Opinia 1
Choć na terenie naszej błękitnej planety raczej nie ma szans na to, by poniedziałek w Polsce był piątkiem gdziekolwiek indziej, to jeśli dopuścimy możliwość istnienia światów równoległych spokojnie możemy uznać, że wczorajsze, zakwalifikowane jako jedno z cyklu „Piątków z Muzyką”, spotkanie z Maestro Krzysztofem Pendereckim odbyło się o czasie i zgodnie z planem. Nie wnikając jednak zbyt drobiazgowo w zawiłości czasoprzestrzenne wypada uznać, że występujące w roli gospodarza Studio U22 weszło tym „eventem” na zupełnie nową orbitę kulturalnego mikroświata stolicy. O ile dotychczasowa popowo – rockowa działalność koncertowo – promocyjna zdążyła zjednać ekipie U22 sporą i co ważne wierną rzeszę fanów, to poniedziałkowy odsłuch i spotkanie z Kompozytorem wydają się być bardzo wyraźnym sygnałem, że i tzw. „kultura wyższa” w Alejach Ujazdowskich ma rację bytu.
Rangę całego przedsięwzięcia widać było również po całkowicie nawet nie przearanżowanym a skonfigurowanym na nowo systemie audio, nad którym opiekę roztoczył warszawski Horn udostępniając nie tylko zjawiskowe kolumny Sonus faber Lilium, lecz również imponujący zestaw elektroniki bezdyskusyjnie zaliczanego to światowej superligi Audio Researcha. Co ciekawe najwięcej superlatyw dotyczących strony zarówno wizualnej, jak i brzmieniowej nowego systemu padało z ust przedstawicielek płci pięknej, co szalenie cieszy, gdyż jest to dowód na to, że i nasze Panie można zainteresować High-Endem.
Sam odsłuch „Penderecki Conducts Penderecki Vol. 1” poprzedzony został czymś pomiędzy konferencją prasową a słowem wstępnym mającym na celu zaprezentowanie nie tylko samego wydawnictwa, jak i w pewnym sensie przekroju twórczości Mistrza. Nikt z resztą nie ukrywał, że będziemy mieli do czynienia z czymś lekkim, łatwym i przyjemnym, więc i uwaga słuchaczy skupiona była na możliwie wielu detalach mogących ułatwić odbiór materiału.
Na deser i to dosłownie zostawiłem starannie dobrane, wysublimowane i rozpieszczające podniebienia przybyłych gości ekskluzywne przystawki i równie szlachetne, bądź nawet je przewyższające stanem urodzenia znakomite trunki, wśród których oprócz rodzimej Ostoi dedykowane pomieszczenie zajęło stanowisko Martela. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że jedna pozycja z katalogu ww. producenta byłaby wystarczająca. Tzn. na pewno nie byłoby źle, lecz spotkanie tej rangi wymagało stosownej oprawy i skoro sam Mistrz zdecydował się poświęcić swój cenny czas na edukację niekoniecznie obytych ze współczesną klasyką słuchaczy to i co nieco z obszaru polepszaczy percepcji można przybliżyć szerszemu gronu. Wychodząc zatem z nomen omen słusznego założenia, że „mi casa es tu casa” do degustacji przeznaczone zostały koniaki:
– „młodzieżowy” i niezwykle orzeźwiający Martell V.S (Very Special)
– zdecydowanie bardziej intensywny i złożony o niezwykle wciągających nutach figowych Martell V.S.O.P (Very Superior Old Pale)
– I iście królewski trunek, czyli pełen dymnego aromatu, przełamanych nutami korzennymi, wędzonych śliwek Martell X.O (Extra Old).
Po wczorajszym wieczorze pół żartem, pół serio można powiedzieć, że o Studiu U22 należy myśleć nie tylko w kategoriach miejsca idealnego do uczestnictwa w szalonej, rockowej „domówce”, lecz również przybytku, w którym bez krawata, spodni z ostrym jak brzytwa kantem i zwisu męskiego poszerzanego pojawić się nie wypada.
Marcin Olszewski
Opinia 2
W miniony poniedziałek tj. 28.06.2016r. znane chyba wszystkim śledzącym nasze zmagania z prozą codziennego życia czytelnikom Studio U22, w swojej bogatej ofercie artystów zapraszanych na promocyjne spotkania z ich nowościami płytowymi według mnie przeszło na wyższy poziom wyrafinowania. Dlaczego? Chyba nie minę się z prawdą, gdy powiem, iż czym innym jest doprowadzić do wizyty u siebie nawet bardzo znanego w świecie show biznesu muzyka „rozrywkowego” – choć i to często ociera się o opowieść fantasy, a czym inny swoją krucjatę krzewienia muzyki pod strzechami zwieńczyć wizytą znanego w całym świecie Profesora Krzysztofa Pendereckiego. Tak tak, to nie chochlik drukarski, tylko najprawdziwsza prawda. Nie wiem jak blisko jestem prawdy, ale bez najmniejszych problemów podniosę twierdzenie, iż ten osobisty udział K. Pendereckiego podczas premierowego odtworzenia jego najnowszego albumu „Penderecki Conducts Penderecki Vol. 1” jest niczym innym, jak potwierdzeniem ciężkiej pracy Piotra Welca. Dlatego jeśli ktoś poddawał w wątpliwość celowości powstania projektu pod tytułem „Promowanie muzyki w studio U22”, po przeczytaniu tej relacji powinien oddać mu należyty honor. Ja zawsze mu kibicowałem, a teraz wiem, że było warto.
Kreśląc kilka zdań o samej imprezie trzeba wspomnieć, iż główni goście – Pan Krzysztof z Małżonką swą ludzką skromnością nie oczekiwali od licznie zgromadzonych wielbicieli muzyki współczesnej większego niż można by oczekiwać poklasku. Co prawda nie rozmawiałem nimi osobiście, ale ich ogólna naturalność utwierdziła mnie, że sława nie zawsze musi oznaczać zadzieranie głowy. Gdy krótki odpoczynek po podróży dobiegł końca, w pełni obsadzona zaproszonymi wielbicielami twórczości Mistrza sala w krótkiej przyjacielskiej rozmowie zapoznała się z wszelkimi niuansami prezentowanego tego dnia dzieła. Po kilkudziesięciominutowej wymianie zdań i szybkim przekonfigurowaniu pomieszczenia odsłuchowego – wyniesiono znajdującą się przed zestawem audio ławę dla bohaterów tego wieczoru, przyszedł czas na skupienie przy frazach zapisów nutowych prezentowanej kompilacji. Tutaj trzeba przyznać, że organizator idąc za ciosem dla udokumentowania pełnego profesjonalizmu swoich czynów zadbał o wyrafinowane włoskie kolumny – Sonus Faber i amerykańską elektronikę Audio Research. Niestety panujący w sali tłok i niemożność zajęcia dobrego miejsca odsłuchowego nie dają mi mandatu do zabrania głosu w sprawie jakości generowanego dźwięku. Jednak po zasłuchanych minach melomanów ewidentnie widać było, że ten aspekt najzwyczajniej w świecie był sprawą marginalną, a liczyła się tylko muzyka.
Puentując dzisiejszą relację należy wspomnieć jeszcze o w pełni spełniających poziom wykwintności spotkania barku z alkoholami i cateringu. Jak to zwykle bywa, owe wydawałoby się przyziemne sprawy podczas umilania wszystkich spotkań okazują się być bardzo ważnymi w pozytywnym odbiorze całej imprezy bodźcami, co bez dwóch zdań okazało się być istotnym punktem również dla tej ostatniej. Kończąc swoją opowieść chcę podziękować organizatorowi za zaproszenie i życzyć, by w przyszłości jego progi odwiedziło jeszcze wielu podobnych rangą rozpoznawalności artystów.
Jacek Pazio
Opinia 1
Nieco bardziej dogłębna próba prześledzenia naszych portalowych zmagań z tematyką audio pokazałaby, iż zestawy za okrągłą sumkę miliona złotych gościły w naszych skromnych progach już kilkukrotnie. I nie mówię tu jedynie o elektronice generującej dźwięki, lecz również wszelkich współpracujących z nią dodatkach, jak choćby recenzowany niegdyś set kabli potrójnie ukoronowanego Siltecha. Tak tak, to co prawda było szaleństwo w najczystszej postaci, ale muszę przyznać, że oprócz zajmowania zaszczytnego miejsca w cenowych Himalajach, to co owe kable wnosiły do dźwięku, dla potencjalnego klienta – choć przyznam, że nie będzie ich zbyt wielu, bez względu na żądaną za nie kwotę było co najmniej godne rozważenia, a dla nielicznych szczęśliwców zakończeniem poszukiwań. Ale zostawmy poruszany jakiś czas temu świat kablarski w spokoju i wróćmy do dnia dzisiejszego. Po przywołaniu tych kilku ważnych dla nas zdarzeń wielu z Was mogłoby sądzić, że nic fajniejszego nie może nas już spotkać. Tymczasem okazuje się, że ciężka praca – wszyscy wiedzą, iż High End jest w połowie słuchaniem dobrego dźwięku, a w połowie targaniem napakowanych bezkompromisowymi rozwiązaniami konstrukcyjnymi ciężkich urządzeń – została doceniona i jako pierwsi na świecie dostaliśmy propozycję oceny pachnącej jeszcze debiutanckim występem na wystawie w Monachium 2016 nowości ze stajni Gauder Akustik w postaci kolumn Berlina RC-8. Oczywiście będące zalążkiem tego spotkania niemieckie bohaterki same nie osiągają omawianej we wstępniaku siedmiocyfrowej kwoty, ale już z towarzyszącą im, spełniającą wymagania mocowe i jakościowe elektroniką bez najmniejszych problemów przekraczają wspomniany budżet i to bez źródła, w roli którego wystąpił mój Japończyk. Zatem puentując rozpoczynający nasze spotkanie akapit mam przyjemność zaprosić wszystkich na miting odsłuchowy przy muzyce generowanej przez niemiecko-duński tandem, czyli kolumny Gauder Akustik Berlina RC8 i elektronikę Vitus Audio w postaci dzielonego przedwzmacniacza liniowego MP-L201 i stereofonicznej końcówki mocy MP-S201. Jak zapewne wszyscy się orientują, prezentowany system marzeń z niemałym nakładem energii dostarczył katowicki RCM.
Część poświęconą opisowi wizualnemu prezentowanych komponentów rozpocznę od nowości, czyli kolumn. Jak można zorientować się po fotografiach, wspomniane bohaterki są jak gdyby mariażem dwóch podobnie wyglądających obudów na przetworniki. Jakie to podobieństwo? Przy zdecydowanie innej pojemności posadowionych na sobie skrzynek, obie w przekroju poprzecznym do złudzenia przypominają walczący z rezonansami wewnętrznymi kształt lutni. Oczywiście owe krągłości nie są jedynym środkiem antywibracyjnym, gdyż konstrukcja obudowy jest wariacją poprzekładanych naprzemienne plastrów autorskiej pochodnej MDFu i sztucznego tworzywa, a to powoduje, że ze złem pod tytułem „rezonanse” nie walczymy jedynie półkolistym kształtem bocznych ścianek kolumn, ale również pewną zdolnością ich płynnego pochłaniania przez budulec wykorzystany do ich skonstruowania. Prezentowane dzisiaj zespoły głośnikowe są uzupełnieniem luki w cenniku pomiędzy modelami Tofana i RC-9. jednak patrząc bardzo ogólnie bez problemu daje się zauważyć, iż RC-8-ka jest rozbudowaniem swoich młodszych sióstr – Tofan, z tą tylko różnicą, że poszczególne, dzierżące głośniki skrzynie są zdecydowanie bardziej pojemne litrażowo. Poruszając sprawy zastosowanych przetworników chyba nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że w ósemkach podobnie do reszty kolumn tej linii zastosowano produkty Accutona w liczbie trzech ceramicznych niskotonówek, jednej również ceramicznej średniotonówki i jednaj diamentowej wysokotonówki. Bardzo sprytnym rozwiązaniem konstrukcyjnym bohaterek dzisiejszego spotkania jest połączenie obu modułów – nisko ze średnio-wysokotonowym – nie poprzez postawienie na sobie dwóch odrębnych skrzynek tylko zespolenie ich ze sobą płynnym przejściem z dużych na mniejsze użebrowanie, co oprócz dodatkowego usztywnienia całości w konsekwencji wizualnej daje spójność projektu plastycznego. Równie ciekawym i prawie od zawsze stosowanym przez Rolanda Gaudera ukłonem w stronę klienta jest oferta osobistej decyzji w sprawie oddawanej przez kolumny ilości niskich rejestrów, co realizujemy za pomocą zaimplementowanych portów – tutaj w tylnej części górnej płaszczyzny modułu basowego – w zakresie od -1.5 do +1.5 dB. Zwieńczeniem pójścia potencjalnemu nabywcy na rękę jest zastosowanie podwójnego, umożliwiającego biwiribng przyłącza dla kabli głośnikowych. Ja wiem, że dla niektórych są to jedynie powodujące wzrost ceny zbędne ruchy, ale gdy ktoś może pozwolić sobie na wydatek 60 k€, to raczej z dużą przyjemnością skorzysta z oferty zróżnicowania okablowania dla poszczególnych zakresów częstotliwościowych.
Kolejnym elementem dzisiejszej układanki testowej jest monstrualnie wielka, stereofoniczna – z możliwością pracy w trybie mono – końcówka mocy MP-S201. Ten ważący 125 kilogramów piec jest w stanie oddać 2x700W w 8-miu i 2x1400W w 4 Ω, co przy zastosowanych w RC8-kach bardzo stromych filtrach było bardzo pożądanym, jeśli nie powiedzieć nawet wymaganym zapasem mocy. Jeśli chodzi o sprawy organoleptyczne i manualne, idąc ogólnie panującym designem Vitusa front jawi się jako połączone ciemnym akrylem dwa grube płaty aluminium, górny panel dzięki zespołowi prostokątnych otworów umożliwia oddalającą możliwość przegrzania konstrukcji wentylację grawitacyjną, a tylna ścianka tego modelu proponuje zestaw terminali głośnikowych, wejść sygnału jedynie w standardzie XLR i pakiet trzech gniazd zasilających – jedno dla zarządzającej wzmacniaczem mocy elektroniki, a dwa dla lewej i prawej odnogi wzmocnienia. Przyznam szczerze, taka ilość niezbędnych do działania konstrukcji kabli zasilających może poruszyć nawet najbardziej spokojnego audiofila, ale patrząc na ten aspekt od strony czysto technicznej – odseparowanie zasilania poszczególnych podzespołów – widać, iż sprawa jest od początku do końca bardzo przemyślana. Na koniec akapitu wizualizacyjno-konfiguracyjnego wspomnę jeszcze o stojącym na szczycie oferty Vitusa przedwzmacniaczu liniowym. MP-L201. Jest konstrukcją dzieloną, jednak myliłby się ten, kto sądzi, że to przerost formy nad treścią, gdyż oba podzespoły osiągając razem 50 kilogramów masy dzielą ją pomiędzy sobą dość równomiernie. Gdy przyjrzymy się ogólnemu wyglądowi, gołym okiem widać trend wspomniany przy końcówce mocy, a jedyną różnicą są gabaryty obu skrzynek i zestaw przyłączy na tylnej ściance. Ta zaś z racji konstrukcji dual mono posiadane terminale RCA i XLR lokuje w lustrzanym odbiciu od środka urządzenia, nie zapominając przy tym o łączących oba komponenty wielopinowych gniazdach dla szyny prądowej i samym porcie IEC w zasilaczu preampa. Tak więc, gdy wieczorek zapoznawczy z niemiecko-duńskim setem mamy już za sobą, zapraszam na kilka ciekawych strof na temat generowanego przez taką kompilację sprzętową dźwięku.
Na początek tej jakże ciekawej relacji wspomnę, iż każdorazowe zderzenie z tak drogimi urządzeniami zawsze wywołuje na moich plecach dreszczyk emocji. Z jednej strony powoduje go zaufanie danego dystrybutora dla mojej osoby, że całość zwykle trudnego logistycznie przedsięwzięcia nie będzie zwykłym odhaczeniem kolejnego zestawienia, tylko w miarę dogłębną analizą możliwości sonicznych dostarczonych do testu komponentów, a z drugiej oczekiwanie na końcowy efekt zderzenia z tym co posiadam na co dzień. Dlatego też, zwykle staram się pisać o danej konfiguracji z lekkim opóźnieniem, gdyż jakiekolwiek podniesienie ciśnienia krwi w organizmie i bez znaczenia jest, czy pozytywne, czy negatywne bardzo mocno kreuje mój nie do końca pożądany w recenzjach subiektywny ostateczny osąd, co jest nie na miejscu. Dlatego, gdy po będącej bohaterem dzisiejszego spotkania konfiguracji zdążył już opaść przysłowiowy kurz, z dużą swobodą emocjonalną skreśliłem kilka akapitów przemyśleń, do zapoznania się z którymi serdecznie zapraszam.
Może uznacie to za niedorzeczne, ale prawie zawsze, gdy „wjeżdża” do mnie drogie zestawienie, organizuję u siebie coś na kształt drzwi otwartych. Tak tez było i tym razem. Po co mi to? Raz – niewielu audiofilów ma możliwość posłuchania w spokoju podobnych zestawień bez napinania na natychmiastowe wnioski w salonach dealerskich, a dwa – wnioski gości na moją prośbę są spontaniczne a nie owijane w bawełnę, czego nigdy nie zrobiliby na obcym terenie. I chyba główną wartością dodaną mojej audiofilskiej krucjaty są właśnie wspomniane, płynące z niehamowanych etyką nakazującą nieobrażanie gospodarza dokumentowane stosownymi wskazówkami przemyślenia wizytatorów. Te zaś będąc skrajnymi od zachwytów po przysłowiowe deptanie za każdym razem przypominają mi, że nie ma idealnego zestawienia dla wszystkich i chcąc być w miarę reprezentatywnym mogę jedynie punktować pewne aspekty dźwięku, jednak bez autorytatywnego ich osądzania.
A co ciekawego w kwestii bohaterek – oczywiście w zestawieniu z elektroniką – dzisiejszego spotkania mam ja do powiedzenia? Muszę przyznać, iż przy drobnej palecie rzeczy – no może przesadziłem, raczej jednym punkcie, który chciałbym delikatnie skorygować, niekwestionowaną dla mnie i jak dotąd nie słyszaną w żadnych konstrukcjach była rozdzielczość generowanego dźwięku. Jednak proszę nie mylić rozdzielczości z ilością górnych rejestrów, czy też sztucznym pompowaniem – czytaj nadmuchaniem rozmiarów – sceny dźwiękowej, tylko bez popadania w nadmierne zaczernianie tła pokazanie najdrobniejszych niuansów mikro-dynamiki w dobiegającej do naszych uszu muzyce. Bez cienia wyostrzenia krawędzi, bez rozjaśniania przekazu, tylko usunięcie z dzielącego nas dystansu do kolumn wszelkich zniekształceń, co skutkuje zbliżoną do naturalnego namacalnością czy to głosów ludzkich, czy też wycyzelowanych realizacyjnie do granic możliwości fraz instrumentalnych. Dla wielu nieprzygotowanych mentalnie słuchaczy takie zderzenie może być obierane jako nadinterpretacja, jednak moje doświadczenia z nieudanymi próbami osiągnięcia podobnych rezultatów pozwalają odcedzić ziarno od plew. A w tym wszystkim najdziwniejsze jest to, że owa rozdzielczość podana jest w zaskakująco dla mnie i wielu moich znajomych ciemnej estetyce grania. Naprawdę to było spore, ale jakże pouczające pozytywne zaskoczenie. No dobrze, a w takim razie co chciałbym naginać do swoich preferencji? Tutaj idąc w sukurs sporej grupie niezadowolonych gości delikatnie złagodziłbym nasycenie przełomu basu ze środkiem. Nie było źle, jednak konsekwentne informowanie słuchacza, że ten wycinek pasma ma woje trzy grosze do powiedzenia, gdy tymczasem ma jedynie płynnie połączyć oba zakresy, na dłuższą metę może wydać się szkodliwie nadpobudliwe. Jednak znając paletę wyrobów ze szkoły Rolanda Gaudera wolę takie postawienie sprawy, nad którą bez najmniejszych problemów możemy zapanować, niż sztucznie dobarwiać mające lekkie problemy z kolorowaniem świata, nastawione na szybkość poprzednie oparte ceramikę konstrukcje. Pamiętajcie, że o wiele więcej jesteśmy w stanie zrobić zwrotnicą, co R8-kami pokazał Pan Gauder, niż tak lubianą przez audiofilów kabelkologią. Idąc dalej z pomocą dla pomysłodawcy kolumn chcę powiedzieć, że owe podbicie wspomnianego zakresu, jak na moje potrzeby wręcz pożądane dla ceramików skutkowało sporym podkolorowaniem zakresu średnicy. Oczywiście nie uzyskałem maniery à la Harbeth, jednak na tle innych modeli tego brandu 8-ki są demonem barwy. Nie wierzycie? Jeśli zawitają do Katowic na stałe, zachęcam do własnego doświadczenia, a przekonacie się, że mam rację. Brnąc dalej w pomoc testowanym konstrukcjom dodam, iż ten nieco podkręcony wycinek pasma, determinując również zwiększenie masy samego basu dzięki dostarczonej do zaopiniowania elektronice przez cały czas był pod pełną kontrolą. Owszem, przy głośniejszym graniu dźwięk nie mieścił się w pomieszczeniu, ale przysłowiowej „buły” nie zanotowałem ani razu. Zresztą, podczas sesji recenzenckiej słuchając na swoich – na co dzień używanych poziomach głośności, w ogóle nie miałem problemu z dolnym pasmem. Owe rozjuszenie sejsmicznych pomruków budziło się podczas odsłuchów grupowych, które prowadzonymi podczas słuchania muzyki rozmowami zmuszały mnie do zwiększania poziomu decybeli w pokoju, a to w prostej linii prowadziło do wspomnianego efektu wyginania się ścian. W takim razie, czy według mnie prezentowany set miał jakieś wady? Owszem, w wartościach bezwzględnych głównym do którego mógłbym sie przychylić odstępstwem od pełni zadowolenia z dźwięku tematem był opisywany przez ostatnie kilka linijek zakres przełomu średnicy i basu. Tak, wspomniałem, że mi się podobał, jednak nie będę bronić go jak Rejtan, gdyż podobał mi się jako mocno tolerowany, a nie oczekiwany. Tak uwielbianego przeze mnie koloru starałbym się szukać innym niż nadmuchiwanie jakiejś częstotliwości sposobem, ale tak zadecydował konstruktor i to od klienta zależy, czy to zaakceptuje, czy nie. I gdybym miał się określić, czy jestem za, czy przeciw, to zostawiając w spokoju rozpracowywany od kilkunastu linijek mankament powiedziałbym, że reszta walorów sonicznych była wręcz wzorowa. I nie piszę teraz jedynie o samych pasmach przenoszenia, tylko o budowaniu i materializacji wirtualnej sceny dźwiękowej, nad czym mam nadzieję nie muszę się rozpisywać. Dlaczego? Panowie, jakiekolwiek odstępstwo od wysoko postawionego wzorca na tym pułapie cenowym byłoby czystym hochsztaplerstwem, na co Roland Gauder w swoich konstrukcjach z pewnością sobie nie pozwoli, a co tutaj fantastycznie udowodnił. Ale, ale. Jako próbę podkolorowania mojego wydaje mi się w miarę wyważonego w pochwały tekstu chciałbym wtrącić małą anegdotę. Co prawda wiedziałem, że co słuchacz to inna ocena, ale gdy podczas jednej z wizyt sporej rzeszy zakręconych na punkcie jakości dźwięku gości padło stwierdzenie: „przecież tutaj nie ma poprawnie zbudowanej sceny, to o czym mamy rozmawiać”, mimo, że jestem wygadany, nie wiedziałem jak to skomentować. Powiem więcej, do tej pory nie mogę sobie emocjonalnie z tym poradzić, dlatego z premedytacją zostawiam Was w tak dwuznacznej sytuacji i po konfrontacji w Katowicach sami zdecydujcie, kto jest bliższy prawdy? Ten kto w danym pułapie jakościowym obraca się na co dzień, czy ten, który korzystając z możliwości zderzenia się z pochodzącym ze stratosfery cenowej i jakościowej produktem z braku punktu odniesienia kreuje tak radykalne wnioski. Ale nie przejmujcie się, audiofilia to przecież co prawda bardzo subiektywna, ale jednak zabawa i jeśli tylko potraktujecie ją z należytym dystansem, tak jak w skokach narciarskich wszelkie skrajne oceny bez najmniejszych oporów skreślicie z listy branych po jakąkolwiek uwagę.
