Monthly Archives: kwiecień 2015


  1. Soundrebels.com
  2. >

C.E.C. CD5

Opinia 1

W populacji producentów praktycznie dowolnych dóbr doczesnych bez trudu można wyróżnić dwie główne grupy. Pierwszą, dość nieliczną, ba rzekłbym, że wręcz elitarną, skupiającą jednostki ze wszech miar innowacyjne, odkrywcze i starające się podążać własnymi ścieżkami, oraz drugą, dominującą pod względem liczebności, lecz obejmującą swym zasięgiem coś na kształt planktonu unoszącego się biernie wraz z niosącymi je prądami. W pierwszej mamy jednostki kreatywne, w drugiej co najwyżej zdolne do czynności odtwórczych. Podobnie jest w audio. Autorskich rozwiązań jest dość niewiele a pozorna wyjątkowość i zdolność wdrażania iście kosmicznych technologii ogranicza się w 99,9% przypadków do nader wybujałej fantazji podczas tworzenia językowych koszmarków będących genetycznymi bublami krzyżówek makaronizmów i mądrze brzmiących frazesów opisujących znane od dziesięcioleci podstawowe zjawiska i procesy. Z oczywistych względów w SoundRebels staramy się już na etapie wstępnej, zgrubnej selekcji oddzielić ziarno od plew i zajmować się jedynie takimi wyrobami, które na choćby chwilę uwagi zasługują. Do tej grupy z pewnością można zaliczyć japońskiego C.E.Ca, który choć w ofercie ma również amplifikacje to i tak przez większość zorientowanych w temacie kojarzy i co najważniejsze poważa za odtwarzacze i transporty CD oparte o … napęd paskowy. Z jednej strony trudno się takiemu stanowi rzeczy dziwić, gdyż ze świecą szukać podobnego rozwiązania wśród konkurencji, a z drugiej … z dziką chęcią posłuchałbym we własnym systemie zjawiskowo prezentującego się a przy tym relatywnie niedrogiego lampowego wzmacniacza TUBE53. Mniejsza jednak o moje chciejstwo, gdyż bohaterem niniejszej recenzji jest pozornie klasyczny odtwarzacz C.E.C. CD5, którego pozorna klasyczność mija, gdy uświadomimy sobie, iż producent wyposażył go nie tylko w konwencjonalną baterię interfejsów cyfrowych (Coax/Toslink), lecz również w wejście … USB zdolne przyjąć sygnał DSD128.

Pomijając obecnie uzupełniające dolne segmenty hierarchii modele CD3300R, CD3800 i CD5300 C.E.C dla ortodoksyjnych miłośników marki tak naprawdę zaczyna się dopiero od modelu TL51XR, czyli najnowszej inkarnacji znanych od lat … z pewnością ponad kilkunastu, 50ek. Jednak w przypadku CD5-ki postanowiono pogodzić przysłowiowy ogień z wodą, czyli niemalże obsesyjne przywiązanie do tradycji z niepozwalającą się dłużej ignorować multizadaniowością i uniwersalnością. Tym oto sposobem zrodził się projekt dysponującymi wszelkimi mechanicznymi atutami swoich protoplastów, lecz wzbogacony o coraz bardziej popularne cyfrowe interfejsy zdolne obsłużyć wysokiej rozdzielczości sygnały PCM i … o zgrozo DSD. W związku z powyższym podjęto próbę pogodzenia wcześniejszej ergonomii z możliwie najdalej posuniętym umiarem w epatowaniu nowinkami. Krótko mówiąc miało być spokojnie i ze smakiem a jednocześnie ultranowocześnie. I tak właśnie jest. Surowy, wykonany z płata szczotkowanego aluminium front zdobi centralnie wtopiony, elegancki prostokąt przydymionego akrylu skrywający konwencjonalny błękitny wyświetlacz, oraz utrzymane w tej samej kolorystyce piktogramy informujące o aktywnym wejściu, oraz trybie pracy. Cztery przyciski nawigacyjne ustawiono w równym rządku i umieszczono u dołu akrylowej tafli. Całość uzupełniają symetrycznie rozmieszczone po obu stronach displaya włącznik główny i selektor źródeł z lewej, oraz gniazdo słuchawkowe i dedykowane pokrętło głośności po prawej. Za potwierdzenie mariażu gęstych formatów z tradycyjnym formatem opisanym w „Czerwonej księdze” można uznać umieszczenie w prawym górnym rogu symboli obu cyfrowych technologii.
Nad płytą górną nie ma co się rozwodzić, gdyż oprócz akrylowego, przesuwanego wieka chroniącego napęd próżno szukać tam jakichkolwiek detali mogących choćby na chwilę zatrzymać wzrok oglądacza. Za to widok ścianki tylnej powinien być wystarczającą rekompensatą, gdyż oprócz zdublowanych (RCA/XLR) wyjść analogowych i standardowej pary cyfrowych (Coax/Toslink) w osobnej ramce wydzielono cyfrowe wejścia Coax/Toslink/USB zdolne obsłużyć sygnał 24 bity/32-192 kHz, oraz w przypadku USB również PCM 32 bity/32-384 kHz; DSD 2,8224 MHz (DSD64) i 5,6448 MHz (DSD128).

Jak to zwykle u C.E.C.a bywa nie sposób akapitu dotyczącego trzewi nie rozpocząć od autorskiego i cały czas unikalnego napędu paskowego. Jego mechanizm składa się z odseparowanego gumowymi podkładkami od podstawy niewielkiego silnika na osi którego zamocowano mosiężną rolkę opasaną gumowym paskiem przenoszącym obroty na większą rolkę, na górze której umieszczono „łoże” dla płyt CD i dedykowanego, zaskakująco ciężkiego krążka dociskowego. Całością steruje oczywiście mikropocesor a reszta układów jest już „normalna”, czyli nie odbiega topologią od tego, co można znaleźć w standardowych odtwarzaczach. W roli przetwornika występuje ESS ES9018K2M, jako odbiornik USB wykorzystano kość Bravo SA9227 a sekcję wzmacniacza słuchawkowego oparto na JRC2043. Miłym nawiązaniem do tradycji jest również konwencjonalne toroidalne trafo.

Część opisującą walory brzmieniowe zacznę od razu z grubej rury i bez owijania w bawełnę. Z filtrem ustawionym w trybie Flat zarówno kontur, jak i precyzja najniższych składowych wyraźnie dają do zrozumienia, że mamy do czynienia z zupełnie nowym rozdaniem w ponad 60-cio letniej historii C.E.C.a. Nie znaczy to bynajmniej, że mogę pochwalić się aż takim stażem w branży, lecz powód, dla którego o tym aspekcie wspominam właśnie na początku dla miłośników i znawców japońskiej marki powinien być oczywisty. Wystarczy sięgnąć pamięcią do czasów, gdy na rynek sukcesywnie trafiały kolejne inkarnacje świetnie przyjmowanych przez odbiorców 51-ek. Odtwarzaczy, o których można było wtenczas powiedzieć wszystko, lecz na pewno nie to, że brzmiały cyfrowo. Wręcz przeciwnie – w odpowiednio skonfigurowanym torze – z lampą i wysokoskutecznymi fullrange’ami potrafiły wręcz legendarną analogowością zdeklasować niejeden gramofon. Jednak taki sposób prezentacji, swoista maniera, niosły ze sobą pewien pakiet cech, które jednych urzekały, lecz miały też swoich zagorzałych przeciwników. Najwidoczniej jednak japońscy konstruktorzy od dłuższego czasu małymi krokami wprowadzali drobne zmiany w firmowym brzmieniu. Pierwsze oznaki swoistej ewolucji słyszalne były już zarówno w na wskroś tradycyjnym modelu CD3N, jak i dzielonym zestawie DA 3N & TL 3N, który miałem okazję recenzować dla HI-FI CHOICE & HOME CINEMA (nr. 2012-09). Jednak, tak jak wspomniałem, zauważalny wzrost motoryczności i pulsującego drajwu stanowi niejako preludium do rozdziału, który 5-ka otwiera. Rozdziału, w którym uwaga słuchacza w pierwszej chwili kierowana jest nie, jak to zwykły robić japońskie odtwarzacze z spod trzyliterowego sztandaru, ku fenomenalnie nasyconej średnicy, lecz ku najniższym składowym. Ich zwartość, werwa i zróżnicowanie zaskakują i to nie tylko, jak na propozycję tego producenta, lecz generalnie – globalnie, szczególnie patrząc na cenę.
Oczywiście analogowość i krągłość średnicy nadal jest obecna, lecz wyraźnego awansu doczekały się skraje pasma. Obecnie nie są one li tylko dodatkiem, uzupełnieniem środka, lecz spokojnie możemy mówić o pełnej liniowości i równouprawnieniu każdego z podzakresów. Góra nie jest zawoalowana, zaokrąglona, czy schowana w delikatnym cieniu złotej średnicy, lecz otwarta i detaliczna, lecz tą właściwą – analogową detalicznością. Zamiast ranić uszy cyfrową, podkręconą do granic przyzwoitości, a czasem nawet je przekraczającą, nienaturalną konturowością oferuje pełny wgląd w detale, lśnienia i rozbłyski skrzących się feerią barw blach perkusji, czy zachwycającej, niepodrabialnej szorstkości trąbki Louisa Armstronga. Również na bardziej syntetycznym materiale przyjemność odsłuchu wyklucza jakiekolwiek poboczne czynności w stylu bieżącej papierkologi czy walki z piętrzącą się korespondencją. Jako przykład niech posłuży para z bardziej angażujących albumów – łączący dwa pozornie odległe światy „Metallic Spheres” The Orb Featuring David Gilmour i dewastujący większość systemów audio „Khmer” Nils’a Petter’a Molvær’a. Kiedy zachodziła taka potrzeba – czyt. odpowiednie częstotliwości rzeczywiście znalazły się na krążku, to bas potrafił zejść niżej, niż najniższy chodnik w Wieliczce a tnące powietrze najwyższe składowe odznaczały się krystaliczną czystością połączoną z niemalże jedwabistą gładkością. W powyższe, niezwykle szerokie, pod względem rozpiętości ramy idealnie wpisywała się soczysta, krągła i … tu pewnie będę się powtarzał, na wskroś analogowa średnica. Dzięki temu ludzkie głosy miały odpowiedni tembr, modulację a przy tym właściwą siłę emisji. Niczego nie trzeba było dosładzać, ugładzać, czy podkolorowywać.
Dodatkowo kilka zdań należy się może nie tyle samej przestrzeni jako takiej co wolumenowi sceny, jaki 5-ka jest w stanie wygenerować. Z premedytacją użyłem „wolumenu”, gdyż C.E.C gra dźwiękiem nie tylko dużym, ale i przestrzennym, lecz jednocześnie nienadmuchanym. To nie jest zmierzające ku gigantomanii przeskalowanie, lecz sugestywnie zbliżona do rzeczywistości próba oddania naturalnego gabarytu konkretnego aparatu wykonawczego ulokowanego w określonej kubaturze. Jak sami Państwo doskonale wiedzą są te parametry są zmienne, charakterystyczne i praktycznie dla każdego nagrania unikalne. Wystarczy włączyć najpierw „Cantora” Mercedes Sosy a potem jeden z najpiękniejszych albumów w Jej dorobku – „Misa Criolla” Ramireza. Mamy wspólny podmiot pod postacią wokalistki, a więc wspólny punkt odniesienia, za to zmienia się całe jej otoczenie. Ten sam głos, ta sama artystka a dwa diametralnie różne ujęcia realizatorskie i na C.E.C. u to ewidentnie i bezdyskusyjnie słychać.

No to jeszcze trzy słowa do …, znaczy się o plikach. Instalacja dedykowanych sterowników dostępnych na stronie producenta to oczywista oczywistość i powinien sobie z nią poradzić sobie każdy, kto choć raz cokolwiek na swoim komputerze musiał zrobić. Generalnie w tym wypadku sprawdza się złota zasada dalej, dalej, dalej, … OK. Potem wystarczy tylko wybrać C.E.C.a (zgłasza się jako Bravo-HD [ASIO]) wśród „odbiorników” sygnału w ulubionym odtwarzaczu programowym (np. w JRiverze 19 jest to Ctrl+O Audio/Audio Device/Default Audio Device a jeśli do tej pory korzystaliśmy z DACa nie obsługującego wyższych niż 24/192 wartości warto również co nieco przeklikać w Settings/DSP & output format). A brzmienie? Cóż … Wiem, ze w tym momencie wsadzam kij w mrowisko, ale nie da się ukryć, iż niezależnie od bitowości i częstotliwości słychać, że niby wszystko jest OK., a nawet, szczególnie w przypadku plików DSD zdecydowanie lepiej niż OK., ale gdzieś po drodze gubi się jakiś podskórny spokój i opanowanie towarzyszące odtwarzaniu „zwykłych” płyt CD. Oczywiście im dłużej obcujemy z plikami i im rzadziej sięgamy po srebrne krążki (głównie z lenistwa), tym ledwo definiowalne powyższe braki ulegają coraz większemu rozmyciu. Jednak porównując jeden do jednego powinniśmy od razu wiedzieć, co po prostu bardziej nam się podoba, bo to głównie o kwestię gustu chodzi. Możemy słyszeć albo więcej muzyki, albo więcej dźwięków. Oczywiście użyta w poprzednim zdaniu hiperbola jest permanentnym przejaskrawieniem skali zaobserwowanego zjawiska, ale jakoś Państwa trzeba nakłonić do własnousznie dokonywanych eksperymentów. A tak już całkiem na serio – używając tego samego materiału na płycie CD i osobiście dokonanym RIPem (lub jako kto woli zgrywką) do FLACa różnice powinny być ewidentne. W tym celu posłużyłem się albumem XRCD „Masterpiece Of Folklore Music” Mario Suzuki (wraz z Masao Okada i Tomoko Nakamigawa). Pomijając fakt, że tak nagranej i zagranej muzyki można słuchać nawet na boomboxie, co nosi już znamiona profanacji, ale można taką sytuację hipotetycznie założyć, to porównując wersję z fizycznego nośnika i z pliku słychać było większą czystość (sterylność?) i niejako lukrową posypkę sprawiająca, że wszystko stawało się lapidarnie rzecz ujmując „ładniejsze” materiału przesyłanego bezpośrednio z komputera. Za to wirująca i przyciśnięta 330g krążkiem płyta miała w sobie może i więcej chropawości, ale właśnie owa chropawość sprawiała, że cały przekaz zyskiwał na autentyczności. Był zdecydowanie bliższy prawdzie, a ta jak powszechnie wiadomo nie zawsze jest piękna.

C.E.C CD5 teoretycznie może uchodzić za nowość i w pewnym sensie nią jest. Jest jednak również pełnokrwistym potomkiem swoich japońskich przodków, dla których najważniejsza była równowaga. Równowaga pomiędzy technologią a muzyką. Technologią stanowiącą drogę umożliwiającą osiągnięcie upragnionego celu – jak najlepsze odtworzenie ulubionej muzyki. Tak też jest i tym razem, a że przy okazji na pokładzie znalazło się kilka dodatkowych wejść i układów umożliwiających całkowicie bezproblemowe granie plików w wysokiej rozdzielczości. Cóż, otaczający nas świat nieubłaganie się zmienia i nawet najwięksi konserwatyści nie mogą tego faktu ignorować. Lecz zamiast bezmyślnie podążać z prądem niosącym pasywny plankton czynią to z rozmysłem i na własnych warunkach. C.E.C jest tego najlepszym przykładem.  

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 13 950 PLN

Dane techniczne:
Odtwarzane typy płyt: CD, sfinalizowane CD-R/RW
Wymiary i waga stabilizatora CD: 70 mm, 330 g
Wyjście cyfrowe: koaksjalne RCA, 0,5 Vp-p/75 Ω
– TOSLINK (optyczny): -21~-15 dBm EIAJ
Wejścia cyfrowe:
– koaksjalne RCA (S/PDIF): 24 bity/32-192 kHz
– TOSLINK (S/PDIF): 24 bity/32-192 kHz
– USB 2.0: PCM 32 bity/32-384 kHz; DSD 2,8224 MHz (DSD64), 5,6448 MHz (DSD128)
Układ przetwornika: ESS ES9018K2M
Filtr cyfrowy: Flat/Pulse (dla sygnału DSD dostępny tylko FLAT)
Wyjścia analogowe:
– zbalansowane XLR (pin 2=hot): 4 Vrms
– niezbalansowane RCA: 2 Vrms
– słuchawkowe 6,3 mm
Pasmo przenoszenia (CD): 20 Hz-20 kHz (±0,1 dB)
Stosunek S/N: 105 dB, 1 kHz/0 dB
Przesłuch międzykanałowy: 105 dB, 1 kHz/0 dB
THD: 0,016%, 1 kHz/0 dB
Pobór mocy: 17 W
Wymiary (S x G x W): 435 x 335 x 109 mm
Waga: 8,6 kg
Kolor: srebrny

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000; Wells Audio Innamorata
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Power Reference; Furutech Nanoflux
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Stillpoints Ultra Mini

Opinia 2

Japońska marka CEC jest bardzo dobrze rozpoznawalna przez znakomitą większość miłośników dobrego dźwięku, lecz zapewne nie wszyscy wiedzą, że to jeden z ostatnich dinozaurów kontynuujących budowę napędów cyfrowych opartych o wydawałoby się archaiczny już pasek klinowy. Tak tak, nasi dzisiejsi bohaterowie jak samurajowie przywiązani do swoich tradycji, nie chcą porzucić tego od lat udoskonalanego pomysłu, jakim jest zaprzęgnięcie do pracy w swych urządzeniach pasków transmisyjnych rodem z wielkogabarytowych maszyn. Oczywistym jest fakt, że nie jest to protest przeciwko całej rzeszy producentów z hasłem na ustach: „bo tak chcemy”, tylko ma swoje konsekwencje brzmieniowe, które jak wynika z doświadczeń po częstych kontaktach z produktami tej marki, bardzo mocno dryfują w stronę gramofonowej analogowości. To bezsprzecznie nadal jest cyfra, ale okraszona gładkością i pastelowością, naprawdę niewiele odstającą od specyfiki grania czarnych krążków. Tylko proszę traktować ten wywód z dozą rozsądku i nie liczyć na cud, który po wpuszczeniu produktu CECa w tor, przeniesie nas dokładnie w krainę płyt winylowych. Oczywiście w dużej mierze da się wykonać dążący w tę stronę krok, ale do realizacji tego celu trzeba ukierunkować całą układankę, której początkiem może być dostarczony do testu bardzo bogato – z duchem czasów i wymagań klienta, wyposażony odtwarzacz kompaktowy, występujący w ofercie pod sygnaturą BELT DRIVE CD PLAYER CD5, a dystrybuowany przez katowicki RCM.



Rzeczony odtwarzacz zewnętrznie nie różni się zbytnio od dotychczasowych propozycji czytających dane ze srebrnego krążka – z wyjątkiem modelu TL0, skrywając wewnątrz obudowy swój nowy, zdecydowanie bardziej otwarty na potrzeby wymagających „ Bóg wie czego” audiofilów potencjał. Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy od pierwszego kontaktu wzrokowego zorientują się, że nadeszło nowe i spełnienie wspomnianych oczekiwań widać już na zdobiących front piktogramach. Ale po kolei. Prostopadłościenna obudowa z aluminium nie jest do końca typowa, gdyż nasz CD5 jest Top Loaderem, determinując wykorzystanie górnej płaszczyzny jako otworu obsługującego laserowy czytnik. Owa będąca miejscem implementacji płyt wnęka, przed wszędobylskim kurzem zasłaniana jest dymioną przesuwaną akrylową płytką. Może ustawienie takich ładowanych od góry wynalazków w dobie wiecznego braku miejsca na półce ze sprzętem nie jest czymś łatwym, ale jeśli już zdecydowalibyśmy się na taki ruch, uspokajam, czerń na tle matowego srebra górnej płaszczyzny wygląda bardzo dobrze. Front urządzenia wykończony w technologii szczotkowania podobnie do „dachu” kontynuuje kontrast barwowy, w centralnej części epatując sporej wielkości czarnym okienkiem informacyjnym z wkomponowanymi czterema przyciskami sterującymi. Dla równego rozłożenia dodatków funkcyjnych, po bokach wspomnianego panelu znajdziemy: z lewej włącznik wybudzania ze stanu Standby i selektor wejść, a prawej gniazdo słuchawkowe i gałkę wzmocnienia jego sygnału. Dla przekazania wstępnych informacji o urządzeniu, na panelu przednim znajdziemy jeszcze kilka ikonek, z których po lekturze kilku for internetowych najbardziej elektryzującą brać audiofilską wydaje się być oznaczenie DSD. Przechodząc z opisem na tylną powierzchnię przyłączeniową, niemal natychmiast widzimy, że Japończycy poszli z duchem czasu. Mnogość wejść i wyjść we wszystkich obecnie występujących formatach, wespół z robiącym ostatnimi czasy sporo zamieszania USB spełnia oczekiwania nawet najbardziej wymagającej klienteli. Cyfrowe wejścia i wyjścia optyczne, koaksjalne i wspomniane USB, jak również typowe dla odtwarzacza zintegrowanego wyjścia w standardzie RCA i XLR są namacalnym dowodem, że potrzeby rynku dla inżynierów CEC-a są zawsze ważnym elementem w procesie projektowania. Może nie dzieje się to w tak szalonym pędzie, jak robi to próbująca przekonać klienta do siebie konkurencja, ale jeśli dany format ugruntuje swój byt na rynku, nawet konserwatywni konstruktorzy starają się zaspokajać potrzeby potencjalnych nabywców. Po tych kilku strofach chyba widać jak na dłoni, że na testy dotarł w pełni odpowiadający światowym trendom obróbki sygnału cyfrowego, wielofunkcyjny odtwarzacz kompaktowy, czyli kolokwialnie mówiąc, japoński wieloformatowy kombajn.

Po okresie akomodacji mariażu japońsko-japońskiego, bardzo łatwo wychwyciłem wspomniane wcześniej przeze mnie przyświecające takiemu typowi napędu dogmaty. Ogólna gładkość dźwięku niezaprzeczalnie jest dominującą cechą całego pasma, co po przejściu ze zdecydowanie bardziej otwartego źródła, skutkuje uczuciem delikatnego utemperowania górnych rejestrów. Ale broń Boże nie kładzie się to złą aurą utraty rozdzielczości, tylko nieco mniej ekspansywną pracą blach perkusisty, potocznie zwaną iskrzeniem. Przyglądając się temu sznytowi przez cały okres testu, muszę stwierdzić, że konsekwencją tego aspektu jest ogólna spójność dźwięku, za co należą się brawa dla konstruktorów. W innym przypadku, przy tak zestrojonym widmie akustycznym, nadpobudliwe i spuszczone ze smyczy wysokie tony byłyby odstającym od reszty pasma szkodliwym tworem częstotliwościowym, a tak mamy w pełni zbilansowane granie w estetyce pastelowości. Idąc dalej ku dolnym rejestrom, doceniamy barwną i czytelną średnicę, by mocno zdziwić się zaskakująco twardym basem. Wydawałoby się, że konsekwencją umilania życia audiofila gorącym przekazem muzycznym będzie nieco rozlane dolne pasmo, gdy tymczasem kiedy trzeba dostajemy zwarty i rzekłbym „tępy” – w dobrym tego słowa znaczeniu – niski impuls. Naprawdę bardzo ciekawe doznanie. Przechodząc do zagadnień projekcji wirtualnej sceny, informuję, że oddana jest wzorowo, co z łatwością udowodnił mi krążek grupy EST zatytułowany „Live In Hamburg”. Ta zrealizowana na setkę przez ECM koncertowa kompilacja dała niezbite dowody na idealne odwzorowanie lokalizacji poszczególnych muzyków, tak w szerz, jak i w głąb. Bez najmniejszych problemów oczyma wyobraźni widzimy pozycję frontmena – fortepianu, perkusisty, czy kontrabasisty. Robimy to, oczywiście jeśli mamy chęć analizować poszczególne partie instrumentalne,  bez najmniejszego wysiłku, ale nie mamy też uczucia przymuszania nas do takich działań. Na szczególną pochwałę zasługuje głębokość spektaklu muzycznego, sięgającego – w zależności od realizacji – daleko za linię kolumn. Może nie w każdym repertuarze to jest istotny punkt programu, ale dla wielbiciela muzyki dawnej – z racji podchodzących z pasją do tematu wykonawców bardzo często jest majstersztykiem realizacyjnym i masteringowym – umożliwienie skupienia się słuchacza na pojedynczych porozrzucanych po scenie partiach wokalnych bez względu na ich oddalenie od frontu kolumn, jest czymś nad wyraz atrakcyjnym. Czy to płyta „Monte Verdi” Michela Godarta, czy „Pieśni do Sybilli” Jordi Savalla, bez umiejętności idealnego zawieszenia dźwięku w eterze przez sprzęt audio, dostajemy okaleczone złą prezentacją sceny bliżej nieokreślone zbiory fraz muzycznych. W tym przypadku  nie mamy z czymś podobnym do czynienia i jeśli tylko choć trochę tolerujemy wspomniany materiał muzyczny, spędzony z nim czas odwdzięczy się nam w dwójnasób – wsad emocjonalny i jakość prezentacji, co jest chyba celem nadrzędnym naszej zabawy. Po dość spokojnych pokazujących wyrafinowanie CECa płytach, zmieniłem nastrój i w napędzie wylądował zespół Depeche Mode z albumem „Exciter”. Ta naładowana dawką adrenaliny muzyka, mimo ogólnej wspomnianej gładkości prezentacji nie ucierpiała w jakiś dznaczący sposób. Owszem była nieco bardziej stonowana, ale dźwięczność zniekształconych syntezatorowych nut nadal cięła przestrzeń międzykolumnową. Przy lekkim utemperowaniu całości swój atut pokazało dolne pasmo, które gdy wymagał tego zapis danych zero-jedynkowych, trzęsło podłogą bez oznak nadmiernego zmiękczenia, co jak na player tak analogowej proweniencji jest nie do przecenienia. Jeśli chodzi o wizualizację źródeł pozornych, nawet nie będę próbował się uzewnętrzniać, gdyż zrealizowana w całkowicie cyfrowej domenie muzyka nie upoważnia mnie do takich ekwilibrystyk. Oczywiście nie oznacza to, że nie zaznałem przyjemności słuchania tego krążka. To przecież była jedna z wielu kreujących mój młodzieńczy świat grupa, dlatego jeśli nawet obecnie nie szukam na siłę weny do zbyt częstych odtworzeń jej krążków, to jeśli jakiś komponent zinterpretuje ów dorobek w przyswajalny dla mnie sposób, słucham płyty do samego końca, co miało miejsce za pośrednictwem CD-5-ki.

Lubię takie spotkania, gdzie pewne przedodsłuchowe pozytywne założenia sprawdzają się w stu procentach, gdyż potwierdza to kompetencję konstruktorów, którzy w pogoni za upodobaniami klientów uważają by nie popaść w absurd przekraczania granicy dobrego smaku. Ja wiem, że spora grupa melomanów chce analogowości w cyfrze, ale zbytnie przesuwanie granicy w tym kierunku, może okazać się okraszoną zduszeniem całości klapą. Japończycy na szczęście nie dali zbytnio się wciągać w pęd ku gładkości, konstruując testowanego dzisiaj CDeka w wyważonej estetyce przyjemnego brzmienia, a przywołując z pamięci testowany wcześniej na naszych łamach model CD 3, stwierdzam, że testowana obecnie piątka i tak jest nieco zwiewniejsza. Tak więc, patrząc na portfolio marki z „Kraju kwitnącej wiśni”, w dość bliskim polu cenowym mamy dwie różne propozycje ciężaru grania, co dla wielu potencjalnych klientów powinno być zachęcającym do posłuchania impulsem. Jeśli zaś chodzi o wielofunkcyjność opisywanego modelu, niestety z braku materiału w postaci plików różnej gęstości i ich kodowania, muszę skierować wszystkich do części testowej Marcina. On bryluje w tych tematach od lat, a ja nie odczuwając wewnętrznego ciśnienia podążania za nowinkami technicznymi w czytaniu danych, stawiam cały czas na gramofon. Niemniej jednak, po analizie dźwięku „piątki” zachęcam do posłuchania tej propozycji. Ciekawy w obecnych czasach – z uwagi na pasek klinowy – napęd ma oczywiście swój sznyt gania, ale w żaden sposób nie determinuje on wyboru przez klienta mającego zbyt szczuple grający system, gdyż nawet moja, również nastawiona na barwę układanka przeszła nad tym aspektem do porządku dziennego, tonizując jedynie poziom dźwięczności, bez utraty rozdzielczości. A to jest sztuką.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  GAUDER AKUSTIK CASSIANO
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna SOLIDTECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert TWIN
ramię: SME M29R
wkładka: Dynavector DV XX-2 MK II
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

JayZ-BSides

Już 13 maja odbędzie się unikalny live streaming nigdy do tej pory niepublikowanych lub niewykonywanych na żywo utworów Jay -Z. Aby móc je odsłuchać należy opublikować na Twitterze playlistę stworzoną w Tidal i oznaczyć ją hashtagiem #TIDALXJAYZ.

Osoby, które nie mają kont w Tidalu, mogą skorzystać z 30 dniowego triala.

Koncert będzie mogło odsłuchać zaledwie 1100 osób z całego świata. Zwycięzcy zostaną wyłonieni przy uwzględnieniu następujących kryteriów dotyczących playlist:
– różnorodność artystów
– różnorodność gatunków muzycznych
– kolejności poszczególnych piosenek

Czasu nie ma dużo – zgłoszenia przyjmowane są do 9 maja.
Więcej informacji pod adresem: http://tidal.com/tidalxjayz

  1. Soundrebels.com
  2. >

System marzeń – McIntosh MCD1100 + C1000T + MC2301

Opinia 1

Dzisiejsza rozprawa toczyć się będzie wokół kolejnej sprawnie zestawionej elektroniki , która już jako zajawka na Facebooku wśród odwiedzających nasz portal userów wywołała ogólnoświatowe poruszenie. Nie będzie to pełny zestaw od źródła po kolumny, ale set złożony z napędu, poprzez dzielony przedwzmacniacz, po monstrualne monobloki, podpięte do stacjonujących u mnie austriackich kolumn Trenner & Friedl ISIS. Taki zestaw według standardów Soundrebels pozwala rozpatrywać jego byt testowy, jako pełnoprawny „System marzeń”. Sprawa jak to często bywa, zaczynała się dość niepozornie, gdyż pierwsze rozmowy dotyczyły jedynie samych końcówek, następnie w toku dalszych konsultacji dorzuciliśmy przedwzmacniacz, by tuz przed wyjazdem od dystrybutora podjąć decyzję o uzupełnieniu całości znamienitym dawcą sygnału. Takim to sposobem w progi naszej redakcji trafił wysublimowany i bardzo pożądany przez spore rzesze melomanów zestaw amerykańskiej myśli technicznej, czyli rozpoznawalny od pierwszego kontaktu organoleptycznego komplet McIntosha. Zapraszam zatem na spotkanie z dystrybuowanymi przez warszawski HIFI Club odtwarzaczem MCD 1100 SACD/CD PLAYER, dzielonym przedwzmacniaczem liniowym C 1000 w wersji T i lampowymi końcówkami mocy MC 2301, które na ubitym polu mojego pokoju odsłuchowego powalczą ze stacjonującym u mnie na stałe przedstawicielem kraju Samurajów – zestawem Reimyo. Czy będzie to kolejne Pearl Harbor? Tego nie wiem. Ale jeśli ktoś z czytelników śledzi moje pełne osobistych wrażeń opowieści, wie, że z uwagi na diametralnie różne postrzeganie danej estetyki grania przez różnych słuchaczy, nigdy nie konfrontuję urządzeń w systemie zero-jedynkowym, tylko staram się pokazać, gdzie tkwią różnice w wygenerowanym przez nie dźwięku. Dlatego proponuję zapoznać się z kilkoma akapitami moich spostrzeżeń, a może okazać się, że dla wielu będą one bardzo pomocne w choćby wstępnym typowaniu potencjalnych kandydatów do odsłuchu.

Teoretycznie w każdym teście powinien znaleźć się dokładny opis budowy startującego w szranki z recenzentem urządzenia, ale w zderzeniu ze znanym całemu audiofilskiemu (i nie tylko) światu McIntoshem, zbyt obszerny akapit mógłby być odebrany, jako zwykłe lanie wody. Dlatego dokładniej opiszę jedynie monobloki, by o reszcie wspomnieć dość zdawkowo. Przypomnę jedynie, iż bohater niniejszego testu konsekwentnie pielęgnując sprawy rozpoznawalności, gdzie tylko może, implementuje tak uwielbiane przez użytkowników wskaźniki wychyłowe. Innym bardzo znamiennym aspektem wizualizacyjnym -na potrzeby potwierdzenia przywiązania do pierwowzoru powiem – są „staromodne” gałki regulacyjno- włączające przeróżne funkcje. Kolejne sztandarowe wzornictwo, to czarne szklane fronty z podświetlonym na zielono logo i oznaczeniem modelu. Ogólnie panująca kolorystyka całości jest mieszanką czerni, srebra, zieleni i błękitu, co z pewnością nie wszyscy w pełni akceptują, ale nawet będąc w opozycji, nie sposób odmówić Amerykanom pewnego pomysłu na przywiązanie do siebie sporej grupy użytkowników. Przybliżając nieco wygląd źródła i dzielonego przedwzmacniacza, trzeba powiedzieć, że ich ogólny rys jest bardzo zbieżny, przy nieco innym zagospodarowaniu – z racji funkcji jaką pełni – frontu i pleców owych urządzeń. Przednie ścianki na swoich bocznych krawędziach uzbrojone zostały w srebrne nakładki z drapanego aluminium, a ich centralne części nieco wyeksponowane. Zabieg ten w zależności od danego komponentu jest ostoją:  w źródle CD/SACD wysuwającej się cieniutkiej tacki napędu płyty i wyświetlaczy informacyjnych o odtwarzanej płycie i sile sygnału wyjściowego, w kontrolerze C1000 wyświetlacza używanego wejścia, poziomu głośności i czterech przycisków sterujących, samym przedwzmacniaczu podświetlonej na zielono baterii lamp. Po bokach wspomnianych eksponujących centrum frontu nakładek znajdziemy pozostałe akcesoria wyświetlająco –sterująco – regulacyjne jak: gałki, wskaźniki wychyłowe i przyciski funkcyjne. Wyposażenie tylnych paneli przyłączeniowych nie odbiega od standardowego wyposażenia podobnych komponentów, będąc wzbogaconym w pre jedynie o wejście na wewnętrzny phonostage. Kreśląc kilka zdań o końcówkach mocy, zacznę od informacji, że na testy dotarły konstrukcje lampowe, wykorzystujące po 8 lamp KT88 na kanał, dając solidny, na poziomie 300W zapas mocy. Oczywiście jak to w amerykańskim standardzie bywa, celem ukazania owych świeczek, na zewnętrznych rubieżach ciemnego szklanego frontu obok średniej wielkości błękitnego wskaźnika wychyłowego znalazły się stosowne okienka. Pod nimi znajdziemy jeszcze -po jednej z każdej strony – gałki sterujące urządzeniem i całkowicie na brzegach solidne i bardzo pomocne w transporcie srebrne uchwyty. Jak zdążyłem wspomnieć kilka zdań wcześniej, nieodzownym elementem przedniego panelu są oczywiście mieniące się nasyconą zielenią: logo marki, symbol produktu i oznaczenia położenia gałek sterujących. Podążając ku tyłowi, nad wyeksponowanymi na bokach zestawami lamp widzimy ażurowe osłony, a w centralnej części za wskaźnikiem dwie wielkie puszki transformatorów. Tylny panel z racji ograniczenia konstrukcji do wzmacniania sygnału proponuje nam trzy odczepy kolumnowe – 2,4,8 Ohm, wejścia w standardzie XLR i RCA, spinające kontrolnie całość systemu złącza mini Jack i gniazdo IEC. Dla podkreślenia nieco nonszalanckiego wzornictwa, dolna część bocznych ścianek i pleców pokryta jest chromowaną powłoką. To daje dodatkowy blask, który przy tak mocno różnorodnej kolorystyce wydaje się być nieodzownym niuansem. Tak w skrócie prezentują się te mocarne piece.

Zanim przejdę do opisu wrażeń odsłuchowych, wspomnę o procesie logistyki i rozpakowania. Niestety zabawa w High End często wiąże się ze sporym wysiłkiem, a gdy na testy dociera sprzęt zza wielkiej wody, pojedynczy osobnik prawie z rozdzielnika nie jest w stanie rozlokować na docelowych miejscach w pocie czoła przytarganych komponentów. Tak też było i tym razem. Może nie ze wszystkimi produktami, ale 300-tu Wattowe ważące ok. 75 kg monosy, ostro dały mi się we znaki. Niemniej jednak, gdy wszystko udało się ustawić na dedykowanych miejscach, nastąpił dłuższy moment odpoczynku podczas spinania elektroniki w jedną skomunikowaną ze sobą całość. Kończąc ten akapit, powiem tak: cały włożony w przygotowania do odpalenia zestawu wysiłek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po przyciśnięciu guzika POWER, staje się nieistotnym i bardzo szybko odchodzącym w niepamięć problemem. Feeria barw, jaką prezentuje zestaw McIntosha w zaciemnionym pokoju, jest w pełni relaksującym balsamem na skołatane wysiłkiem mięśnie. Zaznanie tego designu na własnej skórze, natychmiast zdradza, co przyświeca projektantom z działu wizualizacji popularnego Maca, w kontynuacji dawno temu wypracowanego pomysłu na wygląd. Obok tego nie da się przejść obojętnie. Są tylko dwa stany: kochaj albo rzuć.

Jak to gra? Oczywiście jak rasowy „Mac”, ale zadziwiająco dobrze w porównaniu do utartego kiedyś w moich szarych komórkach stereotypu. Nie jest to również zasługa samych kolumn, gdyż miałem okazję słuchać ich dwa razy z podobnymi kompilacjami, jednak ze wzmocnieniem opartym o tranzystory tej marki i było zdecydowanie mniej wciągająco. Może to ingerencja pomieszczenia, a może inne okraszone swobodą repertuarową i porą odsłuchu czynniki. Nie wiem, ale u siebie odczuwałem inną aurę generowanych dźwięków. Muszę jednak oddać sprawiedliwość posunięciom przed-odsłuchowym, gdyż początki nawet w moim pokoju były niezbyt zadowalające. Dopiero gdy dwa trzystuwatowe smoki pociągnęły prąd bezpośrednio z gniazdek w ścianie, zabawa zaczęła się na całego. Z tego co pamiętam, tamte podejścia zaliczałem z różnymi listwami lub kondycjonerami, co będąc gościem, musiałem przyjąć z szacunkiem dla gospodarzy pokorą. Ale każdy ma swoje priorytety, dlatego idźmy dalej w kwestii oceny tego co stało się u mnie. Głównym mottem grania testowanego zestawu był okraszony nalotem lampy homogeniczny przekaz. Przy takiej baterii szklanych baniek trudno pozbyć  się – co nie oznacza, że jest niemożliwe – tego przez wielu lubianego sznytu. Gdy pewne wnioski zostały nakreślone, do szczeliny napędu powędrowała bardzo melancholijna płyta Johna Pottera „The Dowland Project” oficyny ECM. Spokojne frazy głosowe w akompaniamencie instrumentów dawnych dzięki mocno ugruntowanej w dźwięku manierze lampy, przeszywały me odczucia z pełną paletą zadowolenia tak w sferze wokalistyki, jak i niektórych generatorów wibracji akustycznych w postaci gitary barokowej i klarnetu basowego. Papierowe przetworniki moich ISIS-ów, szklane bańki w torze i wspomniane instrumentarium osiągnęły rzadko spotykaną synergię, co z pewnymi oznakami szaleństwa zmusiło mnie do kilkukrotnego przesłuchania tego krążka. Dawno tego nie zaznałem, a już na pewno nie spodziewałem się podczas niniejszego testu, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, o zachowaniu należytej pokory przy kreowaniu ostatecznych osądów. Uwielbiam muzykę Claudio Monteverdiego i jemu podobnych kompozytorów, ale to było nieco inne, trochę powolne jednogłosowe męskie wykonanie Pottera, co prawdopodobnie wespół z elektroniką niosło tkwiący gdzieś w zakamarkach mej pamięci pożądany pierwiastek „X”, a to niezbyt często się zdarza. Gdy przelewałem te słowa na klawiaturę, jak to zwykle bywa, słuchałem opisywanego wykonania i gdy chciałem przejść do dalszej części tekstu, musiałem „niestety” po raz kolejny zaliczyć automatyczne cofnięcie się soczewki lasera do pozycji wyjściowej. Powiem szczerze, to było chore. Gdy od zapisanego na płycie biegu wydarzeń udało mi się na moment oderwać w pełni skupioną uwagę, szybkim rzutem organów lokalizacyjnych znalazłem obszerną, rozpoczynającą się nieco bliżej niż w Reimyo, ale daleko sięgającą scenę muzyczną, przy pełnej palecie informacji rozlokowania źródeł pozornych. Niestety taki repertuar jest dawcą tylko cząstkowych informacji o produkcie, dlatego kolejnym punktem spotkania był materiał folkmetalowy grupy Percival zatytułowany „SVANTEVIT”. Dlaczego? To jest dobry sprawdzian dla niskich zakresów, rozdzielczości i oddechu grania, co przy wspomnianym sznycie wprowadzającym pewne ugładzenia, mogło wypaść nieco ułomnie, a właśnie do zbadania radzenia sobie również z podobnymi przeciwnościami losu przybył amerykański set. Ok. Muzyka popłynęła. I co ja mam Wam napisać, jeśli patrząc na wspaniałe błękitne wskaźniki, widzę, że ta energetyczna, kiedyś lubiana przez mnie muzyka jest masakrycznie skompresowana. Biedne pręciki UV Mertów prawie się nie poruszają i to bez względu na skomplikowanie utworów pod względem ilości instrumentów, szybkości ich grania i co najgorsze głośności. To jest zarejestrowana na płycie „rzeźnia”, a nie mogąca masować moje narządy słuchu muzyka. Ale dobrze, zdradzę co wyłapałem. Ogólnie sposób prezentacji dźwięku McIntosha był bardzo pomocny w odbiorze górnych rejestrów, gdzie najbardziej brylowały z nienawiścią bite pałkami blachy perkusji. O dziwo środek na tyle czytelny, że większość wykrzyczanego tekstu była łatwa do zrozumienia, a dolne częstotliwości nadążały za błyskawicznie powtarzanymi seriami stopy. O sprawdzeniu wyrafinowania słyszanego materiału muzycznego nie było mowy, gdyż taki repertuar ma jedno zadanie – tak zmaltretować słuchacza, by nie był w stanie oceniać walorów sonicznych, skupiając się na samym wsadzie emocjonalnym, co muszę przyznać, przy odpowiedniej głośności bardzo łatwo osiągnąć. Dla odsapnięcia po apokalipsie, zapuściłem sobie jazzową płytkę Bobo Stensona „Cantando” i dopiero w jej połowie mogłem wyłuskać ważne dla tej rozprawy niuanse brzmieniowe  Maca. Na tle mojego stacjonarnego zestawu było trochę krąglej, nieco cieplej i mniej iskrząco, ale widziałem to jako pewien pomysł na całość prezentacji, a nie problem natury szkodliwości. Był bas i otwartość, ale wszystko rysowane grubszą kreską i z mniejszym blaskiem. Taka jest estetyka tej manufaktury i  jeśli ktoś tego nie akceptuje, musi szukać gdzie indziej. Duży udział w takim wyniku miały również papierowe głośników moich kolumn, dlatego większość potencjalnych nabywców prawdopodobnie poszuka  nieco bardziej ofensywnych zestawów. Oczywiście nieco przejaskrawiam ten aspekt, ale tylko dla pokazania, że to nie ogólnie przyjęte standardy, tylko repertuar muzyczny i preferencje słuchacza determinują konkretny wybór. Ja znając możliwości goszczonego zestawienia, mimo wszystko wolałbym je z moimi Austriakami, niż często spotykanymi na wyjazdowych odsłuchach amerykańskimi Thielami. Jak widać, co słuchacz, to inne oczekiwania i nikt tego nie zmieni.

I teoretycznie mógłbym zakończyć nasze spotkanie, ale na pokładzie występującego w roli przedwzmacniacza urządzenia zaimplementowano przedwzmacniacz gramofonowy. Co jak co, ale sprawdzenia tej opcji nie mogłem odpuścić. Kilkanaście czarnych płyt dało obraz dobrze spisującego się dodatku do dania głównego. Fajnie jest mieć coś takiego w zanadrzu, gdy zechcemy zakosztować magii winylu. Słaby komponent początkującego adepta sztuki potrafi zniechęcić już na starcie, a tutaj w pakiecie otrzymujemy dający wiele dobrze poukładanych na scenie informacji produkt. Oczywiście jego estetyka prezentacji koreluje z tym co napisałem wcześniej, ale dolny zakres jest bardziej zwarty, a górny śmielszy, prezentując blachy ze zdecydowanie innym błyskiem, niż z napędu cyfrowego. Tutaj kłaniać się może moje źródło analogowe, jednak jeśli urządzenie w postaci wewnętrznego układu gra na takim poziomie jakości, to tylko należy pochwalić konstruktorów, za omijanie sztucznych oszczędności poprzez tanie zwiększanie funkcyjności.

Pierwszy raz miałem u siebie cały system amerykańskiego McIntosha i dopiero teraz mogę wypowiadać się na jego temat w miarę autorytatywnie. Zaskoczenie pod postacią dotychczas niesłyszanej otwartości generowanej muzyki – przypominam wyjazdowe odsłony moich doświadczeń, dobra prezentacja jej ciężkiej odmiany i fenomenalna synergia systemu w moim flagowym repertuarze dały mi wiele zadowolenia. Przyjemnie jest zaliczyć miłe zaskoczenie. Ale gdyby nie dociekliwość, prawdopodobnie nie byłoby tak różowo, gdyż start przy zasilaniu wszystkiego z listwy sieciowej, jawił się jako potwierdzenie zasłyszanych niezbyt porywających prezentacji. Ten ruch oczywiście nie zmienił diametralnie bieguna postrzegania, ale był na tyle trafny, że pozwolił zrozumieć decyzje zakupowe potencjalnych nabywców, których notabene u nas, jak i na całym świecie są niezliczone rzesze. Nie można również zapominać o pielęgnowanej i kontynuowanej przez lata wizualizacji. Jestem wręcz przekonany, że spora grupa posiadaczy jako równoprawny aspekt decyzyjny bierze właśnie nietuzinkowy wygląd. Jeśli ktoś choć trochę zakocha się w tej marce ze względu na prezentowany projekt plastyczny i nie przedkłada latających żyletek pomiędzy kolumnami ponad muzykalność, po zapoznaniu się z efektami sonicznymi Maca, może nie mieć odwrotu.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Wraz z upływem lat i sukcesywnym dostawianiem świeczek na corocznym urodzinowym torcie dochodzę do wniosku, że czasem nie ma sensu przejmować się rzeczami, na które po prostu nie ma się wpływu. Ograniczając się li tylko do tematyki audio niektóre, pamiętane z lat młodości, święcące wtenczas całkiem spektakularne sukcesy marki dawno pokryły kurz i patyna zapomnienia a część niedobitków rozmieniła się na drobne i bez opamiętania goniąc za zyskami eksploruje segmenty, w których żaden aspirujący do miana nawet nie High-Endu, co porządnego Hi-Fi producent jeszcze dekadę, bądź dwie nawet nie myślał. Całe szczęście są jeszcze na rynku przedstawiciele starej szkoły mówiącej, że jeśli coś robi się dobrze, to zanim cokolwiek się zmieni lepiej trzy razy, na spokojnie się zastanowić i … wrócić do tego, do czego przyzwyczaiło się swoich klientów. Niech otaczający nas świat goni za własnym ogonem w coraz bardziej szaleńczym tempie a mając wypracowany i co najważniejsze niepowtarzalny, więc rozpoznawalny design zdecydowanie rozsądniej skupić się na edukacji kolejnego pokolenia odbiorców. Efekty takiego konserwatywnego podejścia są aż nadto oczywiste. Wystarczy poprosić nawet średnio zorientowanego w temacie miłośnika Hi-Fi, o wymienienie trzech znanych mu marek audio zza wielkiej wody i prawdopodobieństwo, że w tym wąskim gronie znajdzie się McIntosh powinno być bliskie 100%. Tym oto sposobem doszliśmy do tematu niniejszej recenzji. Po opisywanym niemalże półtora roku temu, nad wyraz bogato wyposażonym przedwzmacniaczu C2500, przyszła pora na zdecydowanie bardziej absorbującą gabarytowo i ustawioną niemalże na szczycie firmowej hierarchii propozycję. Propozycję tym ciekawszą, że nie dość, że praktycznie kompletną, to jeszcze stanowiącą nader intrygującą kontynuację cyklu „system marzeń”. Po krótkiej, acz treściwej naradzie z dystrybutorem – warszawskim Hi-Fi Clubem wybór padł na topowe źródła pod postacią wieloformatowego odtwarzacza MCD1100 i gramofonu MT10, ulampowioną wersję najbardziej zaawansowanego przedwzmacniacza C1000 oraz monstrualne, jak na oparte na lampach 300 W monobloki MC2301. Oczywiście widoczny na poniższych zdjęciach set ewoluował i choć początkowo miał się ograniczyć (mało pasujące określenie na blisko 150 kg i cztery potężne skrzynie) jedynie do samej amplifikacji, to koniec końców stanęło na komplecie elektroniki i to włącznie z gramofonem, który dotarł dosłownie na chwilę przed sesją.

Powyższa wyliczanka miłośnikom i wiernym fanom amerykańskiej marki z pewnością zapewniła przyspieszone bicie serca, jednak będąc uczciwym wobec tego legendarnego producenta trzeba zaznaczyć, że o ile z lamp, przynajmniej na razie jeszcze więcej nie wycisnął, to z tranzystorami potrafi zdziałać cuda. W końcu inaczej możliwości zafundowania swoim kolumnom prawdziwych, rasowych 2 kW błękitnej mocy … na kanał nie sposób. Od czegoś jednak trzeba zacząć a wspomniana moc MC2301 może dość skromnie wypadająca na tle muskularnego „krzemowego” rodzeństwa i tak powinna zapewnić nam wielce satysfakcjonującą dawkę emocji. Nie uprzedzam jednak faktów a jedynie dodatkowo sygnalizuję, że gramofon ze względu na swój praktycznie symboliczny przebieg przez większość czasu jedynie się „docierał”, stanowiąc niezaprzeczalną ozdobę naszego salonu a my, nie chcąc w żaden sposób pominąć jego możliwości dość szybko doszliśmy do wniosku, że zajmiemy się nim już na spokojnie w ramach odrębnego testu.
Przejdźmy zatem do skrótowego opisu aparycji dostarczonej elektroniki. Z premedytacją użyłem sformułowania „skrótowego”, gdyż design, któremu od ponad 65 (!!!) lat wierna jest amerykańska marka w dość harmonijny i logiczny sposób ewoluował do stanu obecnego budując solidne podstawy do natychmiastowej rozpoznawalności na tle konkurencyjnych produktów. Winne są temu m.in. charakterystyczne a wręcz niepodrabialne szklane fronty spięte nie tylko podnoszącymi walory estetyczne, lecz również pełniącymi zadanie ochronne wykonanymi ze szczotkowanego aluminium profilami. Jedynie w przypadku monosów zdecydowano się na wielce, przy ich wadze i gabarytach, pożądaną wariację i zamiast delikatnych ramek skrajne krawędzie frontu zdobią potężne uchwyty szalenie ułatwiające przenoszenie wzmacniaczy. Kolejnym znakiem firmowym są oczywiście błękitnie podświetlone wskaźniki wychyłowe, oraz przyobleczone w zieloną poświatę logotypy producenta, nazwy modeli, oraz utrzymane w tej samej kolorystyce piktogramy wokół pokręteł i przycisków funkcyjnych. A właśnie, przecież nawet same regulatory swój rodowód mają w zamierzchłej przeszłości i nic nie wskazuje na to, by ich pozornie archaiczny, lecz idealnie wpisujący się w kanon McIntoshowego piękna wygląd przez kolejne kilkadziesiąt lat miał ulec zmianie. Za to zgodnie z zasadą „czym chata bogata, tym rada” producent bezpardonowo chwali się wszystkim, tym czym chwalić może, więc fronty pysznią się nie tylko intensywna iluminacją wskaźników, lecz również niezaczernionymi oknami przez które zalotnie wyzierają bursztynowo żarzące się w monoblokach KT88 i skromnie schowane za nimi 12AT7, lecz również dodatkowo dopalona „kryptonitową” łuną ósemka 12AX7a w preampie.
W ramach poszukiwania oryginalnych smaczków warto na pewno zerknąć na tylną ściankę monosów, by przekonać, się, ze wszystkie terminale umieszczono od góry, na elegancko chromowanej półeczce zapewniając świetny dostęp posiadaczom nawet ciężkiego i wyposażonego w masywne widły okablowania. Dedykowane odczepy dla obciążenia 8,4 i 2 omowego uzupełniają terminale sygnałowe w standardzie RCA i XLR (nie zabrakło stosownego przełącznika) oraz gniazdo XLR umożliwiające … podpięcie kolejnej końcówki, jeśli komuś 300W byłoby mało. Jak to w przypadku urządzeń zza wielkiej wody obowiązkiem są również gniazda triggera zapewniające włączanie/wyłączanie systemu jednym kliknięciem na pilocie.
Zdecydowanie bogatszy jest za to tył dwupudełkowego preampu. Co prawda C1000 Controller to głównie wielopinowe gniazda komunikacyjne z właściwymi modułami przedwzmacniacza C1000 (tranzystorowym) i C1000T (lampowym), pomiędzy którymi wyboru powinien dokonać klient. Dodatkowo nie sposób nie zauważyć kilkunastu portów odpowiedzialnych wzajemne „rozpoznawanie się” firmowych komponentów i jak najłatwiejszą obsługę z poziomu jednego pilota. Co innego obsypany niczym wielkanocny keks bakaliami wszelakiej maści przyłączami sygnałowymi moduł C1000T, gdzie oprócz wejść i wyjść w standardach RCAi XLR znalazło się jeszcze miejsce na podwójne terminale wbudowanego phonostage’a zdolnego obdłużyć wkładki obu typów (MM i MC).
Równie troskliwie zajęto się również wieloformatowym odtwarzaczem CD/SACD MCD1100, który oprócz swoich oczywistych funkcji z powodzeniem może także sprawdzić się w roli zaawansowanego przetwornika oferując nie tylko zdublowane wyjścia analogowe RCA i XLR (stało i zmienno poziomowe), lecz również pełne spektrum przyłączy (we/wy) cyfrowych w standardach koaksjalnym, optycznym AES/EBU, BNC i USB. To ostatnie oczywiście pracuje w trybie asynchronicznym i z powodzeniem radzi sobie z sygnałami 32Bit/192 kHz.

W większości recenzji staramy się przemycać tezę, że nie ważny, no dobrze ważny, choć nie najważniejszy wygląd, a to, jak dane urządzenie/system gra. Jednakże w przypadku McIntosha nie da się nawet pomimo najszczerszych chęci wprowadzić powyższej reguły nawet zasygnalizować. Po prostu albo się taki design kocha, albo nienawidzi i prawdę powiedziawszy właśnie przez pryzmat tego charakterystycznego wyglądu ocenia się brzmienie. Jedyną sytuacją, w której szata wzornicza McIntoshy byłaby całkiem pomijalna wydaje się dobór systemu dla osoby niewidomej, chociaż … prawdę powiedziawszy nam też w zasadzie zielono-niebieska poświata rozświetlająca półmrok naszego pomieszczenia odsłuchowego już po kilku dniach stała się całkowicie obojętna, więc może w tym szaleństwie jest metoda. Pożyjemy, zobaczymy a jak jeszcze kiedyś zagoszczą u nas wyposażone w „telewizory” MC2KW na pewno damy znać. Wróćmy jednak do meritum.
Jak to zwykle z bogato „ulampowioną” i wysokomocową elektroniką bywa pospiech przy ferowaniu radykalnych ocen jest nawet nie tyle nie wskazany, co świadczący o dość sporej niefrasobliwości osoby je wygłaszającej. Taka ilość szkła i żelastwa nie tylko musi się w danym systemie ułożyć, co ustabilizować zarówno od strony elektrycznej, jak i termicznej. Krótko rzecz mówiąc nawet po tygodniu grania, bez jakichkolwiek ekwilibrystyk kablowo-sprzętowych każde pierwsze 90-120 min od włączenia lepiej traktować jako swoistą rozgrzewkę i trening przed właściwym odsłuchem. Dzięki temu nie tylko elektronika osiągnie pełnię swoich możliwości, ale i my pozbędziemy się z głowy całodziennego szumu. Może powyższe „prawdy objawione” brzmią śmiesznie i są wręcz oczywiste, lecz w przypadku będącego bohaterem niniejszego testu systemu zmiany zachodzące od momentu włączenia do stanu optymalnego są po prostu bezdyskusyjne i jeśli tylko chcemy świadomie robić sobie na złość to proszę bardzo. Ja jednak wychodzę z założenia, iż szkoda czasu na taki audiofilski masochizm i ilekroć siadałem przed amerykańskimi smokami wiedziałem, że mają już na koncie przynajmniej półtorej godziny wytężonej pracy. Dzięki temu na pewne szorstkości i dość symboliczną głębię narażony byłem praktycznie tylko raz, gdy system został włączony na potrzeby sesji fotograficznej. Za to po spełnieniu założonych kryteriów … z jednej strony uczciwie muszę przyznać, że nie sposób dziwić się Mc-fanom ekstatycznego wręcz uwielbienia marki, lecz z drugiej należy się uznanie samemu producentowi za na tyle umiejętne kreowanie portfolio, że jest w stanie zadowolić zarówno miłośników lamp, jak i tranzystorów. Czemu o tym wspominam już na początku części z doznaniami natury sonicznej? Otóż kilkukrotny kontakt z tranzystorowymi piecami Maca (m.in. tu – link) sprawił, że jakieś wyobrażenie o firmowym sznycie gdzieś z tyłu głowy się wytworzyło. Jednak co innego gościnne występy a co innego odsłuch we własnych – redakcyjnych czterech kątach. Zero pośpiechu, presji czasu i pełna dowolność zarówno repertuarowa, jak i ta jakże przydatna – dotycząca poziomów głośności. Tak też było i tym razem. Najpierw zupełnie niezobowiązująco, klasycznie rockowo, wystartowałem z ostatnią reedycją „The Wall” Pink Floyd. Odsłuchiwany tysiące razy album przynajmniej teoretycznie mógłby się zbudzić, jednak jest w nim coś takiego, że za każdym razem potrafi zauroczyć i przykuć do fotela. Tak też było i tym razem, jednak amerykański system oprócz pokazania oczywistego muzycznego fenomenu „Ściany” poszedł o krok, bądź nawet dalej. Oferując dźwięk duży, masywny, wręcz obszerny uwolnił typowo stadionowego ducha wielkich imprez masowych. Podmuchy powietrza generowane przez helikopter na „The Happiest Days Of Our Lives” nad wyraz sugestywnie wprawiały w drżenie co lżejsze przedmioty. To nie było zwykłe odtworzenie srebrnych krążków, lecz wielce udana transformacja realnego wydarzenia ze skali mikro do skali makro. Przy czym przeskalowanie dotyczyło wyłącznie rozmiarów generowanej sceny a nie samych instrumentów, muzyków dźwięki tworzących. Uniknięto dzięki temu taniej gigantomanii znanej z niektórych samplerów a jednocześnie słysząc ptasi śpiew na „Goodbye Blue Sky” odruchowo zerkało się ku sufitowi poszukując szybującego na nieboskłonie skowronka. Gdzieś po drodze zniknęła bariera wyznaczająca linię podziału pomiędzy tym, co na płycie a tym, co można usłyszeć, czy czasem poczuć siedząc przed głośnikami w fotelu. Tutaj muzyka była wokół nas. Nas, którzy z roli obserwatorów zostaliśmy zaproszeni do ról biernych, bo biernych, ale jednak uczestników rozgrywającego się spektaklu.
A co z bardziej lirycznymi klimatami? „Masterpiece Of Folklore Music” Mario Suzuki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosło mnie w bardziej kameralne wnętrza Onkio Haus Studio w Tokyo. Wirtuozeria, z jaką trio w składzie Mario Suzuki, Masao Okada i Tomoko Nakamigawa oddawało gorące południowe rytmy była wręcz niesamowita. Każde trącenie struny, każdy ruch dłoni po gryfie działy się w czasie rzeczywistym i co najważniejsze były w zasięgu ne tylko wzroku, lecz wręcz na wysiagnięcie ręki.W porównaniu z amplifikacją Octave bardziej podkreślone zostały aspekty barwy i spójności, homogeniczności dźwięku. Pewnemu zaakcentowaniu poddana został również sygnatura, pochodna samych gitarowych pudeł. Dzięki temu średnica i niższe składowe nabrały bardziej kremowej, gęstszej konsystencji. Co ważne góra nadal pozostawała niezwykle dźwięczna i rozdzielcza, lecz jej temperatura nieodparcie kojarzyła się z bursztynową barwą lamp ją generujących. W tym momencie padł kolejny mit o rzekomej amuzykalności i technicznej szorstkości lamp KT88. MC2301 są po prostu niezaprzeczalnym dowodem na to, że to nie lampy są winne a jedynie nieumiejętna ich aplikacja. W amerykańskich piecach czarują barwą, krągłością i podanymi na złotej tacy emocjami zbliżającymi je niemalże do poziomu stereotypowego lampowego ciepła, lekkiego przesaturowania i tzw. magicznej średnicy. Tutaj jednak wszystko jest akuratne, nieprzesadzone i przyrządzone tak, że nie sposób się do czegokolwiek przyczepić.
Zarówno w przypadku Floydów, jak i japońskiego trio gradacja planów i ogniskowanie źródeł pozornych reprezentowały na tyle wysoki poziom, że po prostu przechodziłem nad nimi do porządku dziennego. Ich naturalność była wręcz oczywista i tak bezwarunkowa jak nie szukając daleko oddychanie.
Na koniec nie omieszkałem jednak powrócić do bardziej spektakularnych doznań i na cienkiej jak opłatek tacce MCD1100 wylądowała nieśmiertelna ścieżka dźwiękowa z „Gladiatora” Hansa Zimmera. Brak ograniczeń dotyczących zarówno zapasu mocy oferowanej przez monobloki, jak i ewentualnych skarg sąsiadów na zbyt wysoki poziom decybeli sprawił, że co prawda typowo koncertowego natężenia dźwięku nie osiągnęliśmy, lecz typowo iMAXowe z pewnością. Potęga wielkiego, symfonicznego składu ukazała całą swą zarazem piękną, acz jakże morderczą dla większości systemów naturę. Zerowa kompresja, świetna spójność a przede wszystkim prawidłowo wykreowana scena dźwiękowa wprawiły mnie w doskonały nastrój. Wszystko się zgadzało, wszystko było na swoim miejscu i rozgrywało się w wyznaczonym sobie czasie. Nic nie krzyczało, nie próbowało za wszelką cenę przykuć mojej uwagi a zarazem nic tez nie starało się schować w cieniu innych niuansów. Przejście z poziomu kontemplacji całości na śledzenie partii poszczególnych instrumentów, czy też podążanie za drugoplanowymi liniami melodycznymi zależało wyłącznie od mojego widzimisię a nie od ograniczeń zestawu.

Prezentowany system McIntosha nie tylko z nawiązką spełnia pokładane w nim nasze wyśrubowane nadzieje i oczekiwania, lecz również zadaje kłam rozsiewanym przez „życzliwych” plotkom o niemalże firmowym „zamuleniu”. Nie tylko nie sposób zarzucić mu nawet najmniejszej ospałości, a wręcz podkreślić trzeba jego żywiołową i spontaniczna naturę. Dodając do tego wręcz organiczną muzykalność uzyskaną z lamp będących podobno jej zaprzeczeniem nie pozostaje nam nic innego jak z czystym sumieniem przybić pieczątkę pełnoprawnego „systemu marzeń”.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Odtwarzacz MCD1100 – 44 500 PLN
Gramofon MT10 – 44 500 PLN + Wkładka Lyra Kleos – 10 900 PLN
Przedwzmacniacz C1000T – 94 600 PLN
Końcówki mocy: MC2301 – 49 500 PLN x2

Dane techniczne:
MCD1100
Obsługiwane formaty dysków: CD, SACD, MP3, WMA
Napięcie wyjściowe:
 – stałopoziomowe: 2 Vrms (RCA), 4 Vrms (XLR)
 – regulowane: 0-6 Vrms (RCA), 0-12Vrms (XLR)
Impedancja wyjściowa: 600Ω
Pasmo przenoszenia: 4Hz – 40 000Hz, +0.5, -2dB (SACD); 4Hz – 20 000Hz, ±0.5dB (CD)
Odstęp sygnał/szum: 110dB
Zniekształcenia charmoniczne:0.0015% @ 1000Hz (SACD); 0.0015% @ 1000Hz (CD)
Separacja kanałów: 98dB (1,000Hz)
Impedancja wyjścia słuchawkowego: 100 Ω
Wejścia cyfrowe: Coaxial, AES/EBU, BNC: 16, 24Bit/32-96kHz; Optical: 16, 24 it/32-192kHz; USB: 16, 24, 32Bit/32-192kHz
Wyjścia cyfrowe: SPDIF, 16Bit/44.1kHz
Wymiary (S x W s G): 44.45cm x 15.24cm x 45.72cm
Waga: 13.8 kg(20.4 kg brutto)

C1000T
Zniekształcenia: 0.08%
Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 10Hz – 20 000Hz
Odstęp sygnał/szum: 93dB
Maksymalne napięcie wyjściowe (XLR/RCA): 16/8 V RMS
Impedancja wejściowa (XLR/RCA):44kΩ, 22kΩ
Wzmocnienie wejścia gramofonowego: 60dB
Wejścia analogowe: 4 pary RCA, 2 pary RCA phono(MM/MC), 4 pary XLR
Regulowane wyjścia RCA/XLR: 3 pary/3 pary
Zastosowane lampy: 8 szt. 12AX7a
Wymiary (S x W s G): 44.45cm x 15.24cm x 61.0cm (każdy z elementów)
Waga: C1000C 17.7 kg, C1000T 15.4 kg

MC2301
Moc wyjściowa: 300W / 2,4,8 Ω
Lampy: 8 szt. KT88, 2 szt. 12AT7 (ECC81)
Współczynnik tłumienia: >15
THD: 0.5%
Odstęp sygnał/szum: 117dB
Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 20Hz – 20 000Hz; +0, -3.0dB 10Hz – 100 000Hz
Wymiary (S x W x G): 45.09cm x 31.27cm x 58.42cm
Waga: 52.6 kg (63.9 kg w opakowaniu)

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz liniowy: Octave Jubilee Preamp
– Wzmacniacze mocy: Octave Jubilee Monoamplifier
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
– Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Stolik: SOLID BASE IV
– Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– Akcesoria: Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumin D1 English ver.

A long, long time ago, in the autumn of 2013, the audio market was stirred-up by a file player, constructed by Pixel Magic Systems Ltd. named Lumin. Almost only hyper-optimistic reviews of the first owners and euphoric assessments from the press appearing all around the globe became a booster for the sales. To keep things short – it was like the Cinderella fairy tale. Make a debut on the most dynamically growing part of the audio market, break the bank and you can spend the rest of your life on some exotic beach living from interest. But Mr. Nelson Choi and Li On had a different idea for their lives, and during the biggest boom decided to change their offerings, introducing four new streamers and a dedicated fileserver. Reactions to this move were, softly speaking, polarized. It is hard to wonder about that, as before there was only one, bestselling player, and now you have a choice of four different ones. But there is reason behind this move. The first model hit the bulls’ eye, but despite its exceptional sound capabilities, it was too expensive for some users and too cheap for the hardcore high-enders. Thus the new portfolio was created to resolve this issue, and when you look at the price list it seems, that the company succeeded with that. So we can choose from the miniaturized, basic model D1 for 9990 zlotys, full-sized T1 for 18900, the classic A1 for 28900 and the top S1 priced at 48900 zlotys. It is clear now, that full coverage of the audio segments was achieved, starting from the reasonably priced Hi-Fi up to the ambitious, but not yet exaggerated High End. As we were able to test the original Lumin (now called A1) and lately we concentrated on the most extremely priced end of the audio spectrum, it seemed more than appropriate to chose for the test the most modest of the line – Lumin D1.

But I would like to immediately let you know, that modesty in case of the D1, does not mean, that the manufacturer resigned from aluminum on the outside or the advanced technological solutions inside, the chassis was only made smaller and thus less costly, as well as the power supply is not as worked out as before.
The one centimeter thick brushed aluminum front panels is adorned only with a display, hidden in a deeply milled window, and the company logo below it. The black and blue display is as bright as water from the Egiptian coral reefs, but it can be dimmed (three levels are available: bright, normal and dim) or completely switched off. There is not much to say about the rest of the chassis – differently to the older brethren it is not made from one slab aluminum, but from more common aluminum plating. There are two plates – the top one, with bent sides allowing for the eight bolts to connect it to the bottom one, which houses a single PCB, and becomes the base for the four solid, aluminum, rubber bottomed feet.
Despite the small area of the back panel there was enough space for analog outputs in RCA and my preferred XLR version and a digital output in the form of a BNC socket. There is of course also an Ethernet port and two USB ports. The power is supplied by a 12V “laptop” type power supply, a respective socket is also to be found there. Besides all those sockets there is the main power switch, a minute reset button and a ground terminal.
I will not tell much about the insides, as this is more for people with a twist for electronics. I will just mention that the heart of the player are two Wolfson WM8741 chips (one for each channel) and the whole circuit is balanced, what can easily be discerned on the pictures, and also warrants the usage of XLR connections with the D1.

Well, what about functionality and daily ergonomics? The reply is short. Just plain fantastic. The Lumin plugged into our local network automatically recognizes all active UPnP servers, and when the user selects the active one, it immediately becomes indexed. But this is not all. The player treats the portable memories plugged into its USB ports the same way, and it does not complain about NTFS and EXT2/3 formatting (what is not a common treat) or large discs. This was confirmed during my two weeks of testing, when I had absolutely no problems with playing from my 2TB WD My Passport. In addition plugging such disk into an USB port allows us not to worry if a UPnP server will be capable of displaying the DSD files to the streamer correctly, not even mentioning correctly streaming them (this is handled splendidly by the free Minim Server), so if you do not want to care about that, and do not change your library too often, this may be considered a final solution.
The dedicated application works only on devices with the bitten apple logo, but the haters of devices with this logo (and I know, there are a lot of them around) will need it only once. It is needed to click through a very clear menu to set a few things and that is it. From the more important things you can enable/disable the digital output, setting the analog output level (normal/low) and decide if you want resampling or just leave the original frequencies untouched. If we want to digress which frequency is better, the Hong Kong engineers allowed us to experiment half of our lives away – we can set anything from the range of 44.1 to 384kHz PCM and 2.8MHz DSD. I would recommend for people with decision making issues not to experiments, because this can go over into a deep cognitive disorder, gained during blind testing. Additionally I have a good information for owners of older, first generation iPads, like myself, that despite the manufacturer mentioning, that their app will run only on V2 and newer devices, still it works swell and you can install it from the App Store.

Before I start to describe the listening results, a small information for people liking to click some keys during listening. It is clear, that using one device for more than one purpose is easier, so I inform you, that you can shuffle playlists, sources and generally navigate everything (with the exception of the settings of the player itself) with desktop applications like Kinsky or Kazoo, which are freely available for example on the Linn web page.
Ah, one more thing. On the wave of increasing popularity of streaming services there were questions about the compatibility of the Lumin with some of them. Of course the ones that were meant were those streaming lossless quality 16 bit/44.1 kHz, WIMP or TIDAL. I do not know about WIMP, but in my correspondence with Mr. Li On from Pixel Magic, he promised, that full compatibility with TIDAL of the device and the application will be available within the coming month. This should mean, that during the Munich Hi-End show, everything should work just fine.
Well, I hope that it is clear from what I wrote above, that the insides of the streamer remained almost the same, and the savings were made on the chassis and power supply. Of course there will be people complaining, that in the A1 we had two PCBs, and here we have one, but let them rest. If I would be looking for an upgrade, then I would replace the laptop PSU with something more in-line with the line power supply as included with the more expensive Lumins and would think about changing the feet for something from the Franc Audio Accessories or Stillpoints line. Feel free to experiment yourselves. But let us stop bragging and start talking about how the “budget” Lumin sounds.

As I was lucky enough to receive the tested unit after it spent a few weeks in another test, I just needed to set some functions to my taste and allow the Hong Kong guest to fit into my system.
As I know the first Lumin, I was very curious, how much of the old Lumin remained in this  smaller unit, how much the constructors were able to hide from the accountants. This is the reason, that I started big, and instead of simple songs with tambourine, piccolo flute and a gentleman, with a voice that seemed to be a result of driving a very uncomfortable bicycle, and took “The Theory of Everything” Ayreon. In addition, I did not use the standard two-disc monumental opus of Arjen Anthony Lucassen, but I put on the playlist the four disc edition – with bonus items, like the instrumental versions of the music. Thinking, that things that do not kill me make me stronger, after such session I would have a clear answer, if the sound offered by the smallest from the Lumin family is not a bit wearisome or irritating. Some of you may be amazed, that I took this bloated-up prog-rock nightmare in the most extended version, but just like I wrote before, I wanted a good endurance test, with monotone and not very coherent material, that would intensify and point out any encountered anomalies. I needed something, that you are not able to remember after listening, because if this would be something I like to listen to, then even if the D1 would not play something, or distort something, still my memory would amend the missing items. And here? No way. So let us listen.
The truly baroque amount of ornaments, multithreaded, complicated melodic lines and the obvious mannerisms, known to me from previous pieces like “The Human Equation” or “01011001” were fully readable and understandable. You could hear the truly masterful craftsmanship and the amount of work put into making this gigantic musical tale a whole. The effect is maybe not overwhelming, but the Lumin did not torment over the visible bloated form but it concentrated on trying to extract the core of it, the leading thought, that must have accompanied the author during the creative process. The gradation of the planes was similar to the more expensive brethren in terms of precision, but not fully there. It lacked just a tad of clarity in the last rows, what could be leveled by appropriate placing of the device. In my case, I got the best result using the Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform, which delicately accented contours while not thinning the sound spectrum. In fact, this session of a few hours of music passed quite nicely and I could put a strong B+ for the fidelity and being true to the original. I did not feel any weariness or was not bored by the sound, but I was aware, that this is just the introduction to what the “Big Four” from Hong Kong can do, as I am dealing with the cheapest product here.
The complete opposite and a certain musical detox was the minimalist and simplified in form “Pavane for a Dead Princess” Steve Kuhn Trio. Light, free and completely unconstrained playing was the true raison d’etre for the Lumin. Most probably, the device was tested by its constructors using similar kind of music, because you could feel the authentic joy of making music together, feeling and the chemistry between the musicians. This wasn’t something artificial, played of sheets. There were no solos, placed in between at force, not at all. Just a few standards played for the enjoyment of the musicians themselves, and you the listeners, but this was just by coincidence. The tested streamer concentrated mostly on timbre, structure and intensity of the individual phrases, not on their contours. Also the reproduction of the sizes of the virtual sources was quite convincing, what allowed to really get the most out of the presented music, and only the biggest growlers would be able to search for any shortcomings and not allow the music to carry them on. It is also worth mentioning, that with this kind of music you could clearly hear the advantage of XLRs over the RCA connection. There was no cliff between them, and you should not worry if you do not have XLRs in your system, but the juiciness, palpability and visibility of the structure of the sounds were more suggestive with the balanced connection.
Finally I could not deny myself the pleasure of some heavier music, and for this I used the “Submission For Liberty” 4 ARM and  “13” Black Sabbath. On one hand the rough, insane Thrash from Australia, on the other the true dinosaurs of hard rock, well, with some addition of heavy metal, albeit in a more noble and dense way. Usually this kind of material creates some confusion, or even panic, with less resistant listeners, and additionally quite ruthlessly exposes the shortcomings of tested devices, most prominently amplifiers and loudspeakers. But this kind of music can also be deadly for the sound sources, so I try to listen to a few heavy pieces. But this time I did not have to be shy about that. Both albums played from the first and last note, and I did not need to think about the playlist for about two hours. Regardless if I heard the phrases from “My Father’s Eyes” with a wall of guitar riffs, with an offensive vocal, going sometimes almost over to growling and the drums pinning with the base rhythm, or the slowly moving forward, like a hell’s roller, “Dear Father”, the D1 always kept the right pace and never ever softened the power of the attack. Ruthlessly and unexpectedly bravely, for such a small device, it moved forward leaving only burning ashes and a scent of sulfur in the air. Well, I maybe got a bit carried away with my metaphors, but fans of the heavier sounds, searching for a sound source, that will not remove the power from their library of music, should really look in the direction of the smallest Lumin.
As you probably noticed, during the review of the D1 I did not really concentrate on, and frankly speaking, I did not give a damn, about the glorified “density” of the files that were streamed to the unit. This ignorance was not coming from my laziness, or from being defiant, but because devices made by Pixel Magic clearly show differences in mastering, but with one “but”. The played material must be “concise” enough, that this mentioned density goes in pair with quality. I would not like to mention here any titles, to not start a war between the lovers of certain formats, but some “audiophile” editions cannot be helped by any 384kHz PCM, or 2.8MHz DSD, because they cannot be helped. You just cannot turn s**t into parfume.

Against current trends, to introduce bigger and bigger devices on the market, if not in terms of size, then in terms of wagons of money to be paid for them, the guys from Pixel Magic Systems Ltd. really thought things through, and while they created the S1 for the most discerning people around, they also had some ordinary music lovers and audiophiles in mind, who just wanted to have a solid, aesthetic product in their system, that would also sound good, or even better and was priced in a way, you could afford. The Lumin D1 fulfils almost all of those criteria. The only exception is the sound quality, as for the price level it is not good, not even very good, but it is exceptional, and taking into account the possible upgrades, the price performance ratio should go up a few notches more. This is the reason, that all the critical remarks in this test should regarded from the point of view of the more expensive Lumin models, or even more, taking into account the drastic price difference between the tested Lumin and the devices that we hosted in our listening room lately. I cannot deny that – ultra High End does not only condition, but it also distorts the proper, common sensual approach to the surrounding world. The Lumin D1 is a representative of the Hi-Fi segment being close to the ground. It is a solid, well made streamer, that is so reasonably priced, that if we want to enter the world of music files without problems, just listening to music not having to care in what format it is, then we just need to spend some time with it. Please believe me. Or better not, please do not believe me and listen for yourself. This will surely not be a waste of time.

Marcin Olszewski

Distributor: Moje Audio
Price: 9 990 PLN

Technical Details:
– UPnP AV;Gapless Playback; On-device Playlist
– Supported Audio File Formats:
Lossless formats:
DSD: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD)
PCM: FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF
Compressed (lossy) Audio: MP3, AAC (in M4A container)
– Supported Audio Sample Rates, Bit Depths, Number of Channels: PCM, 44.1khz-384kHz, 16-32bit, Stereo; DSD, 2.8MHz, 1bit, Stereo
– Inputs: Ethernet Network 100Base-T; USB storage, flash drive, USB hard disk (Single-partition FAT32, NTFS and EXT2/3 only)
– Outputs:
    Analog Audio: XLR (4Vsms), RCA (2Vrms)
    Digital Audio: BNC SPDIF: PCM 44.1khz-192kHz, 16-24bit; DSD (DoP, DSD over PCM) 2.8MHz, 1bit
– Dimentions (WxDxH): 240mm x 244mm x 60mm
– Weight: 2 kg

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Olive O2M; Dell Inspiron 1764 + JRiver  Media Center
– Preamplifier: Abyssound ASP-1000
– Power amplifier: Abyssound ASX-1000
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Aesthetix Io Eclipse VC DMPS

Jak to zwykle w codziennym życiu bywa, aby móc obracać się w zaplanowanym przez siebie środowisku czy to biznesowym, czy jakimkolwiek innym, musimy zdobyć pewien bagaż doświadczeń, by zostać obdarzonym choćby minimalnym poziomem zaufania, dającym podstawy do jakichkolwiek wiążących rozmów decyzyjnych – w moim wypadku propozycji testowych. Przyznaję, nie było łatwo, ale determinacja, osłuchanie i niestety pewne zaplecze sprzętowe, po jakimś czasie pozwoliły na śmielsze wybory, które w początkowej fazie współpracy z dystrybutorami nie byłyby możliwe. Taką genezę ma również dzisiejsze spotkanie na szczycie, o które zabiegałem już jakiś czas temu, ale dopiero obecne port folio recenzenckie i prawdopodobnie podniesienie w ostatnim czasie poprzeczki, zaowocowało od dawna planowanym zapoznaniem się z możliwościami wysoko ocenianego na świecie przedwzmacniacza gramofonowego. Trochę to trwało, ale co nie udaje się za pierwszym razem, nie zawsze jest nieosiągalne, czego przykładem może być przybyły w moje skromne progi amerykański lampowy phonostage marki Aesthetix model Io Eclipse, którego pod skrzydła swojej dystrybucji na naszym rynku przygarnął warszawski SoundClub.

Z uwagi na symetryczną konstrukcję testowanego Aesthetix’a, całość projektu elektrycznego rozlokowano w trzech modułach, gdzie dwa identyczne są zasilaczami, a trzeci jako jednostka centralna dwutorowym sercem phono z osobnymi dla każdego kanału układami wzmocnienia sygnału. Przyznam się szczerze, że sporo pomysłów już widziałem, ale podobnego rozwiązania jeszcze na swojej drodze nie miałem przyjemności spotkać. Oczywiście nie jest to podyktowane sztucznym nadmuchiwaniem rozmiarów produktu, tylko dbałością o jak najlepsze odseparowanie szkodliwego zasilania, od bardzo czułych układów przetwarzających słabowite sygnały z wkładki gramofonowej. Przybliżając nieco projekt plastyczny, zacznę od zasilania, które tak jak i sam przedwzmacniacz przybrało formę płaskich kwadratowych skrzynek z grubych szczotkowanych profili aluminiowych. Prosty w konstrukcji, ścięty na krawędziach pod kątem 45 stopni front jest ostoją usytuowanego na lewej flance trójkątnego włącznika, znajdujących się tuz obok dwóch diod sygnalizacyjnych stan urządzenia i centralnie umieszczonego logo marki. Żadnych dodatkowych, a przy tym zbędnych fajerwerków. Boczne ścianki i górny płat obudowy dla celów chłodzenia grawitacyjnego uzbrojono w kwadratowe i prostokątne wypełnione ażurową siatką w kształcie plastra miodu otwory. Tył zasilaczy zdobią jedynie gniazda IEC i wielopinowe złącza dystrybuujące prąd do jednostki centralnej. Wspomniane centrum dowodzenia (phono) przy identycznym designie, różni się jedynie dwoma, również trójkątnymi włącznikami i gałkami na przednim panelu, a także zestawem wejść i wyjść w standardach XLR i RCA i zaciskiem uziemienia na plecach. Z uwagi na dostarczanie prądu specjalnymi wielopinowymi magistralami, próżno szukać tutaj typowych gniazd sieciowych. Jako, że rzeczony „Io” jest bezkompromisowym projektem opartym o lampy, wewnątrz konstrukcji znajdziemy baterię ponad dwudziestu szklanych baniek. Nie wiem ile czasu wymaga zestrojenie takiej ilości bursztynowych świeczek, ale już na starcie produkt wzbudza mój szacunek za sprostanie wyzwaniu. Tak w skrócie wygląda owiany pochwałami wartości sonicznych przybyły na testy produkt, a jak ma się to do generowanego dźwięku, spróbuję przedstawić w dalszej części dzisiejszej przygody z tym najbardziej hołubionym przeze mnie formatem, czyli poczciwym winylem.

Spinając mój zestaw z tak mocno naszpikowanym lampami elektronowymi produktem, przez zwoje mózgowe przewijało się sporo niepewności natury zbyt ociężałego i ograniczonego w górnych rejestrach grania. Przez te kilka lat zabawy w poszukiwanie Świętego Graala, spotkałem na swej drodze kilka podobnych w założeniach konstrukcji, które niestety obarczone były wspomnianym niechlubnym bagażem wad, jednak gdy wspinałem się odpowiednio wysoko w cenniku, owe przywary pryskały jak mydlane bańki, To oczywiście nie jest żadną regułą, ale gdy sięgnę pamięcią, to progres jakości generowanego dźwięku najczęściej związany jest ze wzrostem ceny, na co patrząc zdroworozsądkowo, powinno być normą. Niestety często tylko powinno, ale nie o tym dzisiaj mamy rozprawiać. Wracając do meritum, dostarczony do testów przedwzmacniacz gramofonowy był stosunkowo rzadko podłączaną w salonie dystrybutora konstrukcją, co przed głównym odsłuchem musiałem nadrobić kilkunasto-płytowym setem rozgrzewającym. Jednak dzięki temu, obserwując na bieżąco proces „układania” – nie da się zapuścić jednego winylu w pętlę i iść na dłuższy spacer, słyszałem zachodzące każde najdrobniejsze zmiany. Koniec końcem, gdy zasiadłem do oceny krytycznej, miałem już pewien bagaż spostrzeżeń odsłuchowych.

To niewiarygodne, że przy tak rozbudowanej lampowo konstrukcji już i tak mocno nasycony dźwięk mojego zestawu nawet w najmniejszym stopniu nie zdradzał oznak pogorszenia. Co więcej, był bardzo zwiewny i rozdzielczy, nadal oscylując w temperaturze barwowej stacjonującego u mnie Reimyo. Oczywiście w porównaniu z używaną na co dzień katowicką Therią brzmienie nieco się ociepliło i zaokrągliło, ale odbierałem to jako pozytywną wartość dodaną, a nie deprecjonującą testowaną konstrukcję ułomność, mimo, że w japońskim przedwzmacniaczu liniowym konstruktor również zaimplementował kilka lampek. To było wysmakowane granie w estetyce „uwięzionych w szkle elektronów”, ale z pełną paletą informacji na środku i w górze pasma. Nieco inaczej niż z Therią prezentowały się też niskie tony Amerykanina, ale proszę się nie niepokoić, gdyż przy ich minimalnie większym ciężarze i trochę grubszej kresce rysowania źródeł pozornych, nadal dostajemy całkowity pakiet danych o grze kontrabasu, okraszonych jedynie minimalnym wzrostem udziału pudła w stosunku do strun podczas wybrzmiewania. To jednak jest na tyle łatwo wkomponowujące się w potencjalny zestaw, że gdy naprzeciw siebie posadowimy trzech słuchaczy, jeden powie, że tego oczekiwał jego set, drugi spokojnie przejdzie nad tym do porządku dziennego, a jedynie trzeci szukając dziury w całym, może nieco pokręcić nosem, ale bez kruszenia kopii negatywną ocenę. Gdy pierwsze wnioski miałem już wypunktowane, na talerzu wylądował często prezentowany moim gościom Antonio Forcione z jego materiałem koncertowym w kwartecie. Już pierwszy solowy popis artysty w większości przypadków zniewala wirtuozerią i sposobem zebrania wszystkich gitarowych artefaktów na stół mikserski. Każdy najdrobniejszy szmer lub omsknięcie opuszka palca po strunach wspomagane naturalną dla ucha ludzkiego domieszką lamp testowej kompilacji, nawet mnie znającego ten kawałek z bezkompromisowych odtworzeń po raz kolejny zmuszały do chwili refleksji: „A może by tak lampa w phono?”. Już raz miałem podobny przypadek ze Spherisem Ayona, z tą tylko różnicą, że tam wszystko było nieco bardziej krągłe i bardziej złote, ale nadal na tyle wyrafinowane, że bez problemu spełniało warunki bytu dla bardzo wymagającego toru audio, bez popadania w przesłodzenie i kluchowatość. Coś chyba jest na rzeczy, że w niedługim czasie zanotowałem już drugi przypadek zadumy nad do niedawna niewchodzącym nawet w sferę rozmyślań tematem. Czas pokaże, co się z tego wykluje. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że przetwarzane przez Io popularne „wiosło” AF, dziękowało mi za dawkę homogeniczności Aesthetixa. Nawet nie wiem, kiedy pykająca rytmicznie igła na końcu rowka, zmusiła mnie do przekręcenia płyty na talerzu. Druga strona pierwszego z dwóch krążków pozwoliła mi spojrzeć na budowanie sceny muzycznej, która podobnie do całości prezentacji nie odstawała od moich wysoko postawionych oczekiwań. Zaczynając się na linii kolumn, sięgała daleko w głąb, kończąc swoje podboje dopiero na oddalonej ponad dwa metry za nimi ścianie. Czytelność i rozlokowanie artystów wręcz wzorowe, ale nie jako oddzielnie istniejące byty, tylko współbrzmiące ze sobą źródła dźwięku. Ciekawym i zarazem nieco in plus zaskakującym zagadnieniem takiego sposobu prezentacji była tak oczekiwana przez mnie iskra w grze przeszkadzajek perkusisty. Tworzyło to niezbędną dla pełnego wejścia w utwór aurę spektaklu muzycznego, co z premedytacją w pełni wykorzystałem, zaliczając oba znajdujące się w kopercie czarne placki. Kolejnym krokiem nie mogło być nic innego, jak naładowana energią niskich sztucznych pomruków twórczość grupy Massive Attack z ich składanką „The Best of Massive Attak”. Ten materiał miał na celu sprawdzenie, jak wypada pogrubienie dźwięku w najniższych częstotliwościach i przyznaję, że Amerykanin bronił się znakomicie. Kolejne, tym razem trzy krążki przeleciały jak jeden, dając dobrą podstawę basową, dobre nasycenie środka i dźwięczną, ale nie kłującą w uszy nawet przy głośnym graniu górę pasma. Po tym doświadczeniu wiedziałem już prawie wszystko i przyszedł czas na nieskazitelnie nagraną przez oficynę Linn Records wokalistykę Geroge’a Friderica Hsendela. Zakupiony niegdyś trzykrążkowy „Messiah”, postawił przysłowiową kropkę nad „i” dzisiejszego testu. Muzyka dawna z jej instrumentarium i pewnym zarezerwowanym dla niej sposobem generowania wokalizy jest dla mnie narkotykiem, który jeśli tylko pozwala na to zestaw testowy, staram się przedawkowywać, ładując swoje akumulatory dla sprostania czekającym mnie trudom życia codziennego. Barwa szarpanych i smaganych smyczkiem „generatorów dźwięku” tamtych czasów, wespół z porozrzucanymi po scenie artystami odtwarzającymi zapisane nutowo partie wokalne, dzięki znanemu wszystkim melomanom podejściu do tematu masteringu szkockiego labelu, po raz kolejny potwierdziły według mnie w pełni spełnione aspiracje amerykańskiego przedwzmacniacza gramofonowego do elity światowej. Niestety, aby tego zasmakować, musimy nakarmić go odpowiednim sygnałem z wkładki gramofonowej, który dopiero w ostatnim czasie udało mi się zapewnić. Oczywiście spięcie go z nieco mniej wyrafinowanym systemem, nie zdegraduje całkowicie generowanego dźwięku, tylko przy nie w pełni wykorzystanych możliwościach amerykańskiej myśli technicznej, nie zobaczymy na co stać naszą codzienną układankę. I nie ma w tym nic złego, gdyż już nie raz spotkałem się z podobną sytuacją przewartościowania swojego seta, co w konsekwencji i tak okazało się owocnym w końcowe skutki pozostawienia takiego „killera” w torze posunięciem. To wydaje się irracjonalne, ale gdy zaznamy podobnego zabiegu na swojej skórze, nagle świat postrzegamy w nieco innym świetle i koniec końcem, takim ruchem wykorzystujemy maksimum możliwości posiadanego zestawu.

Cieszę się, że miałem przyjemność zapoznania się z kolejnym lampowym phonostagem, który tak wyśmienicie wypadł w moich oczach, ups uszach. Sznyt lampy wykorzystano jedynie do wykreowania pewnego homogenicznego, naładowanego intymnością pomysłu na dźwięk, a nie sztucznego pompowania przyszłego zestawienia ciepłem bursztynowych baniek. To ostatnio jest modne, ale często efekt finalny kłóci się z zamierzeniami konstrukcyjnymi i zaczyna się dorabianie teorii do otrzymanych efektów brzmieniowych. W tym przypadku od początku do końca mamy konsekwentnie realizowany pomysł wykorzystania „uwięzionych w próżni elektronów”. Lekkie zwiększenie masy dolnego zakresu naprawdę nie szkodzi, a reszta pasma z pewnością przyczyni się do pojawienia się uśmiechu na Waszych twarzach. Oczywiście może zdarzyć się przypadek audiofila przedkładającego latające w eterze żyletki ponad muzykalność, ale moim zdaniem większość populacji wymagających melomanów odbierze Aesthetixa Io Eclipse jako fantastyczne urządzenie. Ja naprawdę dużo wymagam od tego formatu i co prawdopodobnie jest najważniejsze, mam do weryfikacji mych oczekiwań stosowne środki sprzętowe. Dlatego jeśli nosicie się z zamiarem zmiany warty na posterunku przedwzmacniacza gramofonowego i jesteście w stanie wygenerować stosowną kwotę, propozycja warszawskiego SoundClubu jest wręcz obowiązkową pozycją na potencjalnej liście odsłuchowej.

Jacek Pazio

Dystrybucja: SoundClub
Wersja dostarczona do testu: Aesthetix Io Eclipse VC DMPS: 103 000 PLN
Io Eclipse: 70 000 PLN
Regulacja poziomu głośności (Volume Control): 12 000 PLN
Dodatkowy zasilacz (Dual Mono Power Supply): 21 000 PLN

Dane techniczne:
Wejścia phono: 1 para RCA, 1 para XLR
Wejścia liniowe (opcjonalna regulacja głośności): 1 para RCA, 1 para XLR
Wyjścia: 2 x RCA, XLR
Wzmocnienie (Gain): 80dB max, wewnętrznie regulowane do poziomu 56 dB
Regulacja głośności (opcja): Innowacyjne, unikalne, 46-pozycyjne regulatory głośności, oparte na przełączanych mechanicznie dyskretnych rezystorach firmy Roederstein – po jednym dla każdego kanału.
Pasmo przenoszenia: +- 0.25 dB, 20 Hz – 20 kHz
Stosunek sygnał/szum:: 70 dB minimum
Impedancja wejściowa: 10 Ω – 47kΩ
Impedancja wyjściowa: 1KΩ niezbalansowane, 600 Ω zbalansowane
Rekomendowana obciążenia: 10kΩ lub więcej (niezbalansowane), 20kΩ lub więcej (zbalansowane)
Lampy (na każdy kanał): V1-V6 (12AX7); V7 (6DJ8 / 6922); V8 (6SN7)
Pobór mocy: 350 W
Wymiary Eclipse (SxWxG): 441 x 141 x 450 mm (5 1/2″ x 17 1/2″ x 18 1/2″)
Waga (z opakowaniem)Eclipse w/vol: 20,41 kg (45 lbs.)
Waga (z opakowaniem) zasilacz: 24,95 kg (55 lbs.)

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II,   Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V,  Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– platforma antywibracyjna:  SOLID TECH
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech NanoFlux English ver.

Opinion 1

Looking at the portfolio of power cables from the Japanese manufacturer Furutech, we can distinguish two groups. The first one encompasses all “naked” cables, covered only with PVC and reasonably priced versions of the 314, 320, 2TS320, 3TS762 and ALPHA3. The second one is dedicated to the more wealthy, and at the same time, more picky customers. Typically, with the price increase also the external design of the cable usually gets also better. So starting with the Absolute Power 15 Plus and Power Reference III there are opalescent, nylon braids, supplemented, in case of the Powerflux, by phenomenal, piezzo-ceramic plugs FI-50M(R). But even in case of the last cable, the psychological barrier of 10000 zlotys was not crossed. Frankly speaking, for such a renowned cable manufacturer, such restraint may seem surprising, especially given the fact, that recently they introduced the truly reference power strip Pure Power 6. But probably the Japanese masters were not pressed with time, and in the beginning of February they presented their newest product – the NanoFlux. This cable is designed and manufactured using latest and to date not used technologies. So we finally came to the main topic – the fact, that we received for testing a limited, provided only to selected dealers, Japanese top cable Furutech NanoFlux. So I do not want to keep you waiting any longer and invite you cordially to read the review.

The conductors have a diameter of 3.8mm and each one of them is made from α (Alpha) Nano OCC copper, cryogenically treated covered with Nano Liquid (squalene oil) with gold and silver particles with a size of 8 nm (8/1000000mm). This treatment covers every possible irregularity of the surface of the conductor. To make it even more difficult, each lead consists of 7 bundles of 62 conductors each. The isolation is made from a few elastic layers and the cable is shielded with a braid made of copper. The external isolation is made from PVC with increased elasticity and covered with a dark-blue sheath made from nylon, with a white crossing thread in it. The external diameter is 18.8mm and the termination consists of proprietary plugs FI-50R and FI-E50R. All this is amended with a solid bullet on the cable, which is designed to minimize mechanical and electrical interference.

The birth of a supernova is accompanied by a big explosion, and I recommend to take some heart pills and calm down as much as possible, before you plug in the NanoFlux into your system. Please believe me, I am writing those words because I care for you, and I do not want to have a heart attack on my conscience. I also do not want to be aware, that you had to endure jaw surgery, after your jaw bone has shattered on the floor after being dropped. The reason for this is simple – the Furutech gives such a boost to a system it gets plugged into, that if you are not prepared for it, you can feel as if Chuck Norris just tried out one of his famous kicks on you. There is such an energy flowing out of your speakers, as if the material recorded on the carrier you are playing would be exploding with cosmic energy. Full dynamics, incredible momentum and volume waking sheer applause.
Initially calm, opening the „House of Gold & Bones Part 2” Stone Sour piece „Red City” initially charmed with incredible palpability and realism of the toned down and slightly revoked emotionally vocals, just to quickly transform into overwhelming guitar riffs and growling, typical for this group. What is incredibly important with this kind of repertoire, each attack of the transients was not only lightning fast, but also deadly precise. There was no place for even a moment of doubt, despair or attempt to round off or soften the edgy phrases. This can be heard well on the piece “Sadist”, where the ongoing increase of tempo is paired with intensified usage of the instruments and increased volume. With the Furutech the process is absolutely natural, as if we would be driving a classy muscle car, not having to think if we have enough power under our foot, because it is obvious, and not just wishful thinking. Staying with automotive metaphors, lately I use the mighty power amplifier Abyssound ASX-1000 connected with the Acoustic Zen Gargantua II cable is like a boosted Dodge Charger RT, but switching over to the NanoFlux is like an investment in a Nitro setup, like in the “Fast & Furious” movie. Please listen into, or better feel in your guts, the bass guitar on “Blue Smoke” starting on 1:47. This is world mastery. Staying in the same climates, I took the melodic, yet heavy like a steamroller, full with electronic inserts, industrial-metal disc “Device” Device (fans of Disturbed should get acquainted with it, if they did not do it yet).Even with such a material the selectiveness and clarity of the sound remained brilliant. In addition, you could listen to this charming clatter for a long time, loud and without fatigue, or even the slightest signs of irritation. Of course I am talking about myself here, as my neighbors could have absolutely different observations.
Enough jokes for today. Now it is time for something “normal”, acceptable for most of the listeners, to whom this cable is dedicated. So let us start with very light repertoire, like the “Black Sheep” Arne Domnerus, issued in the series Swedish Jazz Legends, which on one hand soothed the senses with soft phrases, but on the other hand did not allow for quiet sitting in your listening chair, because the legs moved from their own in the rhythm of the jazz standards. An exception were the mournful phrases like “Gammal fäbodpsalm”, where the lyrical nature of the Furutech came to the surface and everything combined into a logical whole. Sweet, dense and velvety arrangements Queen Latifach on “Trav’lin Light” only confirmed my previous observations. Lazy rhythms, charming, low and closely recorded vocals acted extremely lazy-making, and had an anti-depressive action. Everything was coherent, put well together, softly lit, yet without losing the sharp contours of the virtual sources and without losing the proper gradation of the individual planes on the wide and surprisingly deep soundstage. Nothing flew together, nothing had undefined shapes, the sharpness was depending on the vision of the sound engineer and was not a result of the limitations of the listening system.
Etherealness and sprightliness  of the oriental rhythms on the phenomenal album “Istanbul” Jordi Savall were also splendidly reproduced. This very original instrumentation (eg. oud, duduk, kanun, santur) allowed to feel the climate of the musical legacy of the Ottoman empire, enriched with elements from Turkish, Greek or even Jewish cultures. In this unusual crucible lovely, yet at the same time mysterious rhythms whirled, an aesthetic which is absolutely different to the modern one, and most importantly, there was  peace everywhere. Without any rush, with a clean mind, freed from daily concerns, you could subdue to the audiophile meditation and follow the mastery of the musicians. Catching all kinds of tastes and nuances is something for a completely different paragraph, but the Furutech providing all information that is recorded, stayed aside, allowing the listener to make a completely independent decision, if he wants to absorb the musical spectacle developing before his eyes as a whole, or, after getting acquainted with the material, successively immerge into the back alleys of micro decays and slowly decaying reverberations.

Looking at the NanoFlux from the perspective of time, and trying to pretend to be objective, I must confess, that Furutech has done quite a job there. I would even say that Furutech succeeded better with it, than Telly Savalas with losing hair (yes, yes, I know the story about the role of Pilatus in “The Greatest Story Ever Told”). It is real dynamite, which not only releases the whole energy hidden in the reproduced material, but allows also the electronics work with 100% efficiency. This cable does not enhance anything, does not favor anything or make anything more beautiful. It just makes the boundaries, that restrain our beloved music, break. Everything becomes more real, more truthful, natural, but only after we listen to the NanoFlux for longer, we will notice, that everything should be like that from the very beginning.

Marcin Olszewski

Distributor: RCM
Price: 1,8 m /15 050 PLN

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver  Media Center
– Preamplifier: Abyssound ASP-1000
– Power amplifier: Abyssound ASX-1000
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio  Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Reference Power
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinion 2

I use the cables from the Japanese company Furutech for years, but I never surpassed the medium price level from their catalog. This because the cables fared so well, that I did not feel the need to exchange them for something better. Of course, in theory, the more expensive the better, and judging based on positive opinions in the press and in the Internet, this manufacturer offers significant quality increase, when you move up in their portfolio. Fortunately, being absolutely content with what I have, I did not search for superfluous spending, but enjoyed purchasing discs, which are the main goal of the audio game. And probably I would still be avoiding this topic, but after the portal Soundrebels was created, I am in a way obliged to test audio accessories, so from time to time I have to tackle something regarded as audio-voodoo. In this case I received for testing a power cable from the highest “Flux” series, which name “Nano” suggests a change of the used compounds on the nano-particle level. This is still copper, but enriched with silver and gold particles, which bring this product to unbelievable levels of refinement, claims the manufacturer. Now there is nothing else to do besides inviting you meet the newest product from the Land of the Cherry Blossom, the power cord Furutech NanoFlux, distributed in Poland by the Katowice based RCM.

All people, who know the previous version of the top Flux, will notice the change of the color of the braid. The older one based on light violet, while now we get saturated blue with some light blue strains. Other external differences are the thickness of the cable and a ring used on the outside; currently it has the size of a significantly sized barrel. The length and used plugs are the same in both cases. Unfortunately for users having restricted space behind their electronics, this cable is even stiffer, what does not mean, that it cannot be folded at all, but I experienced much more flexible cords. However, if you think through how to apply it, we should be able to put it even in more difficult conditions.

Because the first listener was Marcin, I could start listening already after a few pieces played, as the cable was already burned in. That was the plan, but I could not get to the test immediately, so the tested power cable waited for a few days. Looking at it, I wondered all the time, what it can bring into the sound, so that I would not need to treat this adventure as a search for a substantiation of moving to a higher price level. Finally the day came, when I started the test, which turned out to be full with positive experiences. I have heard many power cables, but such an increase in weight supported by the increased contour of the lower frequencies I did not expect. In addition, together with the increase of the weight of the virtual sources, the stage also gained swing and breath, showing the cymbals of the percussion player much more palpably. This was splendidly shown on the Dino Saluzzi disc “Mojotoro”. Saturation, increase of mass and sharpening of all the sounds did not result in any kind of artificiality of the sound. And I must tell you, that during the test I used very open Polish loudspeakers Ardento Alter II, based on Sonido wide range driver (paper cone) in the midrange and an Aurum Cantus ribbon tweeter. Any kind of distortion of the sound would be shown on a silver plate, from the first note. Yet I could not believe my ears – the 18 inch bass drivers clearly showed how the base drum should look like, at the same time making the monstrously big loudspeakers (60cm wide and 140cm high) disappear, leaving just tons of sound space behind. I changed the repertoire and went to a church with Jordi Savall and his Sybil songs. Such a gradation of sound planes is much easier achievable with stand mount speakers, but the experience with the Japanese cable showed, that even speakers the size of a clothes cabinet, are capable of showing to the listener, how far behind and above the musicians the sounds reflect from the walls and ceiling. Besides that the lowest voices of the choir talked to me much stronger, what was very nice to me, due to my repertoire references. I probably do not need to inform anybody, that after I noticed that, my player was more frequently fed with such climates. If something sounds great, you cannot constrain yourself, even if you know the material through and through, still you have to see, if it will sound better. Did the tested cable had any flaws? In my opinion rather not, but during the dozen days I tested the cable, I experienced too much of the good. This was however not the flaw of the cable itself, but rather the recording of Ms. Cassandra Wilson, which is too heavy on bass. This recording is very nice when we have a system lacking lower frequencies, but in balanced systems, it is worse. Still, even this disc did not become monotone rumble, but we were informed, that the sound engineers were had not too much taste. Frankly speaking, since I acquired the Harmonix cables I use now (about three years ago) this was the first time, when I thought: “well, maybe I could…?”

A human being learns during the whole life. My system is a certain view of its constructor on the sound, realized in the form of individual components in its catalog. Every foreign product has a difficult life trying to fit in this orthodox environment, and if it succeeds, this results in a different sound, which does not impair the quality of the system. Here I get a cable from a different manufacturer, and it does not harm, but even improves the sound. This is interesting and very tiring on the long run. It is not easy to forget such encounters, which you approach with caution, and, after testing, you need to apologize to the constructors of that item, that you were not believing in their competences. If somebody is searching for a cable, then he should get acquainted with this product. But I must warn you, that people with systems heavy on bass, especially pumped-up with bass-reflex ported speakers, may experience too much of the lower octaves. But it can also be, that if something is too dense for me, it can be just the beginning of the road for others. So only our own ears will give us answers, if the Furutech NanoFlux is that, what your system desperately needs now.

Jacek Pazio

System used in this test:
– Separate DAC + CD player: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Preamplifier: Reimyo CAT – 777 MK II; Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier:Reimyo KAP – 777; Robert Koda Takumi K-70
– Speakers: ARDENTO ALTER II
– Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ
– IC RCA Harmonix HS 101-GP
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i
– Power distributor: POWER BASE HIGH END plus with Acrolink 9500
Analog stage:
– Turntable:
drive: Dr. Feickert Analogue „Twin”
arm: SME V
cartridge: Dynavector XX-2 MK II
Phonostage: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

TEAC HA-P90SD

TEAC prezentuje nowy przenośny model HA-P90SD. Urządzenie łączy w sobie wzmacniacz, sekcję odtwarzacza najnowszych formatów plików, także DSD 128 (5,6 MHz), przetwornik C/A oraz zaawansowany wzmacniacz słuchawkowy. HA-P90SD może współpracować z dowolnym zewnętrznym źródłem muzyki oraz odtwarzać nagrania z karty microSD. Za wysoką jakość brzmienia, jaką zapewnia najnowszy model TEAC-a, odpowiadają zaawansowane elementy, m.in. wysokowydajny procesor Blackfin i układ Burr-Brown PCM1795

TEAC HA-P90SD to uniwersalna konstrukcja, której jednym z wyróżników jest obsługa plików wysokiej rozdzielczości. Urządzenie łączy w sobie funkcje wysokiej jakości przenośnego wzmacniacza i odtwarzacza kompatybilnego z formatami wysokiej rozdzielczości. HA-P90SD w jednej obudowie integruje technikę precyzyjnego odtwarzania plików DSD, którą TEAC wykorzystuje w swoich profesjonalnych komponentach audio, oraz zaawansowany wzmacniacz słuchawkowy, wyróżniający się czystością sygnału i niemal całkowitym brakiem zniekształceń.

Sercem urządzenia jest wysokowydajny procesor Blackfin, którego najważniejszymi zaletami są bardzo wysoka moc obliczeniowa i niskie zapotrzebowanie na energię. Dzięki temu HA-P90SD może pracować przez 6 godzin, nawet w przypadku odtwarzania dźwięku wysokiej rozdzielczości, co wiąże się z przetwarzaniem bardzo dużej ilości cyfrowych informacji. Znaczący udział w zapewnieniu wysokiej jakości dźwięku ma także przetwornik cyfrowo-analogowy Burr-Brown PCM1795, który zazwyczaj można znaleźć w topowych konstrukcjach wolnostojących. Ponadto TEAC HA-P90SD obsługuje tryb asynchroniczny, dzięki czemu przy połączeniu poprzez USB nie korzysta z zegara zainstalowanego w komputerze.

Zastosowany w HA-P90SD wzmacniacz słuchawkowy klasy AB to zaawansowany układ, w którym wykorzystano elementy dyskretne. Ponadto w sekcji wzmacniacza słuchawkowego pracuje wzmacniacz operacyjny Burr-Brown OPA1602, stworzony specjalnie dla urządzeń audio i pozwalający uzyskać czyste brzmienie przy bardzo niskim poziomie zniekształceń. Dzięki dopracowaniu układu elektronicznego HA-P90SD może pochwalić się pasmem przenoszenia sięgającym od 10 Hz do 80 kHz, stosunkiem sygnał/szum przekraczającym 105 dB i całkowitymi zniekształceniami harmonicznymi na poziomie 0,004%. Najnowsza konstrukcja TEAC-a dostarcza także wysoką moc wyjściową: 170 mW x 2 (przy 32 Ω), a przy tym kompatybilna jest z niemal dowolnymi słuchawkami – od dousznych, aż po audiofilskie wokółuszne, których impedancja mieści się w zakresie 8-600 Ω.

TEAC HA-P90SD obsługuje większość najważniejszych formatów, także wysokiej rozdzielczości. Urządzenie dekoduje utwory zapisane w postaci plików WAV, FLAC, MP3, AAC, DSF i DFF (DIFF). W przypadku plików z dołączonymi znacznikami tag, użytkownik może sortować nagrania według nazwy utworu, albumu, artysty lub gatunku muzycznego, a korzystając z aplikacji TEAC HR Audio Player dla komputerów PC i Mac również tworzyć i edytować listy odtwarzania. Na uwagę zasługuje także tryb odtwarzania bez pauz (gapless).

Ekskluzywne wzornictwo HA-P90SD potwierdza wysoką jakość konstrukcji. W pełni aluminiowa obudowa minimalizuje wpływ zewnętrznego szumu na układy elektroniczne i jednocześnie gwarantuje niezwykłą wytrzymałość sprzętowi, którego grubość wynosi zaledwie 21,5 mm. Autonomię modelowi HA-P90SD zapewnia wbudowana bateria litowo-jonowa, którą doładowuje się za pośrednictwem złącza USB.

TEAC HA-P90SD na polskim rynku pojawi się w drugim kwartale br.   

Specyfikacja techniczna

Poziom wyjściowy: 170 mW + 170 mW (32 Ω, 1 kHz, 10% JEITA)
Impedancja: 8 – 600 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 80 kHz (±3 dB)
Stosunek sygnał/szum: >105 dB
Zniekształcenia THD + N:    <0,004%
Wejścia: USB A, USB Micro-B, cyfrowe optyczne, cyfrowe koncentryczne, analogowe liniowe (3,5 mm stereo mini jack)
Wyjścia: cyfrowe koncentryczne, słuchawkowe analogowe (niezbalansowane, 3,5 mm stereo mini jack)
Wymiary (S x W x G): 69,6 x 21,5 x 123 mm (bez bocznych wypustów)
Waga: 280 g


Dystrybucja: Audio Klan

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiofil 2015 – RCM

Opinia 1

Traf chciał, że po pierwszych kilkunastu dniach kalendarzowej wiosny, nieodbiegających pod względem aury od minionej zimy, temperatury wreszcie zaczęły nieśmiało przekraczać magiczna barierę 10°C. Zamiast jednak wyciągnąć rowery i dołączyć do spragnionych ruchu rzesz cyklistów bladym świtem sobotniego poranka wyruszyliśmy z Jackiem w kolejną podróż do Wrocławia. Osób śledzących nasze poczynania nie z pewnością to nie dziwi, lecz naszych nowych Czytelników pragnę w tym momencie uświadomić, że my tak po prostu mamy. Jeśli tylko gdzieś w bliższej, bądź dalszej okolicy dzieje się coś ciekawego to po prostu staramy się tam w miarę naszych skromnych możliwości dotrzeć. Tak też było i tym razem a trzecia odsłona tegorocznego wrocławskiego Audiofila powodem była aż nadto oczywistym. Dodatkowo atrakcyjność spotkania podnosił system, który z wielką pieczołowitością przygotować miał katowicki RCM. System nie byle jaki, gdyż … Albo nie, nie będę od razu psuł niespodzianki.

W porównaniu z latami ubiegłymi zmiana lokalizacji na salę konferencyjną znajdującego się nieopodal wrocławskiego rynku hotelu Qubus jak zwykle budziła mieszane uczucia zarówno wśród organizatorów i wystawców, co oczywiste, jak i odwiedzających. Mniejsza powierzchnia, zdecydowanie niżej zawieszony sufit i wręcz symboliczne kuluary wymagały od wszystkich odrobiny dobrej woli i dłuższej chwili na akomodację do nowych warunków. Nietaktem byłoby jednak marudzenie, gdyż i tak ogromny szacunek należy się zarówno stojącemu za całym tym projektem Piotrowi Guzkowi, jak i oczywiście władzom stolicy Dolnego Śląska za wspieranie tejże unikalnej w skali naszego kraju inicjatywy. W tym momencie muszę również przyznać, że w mijający weekend efekty tejże działalności były aż nadto widoczne. Pomimo iście obłędnej pogody i temperatur śmiało zapuszczających się w okolice 25 kresek przynajmniej w sobotę większość miejsc w sali była przez cały czas zajętych a na grupki audiofilsko zafiksowanych dyskutantów natknąć się można było nie tylko w hotelowym foyer i przed samym hotelem, lecz również w okolicznych ogródkach restauracyjnych. A dyskutować było o czym, oj było.

Standardowo kilka słów wstępu wygłosił Piotr, by po chwili oddać głos zaproszonym gościom, którzy przez dwa dni mieli prezentować swój pomysł na dźwięk. Gospodarz tego spotkania – Roger Adamek – właściciel katowickiego RCMu, jak to zwykł mieć w zwyczaju podszedł do tematu w sposób jednocześnie pragmatyczny, jak i można by powiedzieć całkowicie bezkompromisowy … przynajmniej jeśli chodzi o źródło. Zanim jednak dojdę do listy urządzeń, jakich można było w mijający właśnie weekend posłuchać chciałbym zwrócić uwagę na dość znaczące przearanżowanie hotelowego wnętrza. Nie mówię w tym momencie o specjalnie zwiezionych setkach kilogramów ustrojów akustycznych, bo takowych nie było nawet na lekarstwo, lecz o odsunięciu całego systemu od tylnej ściany na co najmniej 2m i przesłonięciem wygospodarowanej w ten sposób przestrzeni pseudo-parawanem stworzonym z firmowych rollupów. Efekt? Nadspodziewanie dobra, jak na hotelowe warunki kontrola nas najniższymi częstotliwościami i wręcz zjawiskowy sposób kreowania przestrzeni.

Najwyższy czas przyjrzeć się samemu, odpowiedzialnemu za całe zamieszanie zestawowi. Dzielony system bułgarskiego Thrax’a w skład którego wszedł przedwzmacniacz Dionysos wraz ze 100 watowymi, A-klasowymi, hybrydowymi końcówkami mocy Heros napędzjącymi niezwykle intrygujące wizualnie tubowe kolumny Odeon „No.28” był nam całkiem dobrze znany z gościnnych występów w naszej redakcji – link. Sygnałowe okablowanie Organica też znamy, lubimy i używamy a z naszą recenzją wykorzystanych do zasilania Furutechów NanoFlux mogli się Państwo zapoznać w zeszłym tygodniu. Z Therią, też mamy kontakt praktycznie na co dzień. Czyli teoretycznie rzecz ujmując 3/4 całości było nam znane. Jednak akurat lwia część potencjału drzemiącego w przywiezionej z Katowic elektronice skumulowana była w źródle, którego niestety okazję posłuchać mieliśmy do tej pory jedynie w trakcie sesji wyjazdowych. Mowa tu o gramofonie TechDas AIR FORCE TWO z 9″ ramieniem Schroeder CB uzbrojonym we wkładkę TechDas TDC01 Ti. Na firmowym stoliku znalazło się jeszcze miejsce dla reprezentującego domenę cyfrową odtwarzacza C.E.C CD5, lecz uprzedzając nieco fakty napiszę tylko tyle, że każdorazowe jego włączenie przekonywało do analogu nawet najbardziej uprzedzone do niego jednostki. W związku z powyższym pozwolę sobie jeszcze wrócić na chwilę do japońskiego gramofonu. Prawie miesiąc temu miałem okazję przez dłuższą „chwilę” (szczęśliwi czasu nie liczą) posłuchać Air Force Two z przywiezionym do Wrocławia ramieniem Schroedera, lecz uzbrojonym we wkładkę Miyajima Takumi. Już wtedy połączenie detaliczności i precyzji z organiczną, naturalną muzykalnością było najdelikatniej mówiąc wręcz uzależniające. Problem w tym, że to, co słyszałem wtedy i to na wyższej klasy zestawach głośnikowych (Gauder Akustik Berlina RC7) miało się zupełnie nijak do tego, co z granych w Qubusie płyt była wstanie wycisnąć wkładka TechDasa. Abstrahuję w tym momencie od (niezaprzeczalnie degradującego) wpływu sali, typowo wystawowego szumu tła (przez prawie godzinę słuchaliśmy praktycznie sami), itp. Po prostu potencjał zaprezentowanego źródła był na tyle „absolutny”, że chyba nic nie było w stanie mu zaszkodzić. Oczywiście z jednej strony cena takiego seta jest wręcz szokująca, lecz zarazem dokonując zimnej kalkulacji dochodzimy do wniosku, ze wcale aż tak drogo nie jest. Dowód? Oto dowód. Jak na wehikuł czasu zdolny sprawić, że dane nam będzie usłyszeć „niemalże na żywo” wszystkich tych wielkich, którym występ „live” dany już nigdy nie będzie to całkiem niewiele. Nieprawdaż?

Pomijając sprawy sprzętowe pewnej reorganizacji a właściwie uspokojeniu uległa zwyczajowa, towarzysząca tego typu imprezom żonglerka odtwarzanymi płytami. Zamiast nerwowego przekładania nieprzebranej liczby płyt i nabijania kilometrów podczas kursowania między miejscem za widownią a systemem została wprowadzona zasada, iż z każdego położonego na gramofonie winyla będzie grana cała strona. Podczas naszej obecności wyjątkiem była przyniesiona przez jednego ze słuchaczy płyta Phila Collinsa, z której wysłuchaliśmy jedynie dwóch utworów i to dopiero po umyciu jej w ultradźwiękowym Vinyl Cleanerze Audio Desk Systeme Glass, gdyż wcześniejsza kąpiel w ręcznej myjce zafundowana jej przez właściciela skutkowała jedynie poprawą walorów wizualnych (jedwabisty połysk) a co do brzmieniowych to lepiej się nie wypowiadać. W każdym bądź razie w trosce o dobro samych słuchaczy, o igle nawet nie wspominając, wystawca zafundował jej prawdziwe mycie a nie tylko rozmazywanie nagromadzonego w rowkach brudu. Efekt takich zabiegów był nad wyraz słyszalny, choć i niezaprzeczalnej mizerii samej realizacji nie sposób było ukryć. Niestety tak to jest, że część POPu wydawana jest niejako od niechcenia i czasem im mniej słychać tym lepiej. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż w ramach swoistej odtrutki następną pozycją był niesamowity album „Diabolus in Musica” Accardo interpreta Paganini i właśnie dla takich momentów warto tłuc się kilkaset kilometrów na drugi koniec Polski. Podczas reprodukcji na sali nie skrzypnęło nawet jedno krzesło a gdy z głośników popłynęły ostatni nuty część zgromadzonych zaczęła spontanicznie bić brawo.
Spore zainteresowanie wzbudził również album „Life” Chie Ayado, na którym drobna i filigranowa Azjatka potrafiła zabrzmieć, jak nie przymierzając prawdziwa Afroamerykanka o iście rubensowskich kształtach.
Oprócz naturalnego instrumentarium nie zabrakło również dość niechętnie zwykle serwowanej na pokazach ze względu na swoją problematyczną naturę elektroniki i to poczynając od  „In Concert” Dead Can Dance, poprzez „Tour De France” Kraftwerk na niesamowitej ścieżce dźwiękowej z „Blade Runner” kończąc.

Podobnie jak podczas wcześniejszych prezentacji tak i tym razem subiektywne odczucia poszczególnych słuchaczy były na tyle spolaryzowane, że można było spotkać bezgranicznie zakochanych, jak i całkowicie negujących zasadność przedstawionej konfiguracji. O ile niemalże 100% frekwencja przedstawicieli pierwszej frakcji nie powinna nikogo dziwić i nie dziwiła, to zastanawiający był upór przedstawicieli drugiego obozu. Czyżby przejaw masochizmu, a może tylko próba wprowadzenie w życie mechanizmu autosugestii, w którym ciągłe powtarzanie, że coś nam się nie podoba, w końcu sprawi, iż tak się stanie. Mniejsza z tym, grunt, że Ci, co wstąpili tylko na chwilkę dopiero po kilku telefonach od zniecierpliwionych członków rodzin opuszczali z wielce nieszczęśliwą miną hotelową salę a ci, co zapobiegliwie wygospodarowali sobie całe popołudnie bez większego żalu byli w stanie zrezygnować z serwowanej przez organizatorów kawy i herbaty, by nie uronić nic z dobiegających z Odeonów dźwięków.
Pomijając indywidualne preferencje większość słuchaczy uczciwie przyznawała, że nawet jeśli któryś z aspektów prezentowanego dźwięku niekoniecznie wpisywał się w ich gusta to i tak całościowo prezentacja wypadała na tyle pozytywnie, że nie sposób było przestać słuchać, a słuchało się przede wszystkim muzyki i to muzyki przez duże „M”.

Serdecznie dziękując za zaproszenie i gościnę liczymy na to, że kolejne spotkania z cyklu Audiofil cieszyć się będą równie wysoką frekwencją a i sami audiofile poznający co i rusz nowe propozycje serwowane przez kolejnych zapraszanych przez Piotra Guzka dystrybutorów od czasu do czasu skłonni będą udać się na prawdziwy koncert, by odpowiednio wysoko ustawić sobie poziom referencji. Referencji, do której przecież każdy z nas mozolnie zmierza. A tym razem okazji nie trzeba było nawet szukać samemu, gdyż pierwszy odwiedzający Audiofila gość został przez organizatora obdarowany wejściówką na niedzielny koncert Krzysztofa Herdzina.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Kolejna odsłona wrocławskich spotkań przy muzyce generowanej przez systemy, korzystających z zaproszeń organizatora Pana Piotra Guzka gości za nami. Przewodnim tematem  minionego weekendu tj. 11-12 kwietnia 2015r. był format analogowy, oparty o gramofon stosunkowo niedawno wprowadzonej na nasz rynek japońskiej marki TechDas, dystrybuowanej przez katowicki RCM. Druga na liście propozycji konstrukcja o raczej kojarzonej z amerykańskimi filmami akcji nazwie „Air Force Two” – flagowy to oczywiście model „One” – jest nieco uproszczoną wersją jedynki. Ważną wiadomością jest fakt, iż najistotniejsze, przyświecające temu projektowi założenia techniczne, nadal są ważnym elementem jego budowy. Nie rozpisując się zbytnio w tym temacie, wspomnę tylko o pneumatycznym zawieszeniu talerza i przysysaniu doń płyty winylowej na całej powierzchni rowka z informacjami dźwiękowymi. Ale to nie koniec zastosowanych tutaj, a rzadko spotykanych w podobnych urządzeniach rozwiązań technicznych. Na przynajmniej skrótowe przywołanie, zasługuje jeszcze przeniesienie napędu na wspomniany talerz za pomocą niepozornie wyglądając ego paska transmisyjnego. Wbrew pozorom jest on bardzo sztywny i nierozciągliwy, ale najciekawszym pomysłem utrzymania stałych obrotów jest wyeliminowanie stałego kręcenia się silnika, na rzecz skokowego utrzymywania zadanej prędkości obrotowej. Jeśli ktoś ma choćby minimalne pojęcie w sprawach technicznych, zdaje sobie sprawę z zaawansowania konstrukcyjnego tego pozornie prostego zadania. Taki pomysł prawdopodobnie dla wielu miłośników winylu już na starcie rodzi tysiące pytań natury wpływu potencjalnych szarpnięć na dźwięk, ale obecni na sali goście natychmiast formułowali podobne wnioski, które rzeczowymi wyjaśnieniami znanego w świecie analogu Pana Rogera Adamka były autorytatywnie rozwiewane, co dodatkowo potwierdzała sobotnio-niedzielna prezentacja.  Tak w skrócie opisałbym zajmujący główne miejsce na szafce ze sprzętem obiekt mego pożądania. Jako dygresję dodam, iż czyniłem pewne przymiarki do wspomnianej „dwóki”, ale pertraktacje z szanowną małżonką na chwilę obecną wprowadziły drobne ograniczenia, skutkując pojawieniem się u mnie nieco innego werku. Wracając jednak do spotkania i idąc tropem reszty systemu, sygnał z wkładki wstępnie obrabiał phonostage THERIAA RCM by w dalszej drodze przekazać pałeczkę wzmocnieniu bułgarskiemu Thraxowi, który na końcu zasilał niemieckie kolumny Odeon. W torze znalazł się jeszcze najnowszy model japońskiego specjalisty w paskowych napędach odtwarzaczy kompaktowych CEC CD5, ale służył raczej jako nieczęsto używana alternatywa, a nie próba konfrontacji obu źródeł. Okablowaniem zajęły się marki Furutech i Organic Audio.

Na tym zakończę akapit około-sprzętowy i skreślę kilka słów o muzyce, która w odróżnieniu od większości dolnośląskich meetingów krążyła raczej wokół elektroniki i rocka, niż tak uwielbianego przeze mnie potocznie zwanego „plumkania”. Jednak nawet takie rzadko słuchane w mojej samotni tematy muzyczne, gdy swoją jakością realizacjiprezentowały choćby minimalne pokłady jakości, po przepuszczeniu przez wizytującą tę odsłonę „Audiofila” elektronikę, wznosiły się na dotychczas nieosiągalne przez nie poziomy jakości reprodukcji. Czy wszyscy byli zadowoleni? Prawdopodobnie nie, ale kilka razy udało mi się usłyszeć nieśmiałe brawa na przemian z narzekaniami, co tylko potwierdza różne oczekiwania i poziom zaawansowania w osłuchaniu odwiedzających podobne imprezy słuchaczy, bez deprecjonowania ich wrażliwości na rodzaj muzyki i jej jakość. Każdy ma inny punkt odniesienia i wrażliwość muzyczną, dlatego nie mogąc zaspokoić wszystkich, zawsze raczej nakreślam swoje wnioski, które tylko w bezpośrednim starciu z zainteresowanym słuchaczem mogą być oceniane jako zbieżne lub diametralnie inne od moich.

Na koniec tej relacji, kolejny raz pośpieszę organizatorowi może nie pomocą, gdyż jest obrotnym i znanym w koncertowym świecie człowiekiem i tego nie potrzebuje, ale ze wsparciem informacyjnym. Chodzi mianowicie o formułowanie podtekstów biznesowych tych cyklicznych spotkań, gdy tymczasem na każdym z nich, otrzymujemy stosowną dawkę informacji o muzycznej sferze kultury Wrocławia. Tym razem, oprócz takich pogadanek, jeden z pierwszych gości otrzymał zaproszenie na odbywający się następnego dnia koncert Krzysztofa Herdzina, zadając tym kłam, zasłyszanym w sieci oskarżeniom. Nie będę dłużej roztrząsał tego tematu, ale jeśli ktoś w tych dniach, bez znaczenia, z jakiego powodu, nie odwiedza Wrocławia, niech nie psuje mieszkańcom Dolnego Śląska tak wspaniałej imprezy.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumin D1

Dawno, dawno temu, a dokładnie jesienią 2013 r., na rynku audio wielkie zamieszanie wywołał odtwarzacz plików będący dziełem konstruktorów z Pixel Magic Systems Ltd. o nazwie Lumin. Praktycznie wyłącznie huraoptymistyczne reakcje pierwszych szczęśliwych nabywców i euforyczne recenzje pojawiające się w najodleglejszych zakątkach naszego globu tylko podsycały płomień lawinowo rosnącego popytu. Krótko mówiąc sytuacja niczym z bajki o kopciuszku. Zadebiutować na najbardziej dynamicznie rozwijającym się obszarze audio, rozbić bank i do końca życia wylegiwać się na którejś z tropikalnych plaż wiodąc błogie życie rentiera (nie mylić np. polskim rencistą). Najwidoczniej jednak panowie Nelson Choi i Li On mieli inny pomysł na życie i w momencie największego boomu postanowili znów namieszać i całkowicie przearanżować swoją ofertę wprowadzając za jednym rzutem cztery nowe streamery, oraz dedykowany im serwer plików. Reakcje na takie zagranie były nazwijmy to dyplomatycznie mocno spolaryzowane. Trudno się temu dziwić, skoro mając do tej pory jeden, za to świetnie sprzedający się produkt stawia się wszystkich przed faktem dokonanym i daje do wyboru cztery odtwarzacze. Jak jednak miało się okazać w tym szaleństwie była metoda. Pierwszy model co prawda trafiał w punkt, ale pomimo swoich wyjątkowych możliwości soniczno – technicznych dla części odbiorców nadal był zbyt drogi a dla części wyczynowych high-endowców zwyczajnie za tani. Stworzone na nowo portfolio miało powyższe problemy rozwiązywać i zupełnie obiektywnie patrząc na aktualny cennik trzeba przyznać, że chyba ambitne założenia zostały zrealizowane. Mamy zatem do wyboru podstawowy – zminiaturyzowany model D1 za 9 990 PLN, już pełnowymiarowy T1 za 18 900, klasyczny A1 w cenie 28 900 PLN i topowy S1 wyceniony na 48 900 PLN. Jak widać pokrycie poszczególnych segmentów cyfrowego audio jest pełne – od zdroworozsądkowo wycenionego Hi-Fi po ambitny, acz jeszcze nie przesadzony High-End. Ponieważ w momencie pojawienia się na rynku pierwszego Lumina (obecnie A1) udało nam się popełnić jego recenzję (link) a ostatnimi czasy skupiliśmy się na prawdziwych ekstremach budzących tęskne spojrzenia nawet u bezkompromisowo podchodzących do tematu złotouchych nasz wybór padł na najbardziej niepozornego Lumina – skromy model D1.

Od razu na wstępie chciałbym jednak uprzedzić, iż skromność w przypadku D1 nie oznacza rezygnacji z aluminium z zewnątrz i zaawansowanych rozwiązań technologicznych wewnątrz a jedynie mniej kosztowną a przede wszystkim mniejszą obudowę i mniej rozbudowane zasilanie.
Wykonany z centymetrowej grubości szczotkowego płata aluminium front zdobi jedynie schowany w głębokim podfrezowaniu display i umieszczony tuz pod nim logotyp producenta. Czarno-turkusowy wyświetlacz swoją intensywnością przypomina wodę z okolic egipskich rafa koralowych, lecz nic nie stoi na przeszkodzie by go przyciemnić (dostępne są trzy jaskrawości: Bright, Normal, Dim), bądź też całkowicie wyłączyć. Nad korpusem nie ma się co dłużej rozwodzić, gdyż w przeciwieństwie do starszego rodzeństwa zamiast wyżłobionego bloku aluminium zdecydowano się na odpowiednio wygięte aluminiowe profile. Górny, którego zagięte krawędzie stanowią wystarczająca powierzchnię dla ośmiu śrub zespalających go z podstawą i dolny, dublujący ścianki boczne i stanowiący zarazem bazę do pojedynczej płytki drukowanej wewnątrz i czterech, solidnych, chromowanych i podklejonych gumową okładziną nóżek od zewnątrz.  
Pomimo nader niewielkiej powierzchni użytkowej na ścianie tylnej udało się wygospodarować miejsce na wyjścia analogowe i to zarówno w postaci RCA, jak i preferowanych przeze mnie XLR-ów, wyjście cyfrowe BNC i to, co w streamerach oczywiste gniazdo Ethernet, oraz dwa porty USB. Wyliczankę zamykają gniazdo dla zewnętrznego 12V „laptopowego” zasilacza, główny włącznik zasilania, mikroskopijny przycisk resetu i zacisk uziemienia.
O trzewiach nie będę się zbytnio rozpisywać, bo to już zajęcie dla osób z zacięciem do elektroniki stosowanej i jedynie wspomnę, iż sercem odtwarzacza są dwie kości Wolfson WM8741 (po jednej na kanał) a cały układ jest zbalansowany, co mam nadzieję widać na zdjęciach i co tłumaczy, czemu warto w przypadki D1-ki zainwestować w XLRy.

No dobrze, a jak z funkcjonalnością i codzienną ergonomią? Odpowiedź jest krótka. Zajebi …, ekhm, znaczy się świetnie. Lumin wpięty w domowy intranet w tzw. okamgnieniu odnajduje wszystkie aktywne serwery UPnP i po wybraniu przez użytkownika, z którego ma czerpać muzyczne informacje żwawo zabiera się za jego indeksowanie. To jednak nie wszystko. Tak samo streamerek traktuje wczepione w swój zadek przenośne pamięci masowe i co warte podkreślenia nie grymasi ani na sformatowane pod NTFS i EXT 2/3 (co wcale nie jest normą), ani na duże pojemności. Potwierdziły to moje ponad dwutygodniowe testy, podczas których nie miałem najmniejszych problemów z graniem z 2TB WD My Passport. W dodatku podpięcie dysku po USB zwalnia nas z troski, czy aby nasz serwer UPnP będzie łaskaw pliki DSD streamerowi nie tylko poprawnie wyświetlić, ale i udostępnić (darmowy Minim Server radzi sobie z tym doskonale), więc jeśli ktoś nie ma do tego głowy a i posiadanej plikoteki nie zasila zbyt często takie rozwiązanie na pewno warto rozważyć jako docelowe.
Dedykowana aplikacja działa na chwilę obecną jedynie na urządzeniach z nadgryzionym jabłkiem w herbie, lecz prawdę powiedziawszy przeciwnicy (a wiem, że takich osób jest całkiem sporo) tejże marki izabawki będą potrzebowali praktycznie tylko raz. Ot wystarczy kilka minut, by przeklikać nader czytelne i intuicyjne menu ustawiając wszystko co trzeba raz na zawsze. Z rzeczy istotnych i koniecznych to włączenie/wyłączenie wyjścia cyfrowego, ustawienie poziomu sygnału analogowego na wyjściach (Normal/Low), oraz decyzja czy bawimy się w resampling, czy zostawiamy poszczególne częstotliwości z parametrami natywnymi i zamiast zajmować się dywagacjami nad wyższością świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem lepiej posłuchać muzyki. Jeśli jednak zdecydujemy, że warto poeksperymentować to pracowici panowie z Hong Kongu zapewnili nam zabawę na długie zimowe wieczory, gdyż do dyspozycji mamy zakres 44.1kHz – 384kHz dla PCM plus 2.8MHz dla DSD. Jednostki o problemach z decyzyjnością lepiej niech nawet nie próbują się tym zajmować, gdyż ciężka nerwica natręctw to najłagodniejsza przypadłość, jakiej mogą podczas tak uwielbianych przez co poniektórych pseudoproroków, ślepych testów nabawić. Dodatkowo mam też dobrą informację dla posiadaczy pierwszej generacji iPadów, do której z resztą sam się zaliczam. Pomimo tego, że producent w specyfikacji zaznacza, że dedykowana aplikacja przeznaczona jest na „owocowe” tablety od v.2 wzwyż, to jeśli wcześniej miało się ją zainstalowaną bez problemu można dokonać stosownego updatu z App Store’a.

Jednak zanim dojdziemy do samego odsłuchu drobna wskazówka dla osób lubiących, bądź po prostu muszących czasem/często/zawsze popracować/poklikać po klawiszach w trakcie odsłuchu. Wiadomo, że jeśli tyko można warto sobie życie ułatwiać i nie utrudniać a używanie jednego zamiast dwóch urządzeń takowym ułatwieniem niewątpliwie jest. W związku z powyższym informuję, że playlistami, źródłami danych i generalnie nawigacją (poza ustawieniami sprzętowymi samego streamera) spokojnie można operować z poziomu desktopu za pomocą aplikacji firm trzecich i są to m.in. Kinsky oraz Kazoo dostępne za symboliczne 0 (słownie zero) np. na stronie Linna.
O i jeszcze jedno. Na rosnącej fali popularności serwisów streamingowych już od pewnego czasu pojawiały się pytania co z kompatybilnością Lumina z którymś z nich. Oczywiście w domyśle chodziło o dwa, za to oferujące streaming w jakości bezstratnej 16bit/44.1kHz, czyli WiMP i debiutujący właśnie na naszym rynku TIDAL. Co do pierwszego na razie nic nie wiadomo, za to jeśli mowa o TIDALu, to Pan Li On z Pixel Magic Systems Ltd. w trakcie wymiany korespondencji zapewnił mnie, że dołożą wszelkich starań, aby zarówno firmware, jak i firmowa aplikacja umożliwiająca pełną współpracę z TIDALem była dostępna w ciągu najbliższego miesiąca. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że już podczas monachijskiego High Endu wszystko powinno działać jak należy.
No dobrze. Mam cichą nadzieję, że z powyższego opisu dość jasno wynika, że trzewia i serce samego streamera pozostały praktycznie bez większych zmian a oszczędności poczynione zostały głównie w obszarze zasilania i … opakowania. Oczywiście z pewnością znajda się malkontenci czepiający się, że w A1 płytki były dwie a tu mamy tylko jedną, ale krzyżyk im na drogę. Osobiście, jeśli gdzieś dopatrywałbym się możliwości ewentualnego upgrade’u to stawiałbym na wymianę laptopowego zasilacza na coś w stylu firmowej liniowej jednostki dołączanej do wyższych modeli Lumina, oraz spróbowałbym pobawić się w zastąpienie firmowych nóżek wyrobami Franc Audio Accessories, bądź Stillpointsa. A co, jak szaleć to szaleć. Dość jednak marudzenia, przejdźmy do tego, jak „budżetowy” Lumin gra.

Ponieważ miałem to szczęście, że dostarczone na testy urządzenie miało już na swoim koncie kilkutygodniową przeprawę z jednym z kolegów po fachu w mojej gestii leżało jedynie ustawienie kilku podstawowych funkcji pod siebie i pozwolenie nad wyraz kompaktowemu gościowi z dalekiego Hong Kongu na „ułożenie się” w moim systemie.
Po testach pierwszego Lumina byłem niezmiernie ciekaw ile „cukru w cukrze” udało się azjatyckim konstruktorom ze starszego rodzeństwa w D1-ce przed księgowymi przemycić. Dla tego też od razu brzydko mówiąc przywaliłem z grubej rury i zamiast smętnego plumkania z tamburynem, fletem piccolo i panem, sądząc z głosu, jeżdżącym przez większość dzieciństwa na bardzo niewygodnym rowerku sięgnąłem po „The Theory of Everything” Ayreon. W dodatku postanowiłem pojechać po bandzie i zamiast standardowej – dwupłytowej wersji monumentalnego dzieła Arjena Anthony’ego Lucassena na playlistę wprowadziłem calusieńkie czteropłytowe wydawnictwo – z bonusowymi dyskami zawierającymi jedynie warstwę instrumentalną włacznie. Wychodząc z założenia, że co mnie nie zabije to wzmocni i po takiej sesji z pewnością będę miał jasną odpowiedź, czy dźwięk oferowany przez najmniejszego z rodu Luminów nie jest przypadkiem na dłuższą metę nużący, bądź idąc w drugą stronę irytujący. Znawcy tematu pewnie przecierają w tym momencie oczy ze zdumienia i zastanawiają się jakaż to straszna przypadłość umysłowa skłoniła mnie po ten rozdmuchany do granic przyzwoitości prog-rockowy koszmarek i to w najbardziej wypasionej wersji, ale tak jak napisałem wcześniej. To była ewidentna próba wytrzymałościowa a na tyle monotonny i jednocześnie niezbyt spójny materiał miał tylko ewentualnie zauważone anomalie uwypuklić, zintensyfikować. Potrzebowałem po prostu czegoś, czego po przesłuchaniu nie sposób sobie przypomnieć, gdyż jeśli byłoby to coś, co po prostu lubię i znam niemalże na pamięć, to nawet w przypadku, gdyby czegoś D1 nie zagrał, bądź przeinaczył, to i tak moja pamięć zrobiłaby swoje i te brakujące smaczki sobie dopowiedziała. A tak? Nie ma zmiłuj. No to jedziemy.
Iście barokowe bogactwo ozdobników, wielowątkowe, zagmatwane linie melodyczne i oczywista autorska maniera znane mi doskonale np. z wcześniejszych „The Human Equation”  czy „01011001” były w pełni czytelne i zrozumiałe. Słychać było naprawdę rzetelny warsztat i ogrom pracy włożony w to, by spiąć tę muzyczną opowieść w trzymająca się kupy całość. Efekt może nie wyszedł powalający, lecz Lumin zamiast pastwić się nad oczywistym przerostem formy nad treścią skupił się na mozolnym wyłuskiwaniu z niej jakiejś myśli przewodniej, głęboko zakopanej idei, która z pewnością przyświecała autorowi podczas całego procesu twórczego. Gradacja planów przypominała precyzją droższe rodzeństwo, lecz z oczywistych względów mu nie dorównywała. Brakowało dosłownie odrobiny klarowności w ostatnich rzędach, co w pewnym stopniu dawało się zniwelować poprzez odpowiednio troskliwe usytuowanie streamera. W moim przypadku najlepsze efekty osiągnąłem z Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform, która delikatnie zaakcentowała konturowość jednocześnie nie odchudzając pasma. Co ważne ta kilkugodzinna sesja minęła mi całkiem miło i z ulgą mogłem postawić w rubryce odpowiedzialnej za wierność oryginałowi zasłużone mocne cztery z plusem. Co prawda nijakiego znużenia, bądź zwyczajnego znudzenia dźwiękiem nie odczuwałem, lecz zdawałem sobie sprawę, że to dopiero wstęp do umiejętności „Wspaniałej Czwórki” z Hong Kongu i przynajmniej na razie przyszło mi się zmierzyć z zawodnikiem najlżejszej wagi.
Zupełnym przeciwieństwem i niejako swoistym detoxem sonicznym okazał się minimalistyczny i oszczędny w formie „Pavane For A Dead Princess” Steve Kuhn Trio. Gra lekka, swobodna i całkowicie niewymuszona trafiła Lumina w przysłowiowy punkt. Najwidoczniej na takim, bądź przynajmniej podobnym repertuarze testowali go konstruktorzy, gdyż czuć było autentyczną radość z grania, feeling i jak to się poetycko mówi słychać było „chemię” pomiędzy muzykami. To nie był jakiś sztuczny, grany z kartki na zlecenie muzak. Nie było też w tym nawet krzty wydumanych, wciśniętych niemalże na siłę typowo solowych popisów. Ot zagrane dla własnej i niejako przy okazji słuchaczy przyjemności kilka klasycznych standardów. Streamer skupił się w głównej mierze na barwie, strukturze, intensywności poszczególnych fraz aniżeli na podkreślaniu ich konturów. Całe szczęście odwzorowanie rzeczywistych gabarytów źródeł pozornych wypadało całkiem przekonująco, co pozwalało czerpać prawdziwą przyjemność z rozgrywających się przed nami wydarzeń i tylko najwięksi malkontenci zamiast dać się unieść falom muzyki szukaliby w takim sposobie prezentacji jakiś „ale”. Warto również wspomnieć, że właśnie na taki, pozornie niezobowiązującym graniu najwyraźniej słychać było przewagę XLRów nad RCA. Może nie było między tymi dwoma typami połączeń przysłowiowej przepaści i nie ma co drzeć szat i rwać resztek włosów z głowy jeśli akurat XLRami we własnym systemie nie dysponujemy, lecz soczystość, namacalność i wyrazistość faktury dźwięków przy połączeniu zbalansowanym były po prostu bardziej sugestywne.
Na koniec nie odmówiłem sobie przyjemności trochę połomotać i w tym celu użyłem „Submission For Liberty” 4 ARM i „13” Black Sabbath. Z jednej strony surowy, szaleńczy Thrash z Antypodów a z drugiej prawdziwe dinozaury Hard Rocka, no dobrze, niech będzie, że ze sporą domieszką Heavy Metalu, ale w takim bardziej dostojnym, gęstszym i wyważonym wydaniu. Z reguły tego typu materiał po pierwsze wprawia w zakłopotanie, bądź nawet lekką panikę co mniej odpornych słuchaczy a po drugie dość bezpardonowo obnaża mizerię testowanych urządzeń ze wzmacniaczami i zespołami głośnikowymi na czele. Jednak i źródłu potrafi boleśnie wbić szpilę, wiec praktycznie przy każdej nadarzającej się okazji próbuję kilka cięższych kawałków przemycić. Tym razem niczego nie trzeba było szmuglować. Oba albumy wybrzmiały od pierwszej do ostatniej nuty a ja przez prawie dwie godziny nie musiałem interesować się playlistą. Niezależnie od tego, czy z głośników dobiegały opętańcze frazy „My Father’s Eyes” z potężną ścianą gitarowych riffów, pełnym napastliwości, przechodzącym momentami w growl wokalem i punktującą uderzeniami stopy perkusją, czy też powolnie sunącym niczym piekielny walec „Dear Father” D1-ka cały czas trzymała tempo i ani na chwilę nawet nie próbowała osłabić siły ataku. Bezpardonowo i nadspodziewanie dzielnie, jak na tak niepozornego malucha, parła do przodu pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza i unoszący się w powietrzu zapach siarki. No dobrze, z dwiema ostatnimi metaforami trochę mnie poniosło, ale fani ciężkich brzmień szukający źródła, które nie wykastruje ich plikotek z potęgi, jadu i niczym nieskrępowanej agresji powinni zwrócić baczną uwagę na najmniejszego z Luminów.
Jak z pewnością Państwo zauważyli podczas recenzowania D1niespecjalnie skupiałem się a prawdę powiedziawszy nie zwracałem absolutnie żadnej uwagi tak gloryfikowaną „gęstość” wsadu muzycznego serwowanego streamerowi. Powód tej pozornej ignorancji nie wynikał jednakże z mojego wrodzonego lenistwa, czy też przekory, lecz z faktu, iż urządzenia ze stajni Pixel Magic świetnie różnice w jakości masteringu pokazują, lecz czynią to z jednym małym „ale”. Mianowicie materiał źródłowy musi być na tyle „treściwy”, że wspomniana gęstość będzie szła w parze z jakością. Nie chcę w tym momencie rzucać konkretnymi tytułami, żeby przypadkiem nie wywołać kolejnej wojny miłośników poszczególnych formatów, lecz niektórym ukazującym się „audiofilskim” zagęszczonym edycjom ewidentnych zbuków ani 384kHz PCM, ani 2.8MHz DSD nie pomoże, bo pomóc nie może. I w tym momencie powinno paść powiedzenie o bacie ukręconym z czegoś, czego ruszać nie należy, gdyż pachnie „ładnie inaczej”.

Wbrew zauważalnym trendom, by na rynek wprowadzać coraz potężniejsze, jeśli nie pod względem samych gabarytów to na pewno przytłaczające swoją ceną urządzenia ekipa Pixel Magic Systems Ltd. poszła po rozum do głowy i przygotowując dedykowany najbardziej wymagającym model S1 pomyślała również o zwykłych audiofilach i melomanach chcących posiadać w swoich systemach produkt solidny, estetyczny, ale przede wszystkim grający dobrze, bądź bardzo dobrze i wyceniony tak, by można było sobie na niego pozwolić. Lumin D1 powyższe kryteria spełnia prawie wszystkie. Wyjątkiem jest jakość oferowanego dźwięku, który w swojej klasie cenowej nie jest ani dobry, ani bardzo dobry. Jest po prostu wybitny, a biorąc pod uwagę wspominane przeze mnie możliwości późniejszych upgrade’ów już i tak nad wyraz korzystna relacja jakości do ceny powinna wzrosnąć o dodatkowe kilka oczek. Dla tego też na zawarte w powyższym tekście krytyczne uwagi proszę patrzeć zarówno przez pryzmat wyższych modeli Lumina, oraz a może przede wszystkim przez wręcz drastyczną różnicę w cenie Lumina w porównaniu z urządzeniami, z jakimi ostatnimi czasy mamy w redakcji SoundRebels do czynienia. Nie ma się co oszukiwać – ultra High End nie dość, że uzależnia, to jeszcze zaburza prawidłowe, zdroworozsądkowe podejście do otaczającego nas świata. Za to Lumin D1 jest przedstawicielem twardo stąpającego po ziemi segmentu Hi-Fi. Jest solidnym, świetnie wykonanym streamerem wycenionym na tyle rozsądnie, że jeśli tylko chcemy w sposób całkowicie bezproblemowy wejść w pliki i po prostu słuchać muzyki praktycznie nie zwracając uwagi w jakim formacie, gęstości etc. została zapisana to po prostu powinniśmy poświęcić mu dłuższą chwilkę. Proszę mi uwierzyć na słowo. Albo nie, proszę mi nie wierzyć i najlepiej samemu posłuchać. To nie będzie stracony czas.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 9 990 PLN

Dane techniczne:
– Obsługa UPnP AV z odtwarzaniem gapless i playlist
– Obsługiwane formaty audio:
Formaty bezstratne:
DSD: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD)
PCM: FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF
Stratnie skompresowane formaty audio: MP3, AAC
– Obsługiwane częstotliwości próbkowania i długości słów: PCM, 44.1khz-384kHz, 16-32bit, Stereo; DSD, 2.8MHz, 1bit, Stereo
– Wejścia: Ethernet Network 100Base-T; USB – kompatybilne z pamięciami flash, oraz dyskami USB (Pojedyncze partcje FAT32, NTFS i EXT2/3)
– Wyjścia:
    Analogowe: XLR (4Vsms), RCA (2Vrms)
    Cyfrowe: BNC SPDIF: PCM 44.1khz-192kHz, 16-24bit; DSD (DoP, DSD over PCM) 2.8MHz, 1bit
– Wymiary (SxGxW): 240mm x 244mm x 60mm
– Waga: 2 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audia Flight Strumento N°1 & N°4

Opinia 1

Włochy są krajem, który dla większości, choćby minimalnie zorientowanej w temacie sztuki populacji homo sapiens, jawi się jako kolebka wysublimowanego piękna w najczystszej postaci. Ważnym aspektem takiego stanu rzeczy jest nieograniczanie tego fenomenu do jednego działu życia codziennego – czytaj produktów wystawienniczo –galeryjno -muzealnych, tylko zaprzęganie go do tak przyziemnych spraw, jak sfera produktów użytkowych. Z racji sfokusowania portalu SR na segment audio, tak na szybko, na jednym wdechu mogę wymienić kilka niosących ze sobą wspomniany pierwiastek piękna znamienitych goszczących na naszym rynku marek, jak: Pathos, Chario, czy Albedo (nazwa zbieżna z polską marką kablarską, ale tym razem chodzi o włoską manufakturę produkującą testowane przez nas jakiś czas temu kolumny model Aptica). Naprawdę nie trzeba być znawcą, by już podczas pierwszego kontaktu organoleptycznego z wysmakowanym wizualnie produktem, kierować podejrzenia co do projektanta w stronę europejskiego landu w kształcie buta. I gdy otrzymałem wiadomość o teście kolejnego przedstawiciela opiewanego przeze mnie kraju, w mej świadomości rysował się obraz łączący czasem surowość ostro ciętego metalu z ciepłem pięknie wkomponowanego weń, często rustykalnego pod względem kolorystyki drewna. Jakież było moje zdziwienie, gdy po przytaszczeniu do pokoju odsłuchowego i rozpakowaniu 120 kilogramowej skrzyni z końcówką mocy, mym oczom ukazał się czarny, prawie nietknięty ornamentyką aluminiowy monolit. Nie powiem, wygląda fantastycznie, tylko niestety miał się nijak do moich wstępnych wywodów. Niestety czasy i gusta odbiorców się zmieniają, dlatego producenci muszą być elastyczni, a ja rozumiejąc taki stan rzeczy i w konsekwencji kilkutygodniowego kontaktu z tym produktem stwierdzam z całą stanowczością, że może wylewu smaczków designerskich tutaj nie ma, ale te zastosowane, znacznie podnoszą poziom postrzegania. Oczywiście proszę nie traktować tych kilku ostatnich zdań jako wyroczni, gdyż nieco wyolbrzymiłem fakty, by pokazać możliwości włoskich projektantów, które nawet skrajnie surowym kształtom są w stanie nadać nutkę piękna. Myślę, że wystarczy tych przepychanek wzorniczych, dlatego zapraszam wszystkich na spotkanie ze szczytem działu wzmocnienia włoskiej marki Audia Flight, czyli zestawu pre-power Strumento Nr.1 i Strumento Nr.4 dystrybuowanego przez krakowski Audio Cave.

Opis wizualizacyjny nie będzie zbyt długi, gdyż oszczędne w dodatki uatrakcyjniające bryły obudów, stawiają w głównej mierze na mile odbierane kostki aluminium, niż dzieła, które wyszły  spod ręki Michała Anioła. Ale z tą prostotą nie jest aż tak źle, gdyż przedwzmacniacz przy standardowej szerokości i nieco większej niż typowa dla podobnych urządzeń głębokości, swą stonowaną elegancję zyskuje jedynie czymś na kształt centralnie zapadającej się fali na przednim panelu. We wspomnianym łukowatym dołku usytuowano czytelny niebieski wyświetlacz, a pod nim pięć umożliwiających sterowanie urządzeniem przycisków z centralnie umieszczonymi w nich diodami. Jednym elementem burzącym symetrię frontu jest sporej wielkości gałka wzmocnienia na prawej flance. Zmierzając ku tyłowi, obserwujemy czarną satynę górnej części obudowy i lekko połyskującą szarość bocznych paneli. Spoglądając na tył, widzimy zestaw dwóch wejść RCA i pięciu XLR, jedno wyjście do Recordera, jedno RCA i dwa XLR. Oprócz tego znajdziemy jeszcze lanowe gniazda komunikacji z końcówką mocy, 3.5 milimetrowe Jacki do komunikacji z innymi urządzeniami, zespolone z głównym włącznikiem gniazdo IEC i dwie zaślepki na opcjonalne wyposażenie. Jak widać możliwości połączeniowych sporo i przy tym bardzo czytelnie rozlokowane. Całość stoi na sporej średnicy srebrnych niskich walcach. Przesiadka na końcówkę mocy w pierwszym przebłysku myślowym przynosi niemiłe podczas procesu logistycznego doznania natury wydolnościowej. To diabelstwo netto waży 90 kilogramów, by razem ze stosowną bardzo solidnie wykonaną i pomysłowo rozkładaną skrzynką, osiągnąć niebotyczne 120 kilogramów. Ludzie z działu R&D urządzeń klasy High End chyba nie przenoszą swoich zmaterializowanych pomysłów, gdyż jednorazowy kontakt z takim monstrum z pewnością nasunąłby im choćby odrobinę opamiętania przy tworzeniu następnej konstrukcji. Ale idźmy dalej. Powiem szczerze, 4-ka nie wygląda na swoją wagę. Jest co prawda większa od mojej końcówki, ale ta różnica nie oddaje wielokrotności wagowej. Zaczynając od frontu, widzimy centralnie przebiegającą przezeń rozszerzającą się w górnej części szczelinę. To rozwidlenie jest ostoją inicjującego działanie świecącego się logiem marki włącznika. Tutaj wtrącę swoją dość zabawną przygodę. A mianowicie, po podłączeniu stosownego okablowania i spięciu zestawu z moim systemem, zostało mi jedynie uruchomić gościa z Włoch. Jak to zwykle bywa, rasowy audiofil instrukcję traktuje jako kwestionowanie posiadanych umiejętności, dlatego nie różniąc się od wspomnianej populacji, na kontemplacji jak to zmusić do wydania z siebie dźwięku, spędziłem ładnych kilkanaście minut, z włączeniem w ten proces podejrzenie uszkodzenia kabli sygnałowych. Gdy nabrałem szacunku do producenta i wziąłem pięknie oprawiony w naturalną skórę skoroszyt z instrukcją w rękę, przeczytałem, że magicznym guziczkiem jest wspomniana plastikowa zaślepka szczeliny przedniej ścianki. Jednak człowiek cały czas się uczy, a i tak głupi umrze. Ale kontynuujmy. Przeskakując na górny panel, otrzymujemy kolejną wisienkę designerską, czyli podobną jak w przedwzmacniaczu falę, z tą różnicą, że dołek jest nieco płytszy i zaślepiony chromowanym płaskownikiem z otworami w kształcie plastra miodu. Naprawdę dobrze to wygląda. Boczne ścianki wykorzystano na zamontowanie średnio nagrzewających się szarych radiatorów, a tylny panel z uwagi na konstrukcję zbalansowaną symetrycznie ubrano w wejścia XLR i RCA, a także pojedyncze terminale głośnikowe. W centrum tej płaszczyzny zlokalizowano jeszcze gniazdo lanowe do kontaktu z pre, gniazdo Jack, hebelkowe przełączniki wejść AUDIA Link i zintegrowane w włącznikiem głównym 20-to amperowi gniazdo sieciowe. Z uwagi na spory ciężar konstrukcji, urządzenie posadowiono nietypowo, bo na pięciu podobnych do znanych z przedwzmacniacza stopach. Jak widać bez szaleństw wizualnych, ale w konsekwencji minimalizmu i wysmakowania dostajemy dostojny organoleptycznie produkt. A jak wypadnie w walce z moim Japończykiem? Zapraszam do lektury.  

Niestety dostarczone do testu urządzenia były „dziewicze”, dlatego aby można było przystąpić do jakiejkolwiek weryfikacji ich możliwości sonicznych, dostały tygodniowy czas na rozgrzewkę w kąciku pokoju odsłuchowego, w czasie gdy ja starałem się zapewnić rodzinie niezbędne do życia środki płatnicze Narodowego Banku Polskiego. Gdy nastał moment implementacji, znowu musiałem czekać, tym razem jednak na brata, który był niezbędny w przetaszczeniu rzeczonej końcówki (90 kg) na miejsce sądu ostatecznego. Po zakończeniu procesu logistycznego, załapałem chwilkę na odsapnięcie przy małej czarnej i popłynęła muzyka. Już od pierwszych nut potwierdzały się zasłyszane mimochodem podczas wygrzewania mocno przemawiające za tymi konstrukcjami argumenty typu: solidna podstawa basowa i otwarta niczym nieskrępowana góra, przy dobrze zestrojonej do reszty pasma średnicy. Jednak ukradkiem zebrane informacje o jakości startowej, w czasie testowych rozliczeń dźwiękowych mocno ewaluowały w stronę wyrafinowania. Otrzymując taką prezentację zacząłem od repertuaru Nilsa Pettera Molvaera zatytułowanego „Khmer”. Ta podszyta sztucznie generowanymi niskimi pomrukami muzyka, jeśli wystąpiłoby jakiekolwiek rozluźnienie w kontroli tej częstotliwości, z miejsca wytknęłaby to już w pierwszym utworze. Tymczasem, moje piętnastocalowe basowce chodziły na wędzidle, bez najmniejszego ociągania się, dając tak lubiany przez wielu audiofilów efekt masażu wątroby, ale bez oznak tak zwanej „buły”. Rozbierając ten utwór dalej, na tle rozgrywającej się pomiędzy głośnikami muzyki, fantastycznie wypadł również główny atrybut Pettera -naturalna trąbka. Nie za ciepła, nie za martwa, ale nieco bardziej srebrna niż znam ją z mojego codziennego zestawu. I to jest główna różnica porównywanych ze sobą zestawów – Japonia kontra Włochy. Audia na tle Reimyo jest nieco chłodniejsza, ale idąc raczej w stronę neutralności niż bezduszności prezentowanej muzyki. Doprecyzowuję temat temperatury grania tylko dlatego, że podobne nieokraszone dokładniejszym opisem stwierdzenia, często odbierane są przez audiofilów w sposób zero-jedynkowy, a tak w tym przypadku nie jest. Nadal mamy miękkość i gęstość, ale podane w trochę innej barwie. Reasumując, Włoszki fundują nam solidne dociążone brzmienie, które przy bogatym w masę środku pasma i dźwięcznej, ale nie natarczywej górze pasma są w stanie zadowolić znakomitą większość potencjalnych klientów. Mając załatwiony temat jakości generowanego dźwięku, przyszedł czas na sprawy budowania sceny muzycznej. A, że co słuchacz to inne preferencje, to zawsze staram się zdiagnozować wszystko, co proponuje mi testowane urządzenie – w tym przypadku zestaw pre-power. Stali czytelnicy moich monologów prawdopodobnie czekają tylko na mój jak mantrę wykorzystywany repertuar Jordi Savalla, ale nie tym razem. To nadal muzyka dawna, z tą tylko różnicą, że zinterpretowana przez panią Christinę Pluchar twórczość Monteverdiego zatytułowana „Teatro d’Amore” , w której swój udział zaznaczył znany z niecodziennego jak na wokalistę rodzaju męskiego Philippe Jaroussky.  Ta fenomenalnie zrealizowana płyta, pozwala na idealne wyselekcjonowanie artysty na szerokiej i głębokiej wirtualnej scenie. Zestaw Audii wspomniane wydarzenie międzykolumnowe sytuuje nieco bliżej miejsca odsłuchowego niż mój Japończyk, zaczynając swą ekspansję tuż przed frontem kolumn, by podobnie do seta Reimyo osiągać jej bardzo dobrą głębokość. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie rzeczy oferuje sprzęt już ze średnich stanów cennikowych, ale przy przytoczonych bardzo dobrych osiągach rozmiarowych, dostajemy jeszcze w bonusie trudne do osiągnięcia dla wielu zestawów holograficzne zawieszenie źródeł pozornych, a jak zdążyłem się niestety przekonać, za takie dodatki trzeba słono zapłacić. Ważnym elementem tego podejścia testowego był również fakt dobrego oddania wolumenu wokalistyki z pełnej zawartości płuc artystów, bez oznak krzyku. Dlaczego ważnym? Wspominałem wcześniej o nieco chłodniejszym podejściu do barwy włoskiego wzmocnienia, które popadając w zbytnią oziębłość, mogłoby generować nieprzyjemne w skutkach dla naszych uszu „wydzieranie”, a nie masujące nasze bębenki frazy muzyczne. Tymczasem ten aspekt wypadł pozytywnie. I mimo, że lubię nieco więcej koloru, z taką prezentacją spokojnie mógłbym żyć. Po kilkupłytowym secie z twórczością dawnych czasów, przesiadłem się na tematykę fortepianową i w napędzie wylądował Leszek Możdżer z aranżacją muzyki filmowej Jana Kaczmarka. Twardy bas, dobry środek i dźwięczna góra zapowiadały soczyste oddanie tego ciężkiego w odtworzeniu instrumentu. Szczególne uwagę zwracałem na mocne, oparte o najniższe składowe akordy, które, gdy wymagał tego aranż, przepuszczone przez kompilację Japonii z Włochami, realnie oddały emocje związane z tą muzyką. Zawsze gdy widzę godnego zmierzenia się z tym materiałem goszczącego w moich progach zawodnika, sięgam po tę pozycję płytową. Znając możliwości spodziewałem się sukcesu i w spokoju ducha mogę stwierdzić, że się nie zawiodłem. To był bardzo ciekawy i dający pozytywne wnioski zestaw utworów, w którym oprócz wartości sonicznych zawsze otrzymuję dawkę tak poszukiwanych przeze mnie emocji. I patrząc na to z perspektywy czasu, zaliczam to podejście do bardzo udanych. Zauroczony możliwościami testowanego seta, przez następnych kilka dni przeczesałem sporą część wymagającej dobrego odtworzenia płytoteki i nawet w bardzo wrażliwych na wyostrzenia realizacjach, kompilacja włosko-japońska radziła sobie bez najmniejszych problemów. Gdy płytowy zestaw testowy skurczył się do minimum, przyszedł czas na pożegnanie mocnego uderzenia z Italii i w celach około-spedycyjnych ponownie zaprosiłem do pomocy brata. Co jak co, ale tak ciężkiego zawodnika jeszcze u siebie nie gościłem. Będę miał co opowiadać wnukom, jak wzmacniacz mogący spokojnie ważyć pół kilograma, osiąga prawie setkę, dając się we znaki moim obolałym mięśniom.

Muszę powiedzieć, że to było bardzo ciekawe i obfitujące tak w organoleptyczne, jak i dźwiękowe doznania spotkanie. Wizualizacja daleka od utartych wzorców, bez problemu prezentuje pokłady nieco technicznego, ale jednak piękna, a muzykalność mimo osadzenia bliżej neutralności, potrafi zniewolić takiego poszukiwacza podkolorowywania jak ja. Czyżby fenomen? Tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno, zestaw pre-power Strumento nr1 i nr 4 jest bardzo ciekawym projektem. Trzymając na wodzy wielkie membrany niskotonowców, trząsł moim domem, bez oznak rozlewania się basu, a otwarte górne rejestry dawały pełny wgląd w toczący się na wirtualnej scenie spektakl muzyczny, nie popadając przy tym w natarczywość. Czego chcieć więcej, niż pieca rządzącego naszą układanką audio? Chyba tylko tego, by wpisał się w posiadany już przez potencjalnego nabywcę tor, a na to niestety jest tylko jedna rada: takiego połączenia trzeba zaznać na własne uszy, inaczej się nie przekonamy.

 

Jacek Pazio

Opinia 2

Sięgając pamięcią wstecz i próbując przypomnieć sobie kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Audii Flight przychodzi mi na myśl jedynie zeszłoroczny monachijski High End i statyczna ekspozycja w Halle 4w Halle 4. Zastanawiałem się również jak wyglądały prezentacje w latach 2010 i 2013, o których wzmianki pojawiają się w kalendarium umieszczonym na stronie producenta, lecz przeglądając swoje archiwalne zdjęcia z ww. imprez na żadnym z nich Audii nie znalazłem. Można zatem uznać, że oprócz okazjonalnych odsłuchów okołowystawowych niższych modeli tak naprawdę topowe wyroby tej włoskiej manufaktury stanowią dla nas wielką niewiadomą. Oczywiście z pomocą przychodzi nieoceniony internet dostarczając szeroką gamę recenzji praktycznie we wszystkich językach świata, lecz nauczony doświadczeniem podchodziłem do nich z pewną dozą oczywistego zainteresowania, oraz zdroworozsądkowego dystansu.  Nie ma się przecież co czarować – każda z tego typu publikacji jest pochodną ściśle spersonalizowanych upodobań konkretnego testera, o czym proszę pamiętać czytając niniejszy tekst, a i nasze własne gusta zmieniają się z biegiem czasu. Zamiast jednak dywagować po próżnicy lepiej rozsiąść się wygodnie w fotelu, włączyć ulubioną muzykę i zacząć słuchać. Tzn. za słuchanie wziąłem się ja a Państwa serdecznie zapraszam do lektury moich wrażeń powstałych podczas odsłuchu dzielonej amplifikacji Audia Flight Strumento N°1 i N°4.

Jednak po kolei. O historii tytułowej włoskiej manufaktury i ludziach za nią stojących oficjalnie nie wiadomo absolutnie nic, gdyż producent od … 2008 r. niestety nie zdążył nawet najbardziej lakonicznej wzmianki na swojej stronie zamieścić. A warto zaznaczyć, że firmę założono w 1996r. Czyżby przejaw klasycznego śródziemnomorskiego „domani”? Załóżmy jednak, że to tylko chwilowe zawirowanie i lada moment coś się ruszy w temacie. Chyba, że właściciele marki i główni konstruktorzy, czyli panowie Massimiliano Marzi i Andrea Nardini (ich akurat udało mi się namierzyć) uznają, iż zdecydowanie przyjemniej będzie podziwiać przepiękne okolice Rzymu (Civitavecchia) sącząc wyborne Chianti Riserva, przegryzając cienkie jak opłatek plastry spianaty piccante. Jeśli zaś chodzi o samą ofertę, to portfolio Audii podzielone zostało na trzy serie: Three, Classic i Strumento. O ile przedstawicieli dwóch pierwszych „poziomów wtajemniczenia” już gdzieniegdzie można było posłuchać (m.in. na zeszłorocznym Audio Show) to reprezentujących szczyt włoskiej myśli technicznej urządzeń w Polsce oficjalnie jeszcze nikt przyjemności słuchać nie miał. Pomijam w tym momencie fakt, że zarówno dystrybutor – krakowski Audio Cave, jak i my uznaliśmy zgodnie, iż w zupełności miarodajne wyniki powinien przynieść test stereofonicznej końcówki mocy N°4 a na ważące po 95 kg. monosy N°8 przyjdzie czas … później, dużo później. Tym bardziej, że już przy wypakowywaniu 90 kg. 4-ki wpadliśmy na wielce udany wniosek racjonalizatorski, aby oprócz coraz bardziej popularnych białych rękawiczek, producenci dołączali również jakiegoś zminiaturyzowanego „paleciaka”, lub chociaż voucher do którejś z posiadających globalny zasięg firm przeprowadzkowych.

Najwyższy czas na pierwsze wrażenia organoleptyczne. Design 1-ki można najprościej określić jako … pogodny. Pomimo eleganckiej czerni i pokaźnych jak na przedwzmacniacz gabarytów całość nie tylko nie przytłacza lecz wręcz wywołuje wyłącznie pozytywne odczucia natury estetycznej. Obudowa wykonana z grubych anodowanych na satynową czerń (dostępna jest również srebrna opcja), pomijając stalowoszare ściany boczne płatów aluminium jest niezwykle zgrabna i zwarta. Płytę frontową zdobi niewielki, acz czytelny dwuwierszowy błękitny wyświetlacz osadzony centralnie tuż nad faliście biegnącym przez całą szerokość frontu podfrezowaniem przypominającym delikatny uśmiech. Pod wyświetlaczem umieszczono pięć aluminiowych przycisków funkcyjnych a po prawej stronie displaya potężne pokrętło głośności sterujące autorskim, stałoimpedancyjnym układem. A właśnie. Ustawiona przed wyłączeniem urządzenia wartość powróci po kolejnym wybudzeniu preampa do życia, lecz w celu wyeliminowania nieprzyjemnych puknięć, czy tez trzasków w głośnikach przed uśpieniem głośność jest automatycznie zerowana.
Panel tylny jest po prostu piękny. Piękny na swój własny, elegancki, audiofilski sposób. Patrząc od lewej do dyspozycji otrzymujemy dwa sloty na opcjonalne katy rozszerzeń (DAC, Phono, dodatkowe wejścia/wyjścia, etc …), dwie pary przełączanych wejść RCA/XLR, oraz kolejne trzy pary wejść w formacie XLR. Sekcja wyjściowa również jest nad wyraz rozbudowana. Oprócz dwóch par gniazd XLR cieszą oko pojedyncze terminale RCA uzupełnione wyjściem na zewnętrzny rejestrator również w standardzie RCA. Całość dopełniają zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC, oraz interfejsy triggera i firmowej magistrali AU-Link umożliwiającej spięcie włoskiego systemu w spójną, sterowaną jednym pilotem, całość. Płytę górną zdobi jedynie centralnie umieszczony grawerunek w formie firmowego logotypu.
Końcówka mocy Strumento N°4 to już zupełnie inna para kaloszy. Ten ważący 90 kg stereofoniczny kolos ma wszelkie zadatki by załapać się na podatek od nieruchomości. Ustawiony raz będzie stał niewzruszony i wyzywająco łypał na słuchacza swą błękitną rozetą. Przecież jedna osoba go nie ruszy, więc przed finalnym ustawienie lepiej dobrze się zastanowić i pojeździć trochę po pokoju np. z kartonową atrapą i sprawdzić, w którym miejscu powinien docelowo stanąć. Monolityczny front przecina pionowo biegnący żleb przypominający pozostałość po jakiejś prehistorycznej kaskadzie spływającej przez lata z płyty górnej, do której obecności nawiązuje błękitny logotyp informujący zarazem o stanie pracy urządzenia. Pełni on również rolę włącznika, o czym warto pamiętać zanim opalcuje się wszystkie ranty wzmacniacza. Nad wyraz imponująca waga końcówki bierze się nie tylko z potężnych, stanowiących ściany boczne radiatorów, lecz przede wszystkim z siedzącej w trzewiach niezwykle rozbudowanej sekcji zasilania. Bowiem oprócz głównego 3KVA (!) transformatora, umieszczono tam dwa „pomocnicze” 150VA toroidy dla sekcji wzmocnienia i jeden, dość niepozorny na tle rodzeństwa, 15VA maluch dedykowany układom logicznym.
Ściana tylna, jak to w przypadku końcówek bywa, niczym specjalnym nie zaskakuje, bo i sposobności ku temu ma praktycznie zerowe. Po obu stronach centralnie umieszczonego, zintegrowanego z włącznikiem głównym gniazda zasilającego w dedykowanych podfrezowaniach umieszczono sygnałowe gniazda wejściowe w standardzie XLR i RCA (oczywiście nie zapomniano o stosownym przełączniku), oraz solidne, pojedyncze terminale głośnikowe Furutecha. Zgodnie z logiką nie zabrakło również magistrali AU-Link, oraz przełącznika trybu pracy końcówki – master/slave.
Na własne pięć minut zasługuje też dołączany w komplecie pilot zdalnego sterowania wykonany z jednego kawałka aluminium. Poprzez swoją prostotę i surowość jest niezwykle elegancki i jedyne, czego można byłoby sobie życzyć w przyszłości to dodanie jakiejś delikatnej iluminacji, gdyż przez pierwsze dni, zanim zdążyliśmy się go nauczyć na pamięć odsłuchy trzeba było prowadzić przy choćby symbolicznym oświetleniu.

Przejdźmy do kolejnego etapu moich dywagacji, czyli do odsłuchu. Na pierwszy ogień poszedł album „Seven Days” Dadawy (XRCD K2)  pełen niesamowitej przestrzeni i charakterystycznej dwubiegunowości, gdyż dźwięk pozornie wydaje się lekki i zwiewny, lecz gdy do głosu dochodzą basowe pomruki sytuacja zmienia się jak w magicznym kalejdoskopie i tylko od możliwości systemu zależy poziom realizmu i wierności nagraniu. W przypadku Audii skala i rozmach są w pełni adekwatne do wagi amplifikacji a niejako przy okazji warto podkreślić, niezwykłą neutralność emocjonalną przekazu będącą pochodną materiału wejściowego i pozostałych elementów toru, które determinują, w którą stronę estetyka dźwięku podąży. Pomimo niezaprzeczalnej otwartości najwyższych składowych nie odnotowaliśmy żadnych problemów ze zbyt natarczywymi sybilantami a akurat ich w dialekcie, w jakim śpiewa Dadawa (pseudonim artystyczny Zhu Zheqin) nie brakowało. Na słowa pochwały zasługuje również gradacja i czytelność planów. Wszystko jest niezwykle uporządkowane i choć niedawno testowany topowy set Roberta Kody potrafił w tym aspekcie pokazać jeszcze większą głębię, to pod względem wolumenu i potęgi włoski zestaw odsadził Japończyków o co najmniej pół łba.
Nagrywany bez użycia jakichkolwiek ulepszaczy i „intensyfikatorów smaku” Midnight Blue „Inner City Blues” to ponownie lekkość idąca w parze z pulsującym drivem. Ostro tnące powietrze dęciaki na jednym skraju pasma a niski, lekko matowy głos wokalistki wypadający wręcz hipnotyzująco na tle odzywającego się co i rusz Hammonda na drugim, nader zgrabnie spinały w homogeniczną całość jazzowe misterium. „Ain’t no sunshine” otulało gęstym, niemalże karmelowym dźwiękiem i tylko blachy z trąbką pozwalały całości nie popadać w zbytnie przesłodzenie. Szukając kulinarnych porównań sięgnąłbym po metaforę nut wybornej gorzkiej czekolady ukrytych w lampce pochodzącego ze Speyside 12 letniego single malta leżakującego kilka ładnych lat w beczkach po Sherry Oloroso. Krótko mówiąc mamy do czynienia z „wytrawną słodyczą” o głęboko złotej barwie i wielce intensywnym bukiecie.
„Planety” Holsta podniosły poprzeczkę jeszcze wyżej. Gęste, patetyczne i monumentalne dzieło na wielki skład symfoniczny szczelnie wypełniło kubaturę naszego pomieszczenia odsłuchowego generując w kulminacyjnych momentach takie ciśnienie akustyczne, że zaczęliśmy się poważnie obawiać o nasze drogocenne destylaty. Świetnie wyczuwalne były przy tym homogeniczność, zwartość nagrania idące w parze z dyscypliną i perfekcjonizmem prowadzonych żelazną ręką Zubina Mehty filharmonikami z L.A.
Równie angażująco wypadł odsłuch zdecydowanie bardziej wymagającego zarówno od systemu, jak i słuchaczy repertuaru z obszaru, w który niezbyt często się zapuszczamy, czyli szeroko rozumianej muzyki współczesnej pod postacią „Varèse: Arcana; Integrales; Ionisation” (Los Angeles Philharmonic & Zubin Mehta). Po poszarpanych, porwanych, wręcz niebezpiecznie zmierzających ku kakofonii Arcana, Integrales, Ionisation słodycz i klasyczną melodyjność odnaleźć można było w „Symphony No. 2” Charlesa Ivesa. Delikatnie podkreślona dolna średnica niezwykle płynnie przechodziła w iście monumentalną podstawę basową i pozwalała w pełni wykorzystać potencjał drzemiący w ISISach. Orkiestrowe tutti po prostu wgniatało w fotel a moc i wolumen generowanego przez recenzowaną amplifikację dźwięku jasno dawały do zrozumienia, że najsłabszym ogniwem w tym układzie jest słuchacz i to on pierwszy powie pass, bo elektronika ma jeszcze praktycznie nieograniczony zapas mocy. Oczywistym było więc sięgnięcie po specjalistę w dziedzinie kinowej dramaturgii – Hansa Zimmera i sprawdzenie cóż z włoskiej amplifikacji wyciśnie mroczna i w głównej mierze oparta na basowych, o iście sejsmicznym rodowodzie, pomrukach ścieżka dźwiękowa z „The Dark Knight Rises”. Na weryfikację możliwości testowanej elektroniki nie trzeba było długo czekać, gdyż już na „Gotham’s Reckoning” efekt był wprost piorunujący a partie chóralne przywodziły na myśl dochodzące z najgłębszej otchłani iście piekielne zawodzenia. Mocna rzecz.

Po tak urozmaiconym repertuarowo odsłuchu wykonałem szybki rachunek sumienia i patrząc na poczynione w trakcie testów notatki próbowałem spiąć je jakąś zgrabną puentą. Puentą będącą bilansem zarówno zalet, jak i ewentualnych … może nie wad, lecz jakby to delikatnie ująć, odchyłek od moich własnych preferencji brzmieniowych i wypracowanych przez lata określonych punktów odniesienia. I gdy tak próbowałem znaleźć przysłowiową dziurę w całym nagle dotarła do mnie cała perfidia(?), nie, nie perfidia, lecz pragmatyzm włoskich konstruktorów. Massimiliano Marzi i Andrea Nardini stworzyli bowiem zestaw praktycznie nieprzenaszalny z jednego prostego powodu. Otóż raz usłyszawszy duet Audia Flight Strumento N°1 & N°4 trudno będzie znaleźć racjonalny powód do tego, by po jakimś czasie go wypiąć, spakować i odesłać, by od nowa rozpocząć mozolne poszukiwania upragnionego Złotego Graala.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Cave
Ceny:
Strumento N°1: 54 800 PLN
Strumento N°4: 83 350 PLN

Dane techniczne:

Strumento N°1
Wejścia: 2 pary XLR / RCA (wymiennie) + 3 pary XLR
Wyjścia: 2 pary XLR, 1 para RCA, wyjście na zewnętrzy rejestrator
Zakres wzmocnienia (Gain): -90 dB / +10 dB
Dokładność regulacji wzmocnienia: 0.5 dB
Pasmo przenoszenia (1W rms -3dB): 1 Hz ÷ 1 MHz
Slew-Rate (8 Ω): > 200 V/μS
Zniekształcenia THD: < 0,05 %
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Impedancja wejściowa: 10pF 15 kΩ
Impedancja wyjściowa: 5 Ω
Zasilanie AC (50-60Hz): 100, 110-115, 220-230,240 V
Max zużycie energii: 50W
Wymiary: 450x120x450 mm (SxWxG)
Waga: 28 kg
Wymiary transportowe: 580x300x580 mm (SxWxG)
Waga brutto: 38 kg

Strumento N°4
Moc wyjściowa RMS 8/4/2 Ω: 200/400/800 W
Wzmocnienie (Gain): 29 dB
Czułość wejściowa: 1.41 Vrms
Pasmo przenoszenia (1W rms -3dB): 0,3 Hz ÷ 1 MHz
Slew-Rate (8 Ω) > 200 V/μS
Zniekształcenia THD: < 0,05 %
Stosunek sygnał/szum: 110 dB
Impedancja wejściowa: 7,5 kΩ
Współczynnik tłumienia (na 8 Ω) > 1000
Zasilanie AC (50-60Hz) 100, 110-115, 220-230, 240 V
Max zużycie energii: 3300 W
Wymiary: 450x280x500mm (SxWxG)
Waga: 90 Kg
Wymiary transportowe: 580x410x700mm (SxWxG)
Waga brutto: 100 Kg

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– wzmacniacz zintegrowany Vitus Audio RI – 100
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL  ISIS
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA