbiorów Piotra Guzka, jak i płyt przyniesionych przez przybyłych na spotkanie słuchaczy. Co ciekawe, biorąc pod uwagę zarówno włoskie korzenie twórcy kolumn – Roberto Barletty, jak i w 100% „włoskość” użytej elektroniki okraszonej obdarzonymi wręcz legendarną muzykalnością japońskimi kablami serwowany dźwięk wcale nie był zbyt gęsty i zbyt nastawiony na muzykalność za wszelką cenę. Co to to to nie. Owszem, braku muzykalności zarzucić mu było nie sposób, ale w całości dało się zauważyć idealną wręcz równowagę pomiędzy ową, iście stereotypową przyjemnością odsłuchu, jak i rozdzielczością. Nie było mowy o tym, by dążąc do wszechobecnej szczęśliwości i niemalże cukierkowej słodyczy utracić jakikolwiek z niuansów, czy mikro detali. Wspomnianą równowagę i umiar w serwowaniu „ładności” można było zauważyć między innymi obserwując zdolność różnicowania jakości materiału źródłowego. I tak na przykład porażająco wręcz wypadł duet Barbry Streisand z … Elvisem na „Love Me Tender”, ale już „Purple Rain” Prince’a wyraźnie odstawał pod względem realizacyjnym, co wcale nie przeszkadzało nie przeszkadzało nam czerpać przyjemności z obcowania z jego twórczością. Ot lakoniczna informacja o tym, że pyta została nagrana tak a nie inaczej podana w sposób na tyle czytelny i oczywisty, że przechodziło się nad nią do porządku dziennego i już.
Jak zwykle, czyli jak podczas większości tego typu spotkań, nie zabrakło porównania płyty CD z jej winylowym protoplastą. Oczywiście nikt nie miał zamiaru deprecjonować ulubionego nośnika oponentów, ale rozmowy, jakie zarówno w trakcie odsłuchu, jak i tuż po nim, prowadziliśmy w hotelowych kuluarach dość jednoznacznie wskazywały bliższe prawdzie medium. Przyczynkiem do wspomnianego sparringu stał się album „In Concert” Tingvall Trio zagrany z płyty CD. Niby wszystko było z nim OK, ale podczas rozmowy z Piotrem jednogłośnie stwierdziliśmy, że znając twórczość ww. formacji wolimy słuchać ich precyzyjnego frazowania z czarnych krążków. Dlatego też Piotr uznał, że skoro Tingvall Trio grane z CD tak zaintrygowało słuchaczy to trzeba jak najdłużej owo zainteresowanie podtrzymać, sięgnął po winylową wersję „Beat” i to było to. Zdecydowanie lepsza dynamika, bardziej precyzyjne krawędzie dźwięków i nieporównywalnie bardziej sugestywna namacalność.
Na koniec naszła mnie jednak niezbyt optymistyczna refleksja. Pomimo widocznych w całym Wrocławiu afiszy reklamujących Audiofila, spotów reklamowych w lokalnych mediach frekwencję na tytułowych spotkaniach „robi” tak naprawdę grono kilkunastu stałych bywalców. Pomijam już fakt, że jeśli tylko mamy taką możliwość, to razem z Jackiem też się pojawiamy, a do Wrocławia z Warszawy jakby nie było kawałek drogi jest. Za to informacje i tzw. „zajawki” kierowane w mediach społecznościowych bezpośrednio do grup tematycznych i podobno zrzeszających miłośników czy to dobrego brzmienia, czy też po prostu muzyki granej np. z winyli wymiernego rezultatu nie przynoszą praktycznie żadnego. Czyżby zatem aż tak dobrze działo się w Polsce, że tego typu spotkania tracą swój sens? Cóż, patrząc na to, na czym dyskutujący internauci słuchają szczerze śmiem wątpić. Piszę to jednak nie przez złośliwość a w ramach możliwie obiektywnej obserwacji. Skoro teoretycznie najbardziej zainteresowani nie wykazują chęci poszerzania własnych horyzontów, to jak wyglądają perspektywy tego typu cyklicznych imprez? Ludzie obudźcie się! Ruszcie cztery litery i na własne uszy usłyszcie to, czym różnią się konfiguracje proponowane przez poszczególnych dystrybutorów od tego, co macie w domach.
Tym razem okazja była podwójna, gdyż patrząc na historię wrocławskiego Audiofila dawno nie było tak idealnie dopasowanego pod względem cenowym, do polskich realiów systemu. W dodatki relacja jakość (czytaj brzmienie) / cena prezentowanego seta ustawiona została na tak wysokim poziomie, że nawet średnio rozgarnięty gimnazjalista byłby w stanie udowodnić sens jego posiadania. Brawo!
Marcin Olszewski
Opinia 2
Miniony, będący pierwszym w okresie jesiennym weekend (24-25.09.2016) już podczas zapoznawania się z listą marek zaszczycających swoją obecnością kolejnego „Wrocławskiego Audiofila” obfitował w spore oczekiwania tak dźwiękowe, jak i organoleptyczne. Dlaczego? Sprawa jest bardzo banalna, gdyż gro urządzeń tej prezentacji miało bardzo silne konotacje z Półwyspem Apenińskim, a to prawie z rozdzielnika stawia dane brandy w jasnym świetle przywołanych przed momentem aspektów. To oczywiście nie jest aksjomat, ale gdy w grę wchodzą dobrze znane na naszym rynku kolumny XAWIAN, co prawda mieszkającego w Czechach, ale będącego rodowitym Włochem Roberto Barletty, sprawa bardzo szybko zaczyna nabierać pozytywnych rumieńców. I nawet jeśli komuś nie do końca odpowiada szkoła grania tych paczek – osobiście trochę dziwię się, że tak może być, to już w temacie użytych do budowy zespołów głośnikowych materiałów i samego designu nawet graniczący ze złośliwością w swych narzekaniach, malkontent nie ma najmniejszego punktu zaczepienia do ich deklinacji. Gdy sprawa głównego rozdającego karty konstruktora została już odpowiednio nakreślona, czas na prezentacje reszty współpracujących z nim partnerów. Lista nie będzie zbyt długa, gdyż dystrybutor stawiając na synergię dźwięku, a nie pokazanie jak największego wachlarza swoich propozycji sprzętowych do napędzania wspomnianych zespołów głośnikowych użył kompletu konstrukcji rodaka R. Barletty manufaktury NORMA AUDIO. To jest stosunkowo nowa marka, ale gdy prześledzicie jej byt w naszym audiofilskim świecie, okaże się, że jej produkty zdążyły zebrać już bardzo dużo pozytywnych opinii. Oczywiście w dobie winylowego szaleństwa nie mogło zabraknąć gramofonu, który w tej odsłonie wrocławskiego pokazu pochodził od Bauer Audio i wyposażony został we wkładkę Benz Micro Ruby. Ostatnim jaki wymienię, ale z punktu widzenia drapania winylu nieodzownym i bardzo ważnym podczas zabawy w analog elementem był niepozorny gabarytowo, jednak bardzo ciekawy z punktu widzenia jakości obróbki sygnału wkładki gramofonowej phonostage gramofonowy angielskiej marki Trilogy. Całość systemu zaś okablowano najnowszymi japońskimi drutami Hijiri i Harmonix oraz posadowiono na rodzimej produkcji stoliku Audio Philar. W tym momencie powinna ukazać się dokładna tabelka z modelami wszystkich bohaterów weekendu, ale znając gorliwość Marcina i unikając powtórki z rozrywki po stosowne informacje odsyłam do jego relacji.
Jak wypadła opisywana prezentacja? Co prawda mieliśmy przyjemność uczestniczyć tylko w pierwszej części odsłony sobotniej, ale to, co udało się organizatorom osiągnąć, bez najmniejszych oporów można określić jako bardzo ciekawym, żeby nie powiedzieć bardo dobrym. Jednak nie tylko w domenie dźwięku, ale jak wspominałem również wyglądu. Chyba nie byłem odosobnionym w obserwacjach, że jeśli nawet elektronika była daleka od wysmakowania rodem z Accupchase, to mimo wszystko pewien spokój linii i drobne krągłości obudów pozwalały spojrzeń na jej projekty plastyczne co najmniej przychylnym okiem. Ale to nie koniec spraw około-wzrokowych. Spawa diametralnie zmienia się, gdy do głosu dochodzą kolumny. Na nasze szczęście nadeszły czasy, gdy oprócz dźwięku, a czasem w celu jego lepszej jakości konstruktorzy zaczynają unikać sztucznych oszczędności i jako budulca do skrzynek używają naturalnego drewna, a konkretnie – przypadek Xavian’a – klepek z orzecha. Tak tak, to jest lite drewno, a to dzięki sztuce łączenia jego poszczególnych modułów sprawia, że dostajemy pewnego rodzaju dzieło sztuki użytkowej. Kończąc wizualizację poszczególnych komponentów zagaję jeszcze o samym gramofonie, który z pozoru może wydawać się bardzo prostym w konstrukcji, tymczasem ilość odpowiednio aplikowanych różnorodnych materiałowo składowych sprawia, że mamy do czynienia z dokładnie przemyślanym pomysłem na wydobycie wszystkiego co najlepsze z przecież wiekowych już płyt winylowych. Jeśli chodzi o sam design, mimo, że sprawa jest czysto osobista przyznam, iż przy moim industrialnie wyglądającym SME 30 o Bauer Audio zdecydowanie swobodniej możemy mówić w kategoriach zdecydowanie większej wizualnej przyjemności, a nawet wysmakowaniu. Ok., wystarczy o wyglądzie, czas na dźwięk. I tutaj spore zaskoczenie, gdyż mimo sporych gabarytów goszczącej nas sali konferencyjnej hotelu Qubus te będące przecież maluchami kolumienki w zupełności wystarczały do napełnienia jej ciekawym dźwiękiem. Dźwiękiem, który gdy zaistniała potrzeba, dawał wyraźny rys masywnym solówkom kontrabasu, a gdy w przestrzeni pomiędzy kolumnami występowała pięknie śpiewająca wokalistka do ostatniej jej frazy sala wręcz zamierała. Co ważne, prezentowany zestaw dawał radę nawet, gdy gospodarz całego cyklu Piotr Guzek w przypływie radości z tak dobrze brzmiącego seta czasem przesadzał z głośnością. Było głośno, ale nadal w dobrej jakości. No może w repertuarze czysto rockowym czy popowym czasem notowałem lekkie odejście od jakości brzmienia, ale zdroworozsądkowo patrząc była to wina masteringu, a nie samej elektroniki. Puenta? Wszyscy, którzy nie mieli szansy na wizytę, powinni trochę żałować, gdyż prezentacja ewidentnie nastawiona była na dźwięk, a nie ceny użytych do jego reprodukcji urządzeń. Brawo.
Puentując tę relację chciałbym podziękować organizatorowi i dystrybutorom za zaproszenie, gdyż to czego gdzieś w duchu się spodziewałem, w realu całkowicie się potwierdziło. Co takiego? Jak to co. Dobry dźwięk za w miarę rozsądne pieniądze, co nie zawsze się udaje, a w tym przypadku miało miejsce. Głębsze dywagacje na temat zastanej fonii z racji słuchania na wyjeździe są nieuprawnione, ale to o czym skreśliłem te kilka zdań, bez dwóch zdań było warte wyrwania półtorej dnia z życia rodzinnego.
Jacek Pazio
Laserowy projektor marki Epson, obsługujący format Blu-ray Ultra HD, rozpoczyna erę wysokiej jakości obrazu 4K w kinach domowych. Model EH-LS10500 zapewnia niedoścignioną jakość obrazu oraz wygodę obsługi dzięki funkcjom elektrycznej korekcji geometrii, zoomu i ostrości, a także rejestrowania i przywoływania ustawień obiektywu
21 września 2016 – Z projektorem EH-LS10500 Epson wprowadza technologię obsługi rozszerzonej głębi kolorów (HDR) w modelach projektorów laserowych do kina domowego. Model został wyposażony w panele refleksyjne 3LCD z optymalizacją 4K, laserowe źródło światła oraz funkcję obsługi płyt Ultra HD Blu-ray oraz innych źródeł obrazu HDR, zapewniając niedoścignioną dotychczas jakość obrazu w kinie domowym.
Jak mówi Andrzej Bieniek Business Account Manager w Epson Europe: „HDR sprawia, że obraz oglądany w kinie domowym staje się bardziej realistyczny. Jesteśmy dumni z tego, co udało nam się osiągnąć w modelu EH-LS10500. Reprezentuje on najnowszą generację projektorów dla kina domowego z dwoma laserowymi źródłami światła, które potrafią odpowiednio oddać jakość materiałów o rozszerzonej głębi kolorów. HDR zwiększa kontrast między najciemniejszymi i najjaśniejszymi obszarami ekranu, a tym samym nadaje obrazowi większą głębię i pozwala wyświetlić szczegóły, które do tej pory nie były widoczne. Ponadto znacznie wzbogaca kolory. dzięki czemu EH-LS10500 idealnie odzwierciedli każdy obraz.
Ponieważ projektor został stworzony z myślą o kinie domowym, został wyposażony w intuicyjną w obsłudze technologię, która zapewnia jak najwierniejszy obraz. Sercem projektora są panele refleksyjne 3LCD oraz podwójne laserowe źródło światła, których połączenie pozwala uzyskać szeroką gamę kolorów oraz wyjątkowe czernie. Wysoka wartość przysłony oraz możliwość wyświetlania szybko zmieniających się obrazów gwarantują doskonałą płynność oraz dokładność scen z wartką akcją.
Ponieważ projektor EH-LS10500 jest produktem klasy premium, został także wyposażony w technologie skalowania materiałów rozdzielczości 1080p do 4K[1] oraz obsługę formatu UHD BD. Ponadto projektor oddaje do dyspozycji użytkownika funkcje uwydatniania szczegółów, interpolacji klatek oraz kalibracji ISF. Nowoczesne źródło światła pozwoliło uzyskać bardzo szeroką gamę kolorów. Tym samym projektor doskonale radzi sobie z przestrzeniami kolorów sRGB, DCI i Adobe RGB, nie mając sobie równych w kwestiach reprodukcji braw. Dodatkowo nowe urządzenie jest zgodne z najnowszymi urządzeniami obsługującymi format Blu-ray Ultra HD, dzięki czemu jest przygotowany do wyświetlania materiałów 4K w warunkach kina domowego.
Oprócz możliwości wyświetlania obrazów HDR o skali barw, która wiernie odzwierciedla zamierzenia reżysera, podwójne laserowe źródło światła cechuje się dużą trwałością: do 30 000 godzin w trybie Eco[2] co odpowiada oglądaniu 1 filmu dziennie przez 46 lat2. Technologia laserowa umożliwiła też skrócenie czasu rozruchu projektora EH-LS10500, który w ciągu zaledwie 20 sekund uzyskuje optymalną jakość kolorów.
Zadbano także o wygląd zewnętrzny: EH-LS10500 będzie ozdobą każdego domu. Stylowa przesłona obiektywu, ukryty panel sterowania i praktycznie bezgłośny wentylator sprawią, że nowy model projektora będzie doskonały do kina domowego, a szeroki zakres regulacji obiektywu daje sporą swobodę w jego umiejscowieniu. Z kolei elektryczny mechanizm regulacji położenia, zoomu i ostrości obiektywu jest prosty w obsłudze.
Entuzjaści kina domowego, którzy oglądają filmy w różnych proporcjach obrazu, z pewnością docenią funkcję rejestracji i przywracania różnorodnych ustawień położenia obiektywu. Wystarczy nacisnąć przycisk, aby przywołać jedno z 10 zapamiętanych ustawień pozwalających wyświetlać obraz w proporcjach sięgających 2,4:1.
EH-LS10500 trafi do sprzedaży w listopadzie 2016 roku.
Najważniejsze funkcje:
Obsługa HDR
Obsługa formatu Blu-ray Ultra HD
1500 lm jasności
Żywotność lampy wynosząca 30 000 godzin w trybie Eco1
Skalowanie do rozdzielczości 4K
Podwójne laserowe źródło światła
Elektryczna regulacja położenia obiektywu +/-90% w pionie i +/-40% w poziomie oraz zoomu do 2,1x
Panele refleksyjne 3LCD
Optymalna jakość kolorów już po 20 s od włączenia
10 pozycji pamięci ustawień obiektywu, obsługa proporcji obrazu do 2,4:1
Tryb konwersji 2D na 3D oraz kontrola głębi 3D
Trzyletnia gwarancja na wszystkie elementy
Cichy wentylator (19dB w trybie Eco)
[1] Z użyciem technologii 4K Enhancement
[2] Przy założeniu, że jeden film trwa przeciętnie 1 godz. 45 min., a lampa jest ustawiona w tryb Eco.
Opinia 1
Wraz z nadciągającymi jesiennymi chłodami, które już wczesnymi rankami i późnymi wieczorami coraz śmielej kąsają nas w odkryte części ciała przyszła pora na koleją propozycję słuchawkową. Oczywiście nikogo nie będziemy nakłaniali do spacerów z dzisiejszymi bohaterami na głowie, gdy na dworze ziąb i plucha, tym bardziej, że wraz ze słuchawkami otrzymaliśmy również stosowny sugerowany niezaprzeczalnie stacjonarny wzmacniacz słuchawkowy ferujący również nie tylko funkcję DACa, lecz i przedwzmacniacza liniowego. Co ciekawe całość nie jest jednolita pod ani pod względem markowym, ani nawet kraju pochodzenia, gdyż słuchawki docierają do nas wprost ze słonecznego Półwyspu Apenińskiego, czyli Włoch a wzmacniacz z Kraju Kwitnącej Wiśni – Japonii. Gdy zatem dodam, że dystrybucję obu marek na terenie Polski prowadzi warszawski Horn wszystko powinno stać się jasne. Tak jest, mają Państwo rację – na testy otrzymaliśmy intrygujące słuchawki Sonus faber Pryma w wersji Carbon i szampańsko-złotego Marantza HD-DAC1.
Zacznijmy nietypowo, bo od Marantza, który pomimo swojej niezbyt imponującej postury pełnymi garściami czerpie ze stylistyki swojego szlachetnie urodzonego, starszego rodzeństwa i to nie tylko ze współczesnych serii 11 i 14 (magiczny bulaj informacyjny), lecz również tych najmilej wspominanych – ze złotych lat Hi-Fi, gdzie królowała długowieczność i drewniane boczki. Krótko mówiąc DAC1 prezentuje się nie dość, że obłędnie, to w dodatku jego wartość postrzegana zdecydowanie wykracza poza ramy wyznaczone przez sugerowaną przez producenta cenę.
Mamy zatem przepiękny szampańsko-złoty masywny front ze szczotkowanego aluminium w centrum którego ulokowano otoczone chromowanym pierścieniem okrągłe okienko, za którym ukryto błękitny wyświetlacz informujący m.in. o wybranym wejściu, jego statusie, częstotliwości obsługiwanego sygnału i zarazem ułatwiające nawigację po wielce intuicyjnym menu. Po obu stronach tego niewątpliwie atrakcyjnego elementu komunikacyjnego znalazły się dwie masywne toczone gałki, z których lewa pełni funkcję selektora wejść a prawa regulatora wzmocnienia. Całość uzupełniają przyciski włącznika głównego, wejścia do menu (Setup), oczko czujnika IR, gniazdo USB i słuchawkowe. To jednak nic, gdyż prawdziwy efekt WOW! robią świetnie imitujące naturalne, pokryte szlachetnym fornirem i politurą plastikowe boczki. Co prawda ów zachwyt nieco blaknie przy bliższym kontakcie, ale nikt nie każe nam co pięć minut opukiwać delikwenta i przyglądać mu się z odległości kilkunastu centymetrów. Już z dwóch metrów wszystko wygląda dobrze i niech tak zostanie a jak komuś coś przeszkadza to niech … zdejmie okulary i nie startuje niepotrzebnie z rękoma.
Tył urządzenia prezentuje się równie bogato. Do dyspozycji mamy bowiem analogowe wejście liniowe mini jack, cztery wejścia cyfrowe – koaksjalne, dwa optyczne i USB, zdublowane wyjścia liniowe, z których jedna para jest o zmiennym a druga o stałym napięciu. Jak przystało na urządzenie zdolne wkomponować się w bardziej rozbudowane systemy nie zabrakło również terminali dedykowanych zewnętrznemu sterowaniu.
Jeśli chodzi o aspekt czysto technologiczny to od razu na wstępie zaznaczę, że Marantz jest zaskakująco wrażliwy na obecność w komputerach służących za źródła sygnału cyfrowego na obecność innych sterowników ASIO. Powiem wprost. Na trzech komputerach pracujących pod kontrolą Windows z czego jeden był jeszcze na 7-ce a dwa pozostałe na 10-ce każdorazowo konieczne było odinstalowanie wszystkich sterowników do innych DACów i dopiero potem instalacja tych dedykowanych Marantzowi. Był to może nieco upierdliwy, ale za to jedyny sposób, aby zmusić tytułowe urządzenie do obsługi plików DSD do 5.6 włącznie. Za obsługę sygnałów cyfrowych odpowiedzialne są dwa układy – PCM9211 mający pieczę nad wejściami optycznymi i koaksjalnym), oraz procesor DSP TMS320 dedykowany wejściu USB. I od razu, niejako przy okazji wyraźnie zaznaczę, że ze względu na wykorzystanie w roli przetwornika wręcz oldschoolowej (ponad dwunastoletniej) jak na cyfrowe standardy kości Cirrus Logic CS4398 akceptowalność sygnałów PCM kończy się na dość mało w dzisiejszych czasach imponujących wartościach 192 kHz/24 bit. Na otarcie łez dostajemy za to umiejętność odtwarzania plików WMA, MP3, AAC i WAV bezpośrednio z nośników pamięci wetkniętych we frontowe gniazdo USB.
No to czas na słuchawki. Tutaj już od pierwszej chwili czuć mistrzowską rękę i wrodzone zamiłowanie do motoryzacji a szczególnie do estetyki Ferrari, czy Lamborghini. Takie są przynajmniej moje skojarzenia, gdyż elegancko przeszyta skóra pałąka, odlewane, aluminiowe korpusy nausznic i karbonowe nakładki sprawiają, że mamy wrażenie obcowania z czymś niezwykle ekskluzywnym, wyszukanym i przede wszystkim … drogim. Tak, tak. Na pierwszy rzut oka spokojnie można uznać, że Sonusy operują na tej samej półce cenowej co ostatnio przez nas recenzowane Final Sonorus X a wystarczy tylko spojrzeć w cennik, by bardzo, ale to bardzo miło się zaskoczyć.
Tak jak wspomniałem wcześniej pałąk, który nomen omen można kupić osobno, z zewnątrz obszyty jest skórą a od wewnątrz miękkim welurem i stanowi niezależny, odrębny element zestawu. Muszle montuje się na nim przewlekając go przez aluminiowe szlufki i po wybraniu odpowiedniego rozstawu blokując wprowadzając stosowny bolec w okolone zabezpieczającym okuciem oczko. Zamontowane na magnesach pady również są pokryte miękką skórą, co dodatkowo podnosi wartość postrzeganą słuchawek. Wewnątrz tych wielce urokliwych nausznic umieszczono 40 mm przetworniki o Mylarowych membranach i neodymowych magnesach.
Na pytanie, jak gra tytułowy system odpowiedź jest krótka i jednoznaczna. Gra dokładnie tak, jak wygląda, czyli zarazem dostojnie i w pewien sposób wyczynowo. Proszę się jednak nie obawiać. Wcale nie miałem na myśli czegoś w stylu Mercedesa CLK 63 AMG Black Series z karbonowymi, kubełkowymi fotelami w których czuć nawet najmniejszy kamyczek i nierówność na jakie najedziemy. Nic z tych rzeczy. Po pierwsze Sonusy nie dość, że idealnie dopasowują się do głowy, nawet po kilku godzinach nie męczą i co chwila nie przypominają o swojej obecności i choć wyglądają niczym eleganckie „garniturowe” półbuty pod względem komfortu zdecydowanie bliżej im do wygodnych niczym kapcie „adidasów”. Miało być jednak o brzmieniu, więc wracajmy do tematu.
Już od pierwszej chwili słychać, że dźwięk jest gęsty, ze środkiem ciężkości lekko przesuniętym ku dołowi i przez to przyjemnie osadzonym w rejonach, gdzie męskie głosy brzmią jak za czasów, gdy słowo twardziel kojarzyło się z Charlesem Bronsonem i Clintem Eastwoodem a nie zbuntowanym wymuskanym kolesiem w rurkach, T-shircie w rozmiarze XS, misternie nastroszonej fryzurze i kolczykiem w nosie. Dlatego też zdecydowanie przyjemniej i bardziej przekonująco wypadają mocne, ekspresyjne partie wyśpiewywane np. przez Davida Draimana z Disturbed i to nawet na przepięknym, lirycznym coverze „The Sound Of Silence” z albumu „Immortalized” a i preferującemu nieco inny rodzaj ekspresji Arturowi Rojkowi na „Składam się z ciągłych powtórzeń” taka testosteronowa kuracja wcale nie zaszkodziła. Wręcz przeciwnie – wreszcie dało się go słuchać.
Damskie wokale też od Sonusów napędzanych Marantzem dosłały małe co nieco w pakiecie firmowym. Nawet zazwyczaj szeleszcząco – chrypiąca na „Quelqu’Un M’A Dit” Carla Bruni zyskała odrobinę ciałka i choć nadal trudno było pomylić ją z (nieco młodszą niż obecnie) Monicą Bellucci, to efekt finalny okazał się nad wyraz atrakcyjny. Pewna twardość i podkreślenie sybilantów zostały, gdyż tak być właśnie powinno – ta Pani tak właśnie śpiewa, ale wzrosła intymność, bliskość i namacalność. Co istotne wspominane obniżenie środka ciężkości wcale nie spowodowało spadku rozdzielczości, czy wrażenia napowietrzenia przekazu. Co to to to nie. Oczywiście przy bezpośrednim porównaniu z Sonorusami X, czy nawet testowanymi równolegle AudioQuestami NightHawk można było zauważyć delikatne, ale jednak niewątpliwe szybsze wygaszanie dźwięków i dalszych planów, ale warto pamiętać, że Finale to zupełnie inna bajka a NightHawki to model otwarty a nie zamknięty jak Prymy.
Warto wspomnieć o dynamice, bo ta jest … adekwatna do wyglądu samych słuchawek i właśnie tutaj czuć ową lekka wyczynowość. Jeśli bowiem ma zabrzmieć tutti, to atak jest natychmiastowy i twardy, bezlitosny. Na ma w nim ani całkowicie zbędnego w takich sytuacjach zmiękczenia, ani równie irytującego nabierania rozpędu. Jak ma być uderzenie, to wszystko odbywa się jak w podrasowanym GT-Rze (to taki dość szybki model Nissana) – but w podłogę i trzewia w przysłowiowym okamgnieniu przyklejają się do kręgosłupa.
I jeszcze słowo o gęstych formatach. Sprawa w przypadku Marantza wydaje się oczywista – jeśli tylko mamy dostęp do plików DSD, to warto z nich skorzystać, gdyż po pierwsze zauważalnie poprawia się rozdzielczość a po drugie witalność, choć trójwymiarowość prezentacji, precyzja w gradacji planów, oraz rozmieszczeniu źródeł pozornych oscyluje mniej więcej na poziomie niepozornego Ifi iDAC2 Micro.
Zaproponowany przez Horna duet Sonus faber Pryma Carbon + Marantz HD-DAC1 po blisko dwutygodniowych odsłuchach pozostawił po sobie jednoznacznie pozytywne wrażenie. Nie dość, że decydując się na powyższy komplet można liczyć na całkiem atrakcyjna promocję, to w dodatku samo brzmienie nie pozostawia zbyt wiele do życzenia. Z jednej strony jest nazwijmy to ogólnie „bezpieczne” a z drugiej na tyle dynamiczne i angażujące, że po pierwsze na pewno zbyt szybko się nie znudzi a po drugie zapewni pełną dowolność i swobodę jeśli chodzi o dobór repertuaru. Jeśli jednak miałbym w powyższej pary wskazać swojego faworyta, to bez chwili zastanowienia wskazałbym na słuchawki i to nie tylko ze względu na fenomenalny design i jakość wykonania, co przede wszystkim z powodu brzmienia. Po prostu prawdziwa „włoska robota” i to w najlepszym wydaniu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Wzmacniacz słuchawkowy: Lehmann Linear
– Wzmacniacz słuchawkowy/DAC: Ifi iDAC2 Micro
– Słuchawki: Brainwavz HM5; Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; Chord & Major Major 8’13; AudioQuest NightHawk
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Audion Premier MM
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-370
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gradient Revolution MK IV; DoAcoustics 202
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Praktycznie rzecz biorąc wszystko co firmując swoim logo wypuści na rynek znakomicie znana Wam włoska marka Sonus faber jest perełką designersko-soniczną. Oczywiście abstrahuję tutaj od niedawno powstałej linii kolumn dla zwykłego Kowalskiego, która z racji konieczności sprostania ograniczonemu budżetowi swoim ogólnym wyglądem nieco odeszła od dotychczasowej aparycji i w konsekwencji zejścia w dolne partie cennikowe zarezerwowanej dla wybitnych konstrukcji również jakości generowanego dźwięku. Ale jest to naturalna kolej rzeczy i trzeba powiedzieć, że w wartościach bezwzględnych te rozpoczynające ofertę produkty mimo pilnowania zaplanowanego kosztorysu niosą ze sobą nutkę owego przypisanego marce piękna w obu wspomnianych aspektach. Ale nie o tym dzisiaj rozprawiamy, gdyż głównym bohaterem naszego spotkania będzie produkt, o który Włochów spod znaku SF przyznając się bez bicia dotychczas nie podejrzewałem. I to nie z racji nonszalanckiego lekceważenia brandu – znam jego portfolio dość dobrze, tylko prozaicznego nieużywania tego rodzaju atrybutów skazanego na brak swojego odosobnionego miejsca do słuchania muzyki audiofila, jakimi są będące clou tej recenzji słuchawki. Nie przedłużając zatem wstępniaka zapraszam na kilka strof o występach zestawu słuchawkowego wspomnianej marki Sonus faber o dumnej nazwie „Pryma”, który w trudach testowych dzielnie wspierał oferujący funkcje przetwornika cyfrowo-analogowego i przedwzmacniacza liniowego wzmacniacz słuchawkowy Marantz HD-DAC1. Ważną informacją jest również fakt, że prezentowany komplet dostarczył w redakcyjne progi będący dystrybutorem obu marek warszawski HORN.
Cóż, obcując z będącymi w centrum naszych dzisiejszych zainteresowań włoskimi słuchawkami „Pryma” nie można powiedzieć o ich wyglądzie nic innego, jak piękno w najczystszej postaci. Już sama formuła mocowania każdej ze słuchawek do pałąka nagłowia jest na tyle prostym, a zarazem nowatorskim, mimo zaczerpnięcia z codziennego życia pomysłem, że nawet jeśli na co dzień nie użytkujemy podobnych atrybutów dźwiękowych, nasze wewnętrzne poczucie piękna z miejsca nakazuje nam zakup tego dzieła sztuki użytkowej choćby dla postawienia w roli cieszącej oko ekspozycji w salonie. O co chodzi? Wspomniany pałąk pozycjonujący słuchawki na naszych głowach imituje wykonany z brązowej skóry pasek od spodni, do którego w oprawione stalowymi owalnymi ramkami otwory kotwiczymy równie designersko wyglądające muszle. Te zaś przypominając formą dziecinne latawce są mariażem drapanej stali głównej części obudowy, połyskujących sprzączek mocujących je do pałąka, przekornie łamiącego klasyczny wygląd całości włókna węglowego ich zewnętrznej części i klasycznej, przyjemnej w użytkowaniu czarnej skóry padów nausznych. Jak widać, to co staram się opisać, jest istną feerią zderzających się ze sobą bardzo odległych od siebie w wektorze swojego pierwotnego użytkowania materiałów, których łączenie ostatnimi czasy jest bardzo modne, jednak nie zawsze dające tak pozytywne efekty. Dla celów informacyjnych dodam jeszcze, że opisywane nauszniki są konstrukcją zamkniętą, a w komplecie otrzymujemy stosowny zestaw okablowania z ułatwiającą codzienne obcowanie biżuterią przyłączeniową w postaci kątowego Jack-a. Puentując tę część testu skreślę jeszcze kilka zdań o będącym przecież nieodzownym w tym starciu wzmacniaczu słuchawkowym HD-DAC1. Nasz wzmaczek jest urządzeniem wielofunkcyjnym, co oznacza, że pozwala na obróbkę dwóch protokołów sygnałowych, czyli liniowego gdybyśmy zapragnęli zasilić go sygnałem analogowym z posiadanego przenośnego grajka i cyfrowego, czerpiącego życiodajny sygnał czy to z komputera, czy napędu CD- jeśli takowy posiadamy. Wygląd zewnętrzny Marantza nie odbiega zbytnio od pomysłu na aparycję samych słuchawek, gdyż obudowa jest zbiorem imitacji drewna ścianek bocznych, drapanego aluminium frontu i mocno ażurowej ze względów nagrzewania się urządzenia górnej części obudowy. Jeśli chodzi o zestaw informacyjno-przyłaczeniowo-manipulacyjny Japończyka, w centrum przedniego panelu znajdziemy okrągłe okienko z danymi o dostarczanym sygnale, na jego zewnętrznych flankach dwa pokrętła (lewe wybór wejść, a prawe Volume) i rozrzucone na całej długości patrząc od lewej strony: włącznik główny, przycisk SET UP, okienko czytnika fal dla pilota, gniazdo USB i terminal słuchawkowy. Plecy zaś idąc tropem wielofunkcyjności oferują: jedno wejście analogowe w standardzie mały Jack, trzy wejścia cyfrowe (COAXIAL, OPTICAL, USB), zestaw wejść REMOTE CONTROL , po jednym regulowanym i stałym wyjściu analogowym RCA i gniazdo zasilające. Całość zestawu uzupełnia pilot i może nie kapiące nadmierną biżuterią, ale pozwalające na wpięcie urządzenia w system okablowanie z sygnałówkami RCA włącznie. Jak widać, Japończycy w tym przypadku hołdują dbałości o najdrobniejszy, mogący zadowolić potencjalnego klienta niuans, co w dobie szaleństwa wydatków na związaną z czysto audiofilskim segmentem audio kabelkologię wydaje się być zbytecznym, ale miło jest wiedzieć, że producent przynajmniej na starcie o nas myśli.
Oczywiście, jak to zwykle bywa, kontrpartnerem dla Sonusów były posiadane przeze mnie Sennheisery HD 600. I gdybym już na starcie miał określić różnice soniczne pomiędzy obiema konstrukcjami, powiedziałbym, że Włoszki grają bardziej skupionym dźwiękiem. Nie dostajemy tak rozbudowanego w wektorze rozmachu wokół naszego ośrodka mózgowego przekazu muzycznego, tylko za sprawą większego wysycenia i dociążenia fonii skupiamy się na wejściu w głąb nagrania. To prawdopodobnie jest również skutkiem różnic w budowie obu produktów – testowany jest konstrukcją zamkniętą, a punkt odniesienia otwartą, ale zawczasu uspokajam, iż po kilku utworach i bliższym poznaniu co oferują przedstawicielki SF, sprawa wyższości jednych nad drugimi w odniesieniu do ich budowy odchodzi na daleki, graniczący z marginesem plan. A jak to wypada w praktyce? Sparing rozpocząłem od bardzo spektakularnie wypadającego na zestawie z pełno-pasmowymi kolumnami krążka Bluiett Baritone Nation zatytułowanego „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. To jest koncertowe, ale fantastycznie zrealizowane nagranie i przy całej wspaniałości bycia lekką odmianą free jazzu najważniejszymi akcentami tej płyty są strzały z najniższych wentyli saksofonu jednego z muzyków. I nie chodzi mi tylko o masę dźwięku – o to oczywiście również, ale o szybkości narastania tego uderzenia, a to powoduje porażające realizmem oddanie tego zarejestrowanego niegdyś, a teraz odtwarzanego pomiędzy naszymi narządami słuchu koncertu. I powiem Wam, że gdy Sennki stawiały na oddech w nagraniu, Sonusy nie tracąc go zbyt wiele swoją podbudową niskich tonów pokazały, jak wielką masę dźwięku w ułamek sekundy potrafi wygenerować ten wykonany z blachy, a mimo to będący przedstawicielem instrumentów drewnianych generator fal dźwiękowych, jakim jest poczciwy sax. A gdy weźmiemy pod uwagę, że naraz grają trzy i każdy z nich oferuje nam płodne odczucia nie tylko w zakresie energii, ale również informacji o pracy wentyli, okaże się, że bardzo łatwo dajemy się wciągnąć w ten zarejestrowany na płycie z pozoru chaotyczny wir wydarzeń dźwiękowych. Kolejną odsłoną testową był nieco bardziej wymagający pracy w doświetlaniu przekazu krążek z włoską muzyką siedemnastego wieku. W tym przypadku jedynym małym minusikiem była utrata informacji o otaczającym muzyków echu kubatury kościelnej, gdyż sprawa instrumentów i wokalistyki dzięki przypisanemu produktowi SF kolorytowi była ewidentnie im sprzyjająca. Ktoś może powiedzieć, że to co prawda drobna, ale jednak ułomność. Ja na to zaś odpowiem, że przecież na niezbyt wysokim pułapie cenowym jaki okupują bohaterki testu, pewne kompromisy są nieuniknione. Niestety takie jest życie. Jeśli jednak owe braki wypadają w tak łatwo strawny sposób, nie można specjalnie narzekać. Powiem więcej, sprawa bytu owych niedociągnięć w oddechu z uwagi na rodzaj ukochanej muzyki może zmarginalizować się sama. To co ja artykułuję w teście, jest li tylko pomagającym Wam w procesie decyzyjnym jakby szukaniem dziury w całym, a codzienne życie każdego melomana opiera się na doborze urządzeń do swoich dalekich od moich preferencji i sam gatunek muzyczny często eliminuje pewne drobne niedostatki. Tak więc zanim skreślicie coś z listy odsłuchowej, proszę osobistą weryfikację. Na koniec zabawy z zestawem „Pryma” i „HD-DAC1” przybyła grupa Yello z płytą „Touch”. Jak można było się spodziewać, elektronika na moich trącających odchudzeniem Niemcach trochę drażniła. Tymczasem dla Włochów była bułką z masłem, gdyż bez problemów radzili sobie z wszelkimi niskimi pomrukami, a dzięki dobrej rozdzielczości ciekawie prezentowały fabrykowany głos wokalisty i wszelkie sztucznie generowane przestery. Słowem, ta muzyka była wodą na młyn zwany Sonus Faber „Pryma”.
Gdy kreśliłem ten tekst, kurz testowy zdążył już opaść i szczerze powiedziawszy, wnioski są trochę zaskakujące. Dlaczego? Przecież ścierały się konstrukcje z konotacjami z rynku „pro” (Sennheiser) i segmentu czysto audiofilskiego (Sonus ffaber). To zaś sugeruje, że tak zwany „wół roboczy „ powinien stawiać na dosadność przekazu, a szukający ekwilibrystyki dźwiękowej czysto konsumencki produkt na rozmach. Tymczasem role się spolaryzowały. Na szczęście, to co zaoferowały testowane dzisiaj przedstawicielki Półwyspu Apenińskiego było na tyle ciekawym i w większości przypadków lepszym od punktu odniesienia, że chyba dobrze, że tak się stało. Ja takim obrotem sprawy jestem mile zaskoczony, jednak bardziej ciekawi mnie to, co na tren temat sądzicie Wy. Pamiętacie chyba, że oprócz wypunktowanych walorów sonicznych dostajecie mogący brać udział w niejednym designerskim konkursie fantastyczny projekt plastyczny, a taka kumulacja walorów jest bardzo ciężka do negacji. Tak więc, jeśli nie jesteście przygotowani na porażkę w każdym aspekcie dotychczas używanych słuchawek, nie zbliżajcie się do propozycji ze stajni Sonusa, gdyż nawet jeśli jej nie kupicie, to długo będzie wierciła Wam dziurę w brzuchu.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Horn
Ceny:
Marantz HD-DAC1: 3 495 PLN
Sonus faber Pryma: 2 299 PLN
Sonus faber Pryma Carbon: 2 499 PLN
Zestaw promocyjny Marantz HD-DAC1 + Sonus faber Pryma: 4 999 PLN
Dane techniczne:
Marantz HD-DAC1
– Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 20 kHz
– Odstęp S/N: 106 dB
– Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,0012%
– Separacja kanałów: 100 dB
– Wyjście słuchawkowe: 800mW / 32 Ω
– Wejścia: 2 x Toslink, koaksjalne, USB typu B obsługujące
– Wyjścia: 2 pary RCA o stałym i zmiennym poziomie
– Pbługiwane sygnały: PCM do 192 kHz/24 bit; DSD2.8 i DSD5.6
– Ukłąd przetwornika: CS4398
– Układy stopnia wyjściowego: HDAM & HDAM-SA2
– Pobor mocy w trybie stand-by: 0,3 W
– Wymiary (S x G x W): 250 x 270 x 90 mm
– Waga: 5 kg
Sonus faber Pryma Carbon
– Typ: wokółuszne / zamknięte
– Pasmo przenoszenia: 10-25000 Hz
– Zniekształcenia harmoniczne: 0.1% przy 90dB SPL
– Maksymalna moc wejściowa: 120 mW
– Czułość: 118dB
– Impedancja: 32 Ω
– Masa: 355 g
– Długość przewodu: 1,3 m
– Wtyk: 3,5 mm
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dwuipółdrożna, trójprzetwornikowa kolumna podłogowa bas-refleks, podobnie jak w przypadku innych głośników z serii Red, posiada 16 i 19mm ścianki, z których żadna nie została wytłumiona, dzięki czemu uniknięto niepotrzebnego zmiękczenia basu.
Obudowę wzmocniono trzema poprzecznymi przegrodami, w których wykonano odpowiednią ilość regulujących akustykę otworów. Przegrody umieszczono pod tweeterem, pod głośnikiem średnio/niskotonowym i pod głośnikiem niskotonowym. Dzięki niewytłumionym ściankom i systemowi przegród udało się stworzyć konstrukcję umożliwiającą reprodukcję szybkich niskich tonów i bardzo klarownych tonów średnich.
Wiele uwagi poświęcono również zwrotnicy, która podobnie jak w przypadku pozostałych modeli z serii Red posiada bardzo purystyczną konstrukcję – w torze sygnału pozostawiono tylko jeden kondensator przy głośniku wysokotonowym i po jednej cewce przy głośniku nisko-średniotonowym i niskotonowym.
Efektem tej nowatorskiej konstrukcji jest dźwięk o niskiej koloryzacji i z bardzo dobrym oddaniem stereofonii, doskonałym timingiem i niesamowitą energią.
Konstrukcja:
MDF 16mm, przednia ścianka MDF 19mm
Niewytłumiona
3 poprzeczne przegrody z otworami
Przetworniki: 2 x 165mm, nisko i średniotonowy z impregnowaną membraną papierową, 25mm, wysokotonowy z miękką kopułką
Zwrotnica: 2.2kHz, 12dB na oktawę (nominalnie)
Pasmo przenoszenia: 20Hz-22KHz
Impedancja: 8 omów (nominalna)
Czułość: 87dB/W/m
Wymiary: Wys. 950mm (1000mm z podstawą i kolcami) x szer. 240mm x gł. 250mm
Masa: 28kg(szt.)
Dostępne wersje kolorystyczne:
Czarny (wysoki połysk), biały (wysoki połysk), orzech włoski, mahoń, dąb
Cena detaliczna: 20 910 zł (para)
Dystrybucja: www.audiofast.pl
Najnowsze komentarze