Gdy ogólne zagadnienia około-dźwiękowe mamy już za sobą, przyszedł czas na niezbyt długą listę przykładów płytowych. Jednak zapewniam, że zdziwicie się, gdy w kilku przywołanych przypadkach owa maniera podkręcania środka z basem albo całkowicie odejdzie na niezauważalny plan, albo w ostatecznym rozrachunku będzie nawet bardzo pomocna. Na początek dla potwierdzenia rysowania spektaklu muzycznego przez RC8–ki zbyt grubą kreską przywołam co prawda sampler, ale na szczęście nie popadającą w efekt Stockfischa kompilację Mangera. Oczywiście w celu pokazania clou problemu główną uwagę zwrócę na szybkie pasaże kontrabasów, które tutaj bardziej informowały mnie o samych pudłach rezonansowych niż ich współpracy ze strunami. Jednak i w tym przypadku trzeba oddać honor kolumnom, gdyż przy owej nie do końca poprawnej stylistyce grania wspomnianych nadmuchanych skrzypiec reszta instrumentarium nie zgłaszała większych problemów bytowych. A przypominam, iż tak zrealizowana propozycja płytowa była co prawda w pełni uzasadniona, ale jednak celowym ciosem poniżej pasa. Teraz nieco zmienimy odczucia, gdyż całkowicie inny odbiór zestawu Gauder-Vitus przyniosła mi muzyka dawna z Johnem Potterem na czele. To był do tego stopnia pozytywnie porażający mnie przekaz, że przez pierwsze dwa dni słuchałem jedynie takiego repertuaru. Tę zapętlającą mnie w 48-mio godzinny miting z muzyką barokową iskrą była tak opiewana na samym początku rozdzielczość. Posiadana kolekcja ww. muzyki stawia na nagrywanie na setkę z pełnym zaangażowaniem w oddanie naturalności zbieranej na konsolę mikserską sesji nagraniowej. To zaś powoduje, że w materiale źródłowym mamy minimalną ilość zniekształceń kompresyjnych, a to dzięki rozdzielczości kolumn przełożyło się na jej wręcz fenomenalny odbiór. Przyznaję się bez bicia, w takim duchu, czego i Wam życzę spędziłem dwa bite dni. Co ważne, przez wielu niechciane, bo teoretycznie szkodliwe co chwilę przywoływane podbicie pasma praktycznie zdawało się nie istnieć, a efekt jego ingerencji w średnicę wszelkiej wokalistyce i instrumentarium z epoki wręcz pomagał. I według mnie to było idealne trafienie w punkt repertuarowy. Nieco inaczej sprawa miała się w obsadzonej sporą ilością wykonawców muzyce klasycznej. Tutaj często „babka na dwoje wróżyła”. Raz zaliczając osobisty byt na koncercie dostawałem namacalny, naładowany niesamowitą energią płynącego z kolumn dźwięku spektakl, by innym razem utracić nieco informacji o zapisie nutowym usadowionej w tylnych rzędach rozbudowanej sekcji kontrabasowej. Oczywiście trochę podkolorowuję odczucia, ale sam przekaz muzyczny raz potrafił wznieść się na emocjonalne wyżyny, by innym razem wrażliwego i doszukującego się najdrobniejszych niuansów melomana delikatnie zlekceważyć. Ale tak prawdę mówiąc czemu się dziwić, przecież kolumny Belina RC8 wyglądają jak księżniczki, to chyba mogą mieć swoje humory. Kolejną pozytywną w odbiorze płytą była ścieżka dźwiękowa do filmu „Gladiator”. Zobrazowanie sceny bitwy z jej niosącymi grozę atakami całego składu orkiestrowego wymykało się z porównań do dotychczas słyszanych odtworzeń. No może przesadzam, ale z pewnością to podejście zapadło mi w pamięć jako jedno z lepszych. I gdy nieuchronnie zbliżamy się do końca dzisiejszego testu, rzutem na taśmę chcę wspomnieć jeszcze o jednym pozytywnym w moim odczuciu zaskoczeniu. Chodzi mianowicie o sesję z grupą Massive Attack. Gdy za namową znajomego w przestrzeni międzykolumnowej zabrzmiały pierwsze dźwięki, obydwaj oczekiwaliśmy przypisanego tej formacji z racji częstego używania przesterowanych dźwięków jazgotu. Tymczasem, to co dobiegało do naszych uszu według kolegi było nazbyt dobrze zagrane, gdyż o spodziewał się, ba nawet wymagał miażdżenia płatów mózgowych przez całe życie słyszanymi zniekształceniami, a w efekcie otrzymał bardzo czyste informacje o próbach co prawda celowego, ale jednak ich sztucznego przesterowania. Efekt? Pomijając już sprawy około-finansowe z racji zbyt wyrafinowanego grania to nie są kolumny dla niego.
Gdy trochę wcześniej niż było to zaplanowane kolumny ze stajni Rolanda Gaudera opuszczały moje progi – wspominałem przecież, że to pierwsza wyprodukowana na świecie para i niestety musiała jechać na pokazy do Azji, nie wiedziałem, jak długo będę musiał ponownie asymilować się z posiadanym na co dzień dźwiękiem. Na szczęście dla mnie, to co mam jest ukoronowaniem kilkuletnich poszukiwań i mierząc siły na zamiary zdrowy rozsądek pozwolił przekonfigurować moje zmysły na właściwe tory. Czy opisywane kolumny, czy też całe zestawienie jest dla wszystkich? Ciężko mi jest osądzać. Co prawda z jednej strony dostajemy bardzo szybkie przetworniki, ale z drugiej swoisty sznyt grania przełomem środka i basu kochającym dzielenie włosa na czworo audiofilom nie będzie dawał spokoju. Dla mnie ów zestaw po naprawdę drobnych korektach kolorystyczno – konturowych byłby spełnieniem marzeń. Jednak bez względu na osobiste wybory, bezdyskusyjnym atutem ósemek jest rozdzielczość. Rozdzielczość, która w pierwszym zderzeniu dla wielu słuchaczy może przywoływać na myśl przerysowanie, ale która po kilku dniach obcowania swoją nienachlaną otwartością pozwala zatracać się – i co gorsza później nie można się bez tego obyć – w najdrobniejsze szczególiki dźwiękowe. Jednak po raz kolejny przypominam, owa dawka informacji nie ma nic wspólnego z rozjaśnianiem środka pasma. Powiem więcej, żeby było śmieszniej, kolumny Gaudera grały prawie tak ciemno jak moje ISIS-y, co wielu gości zawsze mi artykułuje, a czego jestem świadomy. Tak więc jeśli jesteście w stanie wyasygnować odpowiednią sumę i kochacie uwolnioną od zniekształceń muzykę, powinniście spróbować zmierzyć się z dotychczas uważanymi za bezduszne kolumnami z Niemiec. Tylko ostrzegam, jeśli Waszym konikiem jest jakakolwiek wokalistyka, niestety polegniecie z kretesem.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jakoś tak się dziwnym trafem złożyło, że zaledwie miesiąc po monachijskim High-Endzie mogliśmy przez blisko dwa tygodnie cieszyć oczy i uszy widokiem i brzmieniem jednego z bardziej elektryzujących systemów, jakie … można byłoby sobie wymarzyć. I wcale nie chodzi o to, by z kimkolwiek ścigać się kto ma … mniejsza z tym co i w jakim rozmiarze, lecz po prostu o niebywałą okazję posłuchania czegoś, co do tej pory oficjalnie w Polsce, poza siedzibą dystrybutora – katowickiego RCMu, jeszcze nie grało. Ba, mając na uwadze dość kontrowersyjny set-up prezentowany w MOCu, coś czuliśmy w kościach, że dopiero teraz będzie szansa na nauszne przekonanie się co tak naprawdę tytułowa, jak na razie jedyna na świecie (!!!) para Gauderów potrafi. Jeśli zaś chodzi o kompletny system marzeń, to … pozwolą Państwo, ale tym razem postanowiliśmy dozować ewentualne emocje w bardziej strawnych dawkach i nie chcąc zbyt przynudzać popełniając jakieś sążniste epistoły i zdecydowaliśmy się na coś na kształt audiofilskiej sagi. Sagi, w której na początku omówiona zostanie iście high-endowa świeżynka w postaci kolumn a w dalszej części będziemy mogli pastwić się do woli nad duńską elektroniką spod znaku Vitus Audio. Oczywiście nikt w tym momencie nie będzie zaklinać rzeczywistości i próbować komukolwiek wmawiać, że było inaczej, więc gorąca prośba o odbiór naszych poniższych przemyśleń jako li tylko składowych większej całości i patrzenie na Berliny RC8 głównie przez pryzmat towarzyszącej im elektroniki, co w przypadku dwusegmentowego przedwzmacniacza MP-L201 i (całe szczęście) pojedynczej – stereofonicznej (nic nie stoi na przeszkodzie aby w przyszłości przestawić ją w tryb mono) końcówki mocy MP-S201.
Zatem do boju! Debiutujące na monachijskim High Endzie RC8-ki to potężne (142 cm wysokości / 85 kg), trójdrożne, wentylowane od dołu podłogówki. Patrząc od frontu może tego nie widać, ale pomimo całej swojej, czysto iluzorycznej smukłości , mając głębokość 65 cm potrzebują na prawdę sporo miejsca a pomysły aby ustawić je blisko ściany najlepiej od razu wybić sobie z głowy. W ramach customizacji, bądź zwyczajnego cięcia kosztów można za to wybrać zamiast diamentowego tweeter porcelanowy, choć tak po prawdzie patrząc na przepaść dzielącą obie konstrukcje powyższe rozwiązanie dedykowane jest prawdziwym desperatom. Mniejsza jednak z tym. Oprócz wspomnianego wysokotonowca dr.Gauder swoją najnowszą propozycję wyposażył w nowy 7” przetwornik średniotonowy z magnesem FeNdB i trzy 9”, również ceramiczne drajwery Accutona. Powyższą wyliczanką zawiaduje symetryczna zwrotnica o spadku 50 db/oktawę z dedykowaną impedancją wyjściową na poziomie 4 Ω. I teraz tylko mała uwaga. Powyższą wartość należy traktować dość umownie, gdyż 8-ki schodzą do ok. 2,6-2,8 Ω i to przy około 150 Hz, więc jeśli nie posiadacie odpowiednio wydajnej „spawarki” lepiej do najnowszych Berlin nawet się nie zbliżać. Warto też mieć na uwadze dość niefrasobliwe podejście producenta do kwestii efektywności oferowanych przez siebie kolumn. Szybki rzut oka do końcowej tabelki z danymi technicznymi i … co? Ano nic. Za każdym razem indagowany o ten parametr dr. Gauder ze stoickim spokojem odpowiada, że „efektywność jest w pełni satysfakcjonująca i wystarczająca”. Ot taki mały prztyczek w nos wszystkim tym, którzy próbowaliby oceniać Gaudery jedynie na podstawie parametrów technicznych, które jak wielokrotnie udowodniła praktyka i czysto empiryczne doświadczenia po prostu nie grają.
Jak przystało na przedstawicieli linii Berlina również i tym razem postawiono na autorskie rozwiązanie mające za zadanie możliwie najskuteczniejszą walkę z pasożytniczymi rezonansami mogącymi fałszować i zaburzać przekaz muzyczny. Masywne i praktycznie „głuche” obudowy wykonano bowiem nie jak to zwykła czynić konkurencja z dużych płatów MDFu, lecz z solidnych podobnych do okrętowych wręg nakładanych na siebie elementów. Żeby było ciekawiej nie jest to ogólnodostępny MDF, któremu nadano zbliżony do przekroju lutni kształt, lecz „sekretny” kompozyt drzewny o zdecydowanie większej gęstości i nieporównywalnie lepszych parametrach akustycznych. Co tak naprawdę siedzi w środku nie mam pojęcia, ale efekt jest niezaprzeczalny i nawet podczas samego opukiwania można się przekonać, że diabeł tkwi w szczegółach.
Dostarczona na testy para wykończona została fortepianową bielą, lecz stawiające na niebanalność i oryginalność jednostki z powodzeniem mogą realizować swoje artystyczne wizje wybierając sobie inny, zdecydowanie lepiej wpasowujący się w ich indywidualne preferencje kolor z palety RAL.
Od strony ergonomicznej jest dobrze a wręcz bardzo dobrze. Podwójne terminale WBT usytuowano co prawda w niewielkim wgłębieniu, lecz na tyle blisko podłogi, że montaż nawet sztywnych i ciężkich przewodów nie powinien nastręczać nawet najmniejszych problemów. Dodatkowo pomyślano o możliwości akomodacji potężnych kolumn do zastanych warunków akustycznych poprzez regulację najniższych składowych w zakresie -1,5 dB +1,5dB za pomocą stosownych, umieszczonych na półce stworzonej przez zdecydowanie głębszą aniżeli moduł średnio-wysokotonowy skrzynię basową.
Najwyższa pora na opis walorów sonicznych. Ponieważ Jacek nad wyraz wnikliwie potraktował repertuar opierający się głównie na wokalistyce i to tej najbardziej purystycznej – barokowej ja postanowiłem wziąć na warsztat cokolwiek odmienne klimaty. Ze względu na pełne wygrzanie i synergię, o ewidentnej high-endowosci nawet nie wspominając, dostarczonego systemu postanowiłem darować sobie kurtuazyjne ukłony i od razu sięgnąłem po pełniący u mnie rolę papierka lakmusowego album „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Ta przepiękna skandynawska muzyka pełna jest oczywiście najprzeróżniejszych smaczków, niuansów i iście baśniowego klimatu, lecz zarazem, ze wzglądu na swoją ponadprzeciętną skalę dynamiki niejednokrotnie okazuje się zabójcza dla reprodukujących ją systemów. Tym razem jednak żaden kataklizm nie nastąpił, choć pomimo tego, że sesje odsłuchowe prowadziliśmy w odseparowanej od reszty domostwa części dedykowanej naszej pasji trudno było nie odczuć fali uderzeniowej przy wejściu organów, bądź innych kulminacyjnych momentach. Jednak nie na basie chciałem się skupić, bo na niego przyjdzie pora, lecz na wręcz porażającej rozdzielczości i krystalicznej czystości, swobodzie w kreowaniu wydarzeń na wieloplanowej iście holograficznej scenie. Jednak to nie była sucha, laboratoryjna trójwymiarowa układanka, lecz coś zdecydowanie bardziej, lepiej namacalnego i zbliżonego do tego, co znamy ze świata rzeczywistego. Spokojnie można było siedzieć z nieraz rozdziawionymi ustami i jak małe dziecko na nowo definiować otaczający nas świat. Jeśli miałbym w tym momencie podać synonim referencyjnej rozdzielczości, jaką dane mi było w naszych ośmiu kątach usłyszeć to właśnie byłoby nim brzmienie Berlin RC8. Wiem, że można lepiej, jeszcze dokładniej i zarazem prawdziwiej, gdyż miałem okazję poznać możliwości zarówno usytuowanych oczko wyżej RC9-ek, jak i topowych RC11-ek, lecz jak zaznaczyłem wcześniej nie mówimy o sesjach wjazdowych a o tym czym mogliśmy się delektować we własnym pomieszczeniu odsłuchowym.
Kolej na wielką symfonikę i nieśmiertelne „The Planets” Holsta (JVC XRCD24; Los Angeles Philharmonic Orchestra/Los Angeles Master Chorale/Zubin Mehta), które z pomocą prezentowanego systemu z powodzeniem były w stanie pobudzić do życia sejsmografy PAN, lub innych instytucji zajmującymi się ruchami tektonicznymi naszej błękitnej planety. Było tylko jedno „ale”. Prawdopodobnie ze względu na niewystarczającą kubaturę i nałożenie się któregoś z modów naszego pomieszczenia w reprodukowanym paśmie słychać było pewne podkolorowanie, górkę podbijającą przełom średnich i niskich tonów. Z jednej strony powyższa cecha sprawiała, że dęte instrumenty drewniane zyskiwały na intensywności a operujące w niskich rejestrach waltornie brzmiały wręcz apokaliptycznie, lecz po pewnym czasie doszliśmy do wielce profesjonalnych (mały auto sarkazm) wniosków, iż bas potocznie mówiąc „jest zrobiony”. O co chodzi, i czy to źle? Chodzi o to, że gdzieś z tyłu głowy zawsze mieliśmy zakodowany pewien wzorzec „gauderowsko-accutonowego” grania, w którym krótki, czasem wręcz przejawiający znamiona suchości bas podawany jest w punkt z atomowa wręcz precyzją. I to owa precyzja jest niezaprzeczalną cechą natywną a co bardziej istotne z naszego punktu widzenia cechą wiodąca. A tymczasem w ósemkach jakimś trafem precyzja idzie w parze z barwą i … o zgrozo mięsistością i soczystością, którą do niedawna kusiły estońskie Estelony. Zdając sobie doskonale sprawę, że powyższa cecha jest pewnym, ba wręcz ewidentnym odstępstwem od neutralności dochodzę również do wniosku, że spokojnie mógłbym z nią nie tylko żyć, ale wręcz być z nią dzień po dniu szczęśliwy.
Powód mojej oceny podaję poniżej i jest nim album „…TALES” duetu Bogdan Hołownia/Jorgos Skolias, którego odtworzenie w pewnym sensie zahaczało o misterium. Takiego realizmu i holografii jeszcze w OPOSie nie słyszałem. W pierwszej chwili efekt był wręcz porażający, gdyż obaj panowie po prostu nie tyle zmaterializowali się w naszym oktagonie, co ja przeniosłem się do studia nagraniowego i cichutko przycupnąłem na kanapie tuż przed nimi. Powtarzam, przed nimi, nie za szybą, koło dźwiękowca. Każda zgłoska, każdy ruch, czy praca samego fortepianu były po prostu oczywiste, bo obecne tu i teraz. Ot tak. Bajka? Raczej wirtualna rzeczywistość i to ta, do której zwykli śmiertelnicy nie mają i jeszcze długo mieć nie będą dostępu.
Kolejnym albumem utwierdzającym mnie w przekonaniu, że to jest to był „The Astonishing” Dream Theater, gdyż jeśli ktoś jest fanem Hitchcocka i uważa, że dobry spektakl powinien rozpoczynać się trzęsieniem ziemi a potem napięcie ma rosnąć, to ten album powinien otwierać każdy odsłuch na tytułowym secie. Rozmach, patetyczność i skomplikowane, zagmatwane a przy tym pełnokrwiście progresywne granie przetworzone przez duet Berliny/Vitusy wyrywało z kapci lepiej niż cztery laski dynamitu. Zero kompresji, spowolnienia, czy zawoalowania. Całkowita, niczym nie powstrzymywana dynamika, spontaniczność i przede wszystkim radość grania. O tak, dr.Gauder zrobił kolumny dla fanów soczystych, rockowych brzmień. Jeśli komuś jeszcze mało zawsze może sięgnąć po chropawą jak trzydniowy zarost „Sweet Noise” My Riot. Wiem, że tekst o ponownym poznawaniu własnej płytoteki jest równie oklepany i zdewaluowany jak każdy inny pusty frazes, ale tym razem tak właśnie się poczułem. Płyta zabrzmiała bowiem jak ciężki walec drogowy z silnikami od Herculesa albo B52. Potęga, dostojność, bezwzględność. Zaskakuje całkowity brak podkreślania sybilantów i irytujące ofensywnej góry. Jest niezwykle dynamicznie i agresywnie, ale niemalże kremowo, albo nie, wreszcie słychać że ten album jest po prostu mroczny, we właściwy sobie podskórny sposób.
Czy zatem Berliny RC8 ze stajni Gauder Akustik są konstrukcjami idealnymi? Z pewnością nie dla wszystkich i nie w każdym repertuarze. Jednak jeśli dacie im szansę i postaracie się o elektronikę zdolną je poprawnie, wróć, swobodnie wysterować to nie wahajcie się ani chwili, tylko ściągajcie je na odsłuchy. Pytanie tylko czy jesteście zwolennikami dotychczasowej „akuratności” kolumn z Renningen, czy też czujecie wewnętrzną potrzebę odrobiny łobuzerskości i rockowego szaleństwa. Jeśli to pierwsze nieśmiało zasugeruję RC9-ki, jeśli jednak wybierzecie bramkę nr.2, to możecie mi wierzyć na słowo, że nic już nie będzie takie jak dawniej a uśmiech trzeba będzie wam ściągać z twarzy chirurgicznie.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 60 000 €
Dane techniczne:
Impedancja: 4 Ω
Moc maksymalna: 830 W
Wymiary (WxSxG): 142 x 36 x 65 cm
Waga: 85 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15; Vitus Audio MP-L201
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777; Vitus Audio MP-S201
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Kiedy w kwietniowej relacji opisywałem nauszne wrażenia z odsłuchu elektroniki Sonic Frontiers z kruczoczarnymi kolumnami Utopia Scala V2 i ognistoczerwonymi Sopra n°2 wychodziłem ze skądinąd słusznego założenia, że skoro nowy punkt na audiofilskiej mapie stolicy zaprasza, to już normalnie działa a jeśli był jakiś event inaugurujący jego działalność to właśnie z niego wróciłem, bądź odbył się zdecydowanie wcześniej i w innym gronie. Jakież było moje zdziwienie, gdy raptem na początku czerwca wpłynęło do nas elektroniczne zaproszenie na oficjalne otwarcie Salonu Focal, czyli przybytku, w którym już gościłem. Razem z Jackiem doszliśmy dość szybko do wniosku, że poprzednie ( w międzyczasie odbyło się co najmniej jedno, bądź dwa) spotkania miały charakter „treningowy” i zdobyte dotychczas doświadczenie właśnie 23/06/2016, czyli w miniony czwartek, przeddzień wakacji ma zaowocować właściwą imprezą. I tak też było.
Właściciel salonu postanowił bowiem zaprosić nie tylko współpracujących z nim dealerów, lecz również prasę i aby nadać wydarzeniu odpowiedniej rangi postarał się by flagową (tytułową) markę reprezentowała „opiekująca” się rynkiem europejskim Françoise Bardon. Nie obyło się oczywiście bez zwyczajowej w takich okolicznościach odstresowującej i będącym niezwykle miłym akcentem lampki dobrze schłodzonych „bąbelków” oraz obowiązkowej prelekcji o aktualnej ofercie Focala.
Całe szczęście marketingowa pogadanka nie była zbyt obszerna a i zarówno przed nią, jak i po niej organizatorzy gorąco zachęcali do rzuceniem uchem nie tylko na gorące słuchawkowe nowości, ale i zdecydowanie poważniejsze gabarytowo cudeńka.
Co ciekawe o ile stanowisko z nausznikami przeżywało istne oblężenie o tyle system do bólu (i to chronicznego pleców) stacjonarny nad wyraz skromnie i niezobowiązująco roztaczał swoje uroki w bocznej salce odsłuchowej. A cóż tam „plumkało”? Zacznijmy może od tego, czego nie zauważyć nie sposób, czyli pary zjawiskowych Focali Stella Utopia EM. Przemieszczając się dalej, w głąb toru napotkać można było okablowanie Atlas Cable a następnie rasowy system dzielony Audio Researcha w postaci odtwarzacza CD6, przedwzmacniacza Reference 6 i monobloków Reference 250 SE. Jak można zauważyć tuz obok przycupnął z dedykowanym phonostagem rodzimy gramofon Muarah. Jak wspomniałem na wstępie rola powyższego seta ograniczała się, przynajmniej podczas naszej bytności li tylko do możliwie dyskretnego tła muzycznego a gramofon występował jako łapiąca za oko dekoracja, więc i słuchania nie było praktycznie żadnego. Ne ma jednak co rozpaczać, bo zamiast próbować przebić się przez dość intensywny szum tła i nieraz nad wyraz ożywione rozmowy zdecydowanie bardziej wolimy nawet nie tyle umówić się na odsłuch w salonie, co po prostu zaprosić kompletną, bądź dowolnie rozczłonkowaną powyższą konfigurację na występy w naszych skromnych progach.
Jeszcze na otarcie „krokodylich” łez kilka smakołyków i … serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę szczerze życzymy samych sukcesów na tym przecież niełatwym rynku. W każdym bądź razie prognozy są optymistyczne, bo wreszcie kolumny Focala prezentowane są z elektroniką mogąca pokazać drzemiący w nich potencjał.
Marcin Olszewski
Opinia 2
W miniony czwartek tj. 23.06.2016r. z niekłamaną przyjemnością wespół z Marcinem skorzystaliśmy z zaproszenia na oficjalne otwarcie firmowego salonu przy Al. Wyzwolenia 3/5 będącej tematem westchnień wielu audioflilów francuskiej marki Focal. Co ważne, w informacjach mailowych zapewniano nas, iż główną atrakcją tego popołudnia będą zasilane elektroniką Audio Researcha drugie od góry kolumny tej marki – Stella Utopia, co mimo unikania głębszych ocen poza znanym mi terenem wprowadzało pewien pierwiastek nietuzinkowości tegoż wydarzenia. Po przekroczeniu progu salonu i przybyciu ostatniego zaproszonego gościa, jak to zwykle bywa, początek spotkania przyniósł nam garść informacji o wspominanym dzisiaj brandzie tak w zarysie ogólnym, jak i mocno odświeżonym ostatnimi czasy dziale słuchawkowym. Całość imprezy idąc w sukurs francuskiej ekskluzywności okrasił elegancki catering wliczając w to różnego rodzaju trunki.
I gdy po tej nieco skrótowej prasowej informacji o przywoływanej dzisiaj imprezie w założeniach przed-wyjazdowych miałem ochotę skrobnąć kilka strof na temat prezentowanego zestawienia – przecież tak wysokie Focale nawet nam z Marcinem nie trafiają się nazbyt często do posłuchania, to niestety ich symboliczny byt grania w tle skazał mój zamiar na totalną porażkę. Co więcej, bardzo żałowałem, że nie dane było mi posłuchać na nich pochodzącego od polskiego producenta Muarach gramofonu, który całkowicie oderwany od rzeczywistości połączeniowej z przywołanym setem, kręcącym talerzem robił jedynie pozytywne wizualne wrażenie. No cóż szkoda. Ale mając w pamięci stare powiedzenia: „ Co się odwlecze …. .„ bez napinania na terminy jesteśmy otwarci na sparing z jakąś ciekawą propozycją francuskiego producenta we własnych kontrolowanych warunkach. Puentując tę mini relację chciałbym podziękować gospodarzom za zaproszenie i życzyć salonowi licznej rzeszy zainteresowanych co najmniej odsłuchami klientów. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że często dopiero kilkukrotne spotkanie z danym produktem pozwala podając decyzję zakupową, która na tym poziomie cenowym musi być bardzo przemyślaną.
Jacek Pazio
Opinia 1
Kiedy ponad rok temu trafiły do nas słuchawki Audio-Technica ATH-W1000X najogólniej rzecz biorąc wiedzieliśmy, że „coś się dzieje”. Przepięknie wykonane z drewna czeremchy amerykańskiej muszle zagrały po prostu adekwatnie do swojego wyglądu pozostawiając wyłącznie miłe wspomnienia. W dodatku pomimo całej swej ekskluzywności nie grymasiły pod względem repertuarowym, lecz starały się z każdego rodzaju muzyki wycisnąć nie tylko najprawdziwszą prawdę, ale i emocje. Czas jednak płynie nieubłaganie, więc i na nie przyszła pora, co w branży oznacza mniej więcej tyle, że trzeba przejść na zasłużoną emeryturę ustępując miejsca nowszym, oczywiście lepszym i mogącym z większym entuzjazmem powalczyć o portfele kolejnych nabywców modelom. Tym razem jednak zamiast ograniczyć się do … jedenastej inkarnacji tysiączek postanowiliśmy dać naszym Drogim Czytelnikom alternatywę i oprócz ATH-W1000Z do testu wzięliśmy również zamykający nową generację nauszników model ATH-A2000Z wyceniony dokładnie tak samo jak 1000-ki. Zaistniała sytuacja powinna z jednej strony naświetlić nam kwestię firmowego brzmienia a z drugiej zgłębić meandry niuansów wynikających z jakże różnych materiałów wykorzystanych do budowy ich muszli. Zatem nie przedłużając wstępu serdecznie zapraszamy na całkowicie umowny, wręcz metaforyczny pojedynek nierozerwalnie związanego z klasyczną naturalnością drewna z reprezentującym industrialną współczesność tytanem.
Teakowe (Tectona grandis) muszle ATH-W1000Z do złudzenia przypominają te z poprzedniej generacji, ale aby wyłapać zauważalne różnice wypadałoby mieć w ręku zarówno wersję X, jak i Z, więc nie będę się czepiał, tylko szczerze przyznam, że zjawiskowość została zachowana. Czuć szlachetne urodzenie i co prawda jak się dobrze poszuka, to w międzynarodowym katalogu można natrafić na hebanowe flagowce ATH-W5000 ze skórzanymi a nie skóropodobnymi padami, ale nie sposób zarzucić im jakiekolwiek widoczne oszczędności. No, może z wyjątkiem tekturowego pudełka, które przy małej, wyściełanej czerwonym aksamitem walizeczce z twardego sztucznego tworzywa, w jakiej sprzedawane są 5000-ki, ale spokojnie możemy uznać, że szukam dziury w całym. Całe szczęście do reszty nie sposób mieć jakichkolwiek zastrzeżenia. Komfort, wygoda, poczucie luksusu i to nawet przy kontakcie z takimi drobiazgami jak korpus wtyku, który wykonano z takiego samego drewna jak muszle. Autorskie rozwiązanie z podwójnym pałąkiem i wyściełanymi manetkami lekko trzymającymi głowy po prostu działa i z radością po raz kolejny miałem okazję przekonać się, że nawet podczas długich odsłuchów nic nie ciśnie, nie ugniata i nie sprawia, że czujemy się jakbyśmy wsadzili głowę w imadło. Samopoczucie poprawia też ewolucja samej nomenklatury, gdyż zdobiące muszle ATH-W1000X napisy Grandioso zastąpiły nowe – Maestoso.
ATH-A2000Z, to topowy, przynajmniej na razie reprezentant najnowszej generacji zamkniętych japońskich nauszników ujętych w ramach serii Art Monitor. Z resztą z daleka widać, że mamy do czynienia z iście high-endowym zawodnikiem, bo muszli ze szczotkowanego tytanu nie spotyka się wcale ta często a wartością dodana jest ręczny montaż wykonywany w fabryce w Japonii. Przystosowane, choć może bardziej wypadałoby użyć sformułowania dedykowane, sygnałom wysokiej rozdzielczości 2000-ki mogą pochwalić się pasmem przenoszenia sięgającym 45 kHz. Swoją pracę, poniekąd dzięki systemowi Double Air Damping, zaczynają też zaskakująco nisko, bo od 5 Hz i konia z rzędem temu, kto ową piątkę usłyszy. Osobiście jednak wychodzę z założenia, że akurat jeśli chodzi o deklarowane przez wytwórców parametry zawsze lepiej mieć większy aniżeli mniejszy margines błędu wynikający z marketingowej weny speców od PR-u. W tym przypadku zapas jest nad wyraz uspokajający a z pozostałych technikaliów warto jeszcze napomknąć, ze cewki 53 mm przetworników nawinięto drutem z miedzi beztlenowej (OFC7N) a układ magnetyczny wykonano z permenduru. O skrzydełkowym pałąku nagłownym z systemem 3D już nie wspominam, bo od dłuższego czasu w przypadku A-T to standard i to standard, który na moim czerepie sprawdza się wręcz idealnie.
Następny w kolejce do krótkiej prezentacji jest Moon 230HAD, czyli przedstawiciel coraz popularniejszej na audiofilskim rynku rodziny możliwie wszechstronnych i bogato wyposażonych urządzeń mogących zaspokoić oczekiwania nawet bardzo marudnego nabywcy. W eleganckim, czernionym korpusie o akceptowalnych, nawet w desktopowych realiach gabarytach znajdziemy bowiem nie tylko wzmacniacz słuchawkowy, lecz również rozbudowaną sekcję przetwornika cyfrowo-analogowego i przedwzmacniacz liniowy a w ramach dbania o nasz komfort nie zapomniano o pilocie zdalnego sterowania. Sam DAC, oprócz obowiązkowej w dzisiejszych czasach kompatybilności z sygnałami 24 Bit/192 kHz może pochwalić się zdolnością radzenia sobie również z gęstszymi odmianami PCM do 32 Bit / 384 kHz, oraz DSD256. To wszystko oczywiście po USB.
Na tle tytułowych słuchawek front Moona prezentuje się nad wyraz skromnie – lekko wybrzuszony w swojej centralnej części gruby płat szczotkowanego aluminium zdobi nie tylko masywna gałka regulacji głośności i firmowe logo, lecz również dwanaście diod z czego pojedyncza – błękitna informuje nas o stanie urządzenia (standby/praca) i pozostałych jedenaście przyporządkowanych wejściom, oraz częstotliwościom otrzymanego sygnału. Oczywiście nie zabrakło sekwencyjnego selektora źródeł i gniazda słuchawkowego 6,3 mm wzbogacanych wejściem liniowym 3.5mm.
Ściana tylna, z racji swojej niewielkiej powierzchni została praktycznie całkowicie zajęta przez najprzeróżniejsze przyłącza. Całe szczęście zachowano nie tylko umiar, ale i zdrowy rozsądek a przede wszystkim porządek i ergonomię. Dzięki temu mamy elegancko wyznaczoną sekcję cyfrową z jednym wejściem optycznym, dwoma koaksjalnymi i pojedynczym USB, oraz analogową z parą wejść liniowych i dwiema parami wyjść, z czego jedna jest stało a druga zmienno-poziomowa. Wyliczankę zamyka trójbolcowe gniazdo IEC.
Skoro opisy natury wizualnej i wstępne organoleptycznej mamy już za sobą spokojnie możemy zająć się oceną walorów brzmieniowych dostarczonych przez warszawski Audio Klan smakołyków wygodnie rozsiadając się w fotelu i przyglądając bratobójczemu pojedynkowi.
Wbrew pozorom ATH-W1000Z i ATH-A2000Z więcej łączy niż dzieli, choć różnice też są i to one właśnie będą decydowały którą parę summa summarum umieścimy w wirtualnym, czy też fizycznym koszyku i z którą na uszach spędzimy długie godziny. Zacznijmy może od cech wspólnych bo tych jest całkiem sporo i wynikają one głównie z czegoś, co z powodzeniem można nazwać firmowym brzmieniem. Wspominam o tym, gdyż w przypadku Audio – Techniki mamy to szczęście, że podczas mozolnej wspinaczki po kolejnych szczeblach zaawansowania (i cennika) obcujemy mniej więcej z taką samą estetyką, lecz podawaną w coraz bardziej wykwintny i dopracowany sposób. Skąd to wiem? Cóż, pomijając wspominane na wstępie ATH-W1000X miałem to szczęście, że razem z tytułowymi nausznikami otrzymałem z Audio Klanu również niżej sklasyfikowane w firmowym rankingu ATH-A990Z, więc i okazja do popatrzenia na dzisiejszych bohaterów z „żabiej” (w końcu są zielone ;-)) perspektywy była niewątpliwa. Wróćmy jednak do tematu, czyli cech natywnych – swoistego DNA, które japońskie nauszniki charakteryzuje. Po pierwsze jest to niezaprzeczalna szybkość, po drugie analityczność a po trzecie zaskakująca w typowo konsumenckim segmencie iście studyjna liniowość. Powiało chłodem? Otóż nic z tych rzeczy. Jeśli ktoś poczuł powiew prosektorium, to najwidoczniej do tej pory kiepsko trafiał i stąd owe niewątpliwie pejoratywne skojarzenia. Obie pary słuchawek grają bowiem neutralnie i na tyle transparentnie, że już po chwili od ich umieszczenia na, a raczej wokół, naszych małżowin nie dość, że zapominamy o ich obecności, co zaczynamy słuchać muzyki a nie ich samych. Łapiemy się na tym, że oceniamy, płytę, nagranie, realizację czy samo wykonanie, artystyczną interpretację a nie pracę, czy działanie słuchawek. Z jednej strony takie podejście do tematu może być źródłem lekkiej frustracji, bądź rozczarowania ze strony słuchaczy chcących na tym poziomie cenowym zostać jeśli nie powalonymi, czy znokautowanymi to choćby dopieszczonymi jakąś ponadprzeciętną umiejętnością zaklinania rzeczywistości, jednak z drugiej niezaprzeczalnie mamy w tym momencie ucieleśnienie idei High Fidelity, czyli umownej „wysokiej wierności” oryginałowi. Jaki piękny audiofilski paradoks, nieprawdaż? Pozostaje jeszcze coś takiego jak przestrzenność i „napowietrzenie” dźwięku, które jak na konwencjonalne konstrukcje zamknięte zasługuje na bezsprzecznie wysokie noty. Oczywiście jeśli ktoś poszukuje istnych hektarów na kreowanej przez słuchawki scenie to warto, żeby daleko nie szukając rzucił uchem na proponowane przez niniejszą markę modele otwarte w stylu dokładnie tak samo wycenionych ATH-AD1000X, lub nieco droższych ATH-AD2000X. Niemniej jednak, jeśli cenimy sobie izolację od szumu otoczenia to tytułowe propozycje wydają się wręcz idealne.
A jak wyglądają niuanse różniące oba modele? Jeśli chodzi o ergonomię to wbrew pozornie niewielkiej różnicy w wadze wynoszącej zaledwie 26 g to na dłuższą metę ATH-A2000Z wydają się ciutkę, bo ciutkę, ale jednak bardziej komfortowe a posiadając 3,5 mm wtyk, oczywiście z przejściówką na 6,3mm pozwalają na wykorzystanie w roli źródła coraz bardziej popularnych high – endowych przenośnych odtwarzaczy plików, co w przypadku ATH-W1000Z może być nie tyle niemożliwe, co nieco utrudnione. O ile w sytuacjach typowo stacjonarno – desktopowych powyższy fakt praktycznie nie ma znaczenia o tyle, przy chęci korzystania z uroków odsłuchu słuchawkowego na wyjeździe warto mieć to na uwadze. Oceniając walory brzmieniowe szczerze powiedziawszy nie odnotowałem żadnych niespodzianek. Reprezentujące obóz stolarsko – ekologiczny 1000-ki grały bardziej nasyconą paletą barw przy nieco grubiej w porównaniu do tytanowych bratanków kreślonych krawędziach źródeł pozornych. Cóż z tego wynika? Odpowiedź na to fundamentalne pytanie jest niejednoznaczna i w dodatku ogranicza się do lakonicznego „zależy co chcecie osiągnąć”. Przykładowo barokowy „Le lacrime di Eros” Accademia del Piacere lapidarnie stwierdzając na W1000Z czaruje bardziej niż A2000Z, na których z kolei wypada bardziej „studyjnie” a przez to prawdziwiej. Pytanie zatem na co w danej chwili mamy ochotę – na odrobinę słodyczy i czaru, czy stonowany obiektywizm. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć A2000Z nie są beznamiętnym i analitycznym narzędziem do rozkładania każdego dźwięku na atomy a jedynie starają się być bliżej prawdy, która przecież nawet w negliżu nie zawsze jest uosobieniem piękna. Powiem nawet więcej. Podczas kilkutygodniowych testów, z którymi po prostu nie musieliśmy się spieszyć i na spokojnie poznać oba modele zdecydowanie częściej, gdy miałem brać się za recenzowanie dowolnego elementu pojawiającego się w moim torze sięgałem właśnie po tytanowe nauszniki, bo właśnie na nich każda, nawet najmniejsza zmiana była ewidentna i oczywista. Podobnie sprawy się miały z różnicowaniem słuchanych nagrań. Różnice podawane były niemalże na srebrnej (tytanowej?) tacy, więc i wgląd w spektakl muzyczny uznać można było za wręcz wzorcowy. Nie oznacza to jednak, że ATH-W1000Z pod powyższymi względami kulały, bądź niedomagały. Co to to to nie. One po prostu kierowały naszą uwagę ku emocjom, barwie, klimatowi a dopiero w dalszej kolejności na aspekt realizatorsko – techniczny. Warto jednak podkreślić, iż w obu przypadkach trudno naleźć repertuar w którym Audio-Technici by mogły sobie nie poradzić. Niezależnie od tego, czy akurat leniwie sączył się z nich „Just A Little Lovin’” Shelby Lynne, czy za przeproszeniem porykiwał album „Dystopia” Megadeth wszystko było grane z niezwykłym timingiem i w punkt.
Na koniec zostawiłem jeszcze kilka zdjęć o samej amplifikacji i poniekąd źródle sygnału wykorzystywanego podczas słuchawkowych sesji, czyli Moonie 230HAD. Ten niepozorny kombajn jest najogólniej rzecz ujmując wulkanem energii i sprawia, że większość słuchawek w nie wpiętych dostaje takiego „kopa”, że spokojnie można byłoby go używać do cucenia omdlałych pensjonarek. Jednak przy całej swej spontaniczności i kipiącym testosteronem sposobie grania nie zapomina ponadprzeciętnej muzykalności i szacunku do panującego na poszczególnych nagraniach klimatu. Nie gra wszystkiego na jedno kopyto i z barokowych, zwiewnych akordów nie próbuje robić solówek Steve’a Vai’a a jedynie czeka na odpowiedni moment, by wcisnąć gaz w podłogę i zabrać nas w iście szaloną przejażdżkę. Jego dość gęsty i świetnie nasycony, soczysty dźwięk idealnie komponował się z japońskimi słuchawkami Audio-Technici i szukając mu nausznych partnerów sugerowałbym iść właśnie w tym kierunku. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby próbować zgrać go z czymś równie dynamicznym i energetycznym jak on sam – jak np. Brainwavzy HM5, czy Meze 99 Classics Gold jednak przed zakupem sugerowałbym spokojny i to dłuższy odsłuch na najczęściej przez nas preferowanym materiale, bo ilość „basowego” cukru w cukrze może okazać się na tyle intensywna, że zacznie nieco ingerować w pozostałe zakresy pasma akustycznego. Efekt będzie niewątpliwie spektakularny, ale za to z naturalnością niewiele będzie miał wspólnego. Jeśli jednak Wasze systemy brzmią zbyt zwiewnie, bądź klinicznie to jego obecność powinna wywołać nieschodzący z ust uśmiech zadowolenia.
