Monthly Archives: październik 2015


  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech Fi-50 NCF(R)

O wszelakiej maści wtykach, konektorach, przejściówkach, mufach, splitterach, etc. zwykło się mówić w sposób co najmniej pobłażliwy. Niby powszechnie wiadomo, że warto używać wyrobów porządnych i zapewniających solidność, oraz przede wszystkim powtarzalność, ale granica pomiędzy profesjonalną utylitarnością Neutrików a wręcz bizantyjskim, biżuteryjnym przepychem np. topowych WBTów jest aż nadto widoczna. Zasadnym wydaje się więc pytanie o granicę pomiędzy zdroworozsądkowym, czysto inżynierskim podejściem do tematu a … pewną formą snobizmu i próżności. Jednak jak to zwykle bywa owe granice nie są określane w trybie ustawodawczym, lecz sami je sobie wyznaczamy kierując się własnymi oczekiwaniami, zdolnościami finansowymi a czasem również słuchem. Co ciekawe ostatnie kryterium, choć patrząc z naszego – audiofilskiego punktu widzenia powinno być krytycznym, a jak jest w praktyce wystarczy się przekonać przeglądając dostępną na rynku ofertę. Skupmy się na segmencie przewodów zasilających, gdzie wybór niewiadomego pochodzenia wtyków „podobnych” do światowej czołówki, bądź świadome decydowanie się na ogólnodostępne końcówki zalegające m.in. w marketach budowlanych już nikogo nie dziwi. Domorośli mistrzowie autopromocji wychodzą najwidoczniej z założenia, że skoro nie widać różnicy nie ma sensu przepłacać, a jeśli takowe różnice widać, to przecież zawsze można trefny wtyk szczelnie otulić termokurczką i po problemie. Ot taki swoisty folklor, który może dla psychologów i antropologów stanowi wdzięczny obiekt badań, lecz dla nas daleki jest od akceptacji. Warto zatem przenieść swoje zainteresowania na przeciwny biegun – na produkty, za którymi stoi rzeczywista wiedza, umiejętności i przede wszystkim technologia na poziomie zaawansowania wykluczającym „garażowe” wytwórstwo. Mowa tu o prawdziwym potentacie mającym w swojej ofercie nie tylko wspomniane wtyki, terminale, gniazda, ale dostępne zarówno na metry, jak i firmowo zakonfekcjonowane przewody – japońskim Furutechu. Co ważne swoją ofertę pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni specjaliści kierują zarówno do początkujących adeptów audiofilii mając w katalogu podstawowe, kosztujące niecałe 200 PLN 11-ki (FI-11Cu / FI-E11Cu), jak i dedykowane prawdziwym, bezkompromisowym wyczynowcom (do niedawna) topowe, piezo-ceramiczne 50-ki (FI-E50(R) / FI-50(R)) za ok 1 300 PLN/szt. No właśnie, do niedawna. Traf bowiem chciał, że raptem na kilka tygodni przed Audio Video Show dotarły do mnie informacje o planowanej może nie detronizacji, co pozornie kosmetycznym, acz podobno głęboko redefiniującym założenia konstrukcyjne tuningu topowych modeli. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa zakładałem, że trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość, sukcesywnie wyłapywać pojawiające się od czasu do czasu internetowe „zajawki”, by koniec końców wreszcie pomacać i posłuchać na którymś z flagowców (NanoFluxie?). Oczywiście zgodnie z założeniem, że „szlachectwo zobowiązuje” spokojnie możemy uznać, że przy przewodzie zasilającym za ponad 15 kPLN tego typu biżuteria nikogo nie powinna dziwić a i przy okazji mieć pewność, że docelową grupą odbiorców będzie odpowiednio wyselekcjonowana garstka szczęśliwców.  Tak to mniej więcej się po prostu na tych pułapach cenowych odbywa i już. Nikt do nikogo nie ma o to pretensji i wszyscy znają swoje miejsce w szeregu … przynajmniej teoretycznie. Czasem jednak los potrafi spłatać niezłego psikusa i tym sposobem na skutek nad wyraz sprzyjającej mi koniunkcji planet na jednym z dwóch moich dyżurnych FP-3TS762 standardowo zakonfekcjonowanych FI-28R / FI-E38R, po jednej z wycieczek do Katowic, pojawiła się przedpremierowa parka 50-ek wzbogaconych o dopisek NCF, a co z tego wynikło pozwoliłem sobie opisać poniżej.

Wspomniany, jakże miły, lecz po prawdzie jedynie pozorny zbieg okoliczności w rzeczywistości okazał się dogłębnie przemyślanym działaniem naszego rodzimego dystrybutora Furutecha – katowickiego RCMu. Niby nie problem założyć wtyki na odwinięty ze szpuli przewód i rozpocząć jego żmudne wygrzewanie, lecz nasuwa się pytanie z czym takiego świeżaka porównać? Najrozsądniej byłoby z bliźniaczą, równocześnie zmontowaną wersją ze standardową konfekcją, lecz w tym momencie pojawia się kwestia czasu koniecznego na równoczesne wygrzanie obu egzemplarzy. Jednak w związku z tym, że od kilkunastu miesięcy (albo i dłużej) dwie sztuki wspomnianych FP-3TS762 non stop pracują w moim systemie w roli dyżurnych koni pociągowych zrodził się pomysł przeprowadzenia sparringu na całkiem nieadekwatnych do zakładanej klasy najnowszych wtyków poziomach cenowych. Dzięki temu nie dość, że mieliśmy pewność pełnego i definitywnego „wygrzania” obu testowych sztuk, to jeszcze nadarzyła się okazja weryfikacji sensowności stosowania topowej konfekcji na bądź co bądź całkiem podstawowych „drutach”. Oczywiście owa zasadność niejako została już potwierdzona m.in. przez konkurenta Furutecha – markę Oyaide, która mając w ofercie jedynie jeden kabel zasilający (GP X V2) dość wyraźnie różnicuje wpływ, jak i jakość oryginalnie zakonfekcjonowanych setów w zależności od tego, czy użyto w nich wtyków P/C-046 Special Edition „ITALIAN RED”, czy P/C-004 Special  Edition  „ASPIRIN  WHITE”.

Skupmy się jednak na bohaterach niniejszego testu i zajrzyjmy co w przysłowiowej „trawie piszczy” sięgając po nadesłane przez producenta materiały. W swoich najnowszych, piezo-ceramicznych wtykach z serii FI-50 NCF Furutech wprowadził szereg technologicznych udoskonaleń. Przykładowo, wielowarstwowe, wykonane z niemagnetycznej stali nierdzewnej korpusy połączono z posrebrzaną plecionką z włókien węglowych, oraz tłumiąco – izolującą powłoką z kopolimeru acetalu. Powyższa kombinacja została wybrana po intensywnych testach odsłuchowych przeprowadzanych wśród zaufanego grona japońskich audiofilów, co wyraźnie wskazuje na dopuszczenie przez odpowiedzialną za R&D kadrę inżynierską sytuacji, gdy pomiary są jedynie punktem wyjścia a nie celem samym w sobie, za to ostatecznie weryfikującym trafność wyboru narzędziem staje się uznawany przez wyznawców „szkiełka i oka” za jakże niedoskonały ludzki słuch.
Dodatkowo korpusy wtyków wzbogacono o „aktywne” materiały tłumiące określane mianem Nano Crystal² Formula – Nano Crystalline, w skład której wchodzą ceramiczne nanocząsteczki i węglowy pył, w skrócie NCF. Charakterystycznymi cechami NCF jest generowanie ujemnych jonów eliminujących problemy ze elektrostatyką, oraz przekształcanie energii cieplną w daleką podczerwień. Używając autorskiej mieszanki nanocząsteczek ceramicznych z pyłem węglowym Furutechowi udało się uzyskać tłumiący „Piezzo Effect” obejmujący swym zasięgiem zarówno domenę elektryczną, jak i mechaniczną.

Tyle teorii z niezaprzeczalną domieszką marketingowego słodzika, jednak najwyższy czas zabrać się za odsłuchy, których jak widać również i sami wytwórcy nie unikają. Jeśli chodzi o samą metodologię testu to oba przewody – standardowy i stuningowany używane były wymiennie zarówno w roli głównej magistrali dostarczającej życiodajny prąd do listwy Gigawatta, jak i lądowały bezpośrednio wpięte w dyżurną, bądź akurat będącą na stanie amplifikację. Źródła sobie darowałem, bo poza jednym, wieki temu odnotowanym przypadkiem, jeszcze nie spotkałem odtwarzacza, który byłby w stanie wykorzystać dobrodziejstwa płynące z przepustowości trzech 4,5 mm drutów. W końcu nawet maksymalnie ulampowiony CD to nie płyta indukcyjna, więc i apetyt na energię ma zdecydowanie bliższy sercu ekologów.
A teraz najlepsze, czyli pierwsze wrażenie, które wyraźnie dało mi do zrozumienia, że wymiana wtyków, choć wygląda na zabieg czysto kosmetyczny to od strony brzmieniowej na pewno li tylko za tuning wizualny uważana być nie powinna. Z nowymi wtykami poprawiło się praktycznie wszystko. Rozciągnięciu uległy skraje pasma, przez co nagle okazało się, że system może grać jeszcze o krok, dwa dalej zarówno na górze, jak i dole. Dodatkowo, w pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że całość prezentowana jest o drobinę szczuplej, lecz to tylko złudzenie do momentu, gdy odezwie się prawdziwy bas. Wystarczy sięgnąć po takie przekleństwa sejsmologów jak „Hallucination Engine” Material, czy wprost wymarzony do roli system-killera „Khmer” Nilsa Pettera Molværa. Geneza owych złudnych obserwacji staje się na takim wsadzie muzycznym znana już po kilku minutach – to nie dźwięk się odchudził, tylko wyeliminowane zostały wszelakiej maści brudy, zniekształcenia i inne pasożytnicze artefakty zaśmiecające słyszalne pasmo. Bez tego całego płynącego na gapę „kożucha” zanieczyszczeń jesteśmy nagle w stanie usłyszeć zdecydowanie więcej źródłowych informacji, oraz zdecydowanie lepiej, głębiej wniknąć w strukturę nagrania.
Nawet włączenie „11:11” Rodrigo Y Gabrieli o mało nie przyprawiło mnie o zawał serca, którego podobno nie posiadam. Natychmiastowość ataku była po prostu porażająca i uderzyła z głośników niczym przysłowiowy grom z jasnego nieba. Każde uderzenie w pudło, każdy ruch dłoni po gryfie gitary były słyszalne i namacalne na tyle realistycznie, że spokojnie można było mówić o prawdziwej holografii.
Jednak kolosalna, bo inaczej i w sposób bardziej stonowany określić jej nie można, poprawa rozdzielczości nie została bynajmniej okupiona nawet najmniejszym ochłodzeniem, czy emocjonalnym wyjałowieniem przekazy. Ba, wręcz przeciwnie. Soczystość i witalność pulsującej muzycznej tkanki pozbawiona woalki zniekształceń kusiła hiperrealizmem niczym topowy ekran 4K na specjalnie na tę okazję przygotowanym materiale filmowym. I jeszcze ta zjawiskowa, wręcz absolutna czerń. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że motyw nieprzeniknionego smolisto-czarnego tła przewija się w naszych recenzjach częściej, niż obniżenie podatków i likwidacja KRUSu w programach wyborczych, ale nowe wtyki Furutecha w pewien sposób redefiniują jego istotę. Nie chodzi jednak o stopień zaciemnienia i która czerń jest czarniejsza, lecz o samą kolejność, chronologię, czy też moment jej pojawienia. Fakt, jej obecności pozostaje niezmienny, jednak to, że zazwyczaj efekt atłasowej kurtyny uzyskuje się poprzez nałożenie, zasłonięcie wszystkiego, co za ostatnim muzykiem, bądź formacją muzyków się znajduje zmianie ulega. Jest to niezaprzeczalnie skuteczna, aczkolwiek radykalna metoda, gdyż gdzieś po drodze gubi się efekt głębi, przestrzeni, w której wybrzmienia mogą swobodnie wygasać. Najnowsze 50-ki NCF podchodzą do tematu diametralnie inaczej. Otóż oryginalne pomieszczenie zachowuje swą oryginalną kubaturę, lecz jest skąpane w nieprzeniknionym mroku. To tak, jakby bezgwiezdną nocą zapuścić się do którejś z jaskiń i po przejściu kilkudziesięciu metrów po prostu wyłączyć czołówkę i inne źródła światła. Będzie ciemno, że oko wykol, ale nadal będziemy mieli nie tylko świadomość, ale i całkowicie fizyczne odczucia potwierdzające ogrom otaczającej nas przestrzeni i odległość od ścian bocznych, oraz sklepienia. Dopiero w takich, egipskich ciemnościach rozlokowywani są zgodnie z realizacyjnymi wytycznymi muzycy, którzy następnie oświetlani są ciepłymi, lecz niezwykle precyzyjnymi i punktowymi wiązkami światła, które podążają za nimi wraz z ich ruchem scenicznym. Brzmi ciekawie? Z pewnością, a proszę sobie włączyć np. „Il Trovatore” Verdiego z niezastąpionym Pavarottim, by na własne uszy przekonać się o genialności tego rozwiązania.

Najnowsza odsłona topowych wtyków Furutecha Fi-50 o oznaczeniu NCF(R) wyznacza nowe granice precyzji, czystości i jednocześnie muzycznego realizmu. Pozbawiając dźwięk szkodliwych artefaktów pozwalają one cieszyć się krystalicznie czystą muzyką i zarazem mieć pewność, że nasza drogocenna elektronika nie pracuje na zanieczyszczonej – pasożytniczo modyfikowanej diecie. Dodatkowo mam cichą nadzieję, że opisany powyżej przykład wpływu 50-ek na brzmienie nawet tak niedrogiego przewodu, jakim jest FP-3TS762 uświadomi Państwu, że każdy moment na inwestycję w tak pozornie błahe elementy jak odpowiedniej klasy wtyki jest dobry.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: ok. 1 400 PLN/szt. – w momencie publikacji oficjalna cena była jeszcze nieznana

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage:  Abyssound ASV-1000, AVM P1.2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5, Pass INT-250
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i, Harmonix Hiriji „Milion”
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Chord DSX1000 + CPA 5000 + SPM 5000 mkII

Opinia 1

Całe szczęście sytuacje, gdy orientujemy się, że coś nas omija i coś umyka powoli tracą rację bytu. Nie mówię, że nie mają miejsca, bo oczywiście mają, lecz ich natężenie ewidentnie traci na częstotliwości. Czasy, gdy o nowościach i egzotycznych markach dowiadywaliśmy się z przywożonych zza żelaznej kurtyny wymiętych periodyków, bądź nawet jedynie z ustnych przekazów szczęśliwców, którym dane było na własne oczy i uszy zobaczyć/usłyszeć uroki „zgniłego zachodu” mamy już dawno za sobą. Dodatkowo przywilej niemalże 100% monopolu wieki temu straciły takie twory jak Pewex, czy Baltona będące wtedy jedynymi oknami na cywilizacyjne zdobycze techniki. Odwróciły się też relacje pomiędzy sprzedawcą i nabywcą. Dzięki temu mamy obecnie to, co mamy, czyli wolny rynek i praktycznie pełną swobodę wyboru ograniczoną li tylko fantazją i zasobnością portfela. Ba, osoba postronna mogłaby nawet dojść do wniosku, że jesteśmy świadkami ery przesytu, okresu, gdy wszystkiego jest zdecydowanie za dużo i choć jest w takim postrzeganiu rzeczywistości sporo racji, to rynek audio rządzi się swoimi prawami a wśród nich nadrzędnym jest stara mądrość ludowa mówiąca, że od przybytku głowa nie boli. Tak też jest w istocie, gdyż każdy z nas, czyli „słyszącego ułamka” populacji, ma swój własny gust, własne preferencje i przede wszystkim czysto subiektywne referencje. Dzięki temu nawet najbardziej szalone konstrukcje mają szansę na znalezienie nabywców. Również problemy dostępności oferty swoistych legend Hi-Fi/High-End niejako same się rozwiązują. Oczywiście owe samorozwiązanie odbywa się nie tylko poprzez zagraniczne wojaże, zakupy poza ojczystymi granicami, ale również, a może przede wszystkim poprzez sukcesywne i zarazem logiczne budowanie swoich portfolio przez poszczególnych dystrybutorów. Właśnie z takim przypadkiem przyszło nam zmierzyć się w ramach niniejszej publikacji, bowiem cieszyński Voice postanowił pozyskać do swojego katalogu markę, której wyroby od lat ciężko pracowały na w pełni zasłużoną renomę, o czym wielokrotnie mieliśmy okazję przekonać się m.in. podczas monachijskiego High Endu – angielski Chord Electronics. Nie ma jednak co się łudzić. Wystawowo-targowe, bądź nawet zdecydowanie bardziej kameralne odsłuchy wyjazdowe obarczone są tak potężnym ładunkiem zmiennych i niewiadomych, że jakiekolwiek wysnuwanie z nich wniosków może mieć charakter wyłącznie orientacyjny. Dlatego też pamiętając intrygujące MOCowe odsłuchy z wielką radością i entuzjazmem wzięliśmy udział w sierpniowej, zdecydowanie spokojniejszej a przede wszystkim odbywającej się na miejscu prezentacji zorganizowanej dla dealerów i przedstawicieli prasy w warszawskim Hotelu Puławska Residence. Prezentowana tam przez Colina Pratta elektronika Chorda z bliska wypadła się na tyle intrygująco, zarówno pod względem wizualnym, jak i brzmieniowym, że od razu podjęliśmy z Jackiem energiczne starania, by możliwie szybko mieć możliwość wpięcia którejś z debiutujących na naszym rynku nowości we własny system. I w tym momencie dochodzimy do momentu, w którym okazuje się, że los, choć nieprzewidywalny potrafi być też nader łaskawy, gdyż na testy otrzymaliśmy …. pełen, kompletny system Chord Electronics w skład którego weszły: streamer DSX1000 Reference, przedwzmacniacz CPA 5000 Reference i stereofoniczna końcówka mocy SPM 5000 MkII.

Znających nasze sprzętowe upodobania i fobie, Czytelników z pewnością dziwi dostarczone przez Voice’a źródło, ale … nawet w naszej redakcji czas płynie nieubłaganie i pewnych rzeczy nie da się uniknąć, więc tym razem Jacek uznał, że nie taki wilk straszny, jak go malują i rzucił się w plikowe odmęty. A tak już całkiem na serio. Skoro nawet Jacek oswoił pliki, to wiedzcie Państwo, że „coś się dzieje”. Jednak do rzeczy. Jak wszystkie produkty Chorda, tak i dostarczone na testy „referencje” prezentują niezwykle charakterystyczną i w 100% identyfikowaną z tym producentem iście pancerną stylistykę wzorniczą okraszoną niesamowitą zielono-niebieską poświatą. Już na pierwszy rzut oka widać, że o solidność i mechaniczną precyzję nie mamy co się martwić, za to o kręgosłup już zdecydowanie tak, bo lekko nie będzie. Całe szczęcie w przypadku streamera i przedwzmacniacza owa masywność jest jedynie pochodną unifikacji gabarytowej frontów, gdyż już same korpusy są ździebko węższe ustępując co nieco miejsca toczonym kolumnom pełniącym również rolę nóżek.

Odtwarzacz DSX1000 Reference swym wykonanym z centymetrowej grubości szczotkowanego płata aluminium frontem udowadnia, że do wygodnej i intuicyjnej obsługi plików wcale nie potrzeba nie wiadomo ilu przycisków i Bóg wie czego jeszcze. Oprócz 3,5” kolorowego wyświetlacza TFT interfejs ograniczono do naprawdę niezbędnego minimum w postaci okrągłego, otoczonego delikatnie podświetloną aureolką, czteropozycyjnego wybieraka i … gniazda słuchawkowego.  Finezyjnie ponacinana i zapobiegliwie „podszyta” gęstą siatką płyta górna zapewnia nie tylko odpowiednią wentylację, lecz stanowi również ujście zielonkawej poświaty. Widok ściany tylnej może zaskoczyć, gdyż zamiast spodziewanej baterii interfejsów cyfrowych otrzymujemy … zdublowane wyjścia analogowe i to zarówno w formacie RCA, jak i XLR, bowiem w zależności od tego, czy chcemy korzystać z wyjść stałopoziomowych, czy regulowanych to po prostu takie wybieramy nie musząc martwić się i zastanawiać, czy przypadkiem w torze nie ma czegoś nadprogramowego. Oczywiście wejścia cyfrowe są – do dyspozycji mamy zatem 75 Ω BNC i gniazdo Ethernet, które możemy zasilić nie tylko sygnałem 44,1-192kHz/24Bit, lecz również (po szczegółowo opisanym na stronie producenta upgradzie firmware’u) również DSD64. Brak za to wyjść cyfrowych. Nie ma jednak co rozpaczać, bo 1000-ka w swych trzewiach nie ma się po powodów do kompleksów. Oprócz OEM-owego modułu pochodzącego od Stream Unlimited (specjalistów w dziedzinie przesyłu sygnałów), na którym, bądź jemu podobnych, bazuje lwia część obecnych na rynku plikograjów znalazło się tam miejsce na autorskie, ostatnie wersje takich rozwiązań jak FPGA (Field Programmable Gate Array). W telegraficznym skrócie zasada działania streamera jest taka, że układ odpowiedzialny za przyjęcie danych zajmuje się tylko tym a cała obróbka, taktowanie, usuwanie Jittera i wszystkie konieczne konwersje przeprowadza dedykowany moduł Chorda. Sterowanie, nawigacja i generalnie eksploracja zasobów posiadanej płytoteki zarówno z poziomu tabletu pracującego pod kontrolą Androida, jak i MacBooka okazały się w pełni intuicyjne i dziecinnie proste. Dodatkowo nic nie stało na przeszkodzie, by większość czynności wykonywać z użyciem dołączonego niewielkiego pilota, bądź jego pancernego, uniwersalnego kuzyna dodatkowo wspomagając się wskazaniami niewielkiego wyświetlacza.
Front przedwzmacniacza CPA 5000 Reference oferuje zdecydowanie bardziej rozbudowane możliwości interakcyjne. Patrząc od lewej do dyspozycji mamy duże pokrętło regulacji głośności, zdecydowanie mniejsze odpowiedzialne za ustawienie balansu i rządek ośmiu okrągłych odwiertów, w których umieszczono pięć przycisków nawigacyjnych, czujnik IR, wyłącznik i … dwa gniazda słuchawkowe. Dla ułatwienia życia osobom czującym wielką niechęć do lektury wszelkiego rodzaju instrukcji wspomnę jedynie, że wyboru wyjścia dokonujemy przyciskiem SET. Nad nimi wygospodarowano jeszcze miejsce na całkiem sporych rozmiarów błękitny wyświetlacz wzbogacony o urocze wskaźniki VU w formie poziomych bargrafów.
Ściana tylna również przedstawia się nad wyraz zachęcająco. Cztery pary terminali XLR i cztery pary RCA, w tym dwie mogące pełnić rolę pętli magnetofonowej a to dzięki dedykowanym, również podwójnym wyjściom RCA. Standardowe wyjścia liniowe to zdublowane terminale RCA/XLR (producent zaleca korzystanie z XLRów). Nie zabrakło też tzw. „przelotki” – AV Bypass w standardzie XLR.
No to pora na większy ciężar gatunkowy, czyli SPM 5000 MkII. Tej blisko 50kg. „kostce”, pomimo niezaprzeczalnie absorbujących gabarytów daleko od optycznej ociężałości, czy monotonii. Podobnie jak pozostałe urządzenia, również i w tym przypadku za nieco ponadstandardowej (48 cm) szerokości frontem wyposażonym w umieszczony centralnie tuż przy dolnej krawędzi włącznik główny, ukryto toczone kolumny nośne spięte wielce pomocnymi podczas przenoszenia poprzecznymi wręgami. Co ciekawe radiatory odpowiedzialne za odprowadzanie ciepła generowanego przez zdolny do wytworzenia 560W przy 8 Ω i 1100W przy 4 Ω stopień wyjściowy umieszczono nie po bokach a wykonano z nich ścianę tylną pozostawiając jedynie niewielki skrawek gładkiej powierzchni przeznaczony na parę wejść RCA i XLR, oraz pojedyncze, acz z iście jubilerską precyzją i bizantyjskim przepychem wykonane solidne zakręcane terminale głośnikowe WBT. Całości dopełnia 20A gniazdo zasilające.

Przed przystąpieniem do części odsłuchowej i mając w pamięci wcześniejsze spotkania z Chordami zastanawialiśmy się jak Brytyjska legenda wpasuje się nie tylko w nasz system, ale i całkiem spore oczekiwania. Dodatkowo gdzieś z tyłu głowy cały czas kołatała myśl o zaimplementowanych pod pancernymi skorupami zasilaczach impulsowych, które jak wszem i wobec wiadomo „nie grają”, są niemuzykalne i generalnie spokojnie można je uznać za ucieleśnienie wszelakich audiofilskich fobii, stereotypów i generalnie wszelakiego zła i plugastwa. Tyle bajek z mchu i paproci. Sam proces okablowania dostarczonymi w komplecie topowymi Cardasami i wstępnej akomodacji przebiegł nad wyraz szybko, co biorąc pod uwagę spustoszenie, jakie w ustawieniach sieciowych pozostawiła po sobie pewna szkocka marka (a raczej jej przedstawiciele) wcale nie było takie oczywiste. Mniejsza z tym. Grunt, że całość po uaktywnieniu nie tylko zaczęła roztaczać wokół siebie coś na kształt kryptonitowej aury, choć akurat mi kojarzyła się równie intensywnie z błękitną poświatą widoczną na okładce „Rust in Peace” Megadeth, ale przede wszystkim ze sporym zapałem wzięła w obroty potężne Isisy. Co istotne i co wydaje mi się warte podkreślenia ani podczas kilkudniowego okresu wygrzewania, ani tym bardziej w trakcie krytycznych odsłuchów nie odnotowaliśmy nawet najmniejszych oznak zmatowienia, nerwowości, czy innych anomalii mogących wskazywać na obecność impulsówek w sekcjach zasilających. Czyżbyśmy głuchli? Pewnie kiedyś nas to czeka, ale na razie „dajemy radę”, więc zamiast doszukiwać się czegoś, czego nie ma, a co jak się później, podczas rozmowy z samym Johnem Franksem okazało, być nie mogło (dedykowane i przewymiarowane moduły potrafią wyeliminować bolączki konkurencji) skupiliśmy się na muzyce. A proszę mi wierzyć, że w takim wydaniu skupiać się na reprodukowanych przez austriackie kolumny dźwiękach to była czysta przyjemność. Rozmach i swoboda nie dziwiły i tego po Chordach się spodziewaliśmy, bo 0,5kW na kanał to i przysłowiową płytę chodnikową rozbuja, ale już równoprawna finezja i niejako słodycz brzmienia nie były już takie oczywiste. Żeby nie było jednak zbyt łatwo sięgnąłem po wielce energetyczny i fenomenalnie „bujający” bluesowy album „Talking To Strangers” zaskakująco mało u nas popularnej Shemekii Copeland. Oprócz szorstkich, surowych partii gitary i lekko matowego, acz potężnego głosu wokalistki tytułowy system z łatwością był w stanie zaprezentować nie tylko fenomenalną przestrzeń i świetnie nasycone barwy, lecz również a może przede wszystkim zawarty w tej muzyce ładunek emocjonalny. Proszę tylko rzucić uchem na takie perełki jak „Don’t Whisper” i samemu ocenić, czy trzeba czegoś więcej do pełni szczęścia. Tutaj nie było nawet najmniejszej próby „zrobienia” dźwięku po swojemu, odciśnięcia na oryginale swojego firmowego piętna, sygnatury. Muzyka płynęła wartkim, krystalicznie czystym strumieniem a nam pozostało jedynie delektować się dobiegającymi naszych uszu dźwiękami i bezwiednie podrygiwać do rytmu. Bardzo wysokie noty należą się również brytyjskiemu systemowi za wzorcowy wręcz timing i precyzję w pozycjonowaniu źródeł pozornych. Jeśli tylko realizacja na to pozwalała doskonale słyszalne były takie detale jak uderzenie ręką w pudło, czy praca palców gitarzysty. Oczywiście w tego typu atrakcjach królują wszelakiej maści samplery, choć i na „cywilnych” płytach spokojnie można małe co nieco wyłowić. A właśnie samplery i tzw. „audiofiilska muzyka”. Zarówno John Franks, jak i Colin Pratt mają dość zbieżne w tym temacie poglądy, które najdelikatniej rzecz ujmując z pewnością nie przypadłyby do gustu takim wydawnictwom jak np. Stockfisch. Generalnie chodzi o to, by nie słuchać dźwięków, tylko muzyki i to takiej, jaka po prostu nam się podoba a sprzęt audio ma po prostu ją jak najlepiej odtworzyć. Pozostając w wysoce energetycznych klimatach wystarczy wspomnieć o duecie Rodrigo y Gabriela i ich albumie „9 Dead Alive”, który mam szczęście posiadać we wszystkich oferowanych przez band formatach, czyli na LP, CD i plikach. Dzięki takiemu nośnikowemu rozpasaniu mogę uznać, że od momentu premiery zdążyłem już co nieco o tymże wydawnictwie się dowiedzieć, choć nie ukrywam, że tytułowy zestaw potrafił uwolnić jeszcze więcej swobody i zapamiętanej z warszawskiego koncertu w „Stodole” niesamowitej spontaniczności i żywiołowości. Zero zawoalowania, tylko czysta energia i czyste szaleństwo.
Zgodnie z doktryną wyznawaną przez założyciela marki, że dobry sprzęt powinien, co najmniej dobrze, odtworzyć każdą muzykę nie omieszkałem nakarmić DSX1000 wspomnianym wcześniej „Rust in Peace” Megadeth, który zabrzmiał okropnie … czyli dobrze, bardzo dobrze. Tzn. zabrzmiał płasko, jazgotliwie i z bolesną kompresją, ale tak właśnie zabrzmieć powinien, tym bardziej, że udało się przy całej tej realizacyjnej mizerii (remaster z 2004r. pomógł jak umarłemu kadzidło) zachować pewną młodzieńczą świeżość i ponadczasową melodykę obecną np. w fenomenalnym „Hangar 18”.
A na koniec coś mocno nieoczywistego i na tyle zagmatwanego, że przy mniej ambitnych „obiektach badań” nawet po tę pozycję nie sięgam. Mowa o albumie „Sjofn” formacji Gjallarhorn, gdzie skandynawskie klimaty przeplatając się z szerokorozumianą muzyką świata tworząc istny galimatias multi-kulti i konia z rzędem temu, kto zdoła zapanować nad tym pozornym bajzlem. Tymczasem Chordy dokonały rzeczy teoretycznie niemożliwej, gdyż zdołały przedstawić zawartość „Sjofn” w sposób niezwykle spójny, homogeniczny i … uporządkowany. Tak, tak nie przewidziało się Państwu – uporządkowany. Zamiast, niejako po audiofilsku analizować i rozkładać całość na czynniki, dźwięki pierwsze nader sprytnie postawiły na wieloplanowość. Wykreowanie głęboko sięgającej poza linię kolumn sceny sprawiło, że pojawił się tak upragniony oddech. Muzycy przestali się kotłować i wchodzić sobie nawzajem w paradę. Zwiększenie między nimi dystansu rozwiązało ten gordyjski węzeł a każdy z biorących udział w tym przedsięwzięciu instrumentalistów wreszcie miał możliwość oddechu pełną piersią. Dodając do tego zgodną z naturalnym postrzeganiem rzeczywistości gradację planów i oczywisty spadek rozdzielczości wprost proporcjonalny do odległości dzielącej słuchacza od konkretnego instrumentu wystarczyło tylko wygodnie rozsiąść się w fotelu i dać ponieść falom skandynawskiego folku.

Tytułowy system Chord Electronics nie tylko spełnił pokładane w nim niezaprzeczalnie ambitne nadzieje, lecz również nad wyraz dobitnie udowodnił, że niektórych rozwiązań nie ma sensu demonizować a jedynie znać się rzeczy i potrafić umiejętnie wykorzystać posiadaną wiedzę. Solidne inżynierskie podejście, przewymiarowane elementy w krytycznych dla walorów brzmieniowych punktach zaowocowały fenomenalnie energetycznym a jednocześnie bacznie zwracającym uwagę na niuanse dźwiękiem zdolnym wpisać się w wyobrażenia o rasowym High-Endzie większości złotouchej populacji. I jeszcze jedno. Mówiąc, czy też myśląc, Chord warto mieć na uwadze fakt, iż jest to elektronika zdolna zagrać każdą, nawet najbardziej zagmatwaną, bądź brutalną i surową muzykę, więc jeśli najdzie Państwa ochota do poszerzania własnych horyzontów repertuarowych bądźcie pewni, że brytyjskie „krążowniki” nie będą Was w tych wojażach w żaden sposób ograniczały.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Wydawałoby się, że jeśli marka ma na danym kontynencie rozwiniętą sieć dystrybutorów, powinna prędzej, czy później dotrzeć i do nas budując w ten sposób swój łatwo rozpoznawalny wizerunek. Niestety życie ze swoją nieprzewidywalnością ma czasem inne zdanie na ten temat i mimo sporego potencjału tak kreuje byt danego brandu, by bezwiednie omijał naszą ojczyznę. Nie wiem, czy dokładnie taki rys historyczny swojej działalności na naszym rynku ma dzisiejsza manufaktura, ale mimo sporego stażu w dziale audio, znam ją głównie z opowieści znajomych i zagranicznych wojaży. Na szczęście zwiększenie aktywności na poziomie dystrybucyjnym zawsze pomaga w pozyskiwaniu nowych pozycji do własnego portfolio, co będąc na spotkaniu promocyjnym właśnie z okazji takiego zdarzenia razem z Marcinem skrzętnie wykorzystaliśmy do zainicjowania nausznego spotkania na szczycie. Nie zanudzając Was zbytecznymi tajnikami rozmów przed testowych, zapraszam na kilka zdań o kultowej angielskiej marce Chord, której przedstawicielami testowymi byli: odtwarzacz sieciowy DSX1000, przedwzmacniacz liniowy CPA 5000 i stereofoniczna końcówka mocy SPM 5000 MK II, a wszystko okablowane drutami amerykańskiego Cardasa. Na koniec dodam, iż markę Chord pod swoje skrzydła stosunkowo niedawno przyjął cieszyński Voice.

Gdy spojrzałem na bryły odwiedzających mnie urządzeń, nie bardzo wiedziałem, jak wybrnę z akapitu wizualizacyjnego. Chcąc szczegółowo opisać wszelkie niuanse designerskie, potrzebowałbym na to ładnych kilkadziesiąt linijek tekstu, co z pewnością znużyłoby nawet najwytrwalszych czytelników. Dlatego z nutką humoru widzę to w ten sposób. Patrząc dość ogólnie na prezentowane dzisiaj komponenty, naszym oczom ukazują się różniące się tylko gabarytami w zakresie wysokości projekty statków kosmicznych. Usadowione na czterech zewnętrznych, połączonych biegnącymi ku tyłowi okrągłymi poprzeczkami filarach, korpusy skrywają wypełniającą całe wnętrza elektronikę. Fronty naszych rodem z „Gwiezdnych Wojen” szturmowców są grubymi płatami drapanego aluminium, w które wkomponowano stosowne dla każdego urządzenia interfejsy. I tak w odtwarzaczu znajdziemy czytelny kolorowy, umożliwiający poruszanie się po MENU bez smartfona lub tabletu wyświetlacz i będący sporej średnicy okrągły cztero-punktowy (góra, dół, lewo, prawo) selektor wyboru funkcji. Przedwzmacniacz zaś proponuje nam z lewej strony bardzo dużą gałkę głośności, usytuowane na prawo od niej okienko informacyjne o wysterowaniu sygnału i używanym w danym momencie wejściu lub wyjściu, a także zaimplementowany pod nim rząd włączników zarządzających konkretnymi funkcjami z rzadko spotykaną regulacją balansu włącznie. Końcówka mocy z racji prostego zadania wytwarzania prądu wzmacniającego sygnał audio dla przełamania monotonii dość wysokiej płaszczyzny została ozdobiona dwoma pionowymi szeregami okrągłych wgłębień, pomiędzy którymi w dolnej części znajdziemy jedynie świecący na czerwono w stanie spoczynku i zielono w czasie pracy okrągły włącznik. Grzechem byłoby oczywiście nie wspomnieć, że każde z urządzeń na panelu frontowym oczywiście z dumą chwali się logo marki. Tak w skrócie prezentuje się ciekawy organoleptycznie przód opisywanych komponentów, a jedynym zaczynem do jakichkolwiek utyskiwań mogą być dość mocno rzucające się w oczy śruby montażowe.  Jednak osobiście, biorąc pod rozwagę całość projektu, nie widzę w tym aspekcie najmniejszego problemu. Kierując się ku tyłowi, docieramy na górne płaszczyzny, w których w celach chłodzenia grawitacyjnego wyżłobiono coś na kształt zaślepionego ażurową siatką piktogramu kończących się klocków hamulcowych w obecnie produkowanych samochodach. Ale uspokajam zawczasu, to bardzo przyciągający oko element dekoracyjny, który wzmacnia iluminacja świecących wewnątrz diod. Przyznam szczerze, jak nie lubię przeładowania pomysłami designerskimi, tak w tym przypadku nasze „promieniujące” górnymi panelami statki kosmiczne nabierają dodatkowych – pozytywnych wartości w postrzeganiu wzrokowym. Docierając na tylne ścianki, widzimy, że każda z nich została uzbrojona w odpowiadające zapotrzebowaniom oddania ciepła radiatory. Jeśli chodzi i wszelkie przyłącza, to: – odtwarzacz dysponuje regulowanymi i stałymi wyjściami w standardzie RCA i XLR, wejściem cyfrowym BNC i WLAN, a także zintegrowanym z włącznikiem gniazdem zasilającym. Pre proponuje baterię wejść i wyjść RCA i XLR, gniazdo zasilania i zacisk uziemienia, a końcówka może pochwalić się pojedynczym zestawem terminali głośnikowych, zaciskiem uziemienia, wejściami RCA i XLR i 20A gniazdem zasilania. Jak widać, mamy wszystko, czego potrzebuje nowoczesny audiofil, a jakie ma to odzwierciedlenie w starciu z moimi oczekiwaniami, okaże się w opisowej części naszej kilkunastodniowej sam na sam przygody.

Przesiadając się na set Chorda, nie bardzo wiedziałem, czego dokładnie mogę się spodziewać. Przełamywanie pierwszych lodów odbywało się na wyjeździe i przy pomocy nieznanych mi bliżej modeli francuskich kolumn Cabasse, by w drugim, już klubowym (KAIM) podejściu próbować zbliżyć się do siebie na zestawach wyposażonych w przetworniki aluminiowe. Oba spotkania miały swoje dobre strony, jednak u mnie stacjonował całkowicie różny od wymienionych set kolumnowy oparty o papierowe membrany, co mogło bardzo mocno zmienić wysnute wcześniej wnioski. Gdy spiąłem dostarczoną układankę w całość, okazało się, że Anglicy nie zawiedli pokładanych w nich nadziei i godnie walczyli o pozytywne opinie. Główny przekaz, to energia i nasycenie środkowego pasma, przy solidnym podparciu w niskich tonach i obfitej w ilość informacji górze pasma. Ten sznyt grania jest łatwy do wychwycenia, ale na tyle umiejętnie wykorzystywany, że żaden rodzaj muzyki nie cierpiał z tego powodu, raczej czerpiąc same pozytywy. Czy to wokalistyka dawna, jazz, czy muzyka filmowa, wszystkie gatunki dawały mi obdarzony nasyceniem dźwięk, idealnie wpisując się w lubianą przeze mnie estetykę grania barwą. Ważnym i zasługującym na wspomnienie elementem dźwięku było dość umiejętne unikanie zacierającego rozdzielczość przesycenia koloru dochodzących do uszu fraz muzycznych, co w bardzo wymagającym repertuarze wokalno instrumentalnym małych składów spowodowałoby szkodliwe uśrednienia, na co jestem bardzo wyczulony. W celu dogłębnej analizy tego tematu z twardego dysku wyciągałem wszystko to, co mogło przybliżyć mnie do weryfikacji wspomnianej estetyki brzmienia. I gdy tak przerzucałem kolejne wirtualne krążki, nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował zmienić źródła z firmowego strumieniowca na stacjonującą u mnie dzielonkę CD. To nie był jakiś mający na celu obnażenie niedoskonałości elektroniki zabieg, tylko próba weryfikacji, czy w zestawie wzmacniającym pre-power drzemią jeszcze pokłady niewykorzystanego potencjału. Efekt? To była bardzo pouczająca roszada, gdyż mimo bardzo dobrego wpisywania się generowanej  z firmowego zestawienia muzyki w szablon bezwzględności, przez cały czas coś nie dawało jej swobodnie oderwać się od poziomu generujących dźwięki artystów pod sklepienie goszczących ich kościołów. To nie był jakiś degradujący odbiór mankament, ale znając te utwory z najlepszych odtworzeń, czułem w kościach, że coś jest na rzeczy. I nie myliłem się. Odtwarzacz Reimyo tchnął w produkt Chorda dawkę witalności, jednak nadal w firmowej estetyce fajnej barwy i w pełni kontrolowanego osadzenia w niskich rejestrach. Wniosek? Na dzień dzisiejszy jeśli odtwarzacz kompaktowy tak dobrze sobie radzi, pliki jako główne źródło dźwięku nie są dla mnie jeszcze w sferze zainteresowań. Ale proszę nie traktować tej przygody jako wyroczni, gdyż Anglik walczył ze specjalistą od obróbki sygnału cyfrowego w technice K2 i wygrana z nim nie jest łatwym zadaniem nawet we własnej konfiguracji. Inną ważną sprawą tej konfrontacji był fakt posiadania możliwości takiej weryfikacji źródeł jeden do jednego, bez której raczej ciężko znaleźć punkt zapalny do narzekań. W innym wypadku naprawdę trudno będzie sie przyczepić. Gdy zaspokoiłem swój pęd do wyłuskiwania wyimaginowanych niedociągnięć, swoje kroki repertuarowe skierowałem w stronę muzyki filmowej. Trochę elektroniki wespół z symfoniką fantastycznie korzystały z dobrodziejstwa masy generowanych fraz nutowych, kiedy trzeba trzęsąc moimi trzewiami, a gdy tego wymagał repertuar delikatnie iskrząc zabawkami bębniarza. Powiedzcie, cóż więcej potrzeba do szczęścia? Gdy i ten repertuar okazał się dla wyspiarzy bułką z masłem, nadszedł czas na niezbyt częste muzyczne szaleństwo z grupą Yello i ich krążkiem „Touch”. Geneza tej pozycji płytowej na mojej półce jest prosta, gdyż jedyną przyczyną jej pojawienia się w testach jest podarunek od znajomego. I co ciekawe, gdy ja jej raczej unikam, większość moich znajomych często o nią prosi. Ot, taka złośliwość losu. No, ale skoro ją posiadam i mam chęć sprawdzenia jak testowany system radzi sobie z dawką elektronicznej energii, wprowadzam ją w szyk testowy, na co zdecydowałem się również w spotkaniu z produktami cieszyńskiego podopiecznego. Puentując próbę z tym krążkiem, przyznam, że jest tam kilka niezłych kawałków, które dały popis niskich zejść sztucznie generowanych dźwięków naprzemian z przeraźliwie skrzącymi piskami, co dzięki opiniowanym komponentom wpisało się na listę pozytywnych odtworzeń. A jednak, nawet takiej muzy przy odpowiedniej konfiguracji czasem da się słuchać z przyjemnością. Bardzo pouczające.

Próbując zgrabnie zakończyć dzisiejszy sparing, przypomnę o niebanalnym wyglądzie produktów tytułowej marki. Co więcej, ów design jest tylko małym dodatkiem do generowanego przez nią bardzo dobrego dźwięku. To, że do czegoś się dogryzłem, jest tylko skutkiem moich wysoko postawionych preferencji w wyśrubowanych realizacjach muzycznych, ale sądzę, że w większości słuchanego przez Was repertuaru będzie całkowicie pomijalne, co zdawały się potwierdzać inne słuchane przeze mnie podczas tego testu gatunki muzyczne. Ważniejszą dla Was informacją jest szlachetnie osadzony w barwie sznyt grania zestawu. Jednak, czy wpisze się w każdą układankę, musicie sprawdzić sami. Moja koniguracja,mimo mocnego dryfu ku nasyceniu raczej korzystała, dlatego nie obawiałbym się prób nawet z gęstymi formacjami, a dla właścicieli setów cierpiących na apatię sprawdzenie Chorda wydaje się być wręcz przymusem.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Voice
Ceny:
Chord DSX1000: 43 990 PLN (czarny), 45 990 PLN (tytanowy)
Chord CPA 5000: 69 590 PLN (czarny), 70 290 PLN (tytanowy)
Chord SPM 5000 mkII: 87 990 PLN (czarny), 89 490 PLN (tytanowy)

Dane techniczne:
DSX 1000:
Zniekształcenia harmoniczne: <-103 dB (1kHz, 24-Bit @ 44.1kHz), <-110dB (100Hz, 24-Bit @ 44.1kHz)
Stosunek sygnał / szum: > 120dB
Separacja kanałów: > 125dB @ 1KHz
Dynamika: 120dB
Wejścia cyfrowe: 1x Coaxial (BNC); 1 x RJ45 100 base T Ethernet
Supported formats: wma-9, mp3, AAC, Ogg Vorbis, ALAC, AIFF (max. 96kHz); FLAC, WAV (max. 192kHz)
Wyjścia analogowe: RCA i XLR regulowane / stałopoziomowe
Obsługiwane częstotliwości plików: 44.1 – 192kHz, DSD 64
Line level output: 6V rms XLR; 3V rms RCA
Impedancja wyjściowa: 75Ω
Pobór mocy: 30W
Wymiary (SxGxW): 420 mm x 355 mm x 88 mm
Waga:12kg

CPA 5000:
Wejścia Liniowe 4 pary RCA; 4 pary XLR
Wejście AV bypass: 1 para XLR
Wyjścia liniowe: 1 para RCA, 1 para XLR
Zniekształcenia intermodulacyjne: -120dB
Stosunek sygnał / szum: -120dB
Pasmo przenoszenia: 2,5Hz – 200kHz (-3dB)
Wzmocnienie: regulowane (x0.5, x1, x1.5, x2, x2.5, x3)
THD: 0.002% 20Hz – 20KHz
Separacja kanałów: 20 Hz 100dB, 1kHz 95dB, 10kHz 90dB, 20kHz 85dB
Zbalansowanie kanałów: 0.01dB
Impedancja wejściowa: RCA 50kΩ, XLR 100 kΩ
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Max napięcie wejściowe: 17Vrms XLR, 8.5V rms RCA
Max napięcie wyjściowe: 17V rms XLR, 8.5V rms RCA
Pobór mocy: 30W
Zalecane napięcie zasilające: 85 – 270V AC (50-60Hz) automatycznie rozpoznawane
Wymiary (SxGxW): 420mm x 355mm x 133mm
Waga: 18kg

SPM 5000 mkII

Moc wyjściowa: 560W rms /kanał @ 0.05% zniekształceń przy 8 Ω; 1020W rms / kanał @ 0.05% zniekształceń przy 4 Ω.
Pasmo przenoszenia: (8 Ω) -1dB, 0.2Hz to 46KHz; -3dB, 0.1Hz to 77KHz
Pasmo przenoszenia: (4 Ω) -1dB, 0.2Hz to 39KHz; -3dB, 0.1Hz to 75KHz
Stosunek sygnał / szum: > -103 dB
Separacja kanałów: > 95dB.
Wejścia: 2 x XLR, 2 x RCA.
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Pojemność wejściowa: <30pf.
Impedancja wyjściowa: 0.02Ω
Terminale głośnikowce: 4 x złoconych WBT
Wzmocnienie: 30dB.
Wymiary (SxGxW): 480 mm x 400 mm x 310 mm
Waga: 45kg

System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Wzmacniacz mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa), FM ACOUSTICS
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”,.”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM SENSOR II
Okablowanie dostarczone przez dystrybutora: CARDAS

  1. Soundrebels.com
  2. >

Transrotor Dark Star Silver Shadow

Opinia1

Skoro dwie ostatnie recenzje sprzętowe poświęciliśmy phonostage’om, bądź żeby było bardziej po naszemu – przedwzmacniaczom gramofonowym uznaliśmy, że dobrze byłoby pójść o krok dalej, a raczej o jeden krok w hierarchii kreowania systemu audio się cofnąć i co nieco napisać o źródle, z którego owe ustrojstwa sygnały pobierają. Tym razem nasz wybór padł na kolejnego przedstawiciela katalogu niemieckiego Transrotora, czyli marki nad wyraz udanie łączącego zegarmistrzowską precyzję z solidnością i masywnością rodem ze zbrojeniówki, albo innej gałęzi przemysłu ciężkiego. Proszę się jednak na razie zbytnio nie ekscytować, gdyż jeszcze nie czas i nie miejsce na blisko ćwierćtonowego Artusa FMD, choć nie ukrywamy, że chrapkę na niego mamy od dawna. Wróćmy jednak na ziemię i skupmy się na konstrukcjach zdecydowanie bardziej przyjaznych naszym portfelom i przy okazji plecom. Skoro zatem uznaliśmy, że tym razem wybierzemy konstrukcję nie dość, że przystępną cenowo i jednocześnie różną od tych, z jakimi do tej pory mieliśmy do czynienia na łamach SounRebels to nie ma co dłużej się krygować i trzymać Państwa w niepewności, tylko zagrać w otwarte karty i przyznać się oficjalnie, że … bohaterem niniejszej recenzji będzie nie kto inny a Transrotor Dark Star Silver Shadow.

Jak widać na załączonych zdjęciach Dark Star Silver Shadow jest kolejnym pomysłem Transrotora na wydobycie dźwięku z przeżywającej niezaprzeczalny renesans czarnej płyty. Czemu o tym fakcie wspominam już na wstępie? Powód jest dość prozaiczny i niejako wynikający z cały czas pokutujących na rynku stereotypów. Otóż dla większości raczej potencjalnych aniżeli rzeczywistych nabywców stworzone przez panów Räke wyroby kojarzą się praktycznie wyłącznie z lśniącym akrylem i polerowanym na wysoki połysk aluminium. Oczywiście są ku temu powody, lecz wielce krzywdzącym, dla tej marki byłoby takie uproszczenie i uogólnianie. Wystarczy spojrzeć na nasz skromny dorobek w eksploracji ich katalogu, by zrozumieć, że niemiecki analog z Bergisch Gladbach (Nadrenia Północna-Westfalia) cechuje wpisująca się w charakterystyczne, firmowe wzornictwo, ale jednak różnorodna estetyka. Przykładowo potężny i rozłożysty Zet-3 spełniał wszystkie ww. stereotypowe oczekiwania, lecz uroczy i nad wyraz kompaktowy Fat Bob S już takowych aspiracji nie miał stawiając na seksowne krągłości i wyłączność polerowanego aluminium. Z kolei La Roccia Reference była niejako ukłonem w kierunku proekologicznej równowagi i pokazaniu finezji, płynących z głębi Ziemi spokoju i muzykalności naturalnego kamienia.

Tym razem jednak niemiecka manufaktura poszła w jeszcze inną stronę i w roli budulca chassis i talerza wykorzystano znany od lat w audio poliformaldehyd, czyli POM. Uzyskano dzięki temu świetne parametry techniczne (sztywność), jak i akustyczne, gdyż POM jest o prostu jak to się kolokwialnie mówi „głuchy”. To jednak nie wszystko. Pod talerzem podwieszono bowiem masywne krążki dociążające wykonane podobnie jak solidne, masywne nóżki i podstawę ramienia z polerowanego aluminium. A właśnie nóżki. Silver Shadow usadowiono na trzech regulowanych cokołach, z czego nastawy przednich dokonujemy wygodnymi pierścieniami o średnicach zgodnych ze średnicami stóp, za to centralnie umieszczoną tylną najlepiej wyregulować przed założeniem na oś łożyska talerza. Całkiem udanie udający lewą tylną nogę silnik ustawia się w dedykowanym, łukowatym wycięciu chassis. Napęd z umieszczonej na osi silnika rolki przenoszony jest na talerz a sam montaż i codzienne użytkowanie ułatwia delikatne podfrezowanie zapobiegające ewentualnemu przesuwaniu się okrągłego paska paska.
Patrząc na bryłę tytułowego gramofonu i porównując ją do siostrzanej, mrocznej konstrukcji Dark Star Reference trudno nie zauważyć zdecydowanie „lżejszej” estetyki a wręcz optycznej lekkości, o którą jakże trudno wśród pełnokrwistych, rasowych massloaderów.
Choć w wersji standardowej Silver Shadow wyposażony jest w ramię TR800S” (zmodyfikowana wersja ramienia Jelco o innej nakładce trzonu ramienia, oraz zmienionym okablowaniu sygnałowym, z bardzo ścisłą procedurą selekcji, polegającą na wyborze najlepszego z 15 wyprodukowanych ramion) i wkładkę MM Ucello, to krakowski Nautilus po raz kolejny postanowił nas dopieścić i przysłał egzemplarz uzbrojony w ramię SME M2 9” i japońską wkładkę MC Phasemation P-3G.

Zanim przejdę do części dotyczącej samego brzmienia tytułowej konstrukcji uważam za stosowne nadmienić o pewnym nader istotnym fakcie. Chodzi mianowicie o czasookres, w jakim mieliśmy okazję Transrotora używać i ilość konfiguracji, w jakich miał okazję zagrać. Jest to kolejny przypadek w naszej redakcji a zarazem bezdyskusyjna uprzejmość ze strony dystrybutora, kiedy zamiast kilkunastu dni – kilku tygodni na testy mieliśmy … blisko pół roku. Dzięki temu zamiast walczyć z presją czasu i nerwowo zerkać na nieuchronnie zbliżający się termin odesłania obiektu recenzji mogliśmy na spokojnie i w naprawdę nieraz alpejskich kombinacjach zweryfikować jego realne możliwości.
Gdy z głośników popłynęły pierwsze takty jubileuszowego, wydanego z okazji pięćdziesięciolecia powstania wściekle różowego albumu „The Pink Panther” Henry’ego Mancini’ego jasnym stało się, że tym razem będzie zupełnie inaczej niż z modelami z zaimplementowanymi przez dystrybutora wkładkami ZYXa. Oferowany przez tytułowy zestaw dźwięk był gęsty, jedwabiście gładki a zarazem karmelowo słodki, niemalże lepki. Jednak owa słodycz i gęstość wcale nie powodowała utraty rozdzielczości, lecz raczej uspakajała nieraz nazbyt ofensywny przekaz. Oczywiście nadal mamy do czynienia z nisko schodzącym, potężnym basem, na którym to opiera się nasycona i soczysta średnica, oraz mieniąca się feerią złotych odcieni bursztynowa góra. Dzięki temu nawet niezbyt referencyjnie zrealizowane nagrania w stylu szlagierów z lat 90-ych ubiegłego wieku jak hardrockowe, żeby nie powiedzieć pudel-metalowe „New Jersey” Bon Jovi, czy równie przebojowe „Toto IV” Toto potrafiły zyskać drugą młodość i pokazać się od bardziej ludzkiej, nasyconej barwami i obrośniętymi krwistą tkanką strony.
Należy jednak mieć świadomość, że za taki stan rzeczy odpowiedzialność spada zarówno na sam niemiecki 30 kg transport, jak i delikatnie tonizującą sposób reprodukcji japońską wkładkę. Jednak skoro tym razem postanowiliśmy poruszać się po typowej, rozsądnie wycenionej średniej półce nie ma powodu, żeby po pierwsze robić z tego powodu komukolwiek wyrzuty a po drugie silić się na jakieś wyczynowe granie, bo to ani czas ani miejsce na tego typu ekstrema, które na tych pułapach cenowych dobrze skończyć się po prostu nie mogą. Dzięki temu stawiając na umiar i zrównoważenie tonalne zyskujemy pewność, że z jednej strony nie będziemy zmuszeni do odłożenia na półkę zbyt dużej liczby albumów, które trzymamy głównie przez sentyment i ich wartość muzyczną, lecz ze względu na dość mizerną realizację odsłuchy ograniczamy do niezbędnego minimum. Z drugiej jednak strony dobre i bardzo dobre tłoczenia zdolne będą bez większej trudności po prostu nas oczarować a wręcz zachwycić. Za przykład może posłużyć „Vägen” Tingvall Trio gdzie wspominana lepkość i homogeniczna spójność analogowego źródła nie tylko nie psuje przyjemności z odsłuchu, lecz wręcz ją intensyfikuje. Delikatnie ogniskując, kondensując w centrum kadru prezentację jednocześnie „dopala” ją złotymi promieniami zachodzącego słońca, przez co przekaz nabiera bardziej pastelowych barw i lekko zaokrąglonych konturów. Można spokojnie powiedzieć, że staje się bardziej czarujący, wręcz romantyczny.
Powyższy zabieg na pełniącym w mojej płytotece rolę niemalże relikwii dwuutworowym singlu „Satchmo Plays King Oliver” – Louis Armstrong & His Orchestra – 45 RPM, zawierającym niepowtarzalną wersję „St. James Infirmary” mógł budzić i proszę mi wierzyć na słowo, budził uzasadnione obawy. Obawy, czy aby charakterystyczna chrypka nie zostanie nazbyt złagodzona, przykryta zbyt grubą warstwą lukru. Kiedy mleczno -transparentny Clarity Vinyl wylądował na kuszącym satynową czernią talerzu Transrotora a uzbrojone we wkładkę Phasemation ramię SME zaczęło dostojnie opadać aż wstrzymałem oddech i … stało się. Igła dotknęła płyty a z głośników dobiegły charakterystyczne dźwięki blaszanych dęciaków i jasnym stało się, że nie będzie źle. Ich wrodzona intensywność i spontaniczność artykulacji była co prawda utemperowana, lecz owe wpisanie w pewne ramy nie wynikało bynajmniej z ograniczeń źródła je odtwarzającego a jedynie konwencję samego utworu, który będąc rzewnym bluesem taką a nie inną estetykę po prostu narzucał. Za to charakterystyczna chrypka Popsa miała się jak najlepiej i nawet o jotę nie straciła nic a nic ze swojej granulacji.

Kilkumiesięczne, niemalże codzienne użytkowanie Transrotora Dark Star Silver Shadow potwierdziło w pełni zasłużoną renomę niemieckiej marki i mam nadzieję, że również pozwoliło pokazać jej bardziej stonowane wzorniczo a zarazem wcale nie tak oczywiste romantyczne brzmieniowo oblicze. Oczywiście warto mieć na uwadze, że finalny sznyt uzyskamy poprzez dobór wkładki, lecz mając tak solidny napęd bez trudu powinniśmy znaleźć coś dla siebie, tym bardziej, że uzbrojenie ramienia w cartridge w cenie gramofonu akurat w przypadku Srebrnego Cienia wcale nie jest tak kuriozalnym pomysłem jakby na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx; Ayon CD-3sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Phonostage: Amare Musica Aspiriaa, RCM Sensor, Abyssound ASV-1000, RCM Theriaa; AVM P1.2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Ayon Spitfire
– Przedwzmacniacz: Bryston BP26 + Bryston MPS-2 + Bryston Phono; Accuphase C-2420
– Końcówka mocy: Bryston 4B SST2; Accuphase A-47
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i; Harmonix Hiriji „Milion”
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Oferta marki Transrotor jest tak rozbudowana, że choćby skrótowy opis poszczególnych stopni wtajemniczenia z perspektywy zaawansowania technicznego każdego z modeli zająłby ładnych kilka szpalt tekstu. Eksplorując portfolio wspomnianego brandu, należałoby przywołać fakt dbałości o zasoby finansowe potencjalnego klienta, gdyż nawet najprostszy model z danej linii bez najmniejszego problemu jesteśmy w stanie doposażyć do maksymalnej wersji, inwestując jedynie w podnoszące jakość generowanego dźwięku upgrade’y, co niestety jest rzadkością. Wracając pamięcią do moich doświadczeń z konstrukcjami pochodzącego za naszej zachodniej granicy bohatera dzisiejszego spotkania, doskonale pamiętam FAT BOB-a, La Roccię, czy ZET 3-kę, które w zależności od zajmowanego miejsca w cenniku dawały popis swoich umiejętności. Niestety jak wiemy, gramofon jest bardzo złożonym zbiorem współpracujących podzespołów, takich jak: napęd, ramię i wkładka, które tylko umiejętnie dobrane pod kątem dopasowania, są w stanie zaczarować nas generowanym przez siebie dźwiękiem, a to znowu powoduje, że otrzymując do dystrybutora jakikolwiek synergicznie złożony zestaw należy traktować jako całość, spychając na bok rozprawę nad poszczególnymi składowymi. Dlatego nigdy nie można generalizować oceny do stwierdzenia: „ten gramofon – jako napęd – grał tak, a tamten inaczej”, gdyż najdrobniejsza zmiana powoduje całkowicie inny końcowy efekt soniczny będącego dawcą miejsca na montaż wybranych podzespołów napędu, samoczynnie zmuszając nas do przyglądania się całości współpracujących elementów. Po tym wyjaśniającym problematykę testów gramofonów monologu z czystym sumieniem zapraszam na spotkanie z propozycją rodem z dolnych partii cennika marki Tarnsrotor w postaci modelu Dark Star Reference, wyposażonego w ramię SME M2-9 i niskopoziomową wkładkę MC Phasemation P-3G, których dystrybucją zajął się krakowski Nautilus.

Wygląd Dark Stara może nieco mylić, gdyż po pełnym zmontowaniu wydaje się, że ma cztery punkty podparcia, gdy tymczasem, mimo, że chassis nośne całej konstrukcji wizualnie przypomina czterorożną płaszczkę, w praktyce stoi na trzech filarach – dwóch widocznych z przodu i jednym umieszczonym centralnie pod platformą z tyłu. W celu łatwego poziomowania te wykonane z polerowanego aluminium podstawy są regulowane. Idąc dalej zagadnieniem budowy, widzimy, że lewy tylny narożnik zajmowany jest przez dostawiany, napędzający talerz okrągłym paskiem silnik, a na przeciwległym biegunie – prawy tył – na specjalnie przygotowanej konstrukcji mocujemy ramię wraz z wkładką. Ciekawostką konstrukcyjną tego modelu jest wyposażone w dodatkowe, zwiększające ciężar talerza przymocowane od spodu do niego sporej średnicy srebrne polerowane walce, mające za zadanie walkę ze szkodliwymi  wibracjami całej konstrukcji, a przy okazji podnosząc poziom estetyki. Jako dopełnienie dbałości o spokój leżącej na talerzu płyty winylowej w komplecie otrzymujemy jeszcze wykonany z polerownego aluminium nakładany docisk. Ostatecznym wizualnym akcentem projektu jest zdobiąca przednią część chassis, umieszczona na specjalnie przygotowanej płaszczyźnie błyszcząca srebrem tabliczka z logo firmy. Patrząc na to, co stanęło na specjalnie przygotowanym do testu stoliku, wydaje się, że całość jest prostym do wykonania urządzeniem, jednak jeśli ktokolwiek choćby liznął temat analogu, wie, iż najdrobniejszy błąd podczas projektowania i wykonania zemści się w procesie używania, nieakceptowanym dźwiękiem. Na szczęście w przypadku dostarczonego do testu produktu o sprawy jakości parku inżynierskiego i maszynowego możemy być spokojni, zatem z nieukrywaną przyjemnością zapraszam na przygodę w krainie czarnych jak asfalt krążków.

Jak można było się spodziewać, prezentacja dźwięku propozycji testowej nie była w stanie dorównać systemowi odniesienia, ale patrząc na to, co zaprezentowała w wartościach bezwzględnych, było bardzo ciekawe i zarazem dobrze skorelowane z żądaną ceną. Z uwagi na fakt stacjonowania u mnie wyśmienitego phonostage’a Audio Tekne TEA-2000, którego dostępne wartości dopasowujące do wkładki były zbieżne z wymaganymi przez występujące w teście, nie odmówiłem sobie przypisania mu roli sekundanta w starciu obu napędów, co dzięki wyrafinowaniu owego phonostage’a ułatwiło mi pokazanie różnic pomiędzy występującymi zbiorami komponentów: niemiecko – angielsko-japońskiego (Transrotor), a angielsko-angielsko-japońskiego (SME). Gdy gość z Niemiec dostał swoje pięć minut, okazało się, że swój świat muzyki buduje nieco bliżej słuchacza, jednak nadal dając sporo przestrzeni stojącym za sobą formacjom muzyków. Choć dostali oni nieco mniej miejsca na scenie, ale nie oszukujmy się, Transrotor jako sparing-partnera miał nie byle kogo, tylko szczyt osiągnięć marki u której sam zaopatruje się w ramiona, dlatego proszę interpretować wnioski przez pryzmat mojego punktu odniesienia i przyjąć do wiadomości, że w ogólnym rozrachunku było dobrze. Przywołany obraz budowania sceny ujawnił się na przykładzie koncertowej dwupłytowej kompilacji Keitha Jarretta z Gary’m Peacock’em i Jack’em DeJohnette zatytułowanej „Still Live”, która swoją wyśmienitą realizacją ujawniła również inne istotne aspekty grania „Czarnej Gwiazdy”. Analizując dalej ów koncert, okazało się, że mimo lekkiego zbliżenia do siebie formacji muzyków dostałem ich bardzo czytelne pozycjonowanie ułatwiające lokalizację w wartościach głębokości i szerokości, bez najmniejszych przeszkód informując mnie o manierze mruczenia pod nosem znanego z takiej maniery K. Jarretta. Gdy moja żądza poznania najdrobniejszych szczególików o zagospodarowaniu sceny została zaspokojona, przyszedł czas na chłonięcie samej muzyki z jej paletą barw i łatwością wciągania w wir toczących się zdarzeń. Próbując opisać sznyt grania testowanego Transrotora, bez najmniejszej ujmy trzeba przyznać, że generowana przez niego muzyka jest bardzo spójna wizerunkowo. Dzięki użyciu grubszej kreski stanowiącej konsekwencję solidnej podstawy barwowej całość prezentacji jest daleka od cyfrowej wyczynowości w zakresie konturu, stawiając na bardzo homogeniczne, ale nie popadające w przesadne uśrednianie wydobytych z rowka płyty informacji granie. Ta gramofonowa propozycja kładzie nieco większy nacisk na gładkość i krągłość aniżeli analityczność, za co w swych rozważaniach o tym formacie odczytu, co z dużą dozą pewności przypadnie do gustu sporej grupie melomanów. To oczywiście dość łatwo można zmienić, implementując do tego bądź co bądź solidnego napędu zdecydowanie bardziej wyrafinowaną wkładkę, ale dostarczony set prezentował na tyle wciągające umiejętności soniczne, że decyzja zmian w ogóle może nie zaistnieć. Ale zostawmy na inne spotkanie co można, a czego nie, tylko spójrzmy na tak skonfigurowany do testu niemiecki produkt w miarę bezstronnie. Zaczynając od podbudowy tonalnej, dostajemy może trochę zaokrągloną, ale solidną podstawę basową, która dość płynnie przechodzi w tak ważny dla analogu nasycony środek, a to fantastycznie odwdzięcza się kolorystyką brylujących w tym zakresie wokalizą i instrumentarium. Oczywiście, jak wspomniałem, takie podejście do ciężaru grania ma swoje konsekwencje w ostrości rysowania źródeł pozornych, ale od razu uspokajam, nie zanotowałem szkodliwej dla dobrej czytelności dźwięków tak zwanej „buły”. Mamy masę i barwę, ale w umiejętnie skrojonych dawkach, które wyśmienicie uzupełnia posłodzony i delikatnie stonowany, jednak z pełną ofertą informacyjną górny zakres pasma. Ta odrobina ciepła w odtwarzaniu blach perkusisty jest oczywiście słyszalna, ale gdyby na tle wspomnianych dociążających zabiegów w dolnych partiach częstotliwościowych były za jaskrawe, całkowicie i w konsekwencji niestrawnie zaburzyłoby to idealne strojenie spektaklu muzycznego. Niestety, jeśli powie się „A” (dawka nasycenia) , to swoistym lekceważeniem audiofila byłoby zaniechanie kontynuacji i pominiecie będącego konsekwencją całości podejścia do tematu punktu „B” (słodycz górnych zakresów), czego na szczęście ustrzegł się recenzowany bardzo ciekawie zestawiony napęd. I myliłby się ten, kto uważa, że grający lekkimi krągłościami analog nie ma racji bytu w mekce audiofila, gdyż ów wspomniany w kilku poprzednich linijkach sznyt grania bez bezpośredniej konfrontacji całkowicie znika już po kilku utworach, skupiając się całkowicie na masowaniu naszych narządów słuchu przyjemnymi frazami muzycznymi. Ba, taka prezentacja bardzo często pomaga złym realizacjom, które niestety nawet w najwspanialszym dla analogu okresie nierzadko miały miejsce. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że oczywistym wydaje się być również rozwiązywanie problemów naszych systemów, które jak wiemy cierpią na różne przypadłości – od zbyt oszczędnego w barwę grania po nadmierną krzykliwość. Dlatego zanim spróbujemy wyciągnąć jakieś wysnute z mchu i paproci wnioski, zastanówmy się, czego oczekujemy, a gwarantuję, że już skrojone w domenie neutralności systemy z miłą chęcią przyjmą taki zastrzyk muzykalności do swojego grona.

Tytułowy Transrotor Dark Star Silver Shadow jest bardzo ciekawą dla większości melomanów propozycją z kilku powodów. Po pierwsze – opisana maniera prezentacji dźwięku została skonfrontowana z moim konfigurowanym przez lata i będącym teoretycznie poza zasięgiem testowanego zestawu punktem odniesienia, dlatego należy traktować ją jako pewien kierunek, a nie przypadłość. Po drugie – brzmienie całości bardzo determinuje sama wkładka i wymiana jej na bardziej wyrafinowaną, przeniesie punkt postrzegania całości w całkowicie inne rejony. Po trzecie – jak wspomniałem na wstępie, sam werk dzięki możliwości doposażania do maksymalnej wersji bez zmuszania do odsprzedaży ze stratą może zostać z Wami na całe życie. I po czwarte – może to bardzo przyziemny aspekt, ale sporo do powiedzenia w procesie zakupowym ma sam wygląd, a w wypadku występującego jako propozycja testowa produktu jest to bardzo mocno przemawiający za nią punkt. Moje wrażenia z tej przygody? Te kilkanaście razem spędzonych wieczorów było mile spożytkowanym czasem przy muzyce. A z pewnością sporo z Was wie, że gdy w mojej samotni zawita stawiający na przyjemność ze słuchania sprzęt, wykorzystując go, często sięgam po idące za tytułem telewizyjnego cyklicznego programu TVP „półkowniki”, czyli pozycje trzymane raczej dla wsadu merytorycznego. Niestety wspomniane realizacje tylko co jakiś czas mają szansę stać się pełnoprawnymi uczestnikami ze względu na przyswajalność dźwiękową, a to umożliwiła im teraz przyjemnie zestawiona niemiecka inżynieria z działu drapania płyty winylowych.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Nautilus
Cena:
Dark Star Silver Shadow: 15 990 PLN (z ramieniem TR800S” i wkładką MM Ucello)
Ramię: SME M2 9”: 5 590 PLN
Wkładka Phasemation P-3G: 7 990 PLN

Dane techniczne:
Chassis: najnowsze chassis typu X, z czarnego, sztywnego termoplastycznego poliformaldehydu o grubości 30 mm
Talerz: poliformaldehyd o grubości 60 mm
Wyposażenie: ramię TR800S”, wkładka MM Ucello, aluminiowy docisk płyty
Wymiary: 46 x 34 x 22 cm
Waga: ok. 30 kg

Phasemation P-3G
Impedancja wewnętrzna: 4Ω
Nacisk: 1.7~2.0 g
Pasmo przenoszenia: 10Hz~30kHz
Separacja kanałów: 30dB (1kHz)
Napięcie wyjściowe: 0.27 mV(1kHz, 50mm/s)
Podatność: 8.0 x 10-6 cm/dyn
Masa wkładki: 11.5 g

System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Wzmacniacz mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: Audio Tekne TEA-2000

  1. Soundrebels.com
  2. >

Skogrand Beethoven English ver.

Opinion 1

Since very long time ago cabling is regarded as a necessary part of the system, but yet just an addition, a kind of jewelry. In most cases such expensive add-ons are nothing more than just plain wires put inside a nicely looking sheath and terminated with fancy plugs. But there are exceptions to the rule. I am talking about such extraordinary items like the heavy aluminum cases of MIT Oracle MA-X Super HD, or the carbon “chicken” Opus from Transparent. In this noble group also the recently tested Hijiri “Million” can be included. However none of the mentioned cables can compete with the hero of this test – the loudspeaker cables Skogrand Beethoven, supplied by G Point Audio.

Eavesdropping through the portfolio of the company starting with the top offering is on one hand a true dream of many audiophiles, but on the other, a true curse, as a human is built-up in such a way, that he easily gets acquainted with good sound, and trying to go back to some lower class components is regarded as an attack on the rights and freedoms of the individual, a true violation of the ears. Unfortunately I did not have the opportunity of listen, in controlled conditions, to the cheaper models of the Skogrand, although looking at the price list, the distance between the top Beethoven and the second in line Tchaikovsky is quite significant, as those are first are more than twice as expensive. But as we have a possibility to get to know the crème de la crème of the Norwegian metallurgy I did not think about complaining for even the smallest second, and looked forward to test the “million dollars” set.

The Beethoven are supplied in a solid, almost bullet-proof suitcase, stuffed inside with high amount of sponge, which protects the cables from any kind of damage during transit. It is hard to debate the meaningfulness of such solution, as it is indisputable, but I think, that this choice of packaging material by the owner and founder of the brand, Mr. Knut P. Skogrand, was done on purpose. It was done to show a truly explosive contrast between the military roughness of the case and the jewel-like design of the cables themselves. While the massive, but not too big spades, are common at this price level, the silver-white woven (?) braid is striking. Below the protective transparent skin we can see really royal ornaments and hypnotizing patterns. Holding them for the first time one starts to think, if it would not be good, to make something similar to the presentations of Ansae during the Audio Show, and place the system, or at least the amplifier, with the back to the front, just to be able to see the cables all the time. Now I tell you one thing – their aristocratic elegance predestines them to become part of systems housed in castles, palaces regardless of their size. The more noble interiors we have, the more the Beethoven will fit into them. Without the blatant clamorousness of the ZenSati Seraphim, they fit perfectly into the climate defined by old arras and tapestries, lazy greyhounds and servants in liveries (although they would also fit with French housemaids). So while to date Norway was mostly associated with Vikings and trolls, the top Skogrand are the proof for that more refined creatures like elves lived there too, or maybe still live there in the cold and rough mountains of Scandinavia.

With the intriguing external design comes also the technical refinement inside. In the role of dielectric PFA was used, and the heart, or rather the veins, are four, parallel solid core 12AWG wires. I did not find any information about the purity of the copper used for the conductors, but there was a lot about details like precise and long mechanical tooling, thermal and … biological treatment of the UPOCC (Ultra-Pure Ohno Continuous Cast) copper. This clearly indicate, that there is no place for even smallest compromise, what is confirmed by the rigorous, three-stage radiological (using X-Ray) process of verification of the purity and smoothness of the surface of the conductors. The only question that remains, is how this advanced metallurgy translates into sound.

In the sound of the Skogrand, the native, dominating characteristic, is the incredible clarity, resolution and detail, which do not create the impression of overly analyticity, drying out or thinning of the sound. Despite the masterful, almost transparent neutrality, all the time we have the pleasure of having true musicality and wealthy timbres at our disposal. We cannot assess their temperature, or any tendency to make the sound warmer or colder, in the same way, as we cannot assess the naturalness of the crystal clear water taken from inside of a glacier.

In case of the soundtrack to “Blade Runner”, with its synthetic planes of impressionist installations, as well as with more conventional items like „Vägen” Tingvall Trio, we could talk about learning to know the recordings anew. From the seemingly homogenous background, as this was the way it was presented to date, the Skogrand extracted absolutely virgin layers of micro-details and micro-sounds. But it was not a process of mechanical extraction of elements hidden in the dark, but very natural showing of the nuances, which had no chance of appearing on the virtual stage. The background remained dark, but this cosmic, velvety blackness did not engulf the distant planes, but was far, far behind them. Due to this not only the perspective improved, but the whole presentation gained incredible swing and momentum. I did not experience such drama as with the Siltech Triple Crown, but in direct comparison, both cables were on par with the homogeneity. Here we come to the, quite obvious, at least for the more seasoned audiophiles, truth, that not the material determines the character of the cable, but the way it was applied. Why am I writing this? As you may have noticed, I am comparing copper Beethoven with the silver Triple Crowns and I am not eager to show any pros and cons of any of the materials used. Fortunately, or unfortunately, in both cases we deal with a situation, where the quality of the sound is just reference, and it cannot be judged other than reference in all aspects, and we are only able to tell, which kind of presentation we like better, or worse. Although on the other hand … if I would be cornered with crossfire, I would say that the “Skogrand” version of copper is very close to the vividness and crystal clearness of the Dutch silver.  In the beginning of the test I did not know practically anything about the construction of the Norwegian wires, so I subconsciously assumed, that they are made of silver, if not completely, then there is at least a significant amount of this material in the Beethoven. But this is not so important, as I owned some time ago the cables Gabriel Gold, where there was an explosive mixture of copper, silver, gold and platinum and kudos to all, who would have guessed what is going on there only based on listening tests. This is the reason, that it is much better to plug a given cable into your system and make up your own mind, than to analyze all the company folders and composition of the wires.

I hope, that from the above you get quite a clear picture, that the denser, more complicated music we provide the Beethoven, the more engaged we will be, we will become part of the pioneering expedition opening the to date unknown regions of musical sensitivity. Talking about sensitivity – even the intriguing achievements of the quick fingered Finnish, like “The Funeral Album” Sentenced, were able to dazzle and clearly show, that audiophile quality and heavy metal power can go together. The deep, low voice of Ville Laihiala supported by the wall of heavy, guitar riffs of Miika Tenkuli and Sami Lopakka sounded almost monumental. Also the more shrill and “granulated” oldie – “Alice in Hell” Annihilator did not cause me any discomfort to me, presenting lots of satisfactory drive and memories from the long-haired past. With this kind of repertoire, the critical parameter is speed, which needs to be close to the speed of light, ability to make a standing turn, attack or break a phrase, and that at high volume levels. This should also happen without compression higher, than the one used during the recording. This time too, I had no reason to be disappointed. It turned out, that the noble, almost byzantine looks and very ennobling name does not prevent the Beethoven from finding itself in the right place even with such rough and usually unacceptable repertoires. They provided each growl, whine and squeal directly to the speakers. They did not save the upper or lower registers, presenting to the last bit / last millimeter of the groove of what was supplied by the amplifier.

From the outside, the Skogrand Beethoven are like limited bottles of the classic water Evian, designed by Christian Lacroix, or Jean-Paul Gaultier, but from the sonic point of view, they have crystal clarity and almost no character of its own, so this makes them an almost perfect partner for ultra high-end systems. But they are also able to release their charm and potential already with much lower price levels, providing high amounts of information together with finesse and musicality, about which most of us (and most of the competition) can only dream. This is the reason, that if you are planning to buy some speaker cables for long time usage, and at the same time to elevate yourself to the heights of audiophile advancement, then the Beethoven are the cables for you. They will release you from the need to juggle around with cables, nervousness and chasing the rabbit. Buying the top Skogrand you will be sure, that even with the stratospheric High-End they will not be just an ornament, but one of the strongest parts of the system.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital input selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Turntable: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: RCM Sensor 2; Abyssound ASV-1000
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5;Einstein The Tune
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power; Organic Audio Reference Power; Furutech NanoFlux
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinion 2

The game of testing audio gear is kind of ungrateful, despite external appearance. Unfortunately many people who try to verify the results described by the reviewer at home, get a completely different sonic picture, but usually they do not take into account the whole array of variables between those comparisons and accuse the reviewer of being favorable for a given distributor. Following this lead, the disappointed potential clients claim, that everything has only one goal, which is, to keep the provider of the tested material supporting the internet portal or printed magazine. Of course there is some logic in it, maybe even some truth, but I need to point out, that myself and Marcin received some appraisal for picking out some small issues in the tested components. I can even say more – such words came often from people, who were interested in getting the best possible result of the test, the distributors themselves, what clearly shows, that their clients often just smile at too nice reviews, looking for truth, which can often be bitter, but which can be a kind of guidepost for them when making purchase decisions. I will just reinforce, that I am talking about small things here, and not big problems, what should be regarded as obvious, but for audiophiles judging in binary, 0-1, way, may not be so. But it was the truth about the products, that was the foundation for the Soundrebels portal testing the current cable, because the distributor, who read very positive reviews from abroad, asked us for a honest diagnosis of a loudspeaker cable of the brand he wants to distribute, the model Beethoven from the Norwegian manufacturer Skogrand.

When I saw the first pictures of the cable we would test, I was a bit perplexed, because when I wanted to look deeper at the offerings of this manufacturer and scanned through the Internet abyss, and there I found a series of products for the connoisseurs of extraordinary design and Arabian sheiks. I will not go further on the description of the design covering the external braid of the tested cable – everything you can see on the pictures, but I need to confess, that the cable looks richly. With all that, the construction of the cable seems to be most interesting, as we can see through the external cover, that there is a series of modules, connected like Lego blocks, and terminated with heavy spades. I was not able to see, how this looks on the cross-section, as the price of around 80 000 zlotys was too high of a barrier, to cut it through. This was the reason that after this short external overview I went directly to listening. I just add, that the set of cables is supplied in a nice carrying case.

I hope, that everybody knows, that all verifications of cables in my system are impaired by a certain bias towards Harmonix cables. Those come from the same manufacturer and will always be favored, as those are custom tailored to fit each other. However I was able to see, that when something extraordinary comes, the situation becomes interesting. It may be a bit premature, but I can already tell you, that something similar happened with the tested cables. This was not due to their price, which should always determine, that the cheaper, theoretically worse product, is the loser, but due to the really significant improvement of quality of music I heard from my speakers. I could count cables who won with my Japanese ones using the fingers of only one hand, but today’s test seems to be making me use my other hand. Common knowledge tells, that each Harmonix cable should make the sound of electronics, it is connected to, heavier, to a different extent. This of course depends on the position a given cable has on the price list, but the same kind of timbre is inherent to all of them. This is the reason, that when the Norwegian set was burned in and got acclimatized and time came to start serious listening, it turned out, that with the complete palette of the Harmonix timbres, I got a better openness of the midrange. Not a brightening, not thinning, but a bit of extra lighting, which resulted in more readability of this subrange. Such thing was fantastic with vocals, what I used putting the John Potter disc with the Monteverdi songs often in the CD-player, followed by a recital of Miss Joun Sun Nah. Of course I did not refrain from using more demanding discs like the electronics from Massive Attack, or Hans Zimmer film music, what confirmed a very well balanced of the whole sound spectrum, as this extra air did not create any annoying offensiveness of the sound, even during long listening sessions, but just delicately introduced me to the deeper aspects of the sound. Unfortunately I am not able to describe the full palette of actions this model of Skogrand does, as we received just one set of cables, and my ISIS require two sets, so I needed to use my Harmonix to supplement either the bass or treble section of my speakers. Interestingly both cables were very close together in terms of timbre, with only one difference, that, unfortunately for me, the more expensive cable did that in a much more freely, with more breath. I do not like to do that – admit that the competition is better, but during the testing of the cable, I caught myself a few times on thinking about making changes to my system, but when I allowed the price of the cable reach my mind, compared to the Harmonix system, which performed ideally till now, the magic was gone. I do not say, that the tested speaker cable is not worth its price, but the whole set must be balanced with a price consensus, and the loudspeaker cable in the price of my two-box CD player did not fit into this. However that, what was introduced by the contender, was truly splendid. With absolutely clear conscience I can recommend it, after I verified it in my own home, to all people, who have even better systems than I do, or clients who like to extract the maximum of their components using elements more refined, quality wise. I know, that our small world is full of such extremists.

The Skogrand Beethoven ideally fitted into a very demanding system, showing in this way, that it was not created by chance. An interesting surprise was the sound similar in aesthetics to my Japanese cables, but with a positive correction in the presentation of the midrange. Of course we can explain that with the increase in price, but as I wrote before, the price does not always come together with ideal synergy with everything a product encounters along its way. Is the Norwegian worth its price? Here I will repeat myself one more time, on purpose. This will depend on the set you want to connect it to, as a set not fulfilling the quality norms, which will feed its distortions into it, may receive a painful lesson of exposing the bad sound. But if you have the right sound source, then that what reaches the loudspeakers may be increase of information in the midrange you have wanted to get for a long time. And this part of the sound spectrum is most important for many of you. If your system is truly a High-End one, you should check out this proposition, and the world of information in the center of the acoustical frequencies may be opened for you.

Jacek Pazio

Producer: Skogrand Cables
Cables supplied by: G Point Audio
Price: 2 m DSP: 22 000.00 USD Net +/- 1500$ for each 0,5 m above/below 2m

System used in this test:
– DAC + CD transport: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Preamplifier: Reimyo CAT – 777 MK II
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: TRENNER & FRIEDL ISIS
– Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (bass section)
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP; Hiriji „Milion”
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage:  RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Trzech mistrzów gitary: David Gilmour, Jimmy Page, Jack White

Opinia 1

W miniony czwartek w Studiu U22 odbył się kolejny wieczór z czarną płytą. Tym razem w torze pojawiło się sporo nowości. Począwszy od intrygującego wzorniczo i konstrukcyjnie gramofonu JR Audio wyposażonego w pantografowe ramię Impossible, poprzez nie tak dawno przez nas testowanego phonostage’a Abyssound ASV-1000 a na zjawiskowych, klasycznych monitorach BBC Graham Audio  LS5/9. Oczywiście nie zabrakło rezydującego od blisko dwóch tygodni w Alejach Ujazdowskich systemu Auralica.

Nie bez znaczenia okazał się dobór repertuaru. Odsłuch zainaugurował „On an Island” Davida Gilmoura, potem pałeczkę, choć zdecydowanie trafniejszym określeniem byłby gitarowy gryf, przejął Jimmy Page i z głośników popłynęły kompozycje zapisane na albumie „Presence”. Trzecim w kolejności był za to krążek formacji Dead Weather „Dodge And Burn”. Krótko mówiąc dla każdego coś dobrego i w 100% rockowego.

To jednak nie koniec atrakcji, gdyż gościem specjalnym spotkania był pan Józef Radzimski, konstruktor gramofonu JR Audio a genezę powstania Grahamów LS5/9 przybliżył Adam Kiliańczyk z Audiopunktu będącego dystrybutorem tej na wskroś brytyjskiej marki. Warto wspomnieć, że LS5/9 były ostatnimi z rodziny klasycznych monitorów powstałych w BBC Research Department. Oczywiście BBC samo nie konstruowało/produkowało opracowanych przez siebie projektów a jedynie udzielało licencji na ich produkcję zgodnie ze szczegółową specyfikacją. Za główny szlif konstrukcyjny i oczywiście brzmieniowy LS5/9 odpowiedzialny był Derek Hughes – syn Spencera Hughesa. Tak „tego” Spencera Hughesa, czyli założyciela prawdziwie kultowej brytyjskiej marki – Spendor. Obecna konstrukcja LS5/9 jednak różni się trochę od swoich protoplastów. O ile oryginalny 34 mm tweeter Audaxa (Son Audax HD13D34H) pozostał praktycznie (aktualnie jest to jego kolejna wersja) ten sam, to ze względu na zaprzestanie produkcji 200 mm polipropylenowych mid-wooferów Rogersa zdecydowano się na ich kopie wytwarzane przez Volta z odmiany polipropylenu o nazwie Diaphnatone. Oczywiście powyższe modyfikacje wymusiły konieczność przeprojektowania zwrotnicy w celu zachowania dawnego, autentycznego brzmienia. I jeszcze jedna różnica w porównaniu do protoplastów, która na brzmienie raczej nie wpływa, ale skoro jest wypadałoby o niej wspomnieć. Chodzi mianowicie o maskownice przytrzymywane w aktualnej inkarnacji przez neodymowe magnesiki, którymi zastąpiono oryginalne … rzepy. Wartym podkreślenia jest fakt, że Grahamy LS5/9 nadal wytwarzane są ręcznie w UK, czyli dokładnie, tak jak ponad 30 lat temu. I jeszcze jedno – obudowy wykonano oczywiście z brzozowej sklejki a w roli wewnętrznego wytłumienia użyto płatów średniej gęstości wełny Rockwool zabezpieczonej tekstylną „poszewką”.

Unikalną cechą czwartkowych spotkań w U22 jest nie tylko „domowa” atmosfera ale i obecność pierwiastka pewnej nieprzewidywalności. Po prostu plany i generalne założenia są jedynie podstawą, punktem wyjścia do nieraz mocno spontanicznych decyzji odsłuchowych rodzących się w głowach i sercach przybywających gości. Tym razem było podobnie i w ramach „programu dowolnego” na talerzu JR Audio wylądował wosk …  „Sketches of Spain” Milesa Davisa. Całkiem subiektywnie mogę jedynie stwierdzić, że choć był to najstarszy z odtwarzanych wczorajszego wieczora album, to właśnie on wypadł najbardziej energetycznie i świeżo. Po prostu czuć było swobodę muzycznego obrazowania i taki organiczny luz. Dla osób zorientowanych w temacie ww. wydawnictwo wcale nie odbiegało od myśli przewodniej spotkania, gdyż jeśli sięgniemy do momentu zrodzenia się pomysłu na „Hiszpańskie szkice” to okaże się, iż impulsem okazał się odsłuch „Concierto de Aranjuez” na gitarę i orkiestrę Joaquína Rodrigo, którym Miles Davis raczył się niemalże nieprzerwanie przez dwa tygodnie w 1959r.

Serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę z radością odnotowujemy fakt, iż Studio U22 coraz intensywniej zapuszcza korzenie w muzyczno – audiofilsko – towarzyski krajobraz stolicy. Dzięki temu coraz częściej na Alejach Ujazdowskich 22 można spotkać się nie tylko w ramach odsłuchów, ale również i imprez, podczas których obecni są w danym momencie „grani” Twórcy.

Marcin Olszewski

Opinia2

Ostatnie spotkanie w Studiu U22 przy Alejach Ujazdowskich 22 w Warszawie okazało się być powrotem do zainicjowanego w zeszłym roku, a tylko tymczasowo wstrzymanego na czas letni cyklu zatytułowanego „Wieczór z czarna płytą”, co muszę przyznać, bardzo mnie ucieszyło. Nie mówię, że jestem wrogiem jakiegokolwiek innego formatu, ale jeśli moje narządy słychu masuje szum drapanego igłą wkładki gramofonowej niosącego ze sobą informacje muzyczne rowka płyty analogowej, mimo oznak szaleństwa emocjonalnego nagle staję się jakiś spokojniejszy. Ale nie o  tym mamy dzisiaj rozprawiać, dlatego wracamy na salę przy Trakcie Królewskim.

Głównym punktem naszego eventu był oczywiście efektownie wyglądający i zbierający pozytywne opinie w periodykach branżowych gramofon polskiej manufaktury JR Audio, o powstaniu którego opowiadał nam sam konstruktor Pan Józef Radzimski. Nie będę przelewał na klawiaturę owej pogadanki historycznej, tylko zachęcam do odwiedzenia najbliższej edycji wystawy Audio Video Show, gdzie podczas osobistego spotkania z pomysłodawcą będzie można samemu zaczerpnąć kilka ważnych dla tego projektu interesujących Was faktów. Dzisiaj wspomnę jedynie, że przy całej otoczce wizualnej bryły gramofonu i możliwości jej różnorodnego kolorystycznie wykończenia najciekawszą sprawą owego drapaka jest skomplikowane konstrukcyjnie, mocno zbliżające się do całkowitej eliminacji błędu kąta odczytu rowka przez wkładkę gramofonową ramię.

Kolejną bardzo ciekawą pozycją wieczoru były przywrócone do życia po latach niebytu monitory na licencji radia BBC LS5/9 angielskiej marki GRAHAM. Patrząc na goszczącą nas kubaturę do nagłośnienia były nieco zbyt skromne gabarytowo, ale mimo tego można było zasmakować, o co w tej zabawie z potomkami zestawów studyjnych w ogóle chodzi. Bez względu na wynik soniczny tego spotkania dostarczający wspomniane kolumny na pokaz warszawski salon AUDIOPUNKT zapewnił organizatora, że przyłoży wszelkich starań, by na następnej odsłonie „Wieczoru z płytą winylową” pojawiły się ich zdecydowanie więksi gabarytowo, a co za tym idzie lepsi jakościowo bracia LS5/8.
 
Idąc dalej tropem serwującej dźwięk elektroniki, nie możemy zapomnieć o odgrywającym bardzo ważną rolę w całym przedsięwzięciu przedwzmacniaczu gramofonowym. Tę rolę otrzymała krakowska firma ABYSSOUND ze swoim stosunkowo nowym dzieckiem skrytym pod symbolami ASV-1000. Ten skromnie wyglądający dwu pudełkowy phonostage miałem już przyjemność testować jakiś czas temu, dlatego gdzieś w duchu byłem spokojny o spójność dźwiękową prezentacji, co oczywiście się potwierdziło.
 
Na koniec wyliczanki sprzętowej, bynajmniej nie z racji pozycji najsłabszego ogniwa, tylko już kilkukrotnego wspominania o tej marce w poprzednich relacjach ze studia U22 był Tajwański AURALIC, który zapewnił nam w słuchanej konfiguracji przedwzmacniacz liniowy i dwie końcówki mocy, by ze swoim znakomicie się spisującym odtwarzaczem strumieniowym być w pełni przygotowanym na pliki wysokiej rozdzielczości.

Reasumując, był to bardzo ciekawie spędzony wieczór, gdyż z jednej strony oferował tak uwielbiany przeze mnie materiał analogowy, a z drugiej pozwalał wszystkim przybyłym gościom choćby symbolicznie spróbować angielskiej szkoły grania przez osławione legendą monitory bliskiego pola LS5/9. A jaki dźwięk oferował tak złożony system? Niestety, choć gościł mnie często odwiedzany, to jednak obcy lokal, do tego znany tylko z przypadkowych odsłuchów gramofon i mające swój sznyt grania kolumny, dlatego będąc fair nie mogę formować kategorycznych wniosków, czując jednak posmak gania dobrym środkiem, bez napinania na skraje pasma.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

RCM Audio SENSOR 2

Opinia 1

Zanim przejdziemy do clou spotkania, muszę się przyznać, iż swoją świadomą przygodę z analogiem – tak świadomą, gdyż wcześniejsze kontakty opierały się raczej o zadowolenie z samego faktu używania tego wiekowego formatu, na którym rzecz jasna się wychowałem, niż szukanie maksymalnej jakości reprodukowanego dźwięku – zaczynałem od pierwszego wcielenia będącego punktem zapalnym dzisiejszej przygody komponentu audio. Oczywiście wiązało się to również ze zmianą napędu, ale ówczesny przeskok jakościowy z taniego gramofonu i obrabiającego sygnał z wkładki gramofonowej bardzo prostego phonostage’a na Dr. Feickerta Twin wespół z Sensorem Prelude RCM, całkowicie przewartościowały moje postrzeganie zabawy w drapanie płyt winylowych, pokazując potencjał drzemiący w takim sposobie odtwarzania dźwięku. Nie będę opisywał pełnej ścieżki mojej edukacji, gdyż nie jest to najistotniejsza w tym momencie sprawa, tylko zapraszam wszystkich zainteresowanych na spotkanie z drugim, wykorzystującym zdobyte przez lata doświadczenia wcieleniem przywołanego przed momentem SENSORA teraz w specyfikacji „2”, który jak chyba wszyscy wiemy jest dzieckiem katowickiego RCM-u.

Nowe phono z Katowic – SENSOR 2 swą aparycją wizualną jawi się jako nieco nadmuchana gabarytowo wersja jedynki, tzn. obecną wysokością dwójka zrównała się z moim przedwzmacniaczem liniowym, którego na podstawie kilkuletnich doświadczeń testowych bez problemów można zaliczyć do wysokich. Identyczny przyrost wizualny zaliczył separujący czułe obwody obrabiające delikatne sygnały z wkładki gramofonowej od niosących szkodliwe zakłócenia transformatorów wydzielony zasilacz. Dodatkową i natychmiast rzucającą się w oczy w stosunku do protoplasty różnicą jest ukrycie kiedyś będących solą w oku wielu klientów śrub montażowych z przedniego panelu, sytuując je jedynie na tylnej ściance, co znacznie podniosło aspekt wizualny. Front naszego phonostage’a bez żadnych pokręteł czy włączników jest często oczekiwaną oazą spokoju. Jednak w celach przełamania zbytniej monotonii, w dolnej części tego kawałka drapanego aluminium wykonano delikatne przefrezowanie, by pod nim na zewnętrznych rubieżach nadrukować oznaczenie modelu i nazwę marki, a centralnie nad nim zaimplementować sygnalizującą działanie diodę. Tylny panel typowo dla tego rodzaju komponentów oferuje wejścia w standardzie RCA, wyjścia RCA i XLR, zacisk masy, wielopinowe złącze dla życiodajnej energii i osobny dla każdego kanału dopasowujący do posiadanej wkładki zestaw mikroprzełączników wzmocnienia i obciążenia. Sam dawca energii będąc z racji możliwości skrycia go za szafką jest niezobowiązującą czarną skrzynką i oferuje nam jedynie zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania i wyprowadzony bez możliwości odłączenia zakończony wielopinowym wtykiem przewód zasilający główną elektronikę. Całość wydaje się być niezbyt hojnie wyposażona, ale uspokajam, w stosunku do będącego punktem odniesienia tego testu phono Audio Tekne produkt RCM-u jest szałem kompatybilności, gdyż Japończyk oferuje współpracę tylko dla dwóch rodzajów wkładek. Tak więc jakiekolwiek utyskiwania malkontentów będą tutaj jedynie złośliwością, a nie realną oceną wielofunkcyjności.

Tak się złożyło, że w czasie gdy przyglądałem się możliwościom SENSORA 2, przez moje ręce przewinęło się kilka innych w podobnym do niego zakresie cenowym przeciwników (oficjalnie i nieoficjalnie), co nieco ułatwiło mi jego dogłębną ocenę w korelacji cena-jakość. Zanim jednak rozpocznę przelewanie mych spostrzeżeń na klawiaturę, wspomnę tylko, że mimo naszej wrodzonej narodowej niechęci do drugiego osiągającego sukcesy rodaka, wielu rodzimych i nie tylko konkurentów bez względu na fakt sympatii, czy antypatii do ojca dzisiaj testowanego pomysłu na obróbkę sygnałów z wkładki gramofonowej Rogera Adamka, w swym pozycjonowaniu własnego dzieła prawie zawsze w zwycięskich dla siebie szrankach – przecież każda sroka swój ogonek chwali – stawia katowickie produkty – włącznie z topową Therią. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie delikatnie mówiąc lekkie naciąganie faktów z ich strony już na poziomie oferty budżetowej, nie wspominając o katowickim flagowcu. Być może jest to efekt niezbyt wyrafinowanego systemu i punktu odniesienia podczas procesu dostrajania dźwięku, który uśredniając przekaz, kładzie nacisk na całkowicie inne niż by należało niuanse brzmieniowe. Niestety jednak, gdy wpinamy będący ostateczną wersją komponent w pokazujący nawet najdrobniejsze potknięcia tor analogowy, nagle okazuje się, że to, co wówczas było mocnym punktem, teraz jest co najwyżej średnie, a o bijącej z takiego zestawienia magii możemy zapomnieć. Nie będę roztrząsał tego tematu, gdyż każdy ma swoje uszy i wie kiedy ktoś chce go nabić w butelkę, jednak wspomniałem o tym z uwagi na krążące w naszym światku nieprawdziwe legendy,  stawiające katowickie produkty przez interlokutorów jako łatwo pokonywany punkt odniesienia, co bez względu na fakt bycia prawdą lub nie jest owocem wieloletniej przynoszącej sukcesy pracy. Wracając jednak do dzisiejszego bohatera, chyba każdy zdroworozsądkowo podchodzący do tematu winylu i choćby minimalnie znający moje standardy jakości dźwięku czytelnik zgodzi się ze mną, że walka jeden do jeden z Japończykiem spod znaku AT, a przedstawiciel tego brandu w tym starciu był referencją  jest teoretycznie nieuprawniona. Niemniej jednak, mimo dziesięciokrotnej różnicy w cenie obu produktów, ich dźwięk wcale nie dzieli dziesięciokrotny przyrost jakości dźwięku. Przekroczenie pewnego pułapu jakościowego w dalszym procesie wspinania ku absolutowi niesie ze sobą spore wydatki przy zdecydowanie mniejszych przyrostach jakości, co są w stanie unieść tylko kochający tę zabawę słuchacze, których notabene jestem rasowym przedstawicielem. Jak gra SENSOR? Gdy wepniemy go w swój tor, otrzymamy energetyczne, naładowane życiem, otwarte granie. Co to znaczy? To proste. Katowicki produkt w zasadzie do każdej wizytującej konfiguracji wnosił duże pokłady pozytywnej dawki drajwu. Mocny, pokazujący sporo informacji, a co ważniejsze mięsisty bas fundował dobrą podstawę dla reszty pasma, a dobrze skrojona z nim czytelna średnica i dźwięczna, pełna iskier  góra powodowały, że tryskające z odtwarzanej muzyki życie nie pozwalało mi się nudzić nawet przy niezbyt często lądującym na talerzu gramofonu repertuarze. Jeśli chodzi zaś o budowanie wirtualnej sceny muzycznej, ta biorąc pod uwagę żądaną cenę – 9 tys. złotych, mimo że zaczynała się trochę bliżej miejsca odsłuchowego i skracała się nieco w wartości głębokości w stosunku do punktu odniesienia, na tle swojej bezpośredniej konkurencji była wręcz wzorowa. Mimo zbliżenia się grających formacji, nadal z łatwością pozycjonowałem wszystkich muzyków, bez względu na tempo dobiegającej do mych uszu muzyki. Co ciekawe, przy takiej prezentacji głębokości spektaklu dźwiękowego, nie ucierpiała jego szerokość, całkowicie zajmując przestrzeń pomiędzy kolumnami. Dobrym przykładem na to może być dwupłytowe wydanie studyjnego materiału Enrico Ravy i kolegów zatytułowane „New York Days”. Przywołany wcześniej dobrze osadzony w dolnych składowych i  kontrolowany przy tym bas pozwalał na czerpanie sporej dawki przyjemności podczas fraz kontrabasu, a czytelna średnica i skrząca góra dawały tak ważny dla pełnego obrazowania zamierzeń muzyków pakiet informacji. Było to na tyle wciągajże, że już kilka początkowych utworów potrafiło na tyle mnie zaczarować, iż wyciągnięte przeze mnie na wierzch sprawy „płytkości” sceny, odchodziły na dalszy, praktycznie pomijalny plan – przypominam o teoretycznie nieuprawnionym bezpośrednim porównaniu pretendenta do mistrza całej ceremonii. Gdy po kilkunastu płytach połknąłem haczyk muzykalności i świeżości grania, sięgnąłem po nieco bardziej wymagający pod względem timingu repertuar Kena Vandermarka z krakowskiej Alchemii. Ostatnimi czasy Ken bardzo często ląduje na talerzu mojego S.M.E.-ka, ale za każdym razem ma nieco inne zadanie. Gdy najczęściej jest dawcą kopa w codziennym życiu, tak tym razem miał pokazać, jak szybkie pasaże muzyczne obfitego w dęciaki, kontrabas, wiolonczelę i perkusję składu free-jazzowego, wpadną po obróbce przez testowaną myśl techniczną. Oczywiście po tym, co pokazał w wolnym repertuarze spodziewałem się podobnych dobrych efektów, ale szaleńcze rytmy spod znaku Vandermarka są w stanie upokorzyć nawet największych mocarzy. Na szczęście doświadczenie w odtwarzaniu ciężkiej muzyki przez właściciela RCM-u – uwielbia starego rocka – pozwoliło tak skonstruować Sensora, by umiał radzić sobie nawet w ekstremalnych muzycznie warunkach. Kto nie wierzy, że free-jazz jest pewnym ekstremum muzycznym, proponuję zapoznać się podobnym materiałem  nie tylko przywołanego na potrzeby testu artysty, gdyż uważany jest za spokojniejszą odmianę tego nurtu, ale np. Petera Brotzmanna, gdzie nie znajdziemy już taryfy ulgowej, tylko czyste szaleństwo multi-instrumentalne. Wracając do krakowskiej free-jazzowej sesji, podczas tego podejścia testowego wyraźnie słychać było: – soniczny efekt goszczącego muzyków pod czas koncertu  niskiego pomieszczenia, – zajmowane miejsce na scenie przez każdego z artystów,  pełną wirtuozerię – jeśli można to tak nazwać – wszelkich przedmuchów, syków, szarpnięć i innych wydobywanych z instrumentów dźwięków. To był dobrze odtworzony koncert, co nie jest regułą, dlatego należą się brawa. W podobnym duchu zaangażowania energii w przekaz muzyczny, wypadał każdy lądujący na talerzu gramofonu repertuar, dlatego nie przedłużając, zachęcam wszystkich do osobistego skosztowania nowego wcielenia Sensora, w jego drugiej wersji, gdyż najzwyczajniej w świecie musiałbym się powtarzać, a to niemiałoby najmniejszego sensu.
   
Analizując dzisiejszy tekst, można by odnieść wrażenie, że to, co robi SENSOR 2, powinien umieć każdy zajmujący się tym zagadnieniem w analogowym audio-świecie produkt, tymczasem prawda jest brutalna i gdy spróbujecie zweryfikować go z konkurencją, okaże się, że będzie z tym … różnie. Mocny bas, ciekawa średnica i dająca blask góra pasma są co prawda ważnymi, ale tylko jednymi z wielu pozytywnych aspektów dwójki. Idealne zszycie wspomnianych punktów częstotliwościowych z umiejętnością budowania spektaklu muzycznego muszą zachęcać nas do słuchania pełnego przekazu, a nie zwracania na jego poszczególne składowe. Nie należy zapominać również o tak ważnym dla swobodnego i dźwięcznego grania oddechu w muzyce, co z pewnością oferuje testowany katowiczanin, a do czego konkurencja z różnym skutkiem  chce równać. Reasumując, dzisiejszy gość bez problemu obronił się w korelacji z ceną, a wytknięta gdzieś w tekście nieco płytsza scena, jest tylko złośliwym próbującym umniejszyć moją dobrą ocenę przytykiem , który w wartościach bezwzględnych jest usprawiedliwiony, ale w tym przypadku powinien być przefiltrowany przez pryzmat nierównej walki z Goliatem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Wzmacniacz mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP, Hijiri „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: AUDIO TEKNE TEA-2000

Opinia 2

W każdej dziedzinie życia i tzw. radosnej działalności twórczej przybierającej najprzeróżniejsze formy od zarania dziejów homo sapiens potrzebuje impulsu, bodźca do zainicjowania procesu myślowego. Procesu, w wyniku którego powstaje „coś”. Owe „coś” może być całkowicie nowe, niespotykane i nowatorskie i wtenczas mówimy o wynalazku, bądź, co zdarza się zdecydowanie częściej być wykonane na wzór i podobieństwo czegoś już wymyślonego, stworzonego i obecnego nie tylko w naszej świadomości, lecz i całkiem namacalnego, czyli po prostu dostępnego.  Mówimy wtedy o tzw. punkcie odniesienia, do którego się dąży, stara się dorównać i pragnie brzydko mówiąc pobić. Z takimi właśnie mechanizmami spotykamy się również na rynku audio i są one na tyle oczywiste, że nikogo nie dziwią. Co ważne epokowe odkrycia, jak sama nazwa wskazuje nie zdarzają się zbyt często, więc rozwój technologiczny następuje na drodze ewolucji a nie rewolucji. Zatem logicznym i ze wszech miar rozsądnym zwyczajem stało się wyznaczanie zarówno przez samych wytwórców, branżę i końcowych odbiorców pewnych punktów odniesienia – urządzeń wyznaczających pewne standardy i w mniej bądź bardziej specyficzny sposób dzielących dany segment rynku na konkretne klasy, kategorie jakościowe. Jeśli zastanawiają się Państwo czemu mają służyć powyższe mętne wywody już spieszę z wyjaśnieniem. Ograniczając się na początku do naszego lokalnego – polskiego podwórka audio i skupiając się na tematyce wybitnie analogowej uczciwie trzeba przyznać, że absolutnie nie mamy czego się wstydzić. Mam w tym momencie na myśli obecne od ośmiu lat na rynku wyroby sygnowane przez markę RCM Audio, czyli sprzętowe ramię dystrybutora takich audiofilskich smakowitości jak marki TechDAS, Dr.Feickert, Kuzma, czy S.M.E  – firmy RCM. To właśnie wprowadzony wtedy do sprzedaży przedwzmacniacz gramofonowy Sensor Prelude IC stał się na blisko dekadę owym punktem odniesienia, z którym próbowali się mierzyć rodzimi konkurenci. Z premedytacją i pełną odpowiedzialnością użyłem sformułowania próbowali, gdyż nawet najlepsze chęci to jedno a wynik bezpośredniego porównania to zupełnie inna bajka. Jednak rozwój analogowej świadomości, oraz wręcz irytacji wynikającej z niezmienności na rodzimym tronie powodował coraz bardziej śmiałe eskapady i pojawianie się coraz ambitniejszych i po prostu coraz dojrzalszych brzmieniowo konstrukcji. Gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nieunikniona detronizacja to kwestia tygodni, góra miesięcy Pan Roger Adamek zaprezentował Therię i … było pozamiatane. W dodatku doświadczenia zdobyte przy projektowaniu i wdrażaniu do produkcji znalazły zastosowanie w odmłodzonej wersji Sensora 2, której recenzję mamy przyjemność Państwu przedstawić.

Jeśli kogokolwiek dziwi dość obszerna forma wstępu a przy tym wydaje mu się, że wyczuwa tam zbyt dużo kurtuazji, podprogowego marketingu, czy wręcz ordynarnego słodzenia chcę w tym momencie zaznaczyć z całą stanowczością, że rzeczywiście mu się wydaje. Po prostu z pewnymi faktami nie widzę większego sensu dyskutować, co z resztą z powodzeniem cały czas potwierdzają klienci głosując własnym „uchem” i portfelami.  Sensor Prelude IC był i nadal jest cholernie dobrym, a Theriaa wręcz obłędnym phonostagem w swoich kategoriach cenowych i kropka. Co istotne do niedawna nie miały one sobie równych wśród rodzimej konkurencji a i poza granicami Polski potrafiły dość mocno namieszać w nieraz niezwykle hermetycznych rankingach. Oczywiście nawet w naszych redakcyjnych warunkach zamorskie konstrukcje nie raz i nie dwa zagrały lepiej niż ww. RCMowska parka,  ale to tylko pozwalało nam zachować pewną obiektywność i wyznaczać swoje własne, kolejne wzorce audiofilskiego absolutu. Jak z resztą widać w naszych sprzętowych stopkach i zdjęciach Prelude IC od samego początku stałym elementem toru a jakiś czas temu ustąpił miejsca Therii.
Wróćmy jednak do bohatera niniejszej recenzji. W porównaniu do swojego protoplasty Sensor 2 jest większy i cięższy. O ile Prelude był o wymiarach 214 x 214 x 75 mm – przedwzmacniacz i 120 x 65 x 160 mm – zasilacz, to „dwójka” urosła do 245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz i 122 x 230 x 70 mm – zasilacz.  Logicznym wydaje się też blisko 75% przyrost masy jednostki centralnej a zaskakującym, w pozytywnym znaczeniu tego słowa pewien postępujący minimalizm szaty wzorniczej. Chodzi mianowicie o widoczne w pierwszej wersji łby imbusów mocujących płytę czołową i górne wieko korpusu, które wyeliminowano w obecnej inkarnacji. Dzięki temu szczotkowana płaszczyzna aluminiowego frontu zyskała mniej absorbującą formę. Nie chcąc jednak popadać w nudną monotonię zdecydowano się wprowadzić dodatkowy element dekoracyjny w postaci delikatnego przebiegającego wzdłuż podfrezowania oddzielającego lwią część z centralnie umieszczoną w głębokim otworze zieloną mikro diodą od dolnego paska przyozdobionego firmowym logotypem z lewej i nazwą modelu z prawej strony. Do wyboru są też dwie wersje kolorystyczne frontu – jednolicie czarna i srebrna.  Zasilacz w obu przypadkach pozostaje czarny. Czyli bez udziwnień. Również z korpusami nie wydziwiano stawiając na sprawdzone rozwiązania w postaci zamkniętych prostopadłościennych profili aluminiowych, w które wsuwane są płytki drukowane a następnie zaślepiane z obu stron płytami frontową i tylną. A właśnie panel tylny Sensora 2 również ma się czym pochwalić. Wejście w standardzie RCA może pracować zarówno w trybie niezbalansowanym i zbalansowanym – wyboru dokonujemy przełącznikami DIP, terminale wyjściowe są za to podwójne – para RCA i para XLR. Wszystkich nastaw dokonujemy z pomocą ośmiopozycyjnych przełączników DIP, o których przed chwilą wspominałem. Całość uzupełnia wielopinowe gniazdo zasilające i solidny zacisk uziemienia. Jeśli zaś chodzi o dokładną analizę trzewi, to nie będę w tym momencie Państwa zanudzał i powtarzał szczegółowych materiałów zawartych na stronie producenta, do lektury których osoby obeznane z lutownicą i arkanami DIY z pewnością z zainteresowaniem zajrzą.

Przejdźmy zatem do brzmienia. Pomimo, że do solidnego i bardzo rzetelnego brzmienia Prelude IC po prostu zdążyłem się w ciągu ostatnich kilku lat przyzwyczaić, to pierwszy kontakt z Sensorem 2 był dla mnie mocno zaskakującym przeżyciem. Całe szczęście zaskoczenie było w 100% pozytywne a efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Mając pełną świadomość różnicy klas dzielącej Sensora2 od Therii spodziewałem się jedynie poprawy pewnych aspektów tańszej konstrukcji a tymczasem wyglądało na to, ze RCM spróbował zmierzyć się z zagadnieniem downsizingu – przeskalowania możliwości Therii do tylko niewiele zwiększonych wymiarów najnowszego Sensora. W efekcie otrzymaliśmy nieporównywalny przyrost dynamiki i przede wszystkim precyzji w kreowaniu lokalizacji źródeł pozornych w porównaniu do pierwszej wersji „budżetowego” Phono RCMu. Całość prezentacji jest bardziej klarowna, precyzyjna, rozdzielcza. Zdecydowanie bliższa dogmatom wyznawanym przez jej twórcę, dogmatom nie dopuszczającym do głosu nawet najmniejszych oznak zmiękczenia o przysłowiowej „bule na basie” nie wspominając. Dzięki temu otrzymujemy fenomenalny drive i timing zdolny poradzić sobie z najbardziej szaleńczymi popisami perkusyjnymi, czy pozornie tylko monotonnym brzmieniem np. kontrabasu, czy wiolonczeli. Za przykład niech posłuży wzorcowo zrealizowany album Laurindo Almeidy i Ray’a Browna „Moonlight Serenade”. Ten powstały z myślą o winylu, w technologii Direct To Disc, polegającej na bezpośrednim, bez wielokrotnego (cięcia,  montowania, selekcji najlepszego fragmentu)  montażu i innych zabiegów nagraniu sygnału z mikrofonu na płytę, służącą później jako matryca pierwotna, krążek również wyznacza pewien standard, ba rzekłbym wręcz, że referencję. To taki symboliczny powrót do korzeni, gdy jedyny wpływ na brzmienie osiągało się poprzez dobór odpowiedniego instrumentarium i ustawienie mikrofonów. W ten sposób udało się osiągnąć niespotykaną autentyczność i namacalność dźwięku, co jednocześnie staje się przekleństwem dla naszej domowej audio – maszynerii mającej owy realizm możliwie wiernie odtworzyć. W tym momencie do głosu dochodzi tytułowy phonostage i … czuć, po prostu czuć magię. Niby, przynajmniej teoretycznie, sprawa wydaje się dziecinnie prosta. Dwa akustyczne instrumenty – gitara akustyczna i kontrabas, ale konia z rzędem temu, kto zdoła pokazać ich piękno i bogactwo niuansów bez popadania w schematyczne i sztampowe uproszczenia i drogę na skróty. Skoro samym wirtuozom udało się zagrać na tzw. „setkę”  niesamowity mix klasycznej, powszechnie znanej „Sonaty Księżycowej” Bacha, z trudnymi harmoniami Theloniousa Monka ( „‘Round Midnight”) to na miły Bóg, wypadałoby usłyszeć to w pełnej, kompletnej formie a nie w okrojonej przez system wyblakłej kopii. Sensor z rzelazną konsekwencją trzyma w ryzach najniższe składowe, nie pozwala na niekontrolowane wzbudzanie się basu a jednocześnie w żaden sposób nie limituje, ogranicza swobody propagacji wyższych częstotliwości. Czuć zatem oddech i wzajemną interakcję zachodzącą między instrumentalistami. W porównaniu z Therią  scena budowana jest nieco bliżej słuchacza a same kontury rysowane są odrobinę grubszą kreską. Jednak to wszystko dotyczy sparringu z niemalże pięciokrotnie droższym katowickim flagowcem. Z pierwszym Sensorem role się odwracają. To 2-ka bryluje pod każdym względem bezapelacyjnie wygrywając nie tylko w każdym, dosłownie każdym detalu ale i ujęciem globalnym. Pisze o tym z premedytacją, gdyż nie sztuką jest wyżyłowanie jednego aspektu, składowej reprodukowanego dźwięku całkowicie „kładąc” resztę. W najnowszej inkarnacji Sensora progres nastąpił spójnie i globalnie. Nic nie zostało odłożone na potem i na tym pułapie cenowym spokojnie możemy mówić o konstrukcji w 100% skończonej – kompletnej.
W celu potwierdzenia powyższej tezy sięgnąłem po niezwykle intrygujący album Chada Wackermana „Dreams, Nightmares and Improvisations”, na którym trudno doszukać się nawet najmniejszych oznak sztampowości, czy muzycznego skostnienia. Tutaj liczy się dynamicznie prowadzony muzyczny dialog, w którym typowo jazzowa improwizacja miesza się z równie rasowymi gitarowymi partiami. Nie jest to płyta ani łatwa, ani tym bardziej możliwa do rozpatrywania z punktu widzenia poszczególnych utworów. To typowy koncept – album, który po pierwsze wymaga od słuchacza odrobiny więcej uwagi a po drugie wymaga odsłuchu od pierwszej do ostatniej nuty. Tak też interpretuje go Sensor – dźwięk podawany jest gęsto, niemalże ciemno, ale z niesamowita mikro i makro dynamiką. Tam, gdzie konkurencja nie pokazuje już niczego, przykrywając całość pierzyną mroku katowickie phono z łatwością prezentuje dokładną fakturę dźwięków, mieniący się delikatnym blaskiem audiofilski plankton dający wspomnianą wcześniej swobodę i oddech. Dzięki temu klimat najnowszego krążka pozostając ze wszech miar po mrocznej stronie estetyki nie sprawia wrażenia dusznego, klaustrofobicznego.
Niejako na deser zostawiłem dwa albumy, chyba najlepiej wpisujące się  w zarówno Rogera Adamka, jak i moje gusta muzyczne. Chodzi o typowe, spontaniczne rockowe granie. Tutaj nie może być mowy o niezobowiązującym plumkaniu i cyzelowaniu każdego dźwięku. Tutaj do głosu muszą dojść drajw, urywająca tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę dynamika a czasem wręcz garażowa szorstkość i surowość. W tym celu na talerzu gramofonu wylądowały oryginalny (zremasterowany i wydany na 180g. wosku) „Machine Head” Deep Purple i składankowy tribute-album „Re-Machined: A Tribute to Deep Purple’s Machine Head”. Te same utwory, okrągłe 40 lat różnicy i … jest po prostu bosko. Może i całości brakuje obecnej we wcześniej wspomnianych przeze mnie płytach testowych przestrzeni i iście trójwymiarowej holografii, ale autentyzm, prawdziwość przekazu jest dokładnie taka sama. Zero kalkulacji, po prostu płynąca z głębi serca muzyka. Gitarowe riffy nie tracą nic ze swojej zadziorności a znane niemalże na pamięć „szlagiery” ani myślą się znudzić. Dodatkowo do głosu dochodzą niuanse, które do tej pory w całej tej rockowej wrzawie gdzieś nam umykały. Bynajmniej nie stanowią one o nowej jakości, nie redefiniują obu albumów na nowo, lecz po prostu sprawiają, że stają się one bardziej kompletne. I właśnie o to w Hi-Fi chodzi.

RCM-owski Sensor 2 pojawił się na rynku jako oczywisty i logiczny następca swojego niemalże 10-cio letniego protoplasty. Taki prawdopodobnie był zamysł Rogera Adamka – dać (trochę?) lepszy dźwięk za niewiele większą, w stosunku do pierwowzoru cenę. I prawie mu się udało. Prawie, bo skok jakościowy jest po prostu kolosalny, bowiem estetyce i finezji brzmienia dwójki zdecydowanie bliżej do topowej Therii niż Preluda. Oczywiście nie mamy tak zjawiskowej przestrzeni i takiej precyzji w gradacji planów muzycznych, ale to ten sam kierunek, ta sama estetyka i … ta sama szkoła brzmienia. Tak, tak – szkoła. W tym momencie nie ma co się dłużej oszukiwać – katowicki RCM sukcesywnie i świadomie wypracował własne, charakterystyczne i niesamowicie energetyczne brzmienie, w którym rozdzielczość nie oznacza ofensywności i odchudzenia a muzykalność spadku selektywności i zmulenia. Nie wierzycie – posłuchajcie.  

Marcin Olszewski

Dystrybucja/Producent: RCM
Cena: 9 000 PLN

Dane techniczne:
Czułość wejściowa: 0,3 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości: 0,3 – 0,4 – 0,6 – 0,9 – 1,4 – 2,5 – 5 mV
Wzmocnienie: 52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa: 20 Ω – 47 000 Ω
Regulacja impedancji: 20 – 30 – 50 – 100 – 200 – 400 – 1000 – 47 000 Ω
Pojemność wejściowa: 100 pF
Tryb pracy wejścia: symetryczny – niesymetryczny
Wejście: RCA
THD: 0,01%
S/N: 85dB
Liniowość RIAA: +/- 0,3dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa: 70Ω
Wyjścia: XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy: 2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy: 8V rms    
Wymiary:
    245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz
    122 x 230 x 70 mm – zasilacz    
Waga:
    3,5 kg. – przedwzmacniacz
    1,7 kg. – zasilacz
Pobór mocy: max 17W

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Amare Musica Aspiriaa, RCM Sensor, Abyssound ASV-1000, RCM Theriaa
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Bryston BP26 + Bryston MPS-2 + Bryston Phono
– Końcówka mocy: Bryston 4B SST2
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i, Harmonix Hiriji „Milion”
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFiMAN HE-400s

HiFiMAN, jeden z nielicznych na świecie producentów audiofilskich słuchawek magnetostatycznych (planarnych) wprowadza do sprzedaży w Polsce nowy model słuchawek: HE-400S. Oryginalne słuchawki HE-400 to zdecydowanie najpopularniejsza seria produktowa HiFiMANa i prawdopodobnie najlepiej sprzedające się audiofilskie planarne słuchawki świata. Z tego powodu nowa linia produktowa HE-400 została rozszerzona do dwóch modeli:
•    HE-400i – topowy model serii 400, zaprezentowany w ubiegłym roku, wyróżniony szeregiem nagród przez międzynarodową prasę
•    HE-400S – wejściowy model serii 400, stanowiący „odchudzoną” przede wszystkim cenowo wersję HE-400i.

Ponadto w sprzedaży do wyczerpania zapasów pozostaje prekursor serii oznaczony po prostu jako HE-400.

HiFiMAN HE400S – nowa era technologii planarnej
Najnowsze słuchawki HiFiMANa, HE-400S wykonano z myślą o współczesnych użytkownikach i wyzwaniach, jakim muszą sprostać. Przede wszystkim, ogromnej mobilności życia codziennego. Dlatego inżynierowi HiFiMANa postarali się, by rozdzielcze, realistyczne brzmienie, dostarczające ogromną ilość detali oraz rozbudowaną sekcję basową, było osiągalne dla użytkowników smartfonów i innych urządzeń przenośnych. HE400S to jedne z najbardziej skutecznych i jednocześnie najlżejszych słuchawek planarnych na świecie!

HE-400S to, jak do tej pory, najlepiej przystosowany pod kątem współpracy ze smartofonami model HiFiMANa. Innowacyjna konstrukcja super giętkiego pałąka wykonanego z aluminium połączonego z pasem z wygodnej, miękkiej skóry – oraz specjalnie zaprojektowane poduszki nauszne oferują niespotykany wcześniej komfort, pozwalający na długie godziny odsłuchu. Słuchawki zostały też odchudzone w porównaniu do poprzednich modeli – ważą jedynie 350g.

Złącza słuchawkowe zostały przystosowane do użytku z różnymi rodzajami kabli i wzmacniaczy.  W zestawie znajduje się też dedykowany kabel z końcówką 3.5mm oraz przejściówką na 6.3mm. Przewodnik to powlekana srebrem miedź monokryształowa. Po zakupie dodatkowego przewodu-przejścówki na 4-stykowy wtyk XLR HE-400S pozwalają na odsłuch za pomocą zbalansowanego wzmacniacza. Przewód jest odpowiednio elastyczny, wytrzymały i odporny na splątania – idealny do zastosowań przenośnych. Staranne ekranowanie oraz gruby oplot pozwoliły w 100 procentach wyeliminować efekt mikrofonowania. Wtyki 2.5mm TRS pozwalają na łatwe podłączanie i odłączanie kabla.

HiFiMAN HE-400S kluczowe cechy:
•    dzięki nowej konstrukcji pałąka i muszli najlżejsze i najwygodniejsze słuchawki planarne na rynku
•    skuteczność bliska 100 decybeli SPL oraz niska impedancja na poziomie 22 ohmów, pozwalają na słuchanie muzyki wprost z komputera, smartfona lub tabletu,
•    welurowe, asymetryczne pady zapewniające lepszy bas i komfort dla uszu
•    zupełnie nowy, nieplączący się kabel z wtykiem 3.5mm wykonany z posrebrzanej miedzi monokryształowej
•    otwarte i ciepłe, a przy tym rozdzielcze, zwiewne i „szybkie” brzmienie z bardzo mocnym, sprężystym i głębokim basem
•    opcjonalny tryb w pełni zbalansowanego odsłuchu po dokupieniu firmowego kabla z końcówką XLR

Cena: 1.699 pln

Więcej informacji:
http://www.hifiman.rafko.pl
http://www.rafko.com

  1. Soundrebels.com
  2. >

Sonus faber IL CREMONESE

Sonus faber przedstawia z dumą IL CREMONESE – najnowszą, bezkompromisową kolumnę głośnikową dołączająca do najbardziej znanej w gamie marki rodziny Homage. Najnowszy reprezentant tej rodziny dziedziczy liczne przymioty charakterystyczne dla tej serii.
Zastosowano w niej wysokiej klasy przetworniki a także zadbano o piękny design. Projekt tej 3-1/2 drożnej kolumny podłogowej jest rezultatem ewolucyjnego podejścia do rozwoju produktu. Bazuje on na rozwiązaniach zaczerpniętych z wcześniejszej Lilium oraz innych zestawów głośnikowych firmy Sonus Faber.
Nazwa Il Cremonese jest hołdem dla Antonio Stradivariego – jednego z najbardziej znanych na świecie lutników, mieszkającego niegdyś w miasteczku Cremona. W 2015 roku mija 300 lat od ich stworzenia.
Skrzypce „Joachim“, początkowo nazywane tak już od XVII wieku od imienia ich pierwszego właściciela, a wyprodukowane przez Stradivariego, zostały przemianowane na „Il Cremonese“ w 1961 roku. Miało to miejsce z okazji powrotu tego cennego eksponatu do miasta Cremona, gdzie skrzypce wzbogaciły zasoby Museo del Violino, jako element ich stałej ekspozycji. Jest to jeden z najważniejszych instrumentów w historii włoskiego lutnictwa. Dzięki swojej innowacyjnej konstrukcji i proporcjom, jakości i głębi dźwięku oraz użytym pięknym materiałom, skrzypce te stanowią obecnie jeden z najważniejszych eksponatów muzeum.

Innowacyjność konstrukcyjna
W Il Cremonese wykorzystano wiele autorskich, znanych z wcześniejszych modeli Sonus faber, patentów i technologii.
System „Stealth Reflex“ – technologia pozwalająca na zmniejszenie wymiarów wewnętrznej objętości akustycznej w sposób pozwalający zachować kontrolę nad poziomem zniekształceń. System „Stealth Reflex“ wykorzystuje dwa ortogonalne porty, ustawione względem siebie pod kątem prostym: jeden umieszczony w tylnej ściance obudowy, obsługuje przetwornik nisko-średniotonowy, drugi skierowany w dół, obsługuje przetworniki niskotonowe i subwoofer.
System Eliminacji Rozprzestrzeniania Wibracji (ang. Z.V.T. – Zero Vibration Transmission) – system antywibracyjny izolujący obudowę od podłoża i od środowiska akustycznego, otaczającego kolumny. Zastosowano tutaj rewolucyjną metodę polegającą na wykorzystaniu nowoczesnych elastomerów zamontowanych bezpośrednio we wnętrzu kolców podłogowych. Dzięki przyjęciu takiego rozwiązania znakomicie uproszczono konstrukcję i poprawiono estetykę i lekkość projektu.
Podwójna wibroizolacja „Dampshelves” – składająca się z dwóch masywnych płyt, dolnej i górnej, wykonanych z czarnego, szczotkowanego Avionalu. Płyty te działają jak mechaniczne tłumiki energii, wytracające drgania generowane przez potężne przetworniki zastosowane w Il Cremonese. Avional jest wysokowytrzymałym stopem aluminium, zawierającym domieszki miedzi – 4.75%, magnezu – 0.5% oraz 1.4% krzemu.
System Schodkowej Emisji Najniższych Częstotliwości (ang. Staggered Low Frequencies Emission Technology‘) – wykorzystany po raz pierwszy od czasów projektu „the Sonus faber“. System optymalizuje charakterystykę przetwarzania w zakresie najniższych częstotliwości.
Membrany zastosowane w przetwornikach kolumn Sonus faber to kolejny dowód na pomysłowość inżynierów włoskiej marki. Głośnik wysokotonowy to produkt całkowicie zaprojektowany w ramach firmy Sonus faber, Przetwornik „Arrow Point DAD, wyposażono w membranę w postaci sfery z wytłumionym szczytem (ang.: ‚Damped Apex Dome‘). W paśmie średniotnowym pracuje przetwornik Sonus Faber M18 XTR-04, a głośniki niskotonowe to Sonus Faber W18XTR-12 (czyli przeskalowana w dół wersja przetworników niskotonowych jakiej użyto w modelu Lilium) oraz obsługujący pasmo ultraniskich częstotliwości przetwornik W22XTR.
Ten ostatni jest najnowszym projektem rodem z fabryki z Arcugnano. Z kolei w zwrotnicy wykorzystano zapewniającą wyśmienite rezultaty odsłuchowe, innowacyjną architekturę “Paracross”.

Projekt
Il Cremonese charakteryzują się innowacyjnym kształtem obudowy. Pięciokątny romboid przywołuje na myśl szlachetny kamień jakim jest diament. Jednocześnie taka właśnie forma optymalizuje sztywność drewnianej konstrukcji, a unikalny kształt rombu jest natychmiast rozpoznawalny jako charakterystyczny dla kolumn Sonus faber. Wzornictwo modelu IL Cremonese jest inspirowane kolumnami Lilium. W najnowszym projekcie elegancję połączono z nowoczesnym dość zdecydowanym i dynamicznym design, co jest niejako wyrazem ewolucji marki w kierunku innowacji – zarówno  technologicznych jak i wizualnych. Sonus faber jednocześnie zachowuje historyczne dziedzictwo marki, nawiązując otwarcie do historii lutnictwa oraz swoich własnych dokonań.
Ii Cremonese są hołdem dla Antonio Stradivariego i Andrea Amati – twórców doskonałych instrumentów i artystów, którzy na przełomie XVII i XVIII wieku zrewolucjonizowali rzemiosło ówczesnych lutników. Opracowane przez nich koncepcje i metody produkcji instrumentów smyczkowych doceniane, szanowane i naśladowane są do dziś na całym świecie – także przez firmę Sonus faber.

Wzornictwo
Podobnie jak w modelu Lilium, projekt Il Cremonese, łączy w sobie kontrastujące i wzajemnie sprzeczne cele projektowe. W ramach obudowy o zmniejszonej objętości otrzymujemy doskonałą zdolność do reprodukcji niskich częstotliwości, oraz zdolność przetwarzania całego szerokiego spektrum częstotliwości, łącząc przy tym zdolność do wykazywania się zarówno imponującą mocą i potęgą brzmienia, ale również absolutnej ciszy i rozdzielczości szczegółów. To wszystko stało się możliwe dzięki zastosowaniu systemu odsprzęgania kolumn od podłogi, dzięki któremu uzyskano doskonałą rozdzielczość tego podłogowego systemu. Osiągnięto cel, jakim jest naturalność dźwięku, a zarazem nowoczesny i olśniewający wygląd, design.

Materiały
Lakierowane drewno orzecha, hartowane szkło, czarna skóra i szczotkowane aluminium, a więc te same materiały, których użyto w modelu Aida i Lilium – to kolejny rodzaj hołdu składanego tradycji. Il Cremonese będzie dostępna w dwóch, stosowanych przez firmę Sonus faber, klasycznych wykończeniach: Czerwień (RED) i Orzech (WALNUT).

Cena i dostępność
IL Cremonese będą dostępne w listopadzie 2015. Polska cena to 84.999 zł brutto/sztukę, czyli 169 998 zł brutto za parę.
Polska premiera głosników bedzie miała miejsce podczas Audio Video Show 2015 w Warszawie, w dniach 6-8 listopada w Hotelu Radison Blu Sobieski , Galeria I.

DANE TECHNICZNE
System   3-1/2 drożny z obudową typu basreflex, rozwiązaniem „Stealth Reflex System” oraz  technologią “Zero Vibration Transmission”.
Obudowa – romboidalna, tłumiona wewnętrznie obudowa z 3-warstwowymi ścianami. Wewnętrzne ożebrowanie w strategicznie rozmieszczonych miejscach, które całkowicie eliminuje fale stojące i pomaga w kontroli szkodliwych drgań. Wykonany z użyciem obrabiarek CNC, z anodyzowanego Avionalu, podwójny system obciążników „Dampshelves”, tłumi drgania i usztywnia konstrukcję kolumn. Zmniejsza także pochodzące z obudowy i przetworników mikro wibracje strukturalne. Obudowa części niskotonowej została zintegrowana z główną komorą kolumny.
Przetwornik wysokotonowy – Sonus faber H28 XTR-04 “Arrow Point” DAD (Damped Apex Dome) to hybryda stanowiąca połączenie klasycznej kopułki z przetwornikiem pierścieniowym. Zastosowana ruchoma cewka o średnicy 28mm posiada system optymalizujący redukcję drgań mechanicznych. Ultradynamiczna liniowość uzyskiwana jest dzięki nowemu systemowi napędowemu bazującemu na potężnych magnesach neodymowych. Zaimplementowano go w połączeniu z tylną komorą, wykonaną z drewna, w kształcie labiryntu akustycznego. Rozwiązanie to zostało zaprojektowane specjalnie dla tego modelu kolumny.
Przetwornik średniotonowy – Sonus Faber M18 XTR-04. Jest to projekt własny firmy Sonus Faber. Bazuje on na systemie napędowym z silnymi magnesami neodymowymi o średnicy 180 mm. Zapewniają one precyzyjną liniowość i dynamikę dla średnicy. Cewkę wykonano na bazie drutu aluminiowego powlekanego miedzią, nawiniętego na kompozytowym, elektrycznie nieprzewodzącym karkasie, dzięki czemu możliwe jest uniknięcie indukowania prądów wirowych w jego obrębie. Dynamicznie liniowy silnik magnetyczny jest wyposażony w trzy pierścienie Kelloga / Goellera.
Dedykowana membrana jest wytwarzana specjalnie na potrzeby tego przetwornika. Wykorzystywany jest do tego proces bazujący na suszonej w czasie rzeczywistym, niewyciskanej, tradycyjnej pulpie złożonej z mieszanki tradycyjnych naturalnych włókien typu celuloza, kapok, kenaf i innych, specjalnie dobranych pod kątem uzyskania najbardziej naturalnego brzmienia dźwięku.
Aby dodatkowo wytłumić jakiekolwiek pozostałości rezydentnego podkolorowania ze strony stożka, firma wykorzystuje przezroczystą, lepką powłokę powierzchniową, sprzyjającą tłumieniu. W sposób identyczny jak w przypadku przetwornika wysokotonowego, przetwornik, średniotonowy jest również mechanicznie odseparowany od przegrody czołowej zestawu głośnikowego, a przy jego projektowaniu wykorzystano efekt synergii z jego odpowiednio zoptymalizowaną „komorą akustyczną”. Wykorzystano tutaj specjalny koncentryczny anty-kompresor, który został zaprojektowany pod kątem usunięcia jakichkolwiek podkolorowań i lokalnych rezonansów.
Przetworniki niskotonowe – Sonus Faber W18XTR-12. Para głośników o średnicy 180 mm, również zaprojektowanych w ramach Sonus faber. Cechuje się membraną zrealizowaną w formie lekkiej „kanapki“.  Membrana ma postać stożka, w którym warstwa środkowa jest wykonana z zaawansowanej materiałowo syntetycznej pianki, a okładziny wierzchnie, takie „powierzchniowe skórki“ są zrealizowane na bazie tradycyjnej masy celulozowej. Tak wykonane przetworniki niskotonowe potrafią się doskonale zintegrować akustycznie z brzmieniem dedykowanych przetworników średniotonowych, a jednocześnie zachowują absolutną precyzję obrazowania w ramach obsługiwanego zakresu pasma. Jest to możliwe ponieważ zewnętrzna powierzchnia tych membran jest wykonana z tej samej naturalnej pulpy papierniczej jak ta, która została użyta do wykonania membran głośników średniotonowych.
Potężny silnik liniowy o bardzo dużym skoku, ponad 3,8 centymetra,  wykonano w formie cewki kontrolującej i redukującej „prądy wirowe”. Jest on realizowany pod kątem osiągania wysokich prędkości, wydajności i liniowości pracy.
Subwoofer – Sonus Faber W22XTR-16. Tutaj również wykorzystano parę przetworników bazujących na własnym projekcie firmy. Przetworniki o średnicy 220 mm także wyposażono w lekką „kanapkę“, czyli trójwarstwową stożkową strukturę membrany, wykorzystującą zaawansowaną materiałowo syntetyczną piankę jako warstwę wewnętrzną, oraz dwie zewnętrzne okładziny wykonane z pulpy celulozowej.
Przetworniki te są zintegrowane z amorficzną, akustycznie bezpostaciową komorą typu „stealth reflex“, czyli komorą o kształtach które eliminują negatywny wpływ odbić wewnętrznej fali akustycznej. Te przetworniki również zaprojektowano pod kątem ich idealnego dźwiękowego dopasowania do brzmienia opisanych wcześniej przetworników niskotonowych. Jednocześnie zapewniają zachowanie wysokiej precyzji odwzorowania dźwięku w ich paśmie częstotliwości.
De facto znowu wykorzystuje się tutaj taką samą strukturę w układzie „kanapki“, z zewnętrznymi warstwami wykonanymi z masy papierowej. Do ich napędzenia zastosowano potężny przetwornik o wybitnej liniowości wskroś zawrotnego wręcz, ponad 5-centymetrowego skoku, a karkas cewki jest wykonany na bazie nieprzewodzącego materiału, eliminując tym samym prądy wirowe, co sprzyja osiągnięciu wyższej sprawności przetwarzania i odwzorowywania najniższych częstotliwości.
Zwrotnica – jest wykonana jako konstrukcja nierezonująca, zoptymalizowana pod kątem charakterystyki przenoszenia zarówno amplitudy i fazy, co w rezultacie skutkuje optymalnym odwzorowaniem uwarunkowań czasowo-przestrzennych.
Wykorzystuje się tutaj architekturę „Paracross”. Impedancja przy niskich częstotliwościach jest ściśle kontrolowana, tak aby wzmacniacz „widział“ przyjazne obciążenie. Zastosowano też podwójnie schodkową funkcję przenoszenia – w formie filtracji – która jest zoptymalizowana pod kątem przenoszenia najniższych częstotliwości w warunkach pokoju odsłuchowego. Pod względem zastosowanych komponentów zastosowano najwyższej jakości podzespoły, takie jak: kondensatory Mundorf z najnowszej generacji „Evo” Oil, czy też np. olejaków na bazie srebra i złota: Silver / Gold / Oil. Jako dławiki wykorzystano produkty firmy Jantzen. Zwrotnica jest cięta na następujących częstotliwościach: 80Hz – 250Hz – 2500Hz.

PARAMETRY
Pasmo przenoszenia: 25 Hz – 35.000 Hz
Czułość: 92 dB SPL (2.83V / 1m)
Impedancja znamionowa: – 4 ohm
Sugerowana moc wzmacniacza: 100W – 800W
Wejście napięciowe: 30 V RMS (IEC 268-5)
Wymiary: 398.23 x 621.8 x 1449.6mm
Waga: 84 kg

Strona www: www.sonusfaber.pl
Dystrybucja: Horn

  1. Soundrebels.com
  2. >

Phasemation EA-1000 + PS-1000

Przyglądając się moim przygodom z przedwzmacniaczami gramofonowymi, nie sposób nie spostrzec, że los raczej był dla mnie bardzo hojny, przysparzając sporo doświadczeń w praktycznie pełnym spectrum cenowym oferowanych na naszym rynku produktów, począwszy od kilku, a skończywszy na prawie stu trzydziestu tysiącach złotych. Choć dla części audiofilów ten pozornie bardzo prozaiczny element toru wart jest zaledwie niewielki procent ich całej układanki audio, jednak dla mnie, jako orędownika analogu każda żądana kwota, jeśli tylko jest w stanie zbliżyć mnie do wyimaginowanego wzorca, ma swoje uzasadnienie. Oczywiście musi to być wprost proporcjonalne do reszty wizytowanego toru, co jak dotąd na szczęście potwierdziła zdecydowana większość przesłuchanych propozycji, dlatego jeśli tylko nadarza się okazja, walczę o każdą możliwą do przetestowania konstrukcję, by gdzieś w natłoku przyprawiającej o ból głowy ilości propozycji przy dużym pakiecie przyjemności wyłapywać nieco nabijające klientów w butelkę „kwiatki konstrukcyjne”. Te kilka linijek tekstu miało pokazać, jak mimo moich usilnych starań życie kreśliło swój rozwój wydarzeń i pozbawiając mnie okazji posłuchania dzisiejszego bohatera przed rokiem – procedurę testową przeprowadził tylko Marcin, dopiero po upływie kilkunastu miesięcy postanowiło skonfrontować mnie z obecnie lepszą od poprzedniej, bo wzbogaconą o dodatkowy zasilacz wersją japońskiego przedwzmacniacza gramofonowego Phasemation EA-1000 dystrybuowaną przez krakowskiego Nautilusa. Tak więc z niekłamaną przyjemnością zapraszam na powtórkę z rozrywki w nieco innej niż poprzednia konfiguracji, z uwzględnieniem często innych preferencji repertuarowych.

Japoński phonostage w obecnej odsłonie składa się z czterech modułów, z czego dwa są układami elektrycznymi opartymi o szklane bańki odpowiedzialne za wzmocnienie, a pozostała parka pracującymi dla osobnych kanałów źródłami życiodajnego prądu. Konstruktorzy nie od dziś wiedzą, że solidne zasilanie to podstawa dobrego wyniku brzmieniowego, dlatego wspinając się po drabince jakości, oferują podobne rozwiązania, raz pakując je do wspólnej skrzynki, by innym razem, tak jak dzisiejszy bohater, oferować dwa osobne obudowy. Wspomniane główne komponenty z racji wyeksponowania na szafce z innymi urządzeniami, aż kipią japońską estetyką. Obudowy wykonano ze szczotkowanego aluminium w kolorze szampańskiego złota, a wszelkie dodatki typu: pokrętła regulacyjne i emblematy mienią się lustrzanymi powierzchniami wspomnianego kruszcu. Jednym słowem bogactwo aż kapie. Same korpusy są dość wąskie, lecz na tyle głębokie, że postawione według zaleceń obok siebie, swoimi gabarytami osiągają rozmiar mojego przedwzmacniacza liniowego, czyli jak na phonostage całkiem sporo. Front zdradza nam spore możliwości przyłączeniowe, gdyż do dyspozycji mamy trzy pokrętła: lewe – wybór pomiędzy stereo i mono, centralne – wzmocnienie sygnału i prawe – wybór pomiędzy dwoma wkładkami stereo i jedną mono, bardzo ułatwiając życie klientom posiadającym w swym torze kilka gramofonów, a wiem, że jest ich całkiem spora grupa. Wszystkie manipulatory zostały czytelnie oznaczone czarną czcionką, jednak nie odbyło się bez podbicia pieczątki ekskluzywności produktu, gdyż w centrum frontu, tuż nad manipulatorami dostajemy lśniące logo marki dla każdej z połówek urządzenia. Ściany tylne potwierdzają tylko to, co widzieliśmy od frontu – posiadają trzy wejścia: jedno RCA MM, dwa RCA MC i jedno XLR dla MC, jedno wyjście w standardach RCA i XLR, zacisk uziemienia i wielopinowe gniazdo zasilania. Same zasilacze mimo najczęstszego chowania ich z tyłu systemu, również nie są brzydkimi kaczątkami, chwaląc się frontami z drapanego aluminium i resztą obudowy wykończoną w technice proszkowanego lakieru, a wszystko to w szlachetnej czerni. Przody dawców energii zdobią jedynie włączniki główne i niebieskie diody sygnalizujące działanie, a tył okrągłe wielopinowe dystrybutory elektronów do elektroniki. W zestawie otrzymujemy również niezbędne do połączenia całości okablowanie i dwie zaślepki dla nieużywanych w takiej konfiguracji przyłączy.

Gdy jeszcze jakiś rok temu mocno obawiałem się nausznej konsumpcji możliwości lampowych phonostage’y, to ostatnimi czasy, po przetestowaniu kilku wspaniałych konstrukcjach na pierwsze dźwięki owych lampowców czekam z bardzo pozytywnym nastawieniem emocjonalnym. Oczywiście w swej przygodzie z lampą w obróbce sygnałów wkładki gramofonowej było kilka nazwijmy to po imieniu porażek, ale gro spotkań spełniało znamiona dobrych, dlatego pozwalało na budujące oczekiwania. I muszę powiedzieć, że się nie zawiodłem, gdyż dźwięk był bardzo dobrze poukładany. Co ciekawe, przy jego spójności doznałem lekkiego zaskoczenia, gdyż sygnatura dźwięku nie do końca zgadała się z tym, co zaprezentowała trochę prostsza testowana jakiś czas temu konstrukcja tej marki – model EA-1 II. Mianowicie, gdy tamten miał tendencję do usilnego wyganiania muzyków mocno za kolumny – dla wielu odbiorców w dobrym tego słowa znaczeniu, to dzisiejsza propozycja swój wirtualny byt budowała już na linii przetworników z pełną gradacją planów w głąb. Co więcej, zauważałem również różnice na poziomie ciężaru grania, ponieważ przy lekkim przesunięciu ku górze EA jedynki, tysiączka jak dla mnie brzmiała zdecydowanie gęściej. Może nie idealnie w punkt, jak na przykład będący dla mnie dzisiaj wzorem Audio Tekne TEA-2000, czyli pokazując korelujące ze sobą: kolor, ciężar i oddech w całym paśmie, ale z pewnością w stosunku do młodszego brata miałem zdecydowanie lepszą podstawę basową, ustawiającą bardzo dobry punkt ciężkości reprodukowanej muzyki. Pięknie pokazała to realizacja materiału Raya Browna i L. Almeidy „Moonlight Serenade”, gdzie na przemian rozprawiające ze sobą dwa instrumenty strunowe – kontrabas i gitara, raz dawały pokaz mnogości informacji potocznie zwanego „wiosła”, by za moment zatrząść podłogą ciągniętym powolnie po strunach kontrabasu smykiem. I gdy weźmiecie pod uwagę rozmiar moich przetworników basowych (38 cm), z pewnością wiecie ile dobrego muzyce daje jej mocne osadzenie w dolnych partiach pasma akustycznego. Idąc dalej tropem zakresów częstotliwościowych i przybliżając nieco różnice pomiędzy dwoma współzawodniczącymi ze sobą Japończykami (Phasemation i Audio Tekne), muszę przywołać fakt nieco chłodniejszego, ale na szczęście bardzo czytelnego środka pasma EA-1000. Może nawet nie samego środka, tylko wyższego basu i niższej średnicy. Uspokajam jednak, nie jest to w żadnym razie doskwierająca wada, tylko zauważalna w bezpośredniej konfrontacji maniera, która w nieco ociężałych systemach może okazać się zbawienna, a u mnie w secie nastawionym na barwę jawiła się tylko jako pewien prezentacyjny sznyt grania. Dochodząc do górnych rejestrów, dostajemy odpowiednią ilość informacji, ale raczej w kolorze srebra niż złota, co prawdopodobnie jest konsekwencją ogólnej stojącej jak na analog po delikatnie chłodniejszej stronie prezentacji dźwięku, ale bez najmniejszego popadania w zimną bezduszność. Po prostu, mimo zabawy w analog nie wkraczamy w tak ganioną przez przeciwników krainę miodem płynącą, kierując się raczej w stronę neutralności, mimo szklanych baniek na pokładzie. Po tej wyliczance manier z czystym sumieniem chcę powiedzieć, że każde mające jakiekolwiek artefakty, jednak znakomicie jak tysiączka grające urządzenie, już po kilku kawałkach oddala w niepamięć zasłyszane aspekty, gdyż swoim wyrafinowaniem w danej estetyce jest w stanie pokazać nam naszą płytotekę z nieco innej niż dotychczas strony, bez utraty tak ważnej dla nas jakości dźwięku. Bez względu na materiał: czy to elektronika – Massive Attack, jazz – Antonio Forcione, czy stary rock – Led Zeppelin, wszystko doznało tak fantastycznej przemiany, że za każdym razem bez wyjątku igła wstawała z płyty dopiero w momencie zaliczenia końcowej rozbiegówki, gdy tymczasem kolejne odtworzenia czarnych krążków w znanej interpretacji sprzętowej czasem kończą się bardzo wybiórczym słuchaniem poszczególnych utworów. EA-1000 pokazało mi nieco inne, ale nadal bardzo dobre jakościowo oblicze posiadanych płyt, dając wyraźnie do zrozumienia, że lampa nie zawsze oznacza ociężałość, uśrednianie, czy sztuczną koloryzację, za to często, jak w tym przypadku, może pochwalić się brzmieniem zbliżonym do neutralnego. Oczywiście mimo moich osobistych, ukierunkowanych na barwy preferencji, cała prezentacja fraz muzycznych nosiła znamiona przypisywanej gramofonowi gładkości i homogeniczności odtwarzanego nośnika. Dostajemy tylko nieco inne niż wszyscy sobie wyobrażają spojrzenie na wspomagany szklanymi bańkami, delikatnie uciekający od sztampowego ocieplania analog. Pewnie znajdą się tacy, którym to nie będzie pasować, ale zapewniam, że bez możliwości bezpośredniego porównania oko w oko, będą musieli dość mocno przyłożyć się do weryfikacji owych artefaktów. I raczej w swej krytyce będą posiłkować się moimi wynikami, niż własnym nausznym doświadczeniem, gdyż naprawdę dopiero wysoka półka źródła pozwala na snucie podobnych wniosków. Dlatego proszę traktować me wskazówki nie jako ewidentne potknięcia, bo takimi w najmniejszym stopniu nie są, tylko pewne drogowskazy do pełnej synergii z własnym systemem. Wszyscy przecież wiemy, że chaotyczne ruchy na poziomie pięćdziesięciu tysięcy złotych są bardzo bolesne, a dzięki takim jak ja delikwentom można nieco ograniczyć straty w środkach płatniczych NBP.

Jakie są różnice po wzmocnieniu działu zasilania w dzisiejszej propozycji Phasemation, niestety nie wiem, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności nie miałem okazji zapoznać się z tamtym wcieleniem. Jednak bez względu na chadzający swoimi drogami los, dzisiejsza odsłona proponuje nam dający dużo frajdy bas, może nieco zbyt oszczędną według mojego zapotrzebowania w ciepło, ale za to bardzo przejrzystą średnicę i obfitą w iskrę górę pasma. Ważnym aspektem dzisiejszego spotkania jest również budowanie głębokiej i co ważne rozpoczynającej się już od linii kolumn wirtualnej sceny. Sztuczne przesuwanie jej rozpoczęcia daleko w tył może jest i efektowne, ale nie ma nic wspólnego z prawdą, jawiąc się jako mamienie osłuchanego melomana, a tego na pewnym poziomie jakości należy unikać. Sztuczki rodem z pokazów Copperfielda zostawmy dla budżetu, gdyż tam w celu pomocy początkującym adeptom sztuki analogowej czasem inaczej się nie da, ale High End tak jak to robi Phasemation EA-1000 ma pokazywać tylko prawdę, gdyż tego oczekują wydający niemałe pieniądze nabywcy.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 44 900 PLN + 15 900 PLN za dodatkowy zasilacz

Dane techniczne:
Obsługiwane typy wkładek: MM/MC (niskopoziomowe / wysokopoziomowe)
Czułość wejściowa: MM – 2.3 mV; MC Low – 0.09 mV; MC High – 0.22 mV
Impedancja wejściowa: MM – 47 kΩ i mniej; MC Low – 10 Ω i mniej; MC High – 10 Ω i więcej
Wzmocnienie: MM – 39 dB; MC Low – 67 dB; MC High – 59 dB
Equivalent input noise: –115 dB (MM); –143 dB (MC Low); –135 dB (MC High)
Maksymalne napięcie wejściowe: MM – 250 mV; MC Low – 11 mV; MC High – 25 mV
Napięcie wyjściowe: 200 mV (1 kHz)
Odchyłki od krzywej RIAA: ±0.3 dB (20Hz to 20kHz)
Impedancja wyjściowa: 750 Ω
Separacja między kanałami: >100 dB
Pobór mocy: 40W (100 VAC, 50 – 60 Hz)
Wymiary:
– Moduły Przedwzmacniacza (SxWxG) – 210 x 103 x 347 mm
– Zasilacz (SxWxG) – 210 x 103 x 333 mm
Waga:
– Moduły Przedwzmacniacza – 4,5 kg (każdy)
– Zasilacz – 7 kg (każdy)

 System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL ISIS
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: AUDIO TEKNE TEA-2000

  1. Soundrebels.com
  2. >

Miłość jest cudowna (1975-2015)

W miniony poniedziałek miało miejsce kolejne spotkanie w Studiu Polskiego Radia im. A. Osieckiej prowadzone przez niezastąpionego Piotra Metza. Choć system z zeszłego tygodnia pozostał niemalże niezmienny, z ta tylko różnicę, że źródło analogowe Pro-Jecta zastąpił dumnie obwożony przez ekipę Chord Electronics przetwornic Dave z podłączonym pod niego laptopem to tym razem mieliśmy niezwykłą przyjemność uczestnictwa w przedpremierowym odsłuchu materiału z najnowszego albumu Maanam „Miłość jest cudowna (1975-2015)”. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, o ile przedpremierowy kontakt z takim wydawnictwem mógłby nie budzić emocji, gdyby nie fakt, że dzięki uprzejmości wydawcy do Trójki zostały dostarczone, wypożyczone wyłącznie na tę okazję studyjne pliki studio-master 24bit/48kHz. Krótko mówiąc coś na kształt cyfrowej taśmy matki.

Emocje i ranga całego przedsięwzięcia najwidoczniej udzieliły się nie tylko tłumnie przybyłym słuchaczom, lecz również i samym organizatorom, którzy czując na barkach presję wynikającą z pokładanych w nich nadziejach szukali natchnienia w niebiosach (John Franks), bądź próbowali obłaskawić cały system konwersując z nim na klęczkach. Proszę wybaczyć mało poważną formę wcześniejszej wypowiedzi, ale cała ekipa Chorda doskonale wiedziała co robi a tylko moja wredna natura umożliwiła uchwycenie kilku zabawnych scenek okiem aparatu.

Oczywiście wszystko było zapięte na ostatni guzik na długo przed pojawieniem się na scenie prowadzącego Piotra Metza wraz z Panem Milanem Weberem z Voice’a i wspomnianego już Johna Franksa z Chord Electronics. Pojawiła się też, niestety tylko wirtualnie, sama Kora, by w kilku słowach zaprosić do odsłuchu.

Ze sprzętowych, wtenczas nawet nie tyle nieoficjalnych, co obłożonych całkowitym embargiem informacyjnym nowości można było obejrzeć i pomacać (o czym świadczą odciski na obudowie) najnowsze i zarazem najmniejsze, urocze dziecko Chorda – przenośny DAC/wzmacniacz słuchawkowy Mojo, o którym zdążyliśmy już poinformować w dniu wczorajszym w newsach.

Sam John Franks z entuzjazmem i wyłącznie w samych superlatywach przeplatanych wyraźnym rozbawieniem wynikającym z nad wyraz mikrych rozmiarów Mojo opowiadał o jego zaskakujących możliwościach i kryjącym się pod typową dla Chordów iście pancerną obudową zaawansowanych technologicznie trzewiach. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy niejako przy okazji i mimochodem nie podpytali o kilka technicznych drobiazgów, na które zwróciliśmy uwagę podczas testowania (recenzja wkrótce) potężnej końcówki mocy SPM 5000 MKII. Chodziło nam przede wszystkim o stosowanie budzących nieustające kontrowersje zasilaczy impulsowych. Pomijając aspekt czysto ekologiczny (jakże obcy High-Endowi) i ekonomiczny (któż by się na tych pułapach cenowych przejmował jakimiś drobnymi) gotowe, bądź oferowane na zasadach OEM moduły wg. głównodowodzącego Chordem są może i dobre, ale na pewno nie do urządzeń audio wysokiej jakości. Mają zbyt wąskie pasmo i niestety na dłuższą metę przy urządzeniach charakteryzujących się nieposkromionym apetytem na energię przynoszą więcej szkody niż pożytku i to niestety słychać. Dlatego też Chord stosuje własne, pozornie bardzo przewymiarowane pod względem wydajnościowym rozwiązania, które w żaden sposób nie limitują stojących za nimi elementów ze szczególnym uwzględnieniem stopni wyjściowych, co uczciwie już teraz możemy przyznać – też słychać.
Na pytanie o genezą bardzo dynamicznego a zarazem zrównoważonego rozwoju produktów z części nazwijmy to umownie amplifikacyjnej, jak i typowo hi-tekowej – cyfrowej John Franks z rozbrajającą szczerością przyznał, iż ma niesamowite szczęście otaczać się ekipą inżynierów doskonale czujących się i poruszających w obu dziedzinach. Oczywiście w kadrze R&D znajdują się „spece” o jasno określonych specjalizacjach, ale dzięki wzajemnej współpracy Chord jest w stanie utrzymywać stałą i przede wszystkim niezwykle wysoka jakość, ale i wprowadzać nowatorskie rozwiązania. Za najlepszą rekomendację trafności dokonywanych decyzji świadczy z reszta wybór elektroniki Chorda przez tak legendarne studia jak Abbey Road, prywatne studio Paula McCartney’a, czy też wiecznie kręcącego nosem George’a Lucasa.

Serdecznie dziękując za zaproszenie możemy powiedzieć tylko jedno. Do zobaczenia w listopadzie na Audio Video Show!

Marcin Olszewski