Najwyższy czas na końcowe wnioski, które … mogą co poniektórych zaskoczyć, gdyż niestety w moim mniemaniu nie dają jednoznacznej odpowiedzi na to, jaką konfigurację wybrać i które zestawienie jest lepsze. Po prostu obie propozycje są świetne i tylko od naszych indywidualnych preferencji zależeć będzie, która para słuchawek wyląduje koniec końców w koszyku. A ze swojej strony tylko dodam, że osobiście raczej decydowałbym się na ATH-A2000Z, gdyż oferując ponadprzeciętną prawdomówność nie cierpią na żadną ze znanych mi słabości wynikających z ponadnormatywnej analityczności, czy wręcz kliniczności. Wydają się zatem fenomenalnym i wręcz niezastąpionym narzędziem weryfikacyjnym testowanych urządzeń a przy tym dawno nie miałem kontaktu z tak wygodnymi słuchawkami. Ale to wyłącznie moje osobiste a więc boleśnie subiektywne odczucia a warto pamiętać o jednym – ze słuchawkami jest jak z eleganckimi butami – kawałek trzeba się w nich przejść a czasem i kilka wieczorów przetańczyć, żeby wiedzieć czy są naprawdę dla nas i czy nic w nich nas nie uwiera. Tak więc proszę mi wybaczyć, ale bez odsłuchu akurat w tym wypadku się nie obędzie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Moon ADL Stratos
– Słuchawki: Brainwavz HM5; Meze 99 Classics Gold; Audio-Technica ATH-A990Z
– Streamer/DAC/Przedwzmacniacz: Ayon S-3 Junior
– Przedwzmacniacz: Electrocompaniet EC 4.8
– Końcówka mocy: Electrocompaniet AW 180
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Spec RSA-717EX
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Wbrew pozorom, jakie sugeruje dość mała liczba moich znajomych użytkujących słuchawki, świat obcowania z muzyką poprzez wspomniane nauszniki jest sporym kawałkiem tortu audio. Co z punktu widzenia różnorodności oferty wydaje się być ważne, ostatnimi czasy z dużymi sukcesami w ową dziedzinę wkraczają dotychczas nieznani – często bardzo mali producenci. Przykładem takiego zjawiska może być niedawno recenzowany na naszych łamach producent z Rumunii Mezze Headphones. Jednak nie o podobnym występie będziemy rozprawiać, gdyż dzisiejszym spektaklem będzie bratobójcza walka pomiędzy produktami z jednej stajni, którą jest japońska Audio-Technica z produktami pod nazwą ATH-A2000Z i ATH-W1000z. Całości zestawu odsłuchowego dopełniać będzie wzmacniacz słuchawkowy kanadyjskiej marki Moon – 230HAD, a wspomniane akcesoria zawdzięczamy warszawskiemu Audio Klanowi.
Jak widać na załączonych fotografiach, oba modele słuchawek są konstrukcjami zamkniętymi i na pierwszy wizualny rzut oka różnią się materiałem, z którego wykonano okalające nasze narządy słuchu okrągłe muszle. Jak to zwykłem robić, nie będę zagłębiał się w szczególiki konstrukcyjne obu modeli, tylko na potrzeby odróżnienia obu modeli dwu-tysiączkę nazwę tytanową – oczywiście z takiego metalu wykonano obudowy muszli, a tysiączkę namaszczę jako drewnianą – tutaj komentarz jest zbędny. Obie wokół-uszne sfery ubrano w bardzo przyjemne w użytkowaniu pady ze sztucznej skóry, a proces utrzymania ich na głowie powierzono co prawda pozbawionym regulacji drucianym pałąkom, ale również wspomagającym dobre osadzenie na niej umieszczonym na płaskich wspornikach bocznym poduszkom skroniowym. Powiem tak, mimo wydawałoby się niezbyt pewnego stacjonowania testowanego produktu na miejscu docelowym proces recenzencki nie powodował problemów osuwania się słuchawek z głowy. Jednak mój przypadek, czyli spokojne siedzenie w jednym miejscu nie daje pełnego wglądu, jak owe rozwiązanie spisuje się w warunkach przemieszczania się po domostwie, dlatego przed ostateczną decyzją zakupową choćby z racji różnej wielkości głów potencjalnych klientów ten aspekt należy sprawdzić samemu. Ja mogę tylko jeszcze raz powtórzyć, że mimo iż nie grzeszę jakimś nadludzkim rozmiarem nośnika dla opisywanych dzisiaj produktów, problemów natury niekontrolowanego bytu połączonych pałąkami nagłownych mini kolumienek mnie stwierdziłem. Puentując część opisową wspomnę jeszcze o wzmacniającym sygnał DAC’o-wzmacniaczu Moon’a. Urządzenie jest zgrabnym gabarytowo projektem plastycznym, który na dachu obudowy w celach wentylacyjnych otrzymało ażurowane okienko. Front naszego wzmaczka słuchawkowego ubrano w znajdującą się na prawym boku gałkę wzmocnienia, usytuowane w centrum logo marki i włącznik „Standby” i na lewej flance zestaw diod informacyjnych o dostarczonym sygnale audio, wykorzystywanym wejściu, guziki wyboru wejścia i gniazdo dla słuchawek. Przechodząc do tylnej ścianki natychmiast orientujemy się, iż ta z racji obsługi tak cyfrowych, jak i analogowych sygnałów oferuje nam baterię wejść w obu wspomnianych standardach, a całość wyposażenia uzupełnia życiodajne gniazdo IEC. Jak widać z tej wyliczanki, niby maleństwo, ale ilości funkcji nie żałowano.
Rozpoczynając najważniejszy akapit tego spotkania muszę przywołać fakt prawie zawsze występującej trudności wyraźnego wypowiedzenia się za jednym z produktów w momencie, gdy oba pochodzą od jednego producenta. To oczywiście mimo dążenia do tego samego naturalnego wzorca dźwięku w praktyce podyktowane jest różnymi oczekiwaniami wymagającej klienteli, ale zawsze łatwiej jest, gdy dany brand wystawia do walki tylko jeden model ze swojej oferty. Dlatego też, nie chcąc robić nikomu krzywdy, a także, aby nie zostać posądzonym o skrajny subiektywizm w zakresie preferencji dźwiękowych – oczywiście wszyscy go znacie, jak to zwykle bywa, w obu przygotowanych dzisiaj słuchawkowych przypadkach punktem odniesienia będą wszystkim znane Sennheisery HD 600. Tak wiem, trącają myszką, ale podczas tego sparingu zdziwicie się, jak wiele wspólnego mają z prezentowaną dzisiaj konkurencją.
Dzisiejszą przygodę słuchawkową rozpocząłem od ATH-A2000Z i muszę Wam powiedzieć, że nieco się zdziwiłem, gdyż na tle Niemców w pierwszym momencie – później ocena nieco ewaluowała – zdecydowanie lepiej wypadały jedynie na samym basie. Muzyka miała niezły ciężar, jednak reszta pasma zdradzała oznaki nonszalancji. To oczywiście szukającym pełni informacji – nawet jeśli ich nie ma – może się podobać, ale poczciwe Senki może zwiewniejsze, ale grały jakby równiej. Audio-Techniki zaraz po niskich tonach natychmiast stawiały na najwyższe rejestry, czym wyraźnie pokazywały, iż środek jest jedynie uzupełnieniem przekazu, a nie wartością nadrzędną. Przynajmniej ja tak to odbierałem. Jednak uspokajam zawczasu wszelkich nerwusów, nie był to jazgot w czystej postaci, tylko pewien sznyt grania, który po kilku utworach nawet potrafił mnie wciągnąć w dłuższe rozprawianie o wszelkich bez problemu wyłożonych, jak kawa na ławę artefaktach dźwiękowych danego krążka. I gdy wydawałoby się, że mimo wszystko powinienem narzekać, właśnie to umiejętne mimo drobnego odchudzenia przekazu wciągnięcie melomana w wir wydarzeń owocuje niekłamaną może nie wychwalająca produkt pod niebiosa, ale jednak aprobatę. Jakiś przykład muzyczny? Proszę bardzo. Weźmy na tapetę gitarowo – wokalno – balladowy srebrny krążek zatytułowany „Excuses for travellers” artystów ukrywających się za projektem Mojave3. Powiem tak. Idąc tropem wartości sonicznych ubranych w tytan słuchawek, gdy stopa perkusji wypadała nad wyraz dobrze – krótka i zarazem solidna w masie, to już sam wokal mimo, że niósł sporo ciekawych detali, troszkę nadmiernie pobudzał do życia często zarejestrowane na płycie sybilanty. Na szczęście nie kuły zbytnio w uszy, ale na tle stawianych za punkt odniesienia niemieckich produktów wypadały trochę efekciarsko. I takie podkręcające atmosferę otwarcia ganie każdego z gatunków muzycznych było standardem tego modelu, dlatego jeśli ktoś uwielbia cieszyć się ciekawie rozświetlonym przekazem – a mam znajomego i wiem, że są rzesze fanów z takim odbiorem piękna w muzyce, dwu-tysiączki są dla nich idealnym kandydatem na lata.
Gdy przyszła kolej na nauszniki ubrane w drewno, świat diametralnie się zmienił. A co takiego się stało? Nic nadzwyczajnego, po prostu do głosu doszedł środek pasma, tworząc z resztą zakresów bardzo spójną barwowo, a przy tym gładko grającą opowieść muzyczną. Co ważne przekaz był cięższy od Sennheiserów, ale za to bardzo równy. Czy mi się podobał? Naturalnie, gdyż to było na tyle kojące moje zmysły ciepłe i po trosze gęste w środku pasma granie, że jeśli miałbym wybierać pomiędzy krzyżującymi między sobą rękawice słuchawkami, z pewnością wybrałbym tysiączki. Niestety mam pełną świadomość, iż przeciwnicy kolorowania świata prawdopodobnie podnieśliby alert, ale chyba właśnie dlatego każda marka ma w swej ofercie kilka pomysłów na dźwięk, czego dzisiejszy test jest idealnym przykładem. A jak tym razem zagrał swój koncert Mojave3 ? Soczyście w riffach gitarowych, z delikatnym wygładzeniem wszelkich syków i co najważniejsze w domenie fajnego koloru fraz gardłowych. Po prostu fun. Czegóż chcieć więcej?
Odbierając od Marcina dwie pary słuchawek do końca nie wiedziałem, czego mogę się po nich spodziewać. Bardzo podobne w konstrukcji, od jednego producenta i co najważniejsze w takiej samej cenie. Jednak przy całej otoczce nerwowości, czy z takiego porównania coś ciekawego wyniknie, czułem gdzieś w kościach w pełni zamierzone przez producenta z Japonii zamiary. Jakie? Pełne zadowolenie każdej grupy klienteli w zakresie swojego porfolio. Przecież żadna firma wypuszczając jeden model nie może powiedzieć, że tylko ona ma rację, a kto się z nią nie zgadza nie ma pojęcia o temacie. Chyba nie od dzisiaj wiadomo, że co klient, to inny gust muzyczny – mimo wspomnianego we wstępniaku jednego wzorca, dlatego cieszę się, że na własnej skórze mogłem przekonać się do którego klubu melomana należę. Z pewnością nie ma szans na ujednolicenie naszych gustów, dlatego bez kruszenia kopii, który w wartościach bezwzględnych jest lepszy wynik, w duchu przyjaźni audiofilskiej zachęcam do wyboru swojego wzorca, co zakresie jednej marki oferuje nam Audio-Technica.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
Audio-Technica ATH-W1000Z: 3 399 PLN
Audio-Technica ATH-A2000Z: 3 399 PLN
Moon 230HAD: 6 999 PLN
Dane techniczne:
Audio-Technica ATH-W1000Z
Typ: Nauszne
Konstrukcja: Zamknięta
Przeznaczenie: Domowe
Średnica przetwornika: 53 mm
Impedancja: 43 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 – 42 000 Hz
Maks. moc wejściowa: 2000 mW
Czułość: 101 dB
Długość przewodu: 3.0 m
Wtyk: Jack (6.3mm)
Waga: 320 g
Audio-Technica ATH-A2000Z
Typ: Nauszne
Konstrukcja: Zamknięta
Przeznaczenie: Domowe
Średnica przetwornika: 53 mm
Impedancja: 44 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 – 45 000 Hz
Maks. moc wejściowa: 2000 mW
Czułość: 101 dB
Długość przewodu: 3.0 m
Wtyk: Mini Jack (3.5mm) / Jack (6.3mm)
Waga: 294 g
Moon 230HAD
Zalecana impedancja słuchawek: 20 – 600 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 100 kHz
Stosunek sygnał/szum: 115dB
Wejścia cyfrowe: Coaxial, Optyczne, USB
Wymiary (S x W x G): 17.8 x 7.6 x 28.0 mm
Waga: 2.8 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
słuchawki – SENNHEISER HD-600
Opinia 1
Choć w U22 gościmy co i rusz a i o równolegle prowadzonym projekcie internetowego sklepu płytowego Black Record Store wspominaliśmy kilka razy, to doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że Piotr Welc nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Oczywiście kręcąc się po starej kamienicy w Alejach Ujazdowskich co nieco dobiegało naszych uszu, ale cały czas było to snute w kameralnym gronie plany. Najwidoczniej jednak padły one na podatny grunt, gdyż w miniona sobotę mieliśmy przyjemność uczestniczyć w inauguracji ze wszech miar fizycznej i namacalnej postaci Black Record Store, którego oficjalne lokum tworzyło swoje podwoje w lokalu umiejscowionym przy tym samym podwórku co Studio U22.
Niewielki a więc przytulny sklepik już przed swoim oficjalnym otwarciem kusił przyszłych nabywców promocyjnymi cenami i obietnicami, że później też pod względem cenowym konkurencja nie będzie miała z nimi łatwo. Ba, ekipa BRS szła wręcz w zaparte, że stają niemalże na głowie, by mieć najniższe ceny w mieście i patrząc nawet po ostatnich nowościach jakie znalazły się na ich półkach jest w tym przynajmniej ziarnko prawdy. Oprócz samych płyt, oferta BRS obejmuje również nie tylko akcesoria niezbędne przy obcowaniu z winylami, ale i sam sprzęt umożliwiając ich odtwarzanie. Jeśli zatem zajrzy tam jakaś zbłąkana dusza i dziwnym trafem zapragnie wkroczyć do świata analogu już i natychmiast, to bardzo możliwe, iż lokal opuści nie tylko z torbą płyt, ale i dedykowaną im „szlifierką”.
Jak widać na załączonych zdjęciach zarówno podwórko, jak i sklepowe ściany zdobią zjawiskowe muzyczne portrety wykonane przez Jacka Porembę, który będąc sobotnim gościem nie omieszkał ich sygnować własnymi autografami.
Oprócz zdjęć i Mistrza obiektywu nie zabrakło też i innych atrakcji, gdyż Piotr Welc jedynie znanymi sobie kanałami sprawił, iż inauguracyjny piknik uświetniła nader pokaźna grupa muzyków. Z premedytacją nie użyłem słowa „gwiazd”, gdyż w dzisiejszych czasach pojęcie to nie dość, że się zdewaluowało, to jeszcze kojarzone jest z celebrytami a w Black Rekord Store pojawili się nie ci co są sławni z tego że są sławni, bo gdzieś bywają, ale po prostu utalentowani ludzie mający coś do zakomunikowania swoim odbiorcom i albo dopiero rozpoczynający swoją muzyczną drogę, albo będący w niej od lat.
Młode pokolenie reprezentowali m.in. Monika Lewczuk i Kortez, z którymi można było na całkowitym luzie porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie i przede wszystkim zdobyć podpis na srebrnym, bądź czarnym krążku.
W dalszej części iście piknikowej imprezy spore zamieszanie wywołało pojawienie się Moniki Brodki, której ostatnia płyta po prostu wyrywa z butów i najwyraźniej nie jestem w tym osądzie odosobniony, bo słychać o niej już chyba wszędzie i to nie tylko w Polsce. Dodając do tego fakt, że „Clashes” wyszedł na fioletowym winylu nie było po prostu opcji, żebym z ww. krążkiem (i to z autografem) z BRS nie wyszedł ;-)
Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo do Moniki dołączyli Smolik i Kev Fox. Panowie najwyraźniej miło wspominają swój ostatni koncert w U22 , bo widać było , że w Alejach Ujazdowskich czują się prawie jak w domu, więc i licznie przybyli fani nie musieli przebijać się przez szklany mur zimnej wyniosłości. Po prostu zero sodówki i świetny kontakt z ludźmi – słowem rewelacja.
W ramach rozruszania piknikowej braci za wiosła złapali panowie z BeMy i niezobowiązująco przy przekąskach i Prażubrze pokazali, że do świetnej zabawy wcale nie trzeba tony sprzętu i kilowatów nagłośnienia. Totalny spontan i to w wersji unplugged wypadł lepiej niż dobrze.
Kolejną ekipą, która zajęła „kanapę gwiazd” (a jednak zdecydowałem się na te „gwiazdy”) była gromadka muzyków działających pod banderą Sorry Boys, Heart & Soul oraz Variete, która powoli przymierzała się do mającej się odbyć wieczorem „domówki”.
No i czas na nazwiska przyciągające prawdziwe tłumy. Panie i Panowie …..
Kayah:
I Artur Rojek:
Cokolwiek by w tym miejscu nie napisać zabrzmiałoby po prostu banalnie i płytko, więc ograniczyłem się li tylko do zdjęć.
A sam piknik okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, gdyż oprócz wydarzenia czysto komercyjnego stał się świetna okazją do spotkania w gronie znajomych i przede wszystkim rodziny, bo większość z przybyłych miłośników czarnych krążków przyszła ze swoimi „drugimi połówkami” i starszą, bądź młodszą drobnicą. Dla starszych było orzeźwiające niepasteryzowane z pianką, dla młodszych lody i Orangina, więc zabawa była przednia a i ruch przy kasie BRS wskazywał, że mało kto wychodził stamtąd z pustymi rękami.
To jednak nie koniec atrakcji, gdyż najwytrwalsi około godziny dziewiętnastej wdrapawszy się na czwarte piętro (bez windy!) mogli podreperować nieco nadwątlone siły wysokooktanowymi miksturami na bazie Ostoy’i a następnie wziąć udział w kolejnej domówce.
O co chodzi? O koncert w iście rodzinnej atmosferze we wnętrzach U22. Tym razem leniwy sobotni wieczór dźwiękami uprzyjemniała formacja Heart & Soul grająca utwory ze swojego ostatniego albumu „Missing Link”, którego wersja winylowa właśnie się tłoczy. Dla osób niewtajemniczonych pragnę tylko dodać, że w skład ww. zespołu wchodzą: Bea Komoszyńska, Hanna Malarowska, Łukasz Lach, Bodek Pezda, Sławomir Leniart, Tomasz Dąbrowki, Łukasz Moskal i jeśli znajdziecie chwilkę, by „przepuścić” powyższe nazwiska przez google’a to zróbcie to, gdyż bardzo szybko zorientujecie się, że Heart & Soul to projekt o zdecydowanie szerszym zasięgu i nazwijmy to „ciężarze gatunkowym” niż początkowo można byłoby przypuszczać. A jak zagrali? Od próby począwszy na finalnym występie skończywszy – świetnie!
Serdecznie dziękując za zaproszenie, gościnne i oszałamiającą dawkę wrażeń całej ekipie U22 i Black Record Store życzymy powodzenia i oby winylowy renesans trwał wiecznie.
Do zobaczenia … wkrótce ;-)
Marcin Olszewski
Opinia 2
I stało się. A co takiego? W końcu tj. 18.06.2016r. swoje fizyczne podwoje dla analogowej braci otworzył od kilku miesięcy zapowiadany na facebookowych łamach sklep z winylami BLACK RECORD STORE. Gdzie? Jak to gdzie? W niebagatelnym dla stolicy miejscu, bo na tak zwanym „Trakcie Króelewskim”, czyli nigdzie indziej, jak w znanym Wam z Soundrebelsowych lifestylowych relacji ze studia U22 patio starej kamienicy przy Alejach Ujazdowskich 22. Gdy wiecie już, co i gdzie, z wielką przyjemnością zapraszam wszystkich na kilka strof o tym , jak całe inauguracyjne przedsięwzięcie wyglądało w oczach zakręconego w temacie analogu po trosze gościa, a po trosze sprawozdawcy audiofila.
Jak to zwykle bywa, wespół z Marcinem na imprezę przybyliśmy jako jedni z pierwszych. Gdy przekroczyliśmy strzeżoną przez rosłych panów z ochrony bramę kamienicy (z uwagi na potwierdzenie przybycia przez licznych artystów strzeżonego Pan Bóg strzeże), co prawda prace przygotowawcze były już na ukończeniu ale widać było jeszcze delikatny wewnętrzny niepokój ducha pomysłodawcy przedsięwzięcia Piotra Welca. Ale nie z racji niemożności opanowania chaosu, tylko znając jego drobiazgowość w tym co robi raczej zapięcia wszystkiego na ostatni guzik, co w konsekwencji całkowicie się udało. Ktoś powie: „przecież to tylko sklep z płytami”, tymczasem ta zdawałoby się prosta operacja w szumnych zapowiedziach prasowych była okraszona wspomnianą przed momentem długą listą polskich artystów, do zrealizowania której nie wystarczy napisać do nich zapraszającego maila, tylko być z nimi w co najmniej dobrych koleżeńskich stosunkach. I wiecie co? Jak Piotr coś zapowie, to raczej tak się staje, gdyż mimo tego, że z racji wcześniejszych planów rodzinnych byłem na imprezie niewiele ponad dwie godziny, to i tak udało mi się spotkać cztery bardzo dobrze znane postacie rodzimego rynku muzycznego – Monikę Brodkę, Smolika, Keva Foxa i Korteza. Abstrahując już od reszty przedsięwzięcia za dopięcie sprawy muzyków na ostatni guzik należą mu się duże brawa, gdyż mówiąc słowo „A”, bez naciągania faktów muszę stwierdzić, że powiedział również „B”, co z artystami i ich często wyskakującymi z kapelusza kontraktami koncertowymi nie zawsze jest takie oczywiste. A jak to wyglądało od strony wizualnej? Na czas otwarcia sklepu połowa goszczącego gości dziedzińca ubrana była w świeżą naturalną trawę. Mogłoby się wydawać, że to zbędny blichtr, ale wbrew pozorom, taki w kontraście z wyasfaltowaną resztą drugiej połówki staro kamienicznego patio ruch wizualny pokazywał, że Piotr W. zawsze dba o najdrobniejszy punkt wprowadzanego w życie projektu. Ów zagospodarowany zielenią placyk wypełniały stoiska zaproszonych na to wydarzenie sponsorów i chyba najważniejsza z punktu widzenia fanów kanapa dla podpisujących swoje płyty artystów. Komuś może wydać się to kolejną zbędną otoczką, ale wydaje mi się, że zadbanie o dobre samopoczucie przybyłych gości sugeruje późniejszą dbałość o zadowolenie ich od strony czysto handlowej podczas późniejszych odwiedzin zakupowych. A to jest idealnym bodźcem do wyraźnego zaznaczenia swojego bytu na winylowej mapie stolicy. Po tym co zaproponował Black Record Store podczas swojego otwarcia, jeśli tylko będę wybierać się na asfaltowe łowy, z pewnością nie omieszkam odwiedzić panów z Alei Ujazdowskich 22. Opuszczając dziedziniec i udając się do wnętrza będącej głównym zarzewiem tej soboty dość skromnej metrażowo, ale jakże intymnej wizerunkowo mekki czarnych krążków trzeba powiedzieć, że właśnie ta skromność rozmiarowa, jak dla mnie oprócz samych płyt jest chyba największą wartością dodaną tego sklepiku. Ja wiem, że najwygodniej jest wejść na wielką halę i kopać w stertach widłami przerzucanych winyli, ale gdy tak jak ja stawiacie na pewien rytuał zakupowy wspomnianych czarnych krążków, owa atmosfera starego, może trochę ciasnego, ale za to emanującego wielką duszą budownictwa ma bardzo duży udział tak w procesie zakupowym, jak i samej zachęcie do ponownej wizyty. Oczywiście, to tylko mój bardzo indywidualny punkt widzenia, jednak jeśli widzicie to inaczej, sądzę, że jeszcze daleko wam do pietyzmu z jakim powinno traktować się około-winylowy świat muzyczny. Ale zostawmy moje wynurzenia i przejdźmy do samej imprezy. Ta, jak się w jej takcie okazało, idąc za założeniami organizatora cieszyła się bardzo dużą frekwencją, co idealnie widać było po długich kolejkach do artystów stemplujących swoje płyty wyszukaną ręczną kaligrafią. Ciekawym zabiegiem reklamowym pomysłodawcy projektu było również stworzenie atmosfery rodzinnego pikniku, dla ziszczenia którego pośród bogatej oferty cateringowej znalazły się uwielbiane przez dzieci lody. I wiecie co? Ku moje mu zaskoczeniu przybili piewcy analogu nie zapominali o reszcie rodziny i z ochotą przyprowadzali swoje pociechy. Efekt? Piotr strzelił w dychę. Chylę czoła. Oby tak alej.
I tym optymistycznym akcentem zakończę tę relację z otwarcia bardzo ważnego dla mnie z racji karmy życiowej przybytku płytowego Black Records Store. Niestety mam nad sobą zwierzchnika płci przeciwnej i tylko utrzymanie tymczasowego rodzinnego rozejmu – chyba nie muszę tłumaczyć, iż życie małżeńskie jest jednym wielkim poligonem – zmusiło mnie do sadząc po tym w czym udało mi się uczestniczyć przedwczesnego opuszczenia tej fantastycznej imprezy. Jednak nie był bym sobą, gdybym z przekąsem nie próbował spuentować tego wydarzenia. Wiecie jakie trzy rzeczy z opisywanego dzisiaj sobotniego przedpołudnia pozostaną w mojej pamięci” Pierwsza – otwarcie sklepu, druga – mój skromny udział w jego rozwoju jako pierwszego klienta i trzecia – radość na twarzy Marcina po otrzymaniu autografu od Moniki Brodki. Kończąc dzisiejszą pogadankę pragnę podziękować organizatorom i wspomagającym ich sponsorom za zaproszenie na to wydarzenie, a stworzonemu z dozą intymności sklepikowi życzyć wielu zadowolonych ze spełnienia marzeń płytowych stałych bywalców.
Jacek Pazio
Opinion 1
We did write already about unification, where some brands reach levels nearing perfection, so many times, that we cannot count it anymore, but today’s example confused me a bit. This because remembering the previous unit, despite rumors about my senility and old age, I was trying to find even the smallest difference in external looks of the tested unit to its predecessor, and besides a small sticker on the back, I was not able to find anything. And there was nothing at all. Well, people say, that the devil is in the details, but after such thing questions are posed, where the thinning occurred; as the Ayon distributor supplied us the streamer S-3 Junior, which looks exactly like the “full” S-3. Does he want to test our vigilance? Or is he testing the market for more of such practices? But yes, this is not the first time Gerhard Hirt is doing things like that. Please remember the Spitfire, which was the slimmed version of the top Crossfire and things become clear. Although some brands race to the top of the always extended border of absurd, at least in terms of pricing, Ayon, silently and covertly, closes the gap between the classic, reasonably priced Hi-Fi and High-End stratosphere.
Describing the Junior as just a streamer would be as precise as reading tea leaves, so let me come closer to what this device is. Inside we find also a DAC capable of handling signals up to 24 bits/192kHz and a preamplifier. A very nice three-in-one. So what do we loose and what do we gain when we decide ourselves to the slimmed version of the S-3? The main argument in favor of the Junior is its price (16900 versus 24900 zlotys), what will make our negotiations with our wives much easier. Talking about internal design, the manufacturer claims, the changes are not big, and should not translate into any significant loss of fidelity of the sound. I will leave the answer to the question, how much marketing and how much truth is in this last statement open – for now. But sticking to the topic, instead of the matched 6H30 tubes in the output stage and NOS 6C3P-EB in the power supply, Gerhard Hirt used now the 6922 and 6Z4 tubes respectively. Everything looks fine at first glance, as there were tubes and there still are, but looking at the parameters of the device we can notice that the output impedance has risen from 300 to 900 Ohm. You need to have this change in mind, when matching proper amplification to the Ayon. The digital section remained the same, so we should see the same streaming circuitry prepared by Stream Unlimited and PCM1792 DAC chip as well as the Burr-Brown PGA2320 used for volume control. There are also two R-core power transformers inside (one is dedicated to the digital and the other to the analog section of the device).
I am sincerely sorry to all those that are waiting for the description of the external looks, but it turned out that it will come only now. Because how many times can we write about the same thing :-) But well, let us put jokes aside. Typical for Ayon we deal with a really battleship like build quality of the aluminum chassis, made from brushed profiles with characteristic rounded edges and the nicely looking vent holes covered with meshes on top.
The front panel carries two knobs, one for the volume control, the other for input selection, but that you could guess from the description of Junior’s functions. Between those there is an acrylic window with six navigational buttons, a 3” QVGA TFT screen and an additional, smaller display informing about the chosen input and volume level. There is also a discreet pictogram indicating upsampling is being switched on. There is also a front mounted USB port, which can be seen as a nod towards thumbdrive and smartphone lovers.
The back panel is clearly much more impressive. Doubled analog outputs – RCA and XLR – are placed near the edges of the panel, and the space between them is quite occupied. Looking from the left we have three pairs of line inputs (RCA only unfortunately) as well as a whole set of different digital inputs located around the power socket and polarity indicator. We have there the AES/EBU, coaxial, BNC, optical and even an I2S (RJ45). There is also an Ethernet port, as well as an antenna socket if we would like to go wireless. The whole is amended by and USB port for connecting an external hard drive. We can extract the digital signal from the Ayon by a coaxial output. In addition to this wealth the manufacturer added three switches, which allow to select the operating mode of the device (normal/direct amp), gain (high/low) and the used set of analog outputs (RCA/XLR).
A few more sentences about controlling the device. In the box we will find a standard system remote, which will easily allow us to handle the S-3 working as a DAC and preamplifier. There will also be no issue with controlling the streamer as long as you have an iPad or iPhone from a recent generation. If we do not, in theory this is not a big issue, as the manufacturer released an app for Android devices too. However there is a “small” issue with the latter – during the three months of intensive usage of the Junior, the app was only able to find the device maybe five times within five attempts (that was the border of my patience). Additionally, even if the connection was established, within 2-3 quarters of an hour the app locked up completely and it needed to be shut down. Normally, at this moment the review would end, and the contender would leave the green with a red card, but not this time. And there were two reasons for that. The main one – was the sound, and about that I will tell later, and the other was ambitional, and this I will describe now. During the last few years I tested some streamers and other kinds of file players, and sometimes I just needed a bit of extra effort and will. So why would the Ayon be an exemption to that rule, especially as it does not support the more and more popular high resolution formats. In addition I decided, that the way Tidal is supported by the manufacturer, using an dedicated plugin on the NAS, what limits the choice of NAS to Qnap and Synology, is not very sensible. It should work much easier, if not by one click, then at least at a level offered by the competition priced at much lower levels than the Austrian. So let us start. Unfortunately the beginnings were not very promising, the Junior stayed untouched with apps I used successfully with players from Linn, Lumin, Bluesound, Auralic and others. I tried both manufacturer supplied software as well as third party products. I was only somewhat able to control playing from the NAS using Kinsky, although the device starting in loop mode did not make me happier. When I was close to giving up, I saw a light of hope. This light was the app Bubble UPnP for DLNA/Chromecast (there is a free trial version, but I recommend to invest in the paid version), with which was able to control my whole library and in addition it offered access to any streaming services including TIDAL HiFi. You just need to enter your login data, add an album to the playlist and voila! Everything works as it should have from the very beginning.
And now for the most important part – the sound. The Junior is another example for the evolution we are witnessing listening to new models, or their versions, created by Gerhard Hirt. The first S-3, which I tested in April and May 2012, sounded like a CNC machine – incredibly precise, thorough and analytical, exactly like all the higher models of Ayon at that time. The higher we went up the catalog, the more precise the sound got. But the world changes as does the Austrian sound, slowly, yet steadily, starts to add musicality and saturation to being analytical and precise. And here we deal with such a mix. I would even say, that the above average dynamics, which can be heard from the first notes, is accompanied by the very appreciated contour and hardness of the attack, and what is very important, proper saturation of those contours with living and pulsating tissue. As a result we get a proper, or maybe slightly bigger, and I confess that this may be liked by many people, size of the virtual sources, and after some consideration we can talk about a certain caramel touch to the sound spectacle. And I am not talking about any veiling or rounding off, as all transients as well as wind instruments sounded as they should, the whole is just more organic, more humane. I would like to use the compilation “Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Seasons 1-4” as evidence, which is not a reference in terms of recording quality, but has enough dynamics and aggressiveness at hand. There are also some quieter and more lyrical fragments on this disc, with frugal guitar accompaniment. But let us take something rough, like “Slip Kid”, where Ayon found its way around the dense arrangements and the wall of guitar riffs without any problems, it also had no issue with proper reproducing the harshness and offensiveness of the vocalist voice. Interestingly, this garage manner of sounding was enriched with some nice tubey aesthetics, what resulted with a slight lowering of the center of gravity and a delicate, amber touch to the upper tones. All in all this was very sympathetic “southern” sound, where timbre goes hand in hand with resolution, and analytical sound appears in only very rare conditions.
With much more complex and at the same time demanding symphonic material in the form of “The Planets” Holst by L.A.Philharmonic directed by Zubin Mehta (JVC XRCD24), the Junior handled the proper gradation of planes, as well as presentation of the individual virtual sources splendidly. You could go from the whole to the detail with ease, from contemplation of the whole musical piece as a coherent whole to the part of an individual musician. It is hard for me to describe, because the same way of presentation is offered by my CD-1sx, so I can just assume that the sound is good, or even very good. Of course only with the assumption, that you look for musicality and not splitting everything into atoms, hoping that things will mend together somehow.
The preamplifier section is a bit different, in the case of the Junior it does a great job. From the first notes you can not only hear, but also feel the breath and truly Hollywood-like dynamics, which makes even very meager systems get an energy boost. Of course this all is within the tube aesthetics, smooth and juicy, but without any irritating mudding and too much density, we are able to concentrate on music from recordings, which are far from being reference. The accent is placed on emotions and listening pleasure, the technical aspects are being moved to the background.
And the files. Taking into account, that the Ayon does not handle any of the high resolution format, we may easily assume, that the manufacturer, at least for now, targets the music lovers and not the extreme audiophiles amongst us, and instead of pursuing all the novelties wants to relay on tested solutions. Due to that fact, it is better to search for 24 bit recordings instead of pushing the frequency, as those sound much fuller, saturated and organic on the Ayon, and actually on most file players. Material played back from Tidal also sounded very nice, it was maybe not the summit of resolution, and the reverberation could be more present, but if we did not deal with competitive solutions to date, and just want to access our beloved recordings and novelties without the need to get up from our listening couch, then the Ayon will fulfill this for sure.
The Ayon S-3 Junior, for an integrated 3 in 1, is a very interesting proposition, accumulating most desired functions in a very sleek and compact cabinet. The warm and mighty sounding preamplifier, the saturated and very resolving DAC and a streamer capable of extracting maximum emotions from our files, and with some effort, also from streaming services. If you would like to buy three separate devices, then the price would for sure two or three times higher than the price of the Junior, and that without all the cabling. So if you are searching a very integrated solution, which offers an above average joy of listening, then please have a listen at the S-3 Junior, because it may turn out, that sometimes less is more, and at the same time it is cheaper. If you do not believe me, please listen for yourselves.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– DAC/Preamplifier/Headphone amplifier: Moon 230HAD
– Headphones: Brainwavz HM5; Meze 99 Classics Gold; Audio-Technica ATH-A990Z; Audio-Technica ATH-A2000Z; Audio-Technica ATH-W1000Z
– Premplifier: Electrocompaniet EC 4.8
– Power amplifier: Electrocompaniet AW 180
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5; Spec RSA-717EX
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinion 2
The audio market, like any other part of the economy, has its own rules. Which ones? If we would follow it, at least roughly, we would see, that there are brands, which extend their portfolio very often, with new products that should be better than the old ones, and a set of brands, that do not offer novelties, that would bring only minor construction or quality changes, what translates into longevity of their products. Which approach is closer to you does not really matter for today’s test, as the newest trend in listening to music, meaning files and streaming, requires keeping the catalog up to date, due to its rapid development and the need to remain compatible. Looking at this from a side point of view, I think that this rapid turnaround is something that keeps me from really becoming engaged in the whole file business, as those changes are not made to improve sound quality. But I will rest my case; more important is the information what kind of devices I am talking about. I meant digital to analog converters. I have one in my system, in the form of a separated CD drive and DAC, but it is only capable to work with bit depth and sampling frequency of a CD, administered via SPDIF, what seems quite ancient for many. This is one of the reasons that manufacturers are enriching their offerings by implementing any kind of file playing, that would allow them not become alienated compared to their competition. The Austrian brand Ayon found itself exactly in the mentioned situation and proposed us their newest product for testing, the S-3 Junior, a DAC with the function of a line preamplifier and streamer. I will probably not be Columbus discovering America, when I say, that the tested unit was supplied to us by the Krakow based Nautilus.
An Ayon product will be recognized by anyone. Those are always enclosed in flat chassis, which use electron tubes, either hidden inside – CD players, DACs, preamplifiers, or expose them on top – power amplifiers, integrated amplifiers. Now, the S-3 is a DAC, so the product is quite compact, and due to its cabinet made from black anodized brushed aluminum, it also very elegant. But this is not all, some elements were finished in silver color, what adds to the visual appeal. Starting the more precise description of the S-3, it is worth mentioning, that the front has a dark red display in the middle, with some function buttons on its left and a USB port on the right. On the sides of the panel there are two knobs – the left one handles volume while the right one input selection. Looking from the top you can quite clearly see, where tubes were employed in the electric circuitry of the unit, as the top cover features holes protected by meshes, that allow for cooling of the unit. The back panel reveals, that the main aspect of the tested device is to process digital signals. This is given away by the sheer number of digital connections including an optical, SPDIF, USB, AES/EBU, Ethernet, I2S, BNC and a WiFi antenna socket. But there is also some analog part to the device – besides the digital we have also three analog inputs and analog outputs in XLR and RCA form on the sides of the device. And Ayon would not be Ayon, if there would not be an indicator of the proper phase of the connected power.
Starting to describe how the tested device presents the music, I must confess, that due to the lack of suitable digital file servers and sources, the sparring will be conducted using the SPDIF input only. If someone feels dissatisfied, then you may stop reading now. For those that continue reading I can tell, that even only using this one input, there will be a lot of interesting information. More so, as in my approach the Ayon DAC replaced two devices of my regular system (the Reimyo DAC and preamplifier Robert Koda), what increases the number of observations. And how does the S-3 play? I can just say, that it sounds typical for its setup, very nice with some tube aesthetics in it. But a good tube that is. What does it mean? It means that the sound is dense, smooth, homogenic but also without constraints. When I found out how the Austrian sounds, I put him to the big test. Playing for pleasure is one thing, but testing something else. This is the reason, that I started with the, phenomenally presented by my reference set, compilation of Monteverdi works by Michel Godard. This is usually a piece that is killing a tested unit, but I use it to see how an “alien” component handles my reference. And I must say, that the tubes inside the tested unit did have their voices, but it was done in such a subtle way, that after a moment of accommodation to the new proposition of how the audioscape is being painted, I was not able to tell anything bad about it. It was just a certain touch, nothing more. What was it exactly? I would describe it as a certain weight put to the whole sound spectrum, what made listening nicer, but in absolute categories resulted in the sound sources having thicker contours and softening the sparkling in the upper registers. But at the same time I must put you at ease, the complete presentation, despite a certain dose of mass, had still lots of freedom to it. Trying to describe this aspect based on the mentioned disc, I would say that the only instrument, that was negatively influenced, was the base guitar. Yes, yes an electric bass is also possible in ancient music. In my system I can hear every touch of the strings, which almost show how they are wound. Now playing through the tested DAC resulted in playing with a certain blur, what overemphasized it in this interpretation, as it stood out too much to the front. This still might be liked by many listeners, but is a kind of averaging with regard to the musical truth. Leaving the guitar alone, I must confess, that the rest of the instrumental and vocal parties rather profited from the sound of the tested unit. A simple result of the instruments being pulled to the front is that the planes on the stage are closer together. However still the stage retained very good proportions in both dimensions. Another step in testing was the disc “Exciter” Depeche Mode. When I placed it in the drive, I was a bit worried, if the tested Austrian will not try to make listening too easy. The result? For me it was good, for a friend, who listens more to this kind of music found treble to be a bit too golden. And it was really not the lack of resolution, as resolution is very good here. But in electronic music treble should be very ticking and whistling, and not covered in syrup. But we all know, that each and every listener has his or hers interpretation of what is good, so please see those two opinions as random, as both listeners had different musical priorities. He values the amount of sound in the sound, where I would gladly sacrifice some of that for nobleness. When time with the group I loved in my youth, Depeche Mode, passed, I asked a few professors of free jazz to enter: Marchall Allen, Hamid Drake, Kidd Jordan, William Parker Alan Silva. This choice was not by chance, as it prevented you to meet the Percival group again, and knowing what the mentioned gentlemen can do, I was sure, they will be able to reproduce the same spirit as in folk-metal. Summarizing the conclusions from playing the disc “The All-star game” I will say like this: it was OK in general, but the quick passages of the slightly thickened instruments, regardless if it was contrabass, percussion or saxophone, they lost a few very important nuances of their sound, like the sound of the valves of the wind instruments, or the moments the strings are picked. The sound got very pleasant, but for me it lacked the artifacts I am looking for. Of course I do not see it as true evil, but as a kind of homogeneity, what only confirms the fact, that there are no ideal devices, and the Junior did really well, especially considering what duo it was trying to replace.
This will conclude my adventure with the DAC-preamplifier from Ayon. It is a pity, that I do not have any files I could use, but I think, that my description still gives you an idea about the sonic capabilities of the new S-3. In my opinion, this is a very good performance, despite its clear sonic signature. It is known, that nobody loving extreme speed and contour will think about buying a tube based device. And even if this somehow happens, then the Ayon will most probably not be the reason for failure, but lack of knowledge of the person buying it. The tested representative of tube technology is recommended by me for music lovers, who want to find emotions related to music, and not to extract every single sound. Of course people, who have very thin sounding systems may also profit from placing the Ayon in those, as vacuum tubes are able of finding sources of pleasure everywhere, even in systems you would consider capable of having it. Will it be like that in your systems? You would have to try it for yourselves. But I ensure you, even if synergy will not be complete, you will not be bored even for a second.
Jacek Pazio
Distributor: Nautilus / Ayonaudio.pl
Price: 16 900 PLN
Technical Details:
Conversion rate: 192 kHz / 24 bit
Tube complement: 6922
Dynamic range: > 118 dB
Channel separation: >105 dB (20 Hz – 20 kHz)
Output level (1 kHz/0,775 V -0 dB/RCA): 2V fixed or 0 – 2V rms variable
Output impedance (RCA): ~ 900 Ω
Digital output: 75 Ω S/PDIF (RCA)
Digital inputs:
75 Ω S/PDIF (RCA & up to 24/192 kHz), TosLink (up to 24/192 kHz)
110 Ω AES/EBU (up to 24/192 kHz)
75 Ω BNC (up to 24/192 kHz)
I2S (up to 24/192 kHz)
Front mounted – USB type ‘A’
Rear mounted – USB type ‘A’
Network inputs:RP-SMA plug Wifi Aerial input („wireless” network connection) 802.11b/g; UTP RJ45 10/100Mbps socket („wired” network connection)
S/N ratio: > 110 dB
Frequency response: 10 Hz – 50 kHz +/- 0,3 dB
THD (1 kHz): < 0,002%
Remote control: Yes
Analog – Line Inputs & output: 2 pair RCA and 1 pair RCA out
Analog – Main outputs: 1 pair / RCA & 1 pair / XLR
Dimension (Wide x Deep – incl. terminals x High – incl. feet): 48 x 39 x 12 cm
Weight: 12 kg
System used in this test:
– CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (bass section)
– IC RCA: Hiriji „Milion”
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i; antivibration platform by SOLID TECH
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Opinia 1
Praktycznie rzecz biorąc świat audio przewija się w każdej dziedzinie naszego codziennego życia. Począwszy od zwykłego, mającego na celu zabicie monotonnej ciszy grajka w kuchni, przez główny system stereo w dedykowanym dla niego miejscu, a skończywszy na jakże pomagającym nam przetrwać notoryczne korki w ruchu miejskim nagłośnieniu samochodu, wszystko to pozwala nam obcować z jakże ważną dla naszej w miarę normalnej egzystencji w owczym pędzie do sukcesu muzyką. Nie wiem, jak Wy – choć jeśli czytacie ten tekst, pytanie jest trochę nie na miejscu, ale ja nie wyobrażam sobie braku tego bodźca. Powiem więcej, ukochana muzyka powinna co najmniej dobrze brzmieć w każdym wspomnianym przed momentem miejscu. I gdy pierwsze dwie przytoczone lokalizacje jesteśmy w stanie skonfigurować sami, to już z samochodem jest znacznie gorzej. Niestety, znając problem z autopsji chyba nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że generuje to spore wydatki. Ba, nawet jeśli jesteśmy na nie przygotowani, niezrozumienie perspektywy audiofila przez serwisy montujące dobrej jakości zestawy audio często okazuje się mniejszą lub większa porażką, fundując jedynie głośno grający zestaw głośników, a nie miejsce w sali koncertowej. I gdy wydawałoby się, że w tym wycinku naszej codzienności nie ma dla nas ratunku, okazuje się, iż od dłuższego już czasu z pomocą w nagłaśnianiu aut przychodzi świat marek znanych z poligonu audiofilskiego. Co więcej, nie odbywa się to jedynie na zasadzie sprzedaży obrandowanych stosownym logo komponentów, tylko niejako z założenia jest w pełni profesjonalnym podejściem do tematu, co dzięki warszawskiej firmie Audio Klan w ostatni weekend mieliśmy z Marcinem przyjemność sprawdzić. A co wspólnego z motoryzacją ma wspomniany dystrybutor stricte audiofilskiego sprzętu? Bez naciągania faktów powiem, że wiele, gdyż w ofercie szwedzkiej marki Volvo jedna z opcji wyposażenia proponuje zestaw nagłaśniający będącej obiektem marzeń wielu audiofilów marki Bowers & Wilkins. Wystarczy? Jeśli tak, to za sprawą wprowadzającego nas w świat motoryzacji Audio Klau i firmy Volvo Car Poland Sp. z o.o. zapraszam na kilka akapitów o bezapelacyjnie subiektywnych wnioskach z mariażu rynków audio i motoryzacji, czyli zaaplikowanym w Volvo XC90 T6 AWD R-DESIGN systemie Bowers & Wilkins.
Jak wygląda wspomniany model samochodu szwedzkiego producenta wie chyba każdy. Z racji, że Marcin pracuje w pionie analitycznym dużej korporacji i wręcz uwielbia wszelkie tabelki, tudzież wykresy, unikając powielania tychże danych do zapoznania się z nimi z małym wyjątkiem odeślę Was do jego relacji. Jaki to wyjątek? Chodzi mianowicie o gabaryty 90-ki. Dla późniejszego podkreślenia pewnych pozytywnych zdarzeń testowych najważniejszym dla mnie wydaje się być pierwsze miejsce na podium w dziedzinie rozmiarów owego SUVa w okupowanym segmencie. Może trochę łamiąc przed momentem wydane oświadczenie wspomnę jeszcze o ważnych z punktu widzenia potencjalnego klienta informacjach. Oczywiście jako przedstawiciel produktów ze stajni terenówek T6 posiadała napęd na cztery koła. Kolejnym istotnym punktem tego modelu jest jednostka napędowa, która biorąc pod uwagę warunki z jakimi się zderza – czytaj ciężar i rozmiar pojazdu – jest czystym wcieleniem diabła. Nietuzinkowe znaczenie do pozycjonowania samochodu w klasie Premium ma również designerskie wykończenie wnętrza i postawienie szwedzkiego drapieżnika na 22-u calowych kołach. Powiem Wam, niestety dla mnie, gdyż jestem wzrokowcem, gdy w sprawie wyglądu tyłu samochodu nie do końca jestem przekonany – nazbyt surowy, to reszta wygląda jak milion dolarów niwelując tym wszelkie trochę na siłę przywołane niedoskonałości. Jak ja w sumie to odbieram? Samochód jest wielki i unika nachalnego w tych czasach zaokrąglania. Swoim wyglądem zdradza, a osiągami potwierdza zacięcie sportowe. I co chyba z punktu audiofila jest najważniejsze, posiada zaaplikowany przez znanego na świecie producenta kolumn system audio. Puentując ten akapit nie mogę wypowiedzieć innego słowa jak „cymes”.
Z racji, iż całe motoryzacyjne spotkanie zainicjował system generujący dźwięk, zacznę właśnie od niego. Niestety dla zwykłych użytkowników, a stety dla braci zakręconej na punkcie jakości dźwięku, nie udało mi się znaleźć tak często wykorzystywanych przez wielu kierowców manualnych opcji regulacji ilości basu i wysokich tonów. Powiem więcej, gdy słuchałem radia, z powodu szkodliwej kompresji wszystkich audycji nawet ja odczuwałem lekkie odchudzenie dobiegającego do mnie materiału muzycznego. Nie, nie było tragicznie, ale z pewnością czuć było braki w środku pasma, przy szalejących górnych rejestrach i niezbyt ochoczo wspierających całość przekazu najniższych tonach. Jednak sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy czy to do napędu CD, czy portu USB trafił materiał w standardzie 16/44.1 – czyli standard CD. Nagle świat na tyle nabrał rumieńców, że wszelkiego rodzaju wymagająca, bo wykorzystująca naturalne instrumenty i ludzki głos muzyka, aż kipiała od erotyki podczas prezentacji umiejętności wokalnych Hanny Banaszak, czy Staszka Sojki. Prawdopodobnie dla wielu to wyda się niedorzeczne, ale po tym co usłyszałem, uważam, iż wydanie na ów zestaw ok. 18 tysięcy złotych przy cenie auta ca. 350 tysięcy jest całkowicie usprawiedliwione, gdyż sound z systemu Bowersa wart jest każdej wydanej na niego złotówki. Jeśli miałbym konfigurować podobny samochód – a jestem mocno zainteresowany tym produktem, z pewnością nie ominąłbym tej opcji wyposażeniowej. Pozwolicie, że z uwagi na jednak ciężkie warunki do słuchania muzyki – ruch uliczny mimo dobrego wyciszenia samochodu zawsze generuje spory szum tła – nie będę rozpisywał się nad poszczególnymi alikwotami wokalistyki przywołanych artystów i zwrócę uwagę na trzy zaproponowane przez akustyków ze stajni B&W sposoby nagłośnienia. Dwie pierwsze proponują nam kilka opcji nagłośnienia wnętrza samochodu z wyborem poszczególnych sektorów pojazdu. Trzecia natomiast, dzięki zaawansowanemu układowi DSP i baterii 19 głośników wprowadzając spory pogłos w odbieranej przez nas muzyce oferowała nam bilet na balkonie Opery w Goteborgu. Ta wariacja soniczna w pierwszych minutach odbioru dla nieprzyzwyczajonego do takich artefaktów słuchacza wypadała dość dziwnie, jednak po akomodacji wprowadzała dodatkowy spokój ducha, gdyż bez napinania na udział w spektaklu muzycznym owym pogłosem sali koncertowej sprawiała wrażenie niezobowiązującego otulenia nas muzyką. Tutaj muszę się przyznać, że gdy dźwięk był jedynie delikatnym tłem, a nie celem samym w sobie, często zasiadałem na zaproponowanej przez B&W widowni. Spróbujcie, a przekonacie się, że to bardzo ciekawa opcja. Tym bardziej, że ortodoksyjni audiofile nic o tym nie będą wiedzieć – oczywiście żartowałem.
Nieuchronnie zbliżając się ku końcowi dzisiejszego spotkania i omijając wszelkie marketingowe formułki przejdę do osobistych wrażeń po-testowych naszej 90-ki. Oczywiście nie odbierajcie tego jak próbę pompowania własnego ego, tylko stan emocjonalny mogącego pozwolić sobie w życiu na trochę więcej przedstawiciela homo sapiens. A więc, ad rem. Nie wiem, czy mi się uda, ale spróbuję oddać stan mojego ducha w odniesieniu do tak skonfigurowanego egzemplarza Volvo XC90 T6 AWD R-DESIGN. Nie ukrywam, że na co dzień jeżdżę rasową terenówką. Nie jakimś inicjowanym poślizgiem tylnych kół pseudo cztero-napędowcem, tylko po „Bożemu” stale ciągnącą cztery kapcie Suzuki Grand Vitarą ze skrzynką redukcyjną i blokadą mostów. Co więcej, od zawsze noszę się z zakupem zabawki w stylu Porsche 911. Niestety, na chwilę obecną jestem zmuszony do posiadania większego auta, a wspomniana 911-ka cały czas przegrywa z zamiłowaniem do audio. Dodatkowo całość problemu podsyca fakt mojego około-motoryzacyjnego pomysłu na życie. Dlatego otrzymując propozycję pobawienia się czymś, co podobno łączy obie wspomniane funkcje – rozmiar i zacięcie sportowe, byłem ciekawy, czy i jeśli nawet ów „czarny koń” jest w stanie tego dokonać, to jak głęboki kanion wrzeźbi w mojej psychice. A dla podkreślenia swoich kompetencji dodam, iż kilka lat temu zajmowałem się serwisem będących w sferze pożądania rakiet ze stajni Porsche.
Gdy zasiądziemy w kokpicie tak bogato skonfigurowanej XC90-ki – ze względu na rys sportowy kubełkowych foteli bez naciągania faktów wnętrze możemy nazwać kokpitem, okazuje się, że wnętrze w stosunku do gabarytów zewnętrznych nie jest przesadnie nadmuchane. To wprowadza pewną nutkę bezpieczeństwa podczas jazdy, ale z drugiej strony nie możemy zapominać, że jednak ten model Volvo jest największym pojazdem w swojej klasie. Gdy po chwili akomodacji zaczniemy przyglądać się ofercie wskaźników i manipulatorów, wbrew pierwszym niepokojącym pozorom ten swoisty gąszcz jest bardzo łatwy do opanowania. Kończąc proces przygotowań ustawiamy wszelkie pomagające nam w jeździe akcesoria – lusterka, siedzenia itp. i w drogę. Ale, ale. Przecież włącznie ze sportową mamy kilka różnych opcji jazdy, jednak dla poznania pełni możliwości drapieżcy proces zaprzyjaźniania się rozpocząłem od typowo miejskiego turlania się. I wiecie co? To jedzie i to przez duże „J”. Co ważne, nawet przy dość spektakularnym operowaniu pedałem gazu na standardowym ustawieniu ten kolos ciesząc swoją manewrową lekkością idealnie słucha naszych poleceń w zakresie przyspieszenia, jak i kierunku jazdy bez popadania w boczne przechyły. I gdybym miał się do czegoś przyczepić, to w dobie do samo-decydowania o pewnych czynnościach przez wszelkiego rodzaju maszyny powiedziałbym, że ten samochód stanowczo za dużo myśli. Jak to się objawia? Skubany, jak już chyba większość aut stara się sprostać nałożonym przez Unię Europejską wymogom ochrony środowiska i na każdym skrzyżowaniu wyłącza nam silnik. Owszem, jeszcze kilka lat temu można było tym poszpanować, ale teraz jest to prawie standard, dlatego dobrze byłoby, gdyby pojazd nas słuchał, a nie się wymądrzał. A co on wyczynia? W ruchu miejskim podczas dojazdu do skrzyżowania bardzo często toczymy się z prędkością 2-3 km/h. Tymczasem kolega ze Szwecji podczas zwalniania przed światłami już przy 5 km/h zakłada, że się zatrzymamy i gasi samoczynnie motor, a w rzeczywistości mam do dojechania jeszcze kilka metrów. Efekt? Silnik gaśnie, by za moment powodując delikatne szarpnięcie ponownie zaskoczyć. To teoretycznie w momencie trzymania nogi na hamulcu jest bezpieczne, ale dla nie znającego tej maniery auta kierowcy zaskakujące. Nie wiem, gdzie leży problem. Prawdopodobnie w oprogramowaniu, ale nic z tym nie mogłem zrobić. Jednak jest światełko w tunelu, gdyż po kilku dniach użytkowania wyprzedzającego nasze zamierzenia samochodu można przejść nad tym do porządku dziennego. I to jest jedyny minus tego spotkania. Reszta jawi się jako same peany.
Kolejny krok wtajemniczenia, to ustawienia dynamiczne. Pierwszy plus? Samochód za nas nie myśli, tylko czeka – oczywiście oprócz systemu awaryjnego hamowania – na nasze nożne komendy uwalniając nas od ciągłego rozruchu sinika. Co więcej, podnosi prędkość obrotową biegu jałowego z 800 na 1000 i zdecydowanie szybciej reaguje na choćby muśniecie pedału gazu. Nagle mimowolnie na twarzy pojawia się nam uśmiech zwycięzcy. A jest z czego się radować, gdyż praktycznie bez względu na prędkość jazdy, każdorazowe dynamiczne wdepnięcie gazu powoduje wręcz skakanie auta. Byłem zdziwiony, że z tak małego silnika – biorąc pod uwagę masę i rozmiar pojazdu – tak szybko można oddać większość z oferowanych przez niego 320-tu koni mechanicznych. Ja wiem, że to normalne również u konkurencji, ale nie z motoru zarezerwowanego do klasy średniej, gdyż większość kontrpropozycji implementuje co najmniej jednostki trzylitrowe, a to już nie jest tak spektakularne. Gdy tak z radością rozprawiam o wyczynowych możliwościach T6-ki, spieszę oznajmić jeszcze, że w sukurs osiągom dynamicznym idzie zwieszenie. Nadal jest komfortowe, ale sztywniejsze, co w stosunku do zwykłych bolidów codziennego użytku pozwala na delikatne przekroczenie granicy rozsądku w zakresie prędkości na łuku, lub tak jak w moim przypadku wyskakiwania z posesji na główną dojazdówkę do stolicy. Niestety, nie mamy nawyków wpuszczania oczekujących do włączenia się do ruchu przed siebie, dlatego skazani jesteśmy na kilkuminutowe oczekiwanie lub wyskoczenie jak z procy, na co w pełni bezpiecznie pozwala opisywane dzisiaj auto. Próbując spiąć ten akapit w jakąś bardziej sensowną całość muszę jeszcze powiedzieć, iż ten konkretny model XC90- ki przez cały czas oznajmiał mi, że ma sportowe konotacje. Dużej średnicy felgi, nisko profilowe opony i wspomagające sportową jazdę zawieszenie dały o sobie znać w postaci dokładnej informacji o stanie nawierzchni jaką pokonujemy. Ale, jak to mówią: „Nie ma róży bez kolców” i jeśli to komuś przeszkadza, najnormalniej w świecie kupuje Suv-a w standardowej specyfikacji. Opisywany dzisiaj produkt zarezerwowany jest raczej dla drapieżników. Koniec kropka. Pewnie zauważyliście, że jak do tej pory nic nie wspominałem o spalaniu. Dlaczego? To proste. Dostałem go do zabawy i nie sprawdzałem ile pali. Powiem więcej. Pali tyle ile się wleje, a że przy energicznej jeździe dużo, to przecież tak ja, jak i samochód w ustawieniu „dynamic” byliśmy na takie zużycie nastawieni, na co potencjalni nabywcy z dużą dozą prawdopodobieństwa również są przygotowani.
Gdy padła pierwsza propozycja przetestowania zestawu audio w samochodzie, do tematu podchodziłem trochę jak do jeża. Po pierwsze – nie wiedziałem czy dźwięk jest w stanie przebić się się przez szum tła. Po drugie – obawiałem się potraktowania naszej działki po macoszemu, co generowałoby spory problem natury etycznej i czysto PR-owej danego dystrybutora. A po trzecie – jak ubrać w słowa opis czegoś, co jest jednym z masy podobnych do siebie, nie przynoszących dodatkowych doznań emocjonalnych pojazdów kołowych. Jednak jak się w efekcie okazało, te pięć dni minęło jak jeden, a ilość kłębiących się w moich szarych komórkach informacji zajęłaby spokojnie jeszcze kilka szpalt tekstu i to w każdym aspekcie, od auta począwszy, a na znajdującym się w nim audio skończywszy. Kończąc nasze spotkanie chciałbym podziękować firmie Audio Klan i Volvo Car Polska Sp. z o.o. za umożliwienie zapoznania się z możliwościami ich zabawek i jeśli to tylko możliwe, z niecierpliwością czekam na limuzynę z klasy Premium.
Jacek Pazio
Opinia 2
Dla większości czytelników i nie będę ukrywał, że również dla nas „praca*” (* – trudno określać pracą coś, co cały czas sprawia nam dziką frajdę) recenzenta audio polega na słuchaniu, fotografowaniu i opisywaniu subiektywnych wrażeń zdobytych podczas kontaktów z konkretnymi urządzeniami, audiofilsko – muzycznymi wydarzeniami i ewentualnymi podróżami z tym związanymi. Ot niekoniecznie szara, ale jednak codzienna rzeczywistość. Jak jednak życie pokazuje, iż nawet tak pozornie ustabilizowane i pozornie przewidywalne zajęcie może zaskoczyć. O co chodzi? O propozycję testu, jaką dość niespodziewanie (w końcu o zaskoczeniu mowa) otrzymaliśmy i na którą z lekką tremą przystaliśmy. Tym razem bowiem obiektem recenzji miał być dość oryginalnie opakowany set w skład którego wchodziły 12-kanałowy wzmacniacz o mocy 1400 W oraz 19 głośników. Jeśli w tym momencie myślicie Państwo o rozbudowanym daleko poza granice absurdu i przyzwoitości systemie kina domowego, to z radością pragnę donieść, że … jesteście w błędzie. Kinem domowym, jako takim nigdy się nie zajmowaliśmy i przynajmniej w najbliższym czasie zajmować nie zamierzamy, więc proszę zgadywać dalej. Dla ułatwienia dodam, że ww. komplet umieszczono w całkiem aerodynamicznym i w dodatku mobilnym, prawie dwutonowym (!!) „boxie”. Ne trzymając dłużej Państwa w niepewności informuję, iż tym razem na testy otrzymaliśmy …. 320 konne Volvo XC90 wyposażone w system audio Bowers & Wilkins.
Już na parkingu, stojąc wśród innych samochodów XC90 robi piorunujące wrażenie. Jest duże, bardzo duże i wcale się z tym nie kryje. Jednak nie ma się czemu dziwić, gdyż przy niemalże pięciu metrach długości i prawie 180 cm wysokości byłoby to możliwe jedynie wśród monster-trucków i pojazdów wykorzystywanych w kopalniach odkrywkowych. Na tle pozostałych – dostępnych na europejskim rynku SUVów prezentuje się natomiast jak zawodnik NBA wśród młodzieży z drużyn uniwersyteckich. Efekt intensyfikują 22” koła, charakterystyczne i świetnie rozpoznawalne tylne światła oraz potężny grill z centralnie umieszczonym firmowym logotypem. Nie sposób jednak zarzucić klasycznej linii Volvo choćby najmniejszych oznak krzykliwości, czy taniego efekciarstwa. Nie dość, że z daleka widać, że to najnowsze dzieło szwedzkiej marki, to subtelne zaokrąglenia i przetłoczenia dość wyraźnie nawiązującej do wcześniejszej wersji karoserii dalekie są od coraz powszechniejszych trendów upodabniających współczesne SUVy do wyrzuconych na brzeg oceanu wielorybów. Nie wierzycie, to przyjrzyjcie się linii nowego BMW X6, albo Audi Q7 a potem porównajcie je z XC90.
Przenosząc się do wnętrza trudno powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. Jakość użytych materiałów, dokładność spasowania ze sobą elementów jednoznacznie daje do zrozumienia, że wkraczamy w świat luksusu. Karbonowe dodatki i skórzana tapicerka na sportowych fotelach i desce rozdzielczej są dopiero wstępem, gdyż dalej jest jeszcze lepiej. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby wybrać wersję wykończeniową z aluminium i naturalnym drewnem, ale nam – zamiast wersji „rustykalnej” przypadła opcja stawiająca na sportową zadziorność. Efekt niezwykłej przestronności potęguje panoramiczne okno dachowe z przyciemnianego szkła sięgające niemalże do oparcia tylnych siedzeń i wyposażone w dodatkową, elektrycznie sterowaną roletę świetnie sprawdzającą się podczas ostrego słońca. Rolety znajdziemy również w tylnych drzwiach, więc jeśli tylko będziemy podróżowali z milusińskimi, bądź zmęczonymi życiem znajomymi cierpiącymi na światłowstręt to bez problemu odizolujemy ich od nadprogramowych lumenów. Warto też wspomnieć, ze nawet przy optymalnym dla blisko 190 cm/100+ kg Ogra ustawieniu przednich foteli na tylnej kanapie spokojnie zmieszczą się dwaj podobnej postury osobnicy. Do trzeciego rzędu siedzeń (otrzymaliśmy wersję 7-iomiejscową) nikogo przekraczającego 170 cm lepiej nie sadzać.
Bardzo pozytywne wrażenie sprawia deska rozdzielcza z idealnie wręcz wkomponowanym 9-calowym centralnym ekranem dotykowym, który nie wystaje niczym naprędce doklejony tablet, jak to niestety ma miejsce u konkurencji.
Z miłych oczom i znacząco podnoszącym nie tylko komfort i bezpieczeństwo jazdy docenić należy przezierny wyświetlacz Head-Up Display pokazujący najważniejsze dla kierowcy informacje na przedniej szybie.
Dwulitrowa, 320-konna jednostka napędowa, przynajmniej na papierze nie sprawia zbyt imponującego wrażenia. Pomysł aplikacji czterocylindrowego, turbodoładowanego silnika o pojemności do niedawna zarezerwowanej dla kompaktowych dwuśladów do takiego dwutonowego kolosa na kilometr pachnie downsizingiem i cięciami podyktowanymi przez grupę księgowych trzymających władzę. Całe szczęście moc daleka jest od podstawowej 190-konnej propozycji otwierającej katalog, ale zdając sobie sprawę, że papier przyjmie wszystko woleliśmy być ostrożni w ewentualnej euforii. Potwierdziły to z resztą nasze początkowe, czysto subiektywne odczucia zebrane podczas jazdy powrotnej z salonu po mocno już korkujących się ulicach Warszawy. Mało dynamiczną i co chwila przerywaną sygnalizacją świetlną jazdę uprzyjemniał nad wyraz czujny system start-stop a praktycznie niesłyszalna praca silnika leniwe wchodzącego na obroty (w trybie Eco i Comfort) coraz wyraźniej dawała nam do zrozumienia, że dostaliśmy idealne turladełko dla znudzonej, statecznej matrony wożącej swoje pociechy na pozalekcyjne zajęcia fakultatywne.
Przyszedł jednak weekend, ulice opustoszały a my, bladym świtem wyruszyliśmy sprawdzić 90-kę na dłuższej trasie. I w tym momencie możemy uznać, że dopiero teraz powinna zacząć się właściwa część recenzji, gdyż w naszym samochodzie obudził się prawdziwy demon. Pomijając tryb Eco i dedykowany pokonywaniu terenowych przeszkód Volvo aż rwało się do jazdy. Co istotne podnoszące poziom adrenaliny przyspieszenie można było osiągnąć zarówno startując niemalże od zera, jak i podczas „autostradowej” jazdy przy … „umownych” 120-140 km/h. I to bez żadnego ryku, wycia turbosprężarki i innych spektakularnych, lecz na dłuższą metę irytujących efektów dźwiękowych. Ba, po kilku godzinach jazdy łapaliśmy się wręcz na tym, że nieświadomie podróżujemy ze zdecydowanie zbyt duża prędkością o czym informowały nas jedynie wyświetlane na desce rozdzielczej wskaźniki i trochę wyraźniej słyszalny aniżeli przy wspomnianych 120-140 km/h szum powietrza opływającego dość masywną bryłę nadwozia.
Samo wspomaganie układu kierowniczego i pracę zawieszenia można opisać praktycznie wyłącznie w samych superlatywach. Nie dość, że auto cały czas zachowywało się nad wyraz przewidywalnie i dawało „się czuć” to w dodatku trzymało się drogi jak przyklejone. Zero bujania, przechylania się na zakrętach i tendencji do nad-, czy też podsterowności. Po prostu szło jak po sznurku a że w porównaniu do majestatycznie sunących limuzyn okazało się nieco twardsze to taki urok „drapieżnych” konotacji o co nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie miał nawet cienia pretensji.
Podobne superlatywy zmuszony jestem skierować do sportowych, elektrycznie regulowanych siedzeń, w których konstruktorom udało się zachować złotą równowagę pomiędzy komfortem miękkich kanap a wzorcowym wręcz trzymaniem rajdowych „kubełków”. Dzięki umieszczonym po bokach foteli przednich przyciskom w ciągu zaledwie dłuższej chwili można dopasować do własnej postury długość siedzisk, ścisłość trzymania bocznego, podparcie odcinka lędźwiowego oraz kąt podparcia pleców i położenie wzdłużne a następnie takie ustawienie dodać do pamięci. I choć początkowo może się wydawać, że fotele są zbyt twarde to po nawet pięciu godzinach nieprzerwanej jazdy wstaniemy z nich bez wyraźnego zmęczenia a co ważne również bez przyklejonych do pleców (i nie tylko) ciuchów.
Na deser zostawiłem oferowany jako opcja dodatkowa system audio Premium Sound Bowers & Wilkins składający się z 12-kanałowego wzmacniacza o mocy 1400 W oraz 19 głośników. Żeby było ciekawiej wśród nich znajdziemy również kilka autorskich i opracowanych wyłącznie z myślą o Volvo rozwiązań, jak unikalny otwarty subwoofer oraz środkowy głośnik wysokotonowy Tweeter-on-top zwrócony w kierunku osób znajdujących się w pojeździe. Za dopasowaniem akustycznym stoi również Dirac Research z technologią Room Transformation umożliwiającą wytworzeniu we wnętrzu samochodu możliwie realistycznej iluzji konkretnego typu pomieszczenia. Do wyboru są profile : „Studio”, „Individual Stage” umożliwiający sterowanie akustyką i stworzenie własnego brzmienia dźwięku za pomocą wyświetlacza centralnego oraz „Gothenburg Concert Hall” odwzorowujący warunki sali koncertowej w Göteborgu. W dodatku ingerencję ze strony użytkownika w powyższe presety można określić mianem czysto iluzorycznej bądź wręcz dla 2/3 (poza „Indyvidual stage”) żadnych. Po prostu klikamy konkretny profil i zapominamy o temacie. Krótko mówiąc audiofilski minimalizm, choć uczciwie się przyznam, że początkowo wywołujący lekką konsternację. Jednak po kolei.
Zacznijmy może od tego, co od razu rzuca się nie tyle w uszy, co oczy, czyli centralnie umieszczonego tuż przed przednią szybą przetwornika wysokotonowego ochrzczonego Tweeter-on-top z ukrytą za nim, inspirowaną legendarnym Nautilusem spiralnym układem kanałów redukującym pasożytnicze rezonanse. Jak mam nadzieję widać na załączonych zdjęciach zarówno jego maskownice, jak i większości pozostałych głośników wysoko- i średniotonowych wykonano ze stali nierdzewnej, a przez ich otwory widoczne są eleganckie „firmowe” żółte kevlarowe membrany midwooferów i metalowe tweetery. Jeśli jednak ktoś nadal odczuwa niedosyt informacyjny to służę dalszymi detalami. Otóż w pełna lista przetworników obejmuje 4 szt. 25 mm tweeterów Nautilus (w przednich i tylnych drzwiach), 2 szt. 100 mm kevlarowych średniotonowców ( w drzwiach przednich), 2 szt. 80 mm kevlarowych średniotonowców ( w drzwiach tylnych), 4 szt. 170 mm przetworników basowych (w przednich i tylnych drzwiach), jeden dwudrożny moduł 100mm średniotonowy /25 mm wysokotonowy na desce rozdzielczej, dwa dwudrożny moduły 80mm średniotonowy / 25 mm wysokotonowy na tylnej podsufitce, oraz oczywiście subwoofer. Co ciekawe ostatni na liście moduł basowy nie ma zwyczajowej formy skrzyni, lecz ma konstrukcje otwarta przez co konstruktorzy oszczędzili nabywcom nierozerwalnie związanego z pozbawionymi karków „rycerzami ortalionu” dudniących i bezkształtnych pomruków. W zamian za to otrzymujemy cholernie szybki, świetnie kontrolowany i idealnie zszyty z resztą pasma bas, który jest na tyle zróżnicowany i selektywny, że nawet na wymagającym repertuarze jazzowym, do grona którego niewątpliwie można zaliczyć album „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena zabrzmiał po prostu wybornie. Sposób kreowania przestrzeni, ogniskowanie źródeł pozornych i generalnie finezja i szlachetność dźwięku po prostu onieśmielały. W tym wydaniu car-audio, które do tej pory wydawało się zaprzeczeniem audiofilskich dogmatów wreszcie pokazało swoje prawdziwe i zarazem piękne oblicze. Z zadowoleniem odnotowałem fakt, iż sposób, lub jak kto woli, maniera grania zaimplementowanego w tytułowym Volvo systemu była pochodną tego, co oferuje najnowsza seria 800 B&W. Mając w pamięci test fenomenalnych 802-ek D3, które nadal uważam za najlepsze kolumny jakie gościły w całej historii SoundRebels w naszych skromnych progach, jak i monachijską prezentację flagowych 800-ek D3 śmiem twierdzić, że stanowiły one wzorzec i punkt odniesienia, inspirację do stworzenia tego, co koniec końców w Volvo się znalazło. Powyższe uwagi dotyczą trybu „Studio”, gdyż „Gothenburg Concert Hall” poprzez swoją przestrzenność przywodził mi na myśl efekt tzw. „surround” znany z systemów kina domowego. Nie mówię, że takie granie nie może się podobać, bo osoby niezorientowane audiofilsko w większości przypadków były nim wręcz zachwycone, ale osobiście, będąc radykalnym stereofilem wybierałem ustawienie pozbawione ww. udziwnień.
Również na zdecydowanie bardziej rozrywkowym repertuarze, czyli wydanej z okazji 30-tolecia magazynu Stereoplay składanki Yello można było docenić umiar i pełną kontrolę nad całym, reprodukowanym pasmem akustycznym i to niezależnie od nieraz bliskiej koncertowym natężeniom głośności. A właśnie. Brak jakichkolwiek słyszalnych zniekształceń powoduje niemalże bezwiedne serwowanie sobie i współtowarzyszom podróży nieraz mocno dyskusyjnych dawek decybeli. Po prostu dźwięk jest tak krystalicznie czysty i pozbawiony irytujących, czy wręcz bolesnych artefaktów, że mimochodem zaczynamy zapuszczać się w rejony zarezerwowane dla przyszłych klientów gabinetów laryngologicznych i stoisk z aparatami słuchowymi. Tak więc zalecam daleko idącą ostrożność, tym bardziej, że wnętrze testowanej 90-ki było naprawdę świetnie wytłumione, więc i odgłosów pracy silnika, czy szumu powietrza / opon wcale nie trzeba było przekrzykiwać.
Czyżbyśmy byli zatem odkrywcami prawdziwego ideału i to wycenionego raptem na 18 kPLN z małym ogonkiem? Patrząc na to od strony czysto audiofilskiej z pewnością tak. Jednak jeśli spróbujemy wyobrazić sobie, oczywiście czysto hipotetycznie, zwykłego -nieosłuchanego z Hi-Fi i High-End potencjalnego klienta gustującego w papce serwowanej przez komercyjne rozgłośnie już nie będzie tak różowo. Powód jest dla nas oczywisty, gdyż mamy w tym momencie do czynienia z zasadą „shit in, shit out”, czyli jeśli skompresowany, pozbawiony barwy i głębi materiał ww. systemowi dostarczymy, to dokładnie taki sam – brzydko mówiąc „badziewny” dźwięk otrzymamy. Prawdę powiedziawszy podczas pięciodniowych testów jedynie radiowa Dwójka i Trójka oferowały w miarę bezbolesną jakość sygnału, natomiast cała reszta rozgłośni przyprawiała nas o stany lękowe i grymasy bólu. Dlatego tez warto zaopatrzyć się w odpowiednio pojemny pendrajw i przygotować sobie możliwie duży zapas ulubionej muzyki we FLACach.
A właśnie – bardzo miłym zaskoczeniem była poprawna interpretacja tagów a co za tym idzie brak nawet najmniejszych problemów z zachowaniem właściwej kolejności odtwarzania. I jeszcze jedno. Okładki i nazwy albumów/tytułów/wykonawców wyświetlają się nie tylko na 9” centrum sterowania, ale i między zegarami – na desce rozdzielczej. Mała rzecz a cieszy.
Nasza pięciodniowa przygoda z 320-konną, uszlachetnioną audiofilskim systemem Bowers & Wilkins wersją Volvo XC90 T6 R-Design niestety dobiegła końca. Przez ten czas zdążyliśmy jednak uświadomić sobie, że jeśli tylko się chce a przy tym kieruje się zdrowym rozsądkiem i posiada ku temu odpowiednie umiejętności i zaplecze technologiczne można stworzyć idealne połączenie komfortu i dynamiki okraszone świetnym dźwiękiem. Volvo z B&W udowadniają swój inżynierski kunszt przełamując przy tym stereotypy dudniącego car-audio. Powiem nawet więcej – za cenę ulokowanego gdzieś w przedsionku High-Endu przewodu zasilającego możemy mieć wybitnie brzmiący mobilny pokój odsłuchowy a to oznacza ni mniej ni więcej, tylko to, że czasem warto będzie nadrobić drogi, albo zrobić nadprogramowe kółko, by wysłuchać do końca ulubionej arii, czy płyty. Moim zdaniem to całkiem niezła rekomendacja.
Serdecznie dziękując Volvo Car Poland Sp. z o.o. i Audio Klanowi za organizację testu mamy cicha nadzieję, że tego typu audio-motoryzacyjne publikacje co jakiś czas będą się pojawiały na naszych łamach. Jednak lojalnie uprzedzamy, że poprzeczka ustawiona przez tytułowe „turladełko” jest na naprawdę wysokim poziomie.
Marcin Olszewski
Cena: od 281 700 PLN, wersja dostarczona do testu 409 030 PLN
Samochód do testów dostarczył: Volvo Car Poland Sp. z o.o.
Test zorganizowano dzięki uprzejmości: Audio Klan
Dane techniczne:
Pojemność skokowa: 1969 cm3
Moc silnika: 320 KM przy 5700 obr/min
Maksymalny moment obrotowy: 400 Nm przy 2200-4500 obr/min
Doładowanie: turbosprężarkowe
Umiejscowienie wałka rozrządu: DOHC
Prędkość maksymalna: 230 km/h
Przyspieszenie (0 do 100km/h): 6,9 s
Liczba cylindrów: 4
Układ cylindrów: rzędowy
Liczba zaworów: 16
Skrzynia biegów: ośmiostopniowa automatyczna Geartronic™
Typ wtrysku: bezpośredni
Pojemność zbiornika paliwa: 71 l
Paliwo: Benzyna
Zużycie Paliwa: 8,0l/100 km
Rozstaw osi: 2984 mm
Wymiary (dł./szer./wys.): 4950/2008/1776 mm
Masa: 2025 kg
Pojemność bagażnika: 671/1899 l
Polska firma Encore Seven, właściciel marki EGG-SHELL, zajmująca się ręczną produkcją wzmacniaczy lampowych o charakterystycznym wzornictwie, rozszerza ofertę zintegrowanych wzmacniaczy z serii Prestige.
Dwa nowe modele oznaczone dodatkową literą „H” w symbolu, łączą w sobie cechy dotychczasowych, droższych konstrukcji opartych na lampach KT88 z modelami tańszymi wykorzystującymi lampy mocy EL34. Nowe urządzenia, czyli Prestige 10WSTH oraz Prestige 18WSH bazujące na modelach 9WST i 15WS, posiadają przedwzmacniacze oparte na lampach EF86 i 6SN7. Końcówki mocy są sterowane wyższym napięciem, przez co osiągnięto nieco wyższą moc. Do tego firma wprowadza kilka ulepszeń czysto technicznych związanych z obudową wzmacniaczy, w tym profilowany spód o zwiększonej sztywności czy inne materiały i sposób osadzenia dużego poziomego koła głośności, które jest wizytówką wzmacniaczy EGG-SHELL. Jednocześnie firma kończy produkcję wzmacniacza Prestige 20WK.
Encore Seven wciąż stawia na indywidualność wizualną i kastomizację wzmacniaczy pod żądania klientów. Idąc w tym kierunku firma wprowadza nowy rodzaj wykończenia obudów – forniry. A więc oprócz lakierowania na dowolny kolor w wersjach mat, błysk, metalik czy perła, teraz można zamawiać wersje fornirowane. Wybór naturalnych egzotycznych fornirów będzie szeroki. W tej wersji, opcjonalny sferyczny pilot Prestige RCX będzie lakierowany na kolor górnego panela wzmacniacza lub pozostawiony w drewnie.
Encore Seven
Vacuum Tube Amplifiers EGG-SHELL
www: encore7.com
mail: hello@encore7.com
fb: facebook.com/TubeAudioAmplifier
tw: twitter.com/EncoreSeven
pint: pinterest.com/encoreseven/
Opinia 1
Swojego czasu wydawało mi się, że przynajmniej jeśli chodzi o „rozrywkowo – używkowe” nazwy na rynku audio nic przewodów Audioquest Vodka i gramofonu Funk Firm LSD nie przebije. Jednak jak dowodzi dzisiejszy test byłem w błędzie. Z drugiej strony trzeba mieć naprawdę sporo fantazji, by własny produkt ochrzcić „Brown Sugar”, czyli potocznym określeniem taniej, zanieczyszczonej heroiny. Oczywiście zawsze można iść w zaparte, że autorowi chodziło o nierafinowany cukier trzcinowy, ale najrozsądniej będzie jak każdy z nas dokona subiektywnej interpretacji, na nazwijmy to umownie własny użytek. Któż zatem postanowił tak zaszaleć z nomenklaturą? To nasza rodzima Melodika, czyli team, który zadebiutował na zeszłorocznym monachijskim High Endzie i przynajmniej jeśli chodzi o okablowanie, to nie zaklina rzeczywistości, lecz otwarcie i uczciwie przyznaje, iż ich produkcję zleca jednej z polskich fabryk a same projekty i kontrola jakości przeprowadzane są w laboratorium badawczym Politechniki Białostockiej. Krótko mówiąc próżno doszukiwać się w tym procesie nawet śladowych ilości voodoo w stylu zwijania wiązek o tajemnym składzie przez wyselekcjonowane dziewice w blasku zorzy polarnej i innych tego typu bajek z mchu i paproci.
Tytułowy przewód dostarczany jest w dość skromnej foliowej tobie przypominającej nieco te, w jakich sprzedawane są np. kurczaki z rusztu. Ot przeźroczysta wierzchnia i lustrzana spodnia warstwa. Zero efekciarstwa i kosztownych, wyłożonych atłasem puzderek od jubilera. Jest za to praktycznie a po rozpakowaniu złożona torba nie zajmuje praktycznie wcale miejsca. Same kable prezentują cię całkiem elegancko. Mleczno – kakaowe warkocze otulono przezroczystym peszelkiem i uzbrojono w mało biżuteryjne wtyki bananowe Monkey Cable.
Patrząc na budowę trudno nie zauważyć, że pomimo dość niepozornego wyglądu wcale nie mamy do czynienia z typową hipermarketową beztlenówką. Tzn. materiał z jakiego wykonano Brown Sugar to oczywiście polska miedź OFC o czystości 99,9999% (6N), ale w potrójnej niskopojemnościowej izolacji dielektrycznej z LDPE. Dodatkowo każdy z przewodników składa się z trzech wiązek o różnym przekroju. Mamy zatem 8 x 0,21 mm², drut 4 x 0,33 mm² i 12 x 0,13 mm² a to wszystko w technologii Spiral Litz, czyli każdy przewodnik jest osobno izolowany i skręcony. Jak widać tutaj też nie ma żadnych tajemnic. I jeszcze dwa drobiazgi. Pierwszy – przewody są kierunkowe a stosowne oznaczenia, choć niezbyt dobrze widoczne znajdują się na zewnętrznej otulinie. I drugi dotyczący samej postaci pod jaką topowe Melodki można nabyć. W wersji ze szpuli – na metry nosi on oznaczenie BSC2450 a firmowo zakonfekcjonowany BSSC4530.
No to najwyższy czas zająć się brzmieniem, tylko … już na wstępie mamy mały problem natury nazwijmy to umownie semantycznej. Na stronie dystrybutora można bowiem spotkać się z określeniem „klasa pre Hi-End” a patrząc w cennik jak byk stoi, że dostarczony na testy trzymetrowy set jest tańszy od … pojedynczej 50-ki NCF Furutecha, czyli li tylko wtyczki zasilającej. O co więc chodzi? O cenowe szaleństwo panoszące się w High – Endzie, czy o pobożne życzenia i zaklinanie rzeczywistości poprzez tworzenie własnej niszy. Czyżby taki nasz odpowiednik „Class AA” Technicsa? Niekoniecznie. Jednak po kolei. Zamiast próbować pozycjonować produkt jedynie na postawie nomenklatury, bądź ceny lepiej ocenić go uznając za główne kryterium jego walory soniczne. I tak, Brown Sugar nie dość, że gra, to robi to nad wyraz dobrze. W tym momencie proszę wziąć pod uwagę, ze Melodika pojawiła się w moim systemie w zamian za zdecydowanie droższe okablowanie Signal Projectsa i Organica, więc jeśli w tym momencie nie dzielę się z Państwem jakimiś traumatycznymi przeżyciami związanymi z downgradem dyżurnej konfiguracji, to coś jest na rzeczy. Oczywiście warto wziąć poprawkę na oczywistą różnicę klas, jednak sama relacja jakość / cena już po pierwszych kilku dniach akomodacji wydaje się być niezwykle korzystna. W telegraficznym skrócie możemy nawet uznać, iż wpięcie tytułowych głośnikowców po prostu nie boli a potem, już na spokojnie zagłębić się w szczegóły. Schodząc zatem poziom niżej okazuje się, że w tym przypadku postawiono na sprawdzone rozwiązania brzmieniowe będące całkiem udanym miksem charakterystycznych cech Kimbera 8 VS i chyba już nieprodukowanego XLO VDO ER-14. Mamy zatem przyjemny, lekko podkręcony przekaz oparty na szybkości, motoryce i radości grania zdolny pobudzić do życia większość ospałych systemów. Bas jest sprężysty i poprawnie prowadzony, choć w porównaniu z większością droższej konkurencji nie ma tak wyraźnych konturów. Aby jednak to odnotować trzeba mieć jednak jakiś sensowny punkt odniesienia, bądź przesiadać się np. z Nordostów, które na konturach głównie się skupiają. Mniejsza jednak z tym, bo wystarczy włączyć „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, lub zdecydowanie bardziej żywiołowy i przy tym bardziej brutalny soundtrack „300: Rise of an Empire” Junkie XL, by momentalnie przestać sobie zawracać głowę duperelami i dzielić włos na czworo, tylko dać się prać emocjom i autentycznej radości płynącej z faktu słuchania naszej ulubionej muzyki.
Podobnie jest z przeciwległym skrajem pasma, który może nie jest tak faworyzowany, jak bas, ale też ma sporo do zaoferowania. Wato jednak trochę poczekać i uzbroić się w cierpliwość, gdyż wyciągnięte prosto z opakowania przewody potrafią początkowo nieco „poszeleścić”, co z czasem ewoluuje do zauważalnego utwardzenia przekazu z jednoczesną łatwością do różnicowania jakości nagrań. O ile zatem dobrze i „soczyście” zrealizowane pozycje poddane zostaną delikatnej kuracji odchudzająco – utwardzającej o tyle złe, bądź co najwyżej średnie mogą pokazać do tej pory skrywaną „strzygowatą” naturę i nieco podkreślić sybilanty. Nie demonizowałbym jednak tego faktu, tylko na spokojnie posłuchał we własnym systemie, gdyż moje dyżurne, wyposażone w wysokotonowe AMT Gaudery są pod tym względem niezwykle wrażliwe, co np. przy konstrukcjach z tekstylnymi kopułkami może być po prostu pomijalne. Za przykład niech posłuży album „Opera Proibita” Cecilii Bartoli, gdzie ilość wysokoczęstotliwościowych rejestrów jest dość oczywista a z Melodiką w torze spokojnie można było dotrwać do końca tego wydawnictwa.
Również średnica reprezentuje całkiem zdroworozsądkowy kompromis pomiędzy nasyceniem i detalicznością. Może w skali bezwzględnej z chęcią oczekiwałby lepszego odwzorowania soczystości tkanki wypełniającej kontury i saturacji barw, lecz oferowana niejako w pakiecie neutralność może okazać się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę tam, gdzie system z uporządkowaniem do ładu akurat tego zakresu po prostu sobie nie radzi. Zamiast więc dodatkowo intensyfikować objawy Melodika z wrodzoną finezją je tonizuje kierując dźwięk na właściwe tory.
Szukając „używkowych” analogii pozwolę sobie na koniec na porównanie Melodiki Brown Sugar do porządnego stołowego, czerwonego wytrawnego wina w cenie do 50 PLN za butelkę. Operując na tym pułapie cenowym szanse na olśnienie i odkrycie nieoszlifowanego diamentu są równe trafieniu szóstki w Totka, więc zamiast tracić nerwy i pieniądze na poszukiwanie baśniowego jednorożca zdecydowanie lepiej, a przede wszystkim rozsądniej wybierać trunki nieudziwnione i najzwyczajniej w świecie smaczne, czyli nam po prostu smakujące. Dlatego też spokojnie możemy uznać dzisiejszego bohatera za audiofilski odpowiednik nieprzesadzonych cenowo Chianti, albo Tempranillo i nie wnikając zbytnio w szczegóły po prostu przystąpić do degustacji. Krótko mówiąc smacznego …, znaczy się choćby z czystej ciekawości rzućcie Państwo na Melodikę Brown Sugar uchem, bo może się okazać, że spełni Wasze, choćby chwilowe oczekiwania a zakup jej nie będzie zbytnio bolał zarówno przy kasie, jak i po odsłuchu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Przedwzmacniacz/Wzmacniacz słuchawkowy: ADL Stratos
– Streamer/DAC/Przedwzmacniacz: Ayon S-3 Junior
– Końcówka mocy: Emotiva XPA-2 Gen 2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Spec RSA-717EX
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF (R) /FI-50M NCF (R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS (R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
No cóż, aby nieco urozmaicić nasze zmagania z tematyką audio i w pewien sposób zejść na przysłowiową ziemię, co jakiś czas bierzemy na tapetę produkt rodzimej marki bez oglądania się na okupowane przez niego pułapy cenowe. W pewnym sensie oprócz naszej ucieczki od łatki snobizmu, ów ruch jest pewnego rodzaju promocją wyrobu, choć wiadomą rzeczą jest, iż to rynek a nie media ustalają miejsce w szyku rozpoznawalności każdego producenta. Niemniej jednak, jeśli nasza skromna opinia nawet w długoterminowym rozrachunku przyniesie jakiekolwiek pozytywne skutki, zawsze jesteśmy z tego powodu bardzo zadowoleni. Zatem nie tłumacząc się dłużej zapraszam na spotkanie z okablowaniem kolumnowym marki Melodika, która dzięki dystrybutorowi Rafko z Białegostoku wystawiła do walki swój topowy kabel głośnikowy o nazwie Brown Sugar.
Tytułowy kabelek jak donosi nadrukowana na przezroczystej koszulce informacja, wykonany jest z dwóch splecionych ze sobą żył o przekroju 4.5 mm². Jeśli chodzi o terminale przyłączeniowe, dostarczona wersja wyposażona została w zapewniające dobry kontakt sprężynujące banany marki Monkey. Z racji stosunkowo prostej w ocenie organoleptycznej budowy i nie emanującej zbędnym blichtrem aparycji przewodu chyba najważniejszym dla cierpiącego na brak miejsca za sprzętem audiofila jest fakt łatwej akomodacji kabla do zastanych warunków. W ostatnich czasach sztywność wszelkich drutów często jest wyznacznikiem przynależności do świata High Endu, jednak już kilka razy przekonałem się, iż średnica boa dusiciela nie gwarantuje sukcesu, dlatego za uczciwe postawienie sprawy testowanej firmie należą się brawa. Na koniec jeszcze jedna ważna informacja, mianowicie może trochę słabo widocznie, ale na koszulce zaznaczony jest kierunek podłączania drutów do kolumn, na co przeciwnicy audio voodoo z pewnością parskną śmiechem, ale zainteresowany kupnem słuchacz choćby spełniając zalecenia producenta weźmie pod uwagę.
Zanim rozpocznę jakąkolwiek ocenę, proszę o odrobinę wstrzemięźliwości w bezkrytycznym przyjmowaniu tego co napiszę. Dlaczego? Niestety testowany dzisiaj kabel głośnikowy jest kilka razy tańszy od sparingpartnera, dlatego w ocenie często będą padać słowa korelujące z raczej z krytyką niż pochwałą. Ale licząc na Wasze obeznanie w temacie wiem, że znakomicie zdajecie sobie sprawę, iż różnica w cenie pomiędzy nimi nie przekłada się jeden do jeden w sferze jakości dźwięku, dlatego dla wielu potencjalnych klientów może być sonicznym pozytywnym zaskoczeniem. Tłumacząc dalej sprawy usłyszenia pełni możliwości pretendenta do oceny, trzeba powiedzieć, iż to co ja usłyszę w swoim systemie, często niemożliwe jest w dedykowanym dla Melodiki zestawie. Jednak mimo niesprawiedliwości tego świata zawsze dobrze jest wiedzieć, co byłoby gdyby, dlatego zapraszam na kilka zdań o moich spostrzeżeniach po meczu Japonia – Polska. Rozpoczynając analizę trochę Was zaskoczę, gdyż na przekór tego co pisałem kilka linijek wcześniej, w pełni świadomie oświadczam, iż oceniany kabel nawet na tle Japończyka jest bardzo przyzwoitą i ciekawą propozycją. Owszem jest trochę szorstki na górze, ale co ważne przez to bardzo otwarty. Rzekłbym, że przyczyną takiego odbioru jest stosunkowo szczupła średnica, która wpływa bezpośrednio na propagację górnego pasma, a wspomnianą nerwowość objawia pogłębionymi sybilantami. Ale nie jakimś masakrycznym świstaniem, tylko zwiększeniem udziału nawet nie samych sss, tylko sz / cz. I chyba przez to zaszumienie syków mimo ogólnego otwarcia dźwięku skraca się czas wybrzmiewania blach. Niemniej jednak, jeszcze raz powtarzam, biorąc pod uwagę różnicę w cenie było nieźle i czytelnie. Przechodząc w niższe partie pasma przenoszenia nie kręciłbym bardzo nosem również na środek pasma. Owszem, polski drut ma ową początkowo odczuwalną zbytnią oszczędność barwową, jednak po kilkudniowym obcowaniu z nim sam na sam bez najmniejszych problemów przekuwa to w odbiór jako cel zamierzony, o czym za moment. Gdy doszliśmy do niskich rejestrów, trochę żartobliwie powiem, że tutaj konstruktorzy nie żałowali „towaru” i popuścili wodzy fantazji, jednak bez przekroczenia zdrowego rozsądku. Było gęsto i mięsiście, ale bez nadmiernego popadania w całkowicie zlaną magmę wulkaniczną. Co prawda rysunek kontrabasu kreowała niezbyt ostra kreska, ale jak napisałem, przy rozpatrywaniu całości przekazu odbieram to jako bardzo spójny pomysł na dźwięk. A jaki to pomysł? Prosty, czyli przy lekko niedogrzanym środku gramy delikatnie wyeksponowanymi skrajami pasma, a to pozwoli cierpiącym na otyłość we wspomnianej średnicy zestawom nabrać trochę życia. Tutaj po raz kolejny przypominam o poprawce na cenę kabla, gdyż to co napisałem jest lekkim przerysowaniem rzeczywistości. I nie chodzi mi o złośliwą krytykę, tylko wyraźne nakreślenie pewnego sznytu grania, co teoretycznemu nabywcy już w procesie typowania do posłuchania pozwoli wciągnąć go lub skreślić z listy opisywany drut. W zwyczajowym teście, teraz rozpisywałbym się na temat poszczególnych kompilacji płytowych, jednak sądzę, iż to kilkunasto-zdaniowe wyłożenie kawy na ławę jest wystarczającym pakietem informacji, dlatego bez podpierania się listą przesłuchanych krążków zaproszę Was do osobistych weryfikacji moich wniosków.
Gdy razem z Marcinem podjęliśmy decyzję o pochyleniu się nad kablami Melodiki, trochę obawiałem się o merytoryczny wsad do dzisiejszej recenzji. Jednak wiadomą rzeczą jest, że gdy dany produkt zaczniemy oceniać biorąc pod uwagę siły na zamiary, tylko całkowicie zły komponent polegnie z kretesem. W tym przypadku okazało się, że nawet na tak niedrogą konstrukcję oferowany dźwięk dla sporej grupy docelowej może być bardzo nęcący. Dodatkowym, zmuszającym Was do własnych testów elementem jest fakt mojego stawiającego na barwę wzorca, gdyż nawet starając się wyeliminować codzienne przyzwyczajenia gdzieś w głębi ducha owy konik podczas formułowania wniosków mógł dać o sobie znać. A to bezwiednie przekłada się na ocenę średnicy w domenie chłodu, gdy tymczasem dla kogoś Innego taki wzorzec jest ostoją neutralności. Niemniej jednak, tak jak pisałem wcześniej, to są bardzo ciekawie kreujące dźwięk kable, z którymi bez najmniejszych problemów bez wypinania z systemu spędziłem prawie półtorej tygodnia. A to, biorąc pod uwagę mój wzorzec ciężaru dźwięku jest pewnego rodzaju rekomendacją.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Rafko
Cena:
BSSC4530 2 x 3m: 1 449 PLN
BSC2450: 149 PLN/m
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: ODEON Otello
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Gdyby ktoś znienacka zadał mi pytanie typu: „Jakiego rodzaju kolumn ze względu na specyfikę generowania dźwięku się obawiasz?”, bez najmniejszego zawahania odpowiedziałbym, że kolumn tubowych. I powiem szczerze, tak było jeszcze do niedawna. Jednak zwracając honor podobnym produktom przyznaję, iż po kilku pozytywnych spotkaniach na szczycie, obecne obawy generowane są nie samym występowaniem megafonów dających specyficzny dźwięk, tylko złym doborem lub aplikacją użytych przetworników. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie przyznanie się do sposobu postrzegania danej konstrukcji stawia mnie w nieco trudnej, mogącej sugerować stronniczość sytuacji, ale oświadczam, w obecnej chwili moje obawy są i tak bardzo mocno zweryfikowane, gdyż jeszcze kilka lat temu tuby całkowicie wykluczałem z obszaru moich zainteresowań. Na szczęście wszyscy wiemy, iż tylko krowa nie zmienia zdania i po kilku owocnych w zaskakująco dobre odczucia próbach diabeł okazał się nie taki straszny, jak go malują. Oczywiście moje fobie nie zostały całkowicie wyeliminowane, gdyż nadal mam lekkie lęki, ale w poszukiwaniu dźwięku mogącego spełnić moje oczekiwania bardzo chętnie próbuję wszelkich ciekawych propozycji, co udowadnia dzisiejszy test. I tą optymistyczną wiadomością mam nadzieję udobruchać wszelkich miłośników takich zestawów głośnikowych, gdyż powyższe wyznanie mimo podnoszenia ciśnienia w krwi, w rozliczającej cały test konsekwencji może być bardzo przydatnym bodźcem do osobistego zapoznania się z dzisiaj prezentowaną konstrukcją. A o czym będziemy rozprawiać? Według mnie o bardzo ciekawych konstrukcjach, czyli kolumnach tubowych rodzimej marki Auto-tech z Lublina, która zadbała o proces logistyczny zaproponowanych do recenzji, jak można przekonać się po fotografiach sporych gabarytowo i wagowo konstrukcji o nazwie Universum 3-Way.
Tak się złożyło, że w moje progi zawitała chyba najbardziej „wypasiona” wersja kolumn, gdyż tuba współpracująca z głośnikiem niskotonowym została ubrana w skórę. Co więcej, owa konstrukcja przed kilkoma tygodniami dumnie prezentowała się na monachijskiej wystawie, co dodatkowo podnosi doniosłości dwutygodniowego spotkania u mnie. A jak to wszystko wygląda? Powiem szczerze, że po doświadczeniach z topowym wyrobem niemieckiego Avantgarde’a (TRIO) wyrób Auto-Techa jest bardzo kompaktowy – może nie w wartościach szerokości, ale z pewnością głębokości. Kolumny w wektorze głębi są niewiele większe niż średnica schowanego w swoistym rogu obfitości basowca. Całość konstrukcji stoi na uzbrojonym w wysokie kolce trójnogu. Na jego zewnętrznych rubieżach osadzono wspomniane wygaszające ciśnienie akustyczne niskotonowców zwężające się ku górze będące wycinkiem łuku lejki. Ale to dopiero połowa konstrukcji, gdyż od strony wewnętrznej stelaża na pałąkach będących lustrzanym odbiciem wspomnianych ustrojów niskotonowych zlokalizowano resztę przetworników, czyli wspomagany sporej wielkości tubą średniotonowiec i zaaplikowany w małym lejku tweeter. Co ważne, mocowanie głośnika wysokotonowego pozwala na regulację kąta pochylenia w pionie, umożliwiając dostrajanie osi emitowania dźwięku w zależności od odległości miejsca odsłuchowego od kolumn. Wszyscy mający do czynienia z takimi produktami wiedzą, że promieniują one bardzo kierunkowo i brak podobnych regulacji uniemożliwia idealne dopasowanie konstrukcji do zastanego pomieszczenia odsłuchowego. W tym przypadku zadbano o każdy najdrobniejszy szczegół. Gdy spojrzymy na terminale przyłączeniowe kolumn, widzimy podłączone do nich zamknięte w starannie wykończonych puszkach zwrotnice pasywne. Jednak jeśli klient jest otwarty na propozycje, konstruktor przewiduje – i sam tego używa – specjalnie zaprojektowane do tego celu (osobno dla basu i środka z górą) wzmocnienie aktywne. Niestety ja z racji chęci przyjrzenia się samym kolumnom byłem zdany na pasywkę. Na koniec opisu wizualizacyjnego chciałbym przywołać jeszcze bardzo ważny w aspekcie dźwięku fakt wykończenia tub średniotonowych specjalną masą tłumiącą, co w prosty sposób przełożyło się na brak podbarwień brzmienia przez materiał z jakiego wykonano lejki. Efekt braku takiego wykończenia odbierałem dotychczas w domenie podkolorowania dźwięku zastosowanym budulcem, czyli plastikiem, blachą i drewnem. Tutaj było tworzywo sztuczne, ale z racji aplikacji masy tłumiącej całkowicie bezdźwięczne. Puentując ten akapit przyznam, iż to bardzo dobry pomysł, tym bardziej, że może być wykonany nawet w połysku.
Gdy podczas próby rozruchowej popłynęły pierwsze dźwięki, natychmiast wiedziałem, że dostarczony do testu zestaw nieco różni się od recenzowanych na naszych łamach Avantgarde Trio. Chodzi mianowicie o zastosowanie znajdującej się na głównym stelażu pasywnej sekcji niskotonowej, która w u Niemców była oddzielnym, zaopatrzonym w baterię ustawień modułem. Teoretycznie możliwość dopasowania dźwięku do pomieszczenia i upodobań jest plusem każdej konstrukcji, jednak taka oferta dla wiecznie poszukującego audiofila często jest najprawdziwszą zmorą. Ale zostawmy tamto spotkanie, gdyż dzisiejsze jawi się jako bardzo fajna kontrpropozycja. Czy obroni się w Waszych konfiguracjach? Nie wiem, ale dla zobrazowania co potrafi postaram się skreślić kilka przydatnych wskazówek. Jak zdążyłem napomknąć, zastosowanie pasywnej sekcji niskotonowej sprawia, że całość przekazu nabiera spójności. Bas bez najmniejszych problemów nadąża za resztą pasma, a to sprawia, że chłoniemy cały przekaz, a nie sztucznie posklejane widma akustyczne. Owszem, sam bas z 15 calowego głośnika mógłby być nieco solidniejszy, ale zrzucam to na karb sporej wysokości, a przez to oddalających przetworniki od podłogi wspierających konstrukcje kolców lub nie do końca preferowaną przez producenta zwrotnicę pasywną. O co chodzi? Konstruktor w swojej wizji napędzania modelu Universum stawia na Bi-amping. Niestety, albo stety układ elektryczny kolumn w secie zasilającym najniższe rejestry wymaga dodatkowej regulacji głośności, co ze znakomitym rezultatem łatwo osiągnąć – przynajmniej według zapewnień konstruktora. Jednak cały pomysł najczęściej rozbija się o brak akceptacji potencjalnego nabywcy do takiego podejścia do tematu. Efekt? Właśnie owa nieco ograniczająca możliwości soniczne kolumn pasywna zwrotka. No dobrze, ale jak w takiej konfiguracji wypada reszta pasma? Przecież to rasowa tuba, a ta z racji swojego przywiązania do podbarwiania dźwięku zastosowanymi megafonami czasem może zrobić w uszy „kuku”. Spokojnie, nic z tych rzeczy. Owszem, zakres średnich tonów zdradza swoje pochodzenie, ale dzięki powleczeniu lejka mocno chropowatą powłoką anty-rezonansową robi to tak kulturalnie, że nawet mnie bardzo uczulonego na obce dźwięki słuchacza ani razu nie zaatakował. Powiem więcej, mimo delikatnego przesunięcia środka ciężkości ku górze były nad wyraz gładkie. Dla zwieńczenia skrótowego opisu możliwości dźwiękowych naszych „tubek” wspomnę jeszcze o górnych rejestrach, które idąc tropem unikania nadinterpretacji świetnie współgrały z resztą pasma. Były dźwięczne – takie jak lubię, ale bez grama natarczywości. Kończąc tę część opisu dodam, że gdy mnie taki sposób kreowania spektaklu muzycznego bardzo odpowiadał, to sam konstruktor nieco zdziwiony gładkością i według niego nad wyraz stonowanym graniem systemu Reimyo delikatnie utyskiwał na zbyt oszczędny środek. Co to oznacza? Ano to, że na szczęście każdy ma inny punkt „G” w odbiorze dźwięku i dzięki temu te przecież z założenia stawiające na otwartość grania kolumny za sprawą współpracującej elektroniki mogą spodobać się nawet wielbicielowi delikatnego podkolorowania.
Część poświęconą opisowi poszczególnych występów przy muzyce rozpocznę od bardzo wyrafinowanego wsadu płytowego, jakim był krążek Jordi Savalla zatytułowany „El Cant De La Sibil-la”. Było bardzo świeżo i z pełnym rozmachem, ale owa oszczędność basu i sam sznyt tuby powodował, iż brakowało mi nieco osadzenia niskich głosów w męskich chórach i ciężaru wokalnych popisów Monserrat Figueras. Nie było źle, ale słyszałem ten repertuar w lepszym odtworzeniu. Zostawiając jednak na boku przywołany aspekt pozostałej części prezentacji trzeba przyznać bardzo dobrą notę. A bardo dobrą dlatego, że mimo rysowania wirtualnej sceny przez sporej wielkości lejek średniotonowy przekaz osiągał fantastyczne proporcje w wektorach szerokości i głębi, co konkurencji nie zawsze udaje się osiągnąć. Kolejnym tytułem, jaki wylądował w napędzie cedeka, była twórczość Claudio Monteverdiego w aranżacji Johna Pottera. Tutaj trochę się zdziwiłem, gdyż wspomniana szeroka i co ważne głęboka scena muzyczna nagle zrobiła krok do przodu. Tylne plany nadal miały wystarczającą ilość miejsca, ale artysta wyraźnie stał bliżej mnie. To oczywiście dawało większy wgląd w mimikę jego twarzy, ale co ważne, nie atakował mnie przenikliwymi chociaż występującymi w materiale muzycznym sybilantami. Ale to nie koniec dobrych wieści, gdyż po dosłownie dwóch utworach akomodacja do takiego sznytu dobiegła końca, bez najmniejszych problemów mogłem usłyszeć, jak wyśmienicie produkt Auto-Techa oddaje realizm kubatury goszczącego muzyków kościoła. I gdy teoretycznie tę płytę można by w tym momencie odhaczyć, po raz kolejny muszę przywołać trochę skromny bas, który mimo swej wstrzemięźliwości tutaj miał dodatkowo tendencję do rysowania swojego bytu nieco grubszą niż mam na co dzień kreską. Nie za bardzo wiem, jak to interpretować. Chyba jednak pomysł z Bi-ampingiem jest lepszą opcją, a po tym co usłyszałem, zalecam co najmniej tego spróbować. Po plumkającej muzyce dawnej przyszedł czas na mocniejsze uderzenie. Ale nie od razu z grubej rury, tylko mainstreamowa elektronika Massive Attack. Mimo moich obaw, ten repertuar wydawał się być idealnym dla pokazania wartości sonicznej opisywanych kolumn, gdyż dawka basu w takiej muzyce całkowicie spełniała zapotrzebowanie przetworników, wokal bez najmniejszych problemów przebijał się przez wszelkiego rodzaju przestery, a same sztuczne zniekształcenia nadawały ton całej prezentacji. Werdykt? Trafione w punkt. I gdy nieubłaganie zbliżamy się do końca dzisiejszego spotkania, przywołam jeszcze grupę Percival Schuttenbach i jej krążek „Svantevit”. To był szok, gdyż po, jak się w konsekwencji okazało niepotrzebnych obawach przed muzyką elektroniczną, tego co zaznałem z folk-metalem nie przewidywałem nawet w najbardziej przyjaznych snach. Pierwsza rzecz o której muszę wspomnieć, to wokal. Czytelny, z pełną artykulacją tekstu, jak na wykrzyczany – niestety ten nurt muzyczny tak ma – po prostu perfekcja. Idąc dalej tropem efektów sonicznych całość przekazu określę jako bardzo pożądaną w tym gatunku muzycznym ścianę dźwięku. Owszem przydałoby się trochę dociążenia, ale stan w który wprowadzała mnie tak podana muzyka całkowicie oddalał jakiekolwiek analizowanie poszczególnych jego składowych. To był typowy przykład umiejętnego wprowadzenia słuchacza w trans. Puentując całość spotkania muszę powiedzieć, że pomimo lekkich potknięć w wycyzelowanej muzyce barokowej tymi dwoma przytoczonym mocniejszymi pozycjami płytowymi kolumny Universum 3-Way dostały swoje pięć minut chwały.
Bardzo się cieszę, że po wstępnych rozmowach na wystawie w Monachium sprawa testu kolumn marki Auto-Tech nie umarła w zalążku. Miałem u siebie ich bezpośredniego konkurenta i interesowało mnie, jak na jego tle wypadnie rodzimy produkt. I wiecie co? Myślę, że bardzo dobrze. A czy jest dla wszystkich? Chyba jednak nie. I nie twierdzę tak z racji mojej wewnętrznej niczym nie uzasadnionej alergii na kolumny tubowe, tylko ze względu na swoisty sznyt grania. Jak okazało się podczas tego testu, są gatunki muzyczne, którym to nawet pomaga, ale są również takie, w których kolor dźwięku jest priorytetem. Niemniej jednak, bez względu na docelowe wybory zachęcam do posłuchania testowanej dzisiaj konstrukcji u siebie. Zawsze może się zdarzyć, że nieoczekiwanie w nich się zakochacie, a wtedy stwierdzicie, iż zmanierowany muzyką dawną nie do końca potrafiłem być obiektywny lub Wasze gusta najnormalniej w świcie się zmieniły i właśnie takiej prezentacji od lat oczekiwaliście. Kto wie?
Jacek Pazio
Producent: Horns by Auto-Tech
Cena: 25 000 €
Dane techniczne:
Konstrukcja: 3-drożna
Woofer/midwoofer: 1×15”
Przetwornik średniotonowy: 1×2” Beryllium
Przetwornik wysokotonowy: 1×1” Beryllium
Zwrotnica: 6dB & 12dB / oktawę
Pojemnośc czynna obudowy: 140 l
Skuteczność: 100 dB
Pasmo przenoszenia: 30-30000 Hz
Impedancja: 8 Ω
Wymiary: 1130x1630x725 [mm]
Waga: 100 kg
System wykorzystywany w teście:
– CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy Reimyo: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze