Monthly Archives: czerwiec 2017


  1. Soundrebels.com
  2. >

Cabasse Baltic 4 + Santorin 30-500
artykuł opublikowany / article published in Polish

Mamy na swoim koncie lifestyle’owe relacje i recenzje lifestyle’owych wzmacniaczy, lecz z podobnego rozdzielnika kolumn jeszcze nie mieliśmy. Aż do teraz, gdyż cieszyński Voice właśnie zadbał o to byśmy mogli poznać uroki francuskich kulek, czyli intrygujących Cabasse Baltic 4 wspomaganych subwooferem Santorin 30-500.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Boulder 865

Link do zapowiedzi: Boulder 865

Opinia 1

Po serii idealnie wpisujących się w lifestyle’ową estetykę francuskich „naleśników” w stylu Devialeta Expert 440 Pro i Micromegi M-One 100 wspólnie z Jackiem uznaliśmy, że przyda się Państwu swoista odmiana i postaraliśmy się o odpowiednią dawkę emocji pozwalających w tzw. okamgnieniu złapać odpowiednią perspektywę na nasze hobby. Nie chcąc jednak narazić Was na nieodwracalne zmiany psychiczne zamiast kilkusetkilogramowej dzielonej amplifikacji (jedną taką mamy od dłuższego czasu na oku) w warszawskim Sound Clubie wypatrzyliśmy coś, co wręcz idealnie nadawało się do roli audiofilskiej szczepionki, czyli do bólu klasyczny, konwencjonalny i pozbawiony jakichkolwiek funkcjonalno – technologicznych fajerwerków potężny wzmacniacz zintegrowany Boulder 865. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż choć tytułowa integra jest obecna na rynku od prawie dekady, to do tej pory jeszcze żadna polska redakcja nie miała okazji jej przetestować. Tak więc serdecznie zapraszamy na nadwiślański debiut 865-ki.

Tak jak zdążyłem już nadmienić we wstępniaku 865-ka oprócz wzmacniania nie robi niczego innego, więc próżno doszukiwać się w niej takich atrakcji jak obecne na pokładzie układy przetwornika, streamera, czy chociażby sterowania z poziomu smartfona, bądź tabletu. Pełna asceza, choć pomijając obecny na froncie niewielki błękitny dwuwierszowy wyświetlacz Boulder jest uosobieniem wszystkiego tego, z czym rasowa amerykańska integra kojarzyć się powinna. Jest duży, nieco przysadzisty i pomimo tego, że budzi respekt, to od pierwszego rzutu oka wiadomo, że ze względu na prostotę i intuicyjność obsługi na pewno się polubimy. Pół żartem, pół serio można o nim powiedzieć, że jest jak VW Golf, gdzie wszystko jest pod ręką i tak też jest w rzeczywistości. Bowiem oprócz wspomnianego wyświetlacza i umieszczonego pod nim czujnika IR mamy do dyspozycji dyskretnie wypukłą gałkę regulacji wzmocnienia i osiem solidnych sferycznych przycisków umożliwiających wybór źródła, wyciszenie, ustawienie balansu, czy też przyciemnienie wyświetlacza (100%, 75%, 50%, 25%). O pragmatyzmie twórców tego urządzenia niewątpliwie świadczy nomenklatura poszczególnych wejść. Zamiast zastosować standardowe przypisania najpopularniejszym źródłom sygnału ograniczono się li tylko do numeracji od 1 do 4. Po co z resztą kombinować, skoro na ściance tylnej umieszczono jedynie cztery pary wejść i pojedynczą parę wyjść wyłącznie w standardzie XLR. A skoro już na zapleczu się znaleźliśmy to od razu uzupełnię jego opis o pojedyncze, masywne – motylkowe terminale głośnikowe, co do których mam jedną drobną uwagę. Otóż nie sądzę aby zamówienie u swojego poddostawcy połowy nakrętek czerwonych a połowy czarnych jakoś zauważalnie podniosło koszty całej transakcji, natomiast lepiej widoczne oznaczenie polaryzacji szalenie ułatwiłoby końcowym użytkownikom Boulderów życie. Najwidoczniej jednak ekipa z Colorado ma w tej materii odmienne zdanie, gdyż przeglądając portfolio marki nigdzie nie odnotowałem różnicowania „+” i „-” – są tylko umieszczone przy nich stosowne piktogramy i tyle. I jeszcze jeden drobiazg natury użytkowej – jedyną akceptowaną przez zamorskiego gościa konfekcją przewodów głośnikowych są widły, więc jeśli dysponują Państwo okablowaniem zakończonym wtykami bananowymi a poważnie zastanawiacie się nad nabyciem dzisiejszego bohatera, to zawczasu dokonajcie stosownych działań wyprzedzających, bo tutaj nie ma miejsca na prowizorkę. Oprócz powyższej wyliczanki 865 wyposażono w wejście sterowania, przełącznik trybu pracy (Master/Slave) przydatny, gdy integra współpracować będzie z zewnętrzną końcówką, bądź końcówkami oraz dedykowane takim konfiguracjom gniazda RJ45 interfejsu Boulder Link.
Warto również wspomnieć, iż ze względu na obecność elegancko zaokrąglonych maskownic stanowiących osłony ścian bocznych całość wygląda nad wyraz akceptowalnie i nie tylko nie straszy postronnych obserwatorów żebrami nastroszonych radiatorów, lecz również zapewnia wygodę podczas procesów natury logistycznej. Krótko mówiąc nie ma obaw związanych z tym, że o coś się skaleczymy, czy też coś porysujemy. Z podobną atencją potraktowano wzornictwo firmowego pilota zdalnego sterowania, który w oczywisty sposób nawiązując do gabarytów jednostki głównej charakteryzuje się również lekko falistym profilem nadającym całości zdecydowanie więcej lekkości aniżeli miałoby to miejsce w przypadku prostopadłościennego bloku aluminium.

No to teraz clue programu, czyli brzmienie. W telegraficznym skrócie można powiedzieć, że Boulder w swoim praktycznie otwierającym ofertę i zarazem jedynym wzmacniaczu zintegrowanym łączy najlepsze cechy dwóch super integr, które do tej pory idealnie wpasowały się w nasze wybredne gusta – rozdzielczość, konturowość i precyzję Gryphona Diablo 300, oraz barwę, soczystość i monumentalność Passa INT-250. Całkiem nieźle jak na „entry-level”, nieprawdaż? Jednak nie ma się co dziwić, skoro Boulder startuje od pułapu, na którym większość konkurencji kończy swoje występy, ma już sporą zadyszkę, lub oferuje wyłącznie konstrukcje dzielone. Nie chcę w tym momencie zbytnio dywagować nad zagadnieniami technicznymi, lecz w tym przypadku decyzja konstruktorów, aby pierwsze 17 Watów oddawane było w klasie A, a dopiero pozostałe 133, bo tyle właśnie pozostaje do deklarowanej mocy 150 W, w klasie AB sprawiła, że udało się im połączyć przysłowiowy ogień z wodą – finezję i potęgę. Mamy zatem zgrabne nawiązanie, lub jak kto woli przedsmak tego, co oferuje starsze rodzeństwo z serii 1100, 2100 i 3000 (oczywiście to daleko idące uproszczenie) a zarazem możemy cieszyć się możliwościami tak funkcjonalnymi, jak i miejmy nadzieję brzmieniowymi duetu 810 + 860 przy nad wyraz, jak na high-endowe realia, kompaktowej formie. Wróćmy jednak na ziemię i skupmy się na właśnie opisywanym mrocznym obiekcie audiofilskich rządz.
Chcąc niejako na dzień dobry zweryfikować, czy 865-ka spełnia pokładane w niej nadzieje zamiast znośnie wypadającego nawet na kuchennych boomboxach pseudo-jazzu sięgnąłem po dwa, niezwykle zabójcze dla większości systemów albumy – „Khmer” Nilsa Pettera Molværa i jeszcze trudniejszy w prawidłowej reprodukcji „BBNG2” formacji BADBADNOTGOOD. Wyszedłem bowiem z złożenia, ze jeśli coś ma się wyłożyć, to lepiej, żeby stało się tak na samym początku a wtedy będę wiedział jak odpowiednio żonglować odtwarzanym materiałem, aby zbytnio nie męczyć ani siebie ani wzmacniacza. Tymczasem oba powyższe wydawnictwa wzmocnione przez Bouldera zabrzmiały z takim rozmachem, spektakularnością i potęgą, że patrząc na to, co najskromniejsza w ofercie amerykańskiego producenta integra wyczynia z mid-wooferami moich Gauderów zacząłem poważnie się zastanawiać czy przypadkiem wraz z nią nie otrzymuje się niewidzialnego subwoofera rozszerzającego słyszalne pasmo akustyczne w rejony, gdzie jeszcze nigdy, powtarzam nigdy generowane przez nie niskie tony się nie zapuszczały. Nie była to jednak bezkształtna, smużąca się tuż przy najniższym poziomie piekielnych otchłani basowa, bezkształtna mgła, lecz realna i zwarta umięśniona bestia gotowa w każdej chwili do natychmiastowego ataku i brutalnego uderzenia. Tutaj nie było miejsca na wycofanie, zawahanie, czy kurtuazję. Każdą kulminację cechowała szaleńczo wartka akcja a następujące po sobie basowe ciosy potrafiły obezwładnić słuchacza skuteczniej aniżeli wizyta brygady antyterrorystycznej.
Całe szczęście reszta pasma ani myślała ustępować intensywnością podstawie basowej chociażby na krok, więc dzielnie jej towarzyszyła. W tym momencie do głosu dochodziły nasycenie, barwowa i strukturalna dojrzałość objawiające się iście lampową czarownością zarówno damskich, jak i męskich wokali. Kurczowo trzymając się laboratoryjnej neutralności można byłoby Boulderowi zarzucić delikatne przybliżanie pierwszego planu, czy też nieznaczne powiększanie głównych źródeł pozornych, jednak uczciwie trzeba przyznać, iż zabiegi te przeprowadzone zostały z niezwykłym taktem i wyczuciem a efekt finalny wydaje się jedynie odrobinę podrasowany. Daleko mu od stereotypowej amerykańskiej gigantomanii, czy pocztówkowej laurkowatości. Niby czuć, że coś z saturacją i perspektywą było majstrowane, ale stwierdzenie tego faktu nawet w najmniejszym stopniu nie wpływa na naszą przyjemność odbioru. Ot po prostu kontemplujemy otaczającą nas szczelnym kordonem muzykę nie na sucho, lecz po lampce wybornego wina, bądź koniaku kolejną porcję „popepszacza percepcji” dzierżąc w dłoni. W dodatku aby tego doświadczyć wcale nie trzeba było sięgać po skądinąd świetne „Lento” Youn Sun Nah, gdyż efekt ten był namacalny i bezdyskusyjnie obecny nawet na tak komercyjnej realizacji, jak „Ballads & Blues 1982-1994”  Gary’ego Moore’a. Oczywiście jazzowy skład i dopieszczona produkcja sprawiały, że zarówno filigranowa wokalistka, jak i akompaniujący jej muzycy jak za dotknięciem magicznej różdżki materializowali się w moim pokoju to rockowe ballady wygrywane i wyśpiewane przez nieodżałowanego wirtuoza gitary nie pozostawały pod względem intensywności doznań zbyt daleko z tyłu. Dochodzimy w tym momencie do zagadnienia różnicowania jakości materiału źródłowego, które jak najbardziej jest obecne i nie ma co z nim dyskutować, jednak tym razem ma zaskakująco ludzkie i zarazem pogodne oblicze. Bowiem zamiast surowo a nie daj Bóg jeszcze histerycznie piętnować potknięcia czy to samych artystów, czy ekipy realizującej postproces Boulder ze stoickim spokojem przechodzi nad nimi do porządku dziennego ocenę pozostawiając odbiorcy. Dzięki temu to my skreślamy konkretne nagrania, bądź godzimy się na ich oczywiste niedoskonałości czerpiąc radość i przyjemność z odsłuchu skupiając się na ich zupełnie innych aspektach, jak walory artystyczne, czy nawet li tylko sentymentalne. Mówiąc otwartym tekstem – niezależnie jaka muzykę Państwo lubicie i w jakiej jakości ją posiadacie zgromadzoną we własnych płyto i pliko tekach to po wpięciu w 865-ki we własne systemy może nie tyle odkryjecie ją na nowo, bo to zbyt oklepany i wyeksploatowany frazes, lecz z pewnością docenicie drzemiące w niej piękno. A skoro jesteśmy przy pięknie, to niejako na deser zostawiłem kilka refleksji o najwyższych składowych, a raczej o pomyśle na ich reprodukcję. W tym celu pozwoliłem sobie użyć „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” Roberty Mameli, gdzie jazzowy feeling przeplata się z barokową ornamentyką a całość spina jedwabistą klamrą rozedrgany sopran wokalistki. Może taką miksturę trudno określić mianem wybuchowej na miarę „Pandora’s Piñata” Diablo Swing Orchestra, lecz w obu przypadkach wysublimowanie i gładkość wysokoczęstotliwościowych fraz było jedynie świadectwem klasy i umiejętności amplifikacji do oddania najdrobniejszych, zapisanych tamże niuansów bez popadania w ofensywność, czy też irytującą ziarnistość. Jeśli dodamy do tego oddech i swobodę okaże się, że niebezpiecznie blisko podchodzimy do referencji i granicy, za którą niekoniecznie jest lepiej a jedynie nieco inaczej.

Zabierając się do podsumowania niniejszej recenzji poważnie zastanawiałem się nad wypunktowaniem wszystkich, zauważonych podczas testu wad i zalet Bouldera. W momencie jednak, gdy zabrałem się do kreślenia stosownej tabelki zorientowałem się, że w minusach będzie pusto jak w kasie ZUSu podczas najbliższej kumulacji chętnych do wcześniejszej emerytury. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia ze wzmacniaczem bez wad? Całkowicie poważnie śmiem twierdzić, że … tak a wymienione wcześniej uwagi dotyczące braku wyraźnego odznaczenia zacisków Boudera 865 „+” do „-” za pomocą koloru pokręteł jest ewidentnym czepialstwem z mojej strony. Jest jeszcze niby problematycznie wysoka cena, jednak ów „drobiazg” nie może być zarzutem w stosunku do tytułowej konstrukcji a jedynie niezbyt pochlebnym świadectwem mojej siły nabywczej. Jakoś jednak jestem w stanie z tym faktem dalej żyć mając jedynie nadzieję, że kiedyś koniunktura okaże się dla mnie łaskawa a Bouder 865 zagości w moim systemie zdecydowanie dłużej aniżeli tylko na testy …

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD 10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Octave V 110 SE + Super Black box; Micromega M-One 100
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Bardzo ogólnie podchodząc do tematu, a przy tym unikając jakiegokolwiek podejrzenia o cichy lobbing możemy stwierdzić, iż w naszym kraju bez w względu na poziom jakości generowanego dźwięku produkty zza wielkiej wody (Stanów Zjednoczonych) uważane są za co najmniej ciekawe sonicznie, by nie powiedzieć często bezkrytycznie uznawane za wzorzec do naśladowania. Oczywiście trochę generalizuję temat, ale przyznajcie się, czy podczas zapowiedzi spotkania we własnym systemie z wytworami jankeskiej myśli technicznej przez wasze spragnione dogonienia króliczka audiofilskie ciało nie przechodzi choćby minimalny dreszczyk emocji zatytułowany „a może teraz”? Jeśli tak, to mój wywód jest całkowicie usprawiedliwiony, gdyż owa sentencja jest właśnie pochodną dawania urządzeniom pochodzącym z pewnych rejonów świata tak prawdę mówiąc często nieuprawnionego mandatu zaufania. I nieważne jest, czy się ze mną zgadzacie, czy nie, gdyż moje wnioski nie są wysnutymi z palca pobożnymi życzeniami, tylko wiedzą zebraną podczas wielu kuluarowych spotkań podczas wystaw i mniejszych lub większych prezentacji, dlatego jestem w stanie uważać je jako pewnego rodzaju aksjomat. Jednak nie o zaufaniu tylko spełniając warunek naszego bytu w eterze o procesie jego osobistej weryfikacji chciałem dzisiaj rozprawiać. O co chodzi? Ano o fakt mojej próby sił z przez wielu uważaną za legendarną, jednak z nieznanych mi powodów dotąd zazdrośnie broniącą się przed porównaniami amerykańską marką Bolulder. I zanim rozpocznę dokładniejszą charakterystykę bohatera spotkania, przyznam szczerze, gdy rozmowy na temat wizyty tytułowego bohatera dobiegały końca, artykułowany kilka linijek wcześniej, trochę wychodzący przed szereg zastrzyk emocji zaliczyłem niczym pierwszoklasista. Co tak mną poruszyło? Patrząc na skołatane dźwiganiem przekraczającego nieraz wagę stu kilogramów High End-u moje ciało nic nadzwyczajnego, tylko na tle rozbudowanych konstrukcji wyższych stanów cenowych tego producenta zadziwiająco kompaktowy, jednak ku mojemu zaskoczeniu nietuzinkowo grający wzmacniacz zintegrowany Boulder 865. Przesadzam? Nie pozostaje mi nic innego, jak spinając w prezentującą pełen pakiet informacji tę część tekstu dodać, iż opieki dystrybucyjnej opisywanego producenta naszym kraju podjął się warszawski Sound Club i zaprosić Was do lektury poniższego tekstu.

Jak wygląda tytułowa 865-ka? Zdążyłem już zaanonsować, iż na tle ogólne przyjętego szaleństwa rozmiarowo-wagowego tego segmentu audio jest mały, zwarty, ale trzeba powiedzieć, nadspodziewanie ciężki. Krótki research po obudowie ukazuje wykonany z grubego płata aluminium front, na którego lewej połowie usytuowano czytelny wyświetlacz, a prawej wielofunkcyjne pokrętło i wspomagający je zestaw ośmiu przycisków. Patrząc na bryłę z lotu ptaka na obydwu flankach górnej płaszczyzny naszym moczom ukazują się dwa panele podłużnych otworów wentylacyjnych i ażurowe kratki będące, kontrastem dla srebrnej obudowy czarnych osłon radiatorów. Rzut oka na tylny panel przyłączeniowy zdradza występowanie wejść liniowych jedynie w standardzie XLR, pojedyncze terminale kolumnowe, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania i serię gniazd obsługujących serwisową konfigurację wzmacniacza. Nie wiem, jak to odbierzecie, ale to koniec fajerwerków. Sądzę, że ascetyzm opisywanej integry dla wielu oczekujących implementacji wszystkiego co zwiększy jej atrakcyjność funkcyjną może być sporym rozczarowaniem. Jednak przypominam, pewne szanujące się marki z reguły stawiają tylko na pozwalające zaspokoić oczekiwania nawet najbardziej wymagającego melomana podstawowe zadania danej konstrukcji, a nie sztuczne uatrakcyjnianie modelu w konsekwencji szkodzącymi sobie nawzajem dodatkowymi modułami typu DAC, czy streamer plików. Ja to rozumiem i nie widzę w tym żadnego problemu. Jeśli jednak ktoś czuje się niedopieszczony, zapraszam do konkurencji, tylko żeby na końcu nie okazało się, że zbędnych dodatków w ogóle nie używacie i nie daj Boże końcowy dźwięk skażony jest owymi uważanymi za zbawienne dodatkami, a jestem w stanie twierdzić, iż tak bardzo często się zdarza. Gdy wyjaśniliśmy sobie, że wzmacniacz ma jedynie wzmacniać sygnał, a nie być wielofunkcyjną szafą grającą, na koniec akapitu wizualizacyjnego zagaję jeszcze o dostarczonym w komplecie bardzo ciekawym wizualnie, realizującym główne zadania pilocie i zaproszę wszystkich na kilka dogłębniejszych przemyśleń testowych.

Rozpoczynając przekaz merytoryczny muszę przyznać, iż mimo pewnych, z racji pochodzenia, forów początkowa faza testu była obciążona syndromem najniższej pozycji w cenniku. To oczywiście o niczym nie świadczy, ale wieloletnie doświadczenia z siłowym zubożeniem jakości dźwięku, aby dotrzeć do zdecydowanie mniej zamożnych miłośników muzyki przez innych producentów zdroworozsądkowo nakazywały mi wstrzymać oddech. I? Uf, było ciekawie, a biorąc za dobrą kartę szybkie zrozumienie o co konstruktorom chodzi, nawet bardzo dobrze. A o co im według mnie chodzi? Tutaj małe zaskoczenie, bo o nic nadzwyczajnego, tylko w swojej specyfice brzmienia przedstawienie świata muzyki w bardzo zwartym, z lekko przesuniętym ku neutralności, oferującym sporo swobody w górnych rejestrach przekazie. Czy ktoś na sali tego nie chwycił? Ok. Wyjaśnię w prostszych sowach. Obraz kreowany przez Amerykanina jest ostoją kontroli, w tym przypadku dającą się odczuć jako twardość solidnie aplikowanych w domenie ilości niskich rejestrów, dobrego w nasyceniu, ale trochę ciemnego i chłodnego środka, oraz napowietrzonych, jednak bez najmniejszego popadania w natarczywość wysokich tonów. A gdy do tego pakietu ciekawych obserwacji dodacie możliwość dostrojenia całości do swoich potrzeb za pomocą kolumn lub okablowania, wydaje się, że mamy absolut. I wiecie co? Na zajmowanym przez 865-kę szczebelku finansowym trudno będzie znaleźć coś zdecydowanie lepszego. Owszem, przekaz da się bardziej pokolorować, ba nawet go wyostrzyć, ale wtedy stawiając na jedno tracimy drugie, a Boulder swoją integrą zdaje się łączyć ogień z wodą. Tak, z pewnymi kompromisami, tylko aby je przeskoczyć, trzeba dorzucić do puli sporą gotówkę, a to dla wielu potencjalnych klientów czasem jest ponad siły, a czasem najnormalniej w świecie nie mają na to ochoty. Niestety, nie mnie jest oceniać, kto i dlaczego będzie mieć rację, dlatego w dalszej części tekstu za pomocą kilku płyt spróbuję przybliżyć temat dźwięku po wpięciu Amerykanina w mój zestaw.
Na początek dawka szaleństwa Johna Zorna z projektem „MASADA LIVE IN SEVILLA 2000”, czyli free jazz pozwalający wrócić mi do codziennego życia po zbyt długim wsłuchiwaniu się w przenoszącą mnie w inny świat muzykę barokową. Powiem tak, zapomnijcie o moich wynurzeniach na temat ochłodzenia wirtualnych bytów. To nie istniało, a nawet jeśli gdzieś się czaiło, nie miało szans na jakąkolwiek złą ingerencję w oddaniu realiów tak szybkiej i energetycznej muzy. I zaznaczam, słucham takiego repertuaru dość często i wiem, kiedy coś nie iskrzy, a w tym przypadku był konsensus pomiędzy osobistymi, przez lata utrwalonymi oczekiwaniami, a podanym w nieco innym, jednak bez cienia niedomagań sznycie grania. Mało tego, czasem zazdrościłem Amerykaninowi fantastycznie naładowanej masą i energią stopy perkusji. U mnie raz na jakiś czas potrafi zerwać się ze smyczy, a Jankes nie dał jej najmniejszych szans na wejście w tryb swawolnego życia. Dużo mógłbym pisać, ale wyglądałoby to na laurkę, dlatego dodam, że jedynym inaczej niż bym tego oczekiwał aspektem opisywanego koncertowego wydarzenia muzycznego był zbyt niski poziom światła na scenie. Walczyłem, ale próba z cieplejszymi kablami owocowała nasyceniem średnicy, a zastosowanie drutów bardziej wyrazistych na skrajach pasma wprowadzało jedynie dodatkowy kontrast. Niestety, ani w pierwszym, ani w drugim przypadku nie pozbyłem się owej oszczędności lumenów. Tym niemniej zalecam spokój, gdyż w rozwiązaniu tego niuansu – słowo „problem” byłoby tutaj nieadekwatne – z pewnością pomoże zmiana kolumn, gdyż moje same w sobie są już dość ciemne i maniera Bouldera trafiała na coś, z czym musiała walczyć, a nie współpracować. Po wyczerpującym koncercie dla wielu moich znajomych bliżej nieokreślonych ciągów nutowych przyszła kolej na muzykę operową w wykonaniu Cecili Bartoli w kompilacji „Sospiri”. Odnosząc się do pierwszego nurtu muzycznego powiem szczerze, w tym przypadku w przeciwieństwie do free jazzu wyraźnie czułem ów delikatny chłód środka pasma. To niestety jest podstawowy zakres dla wokalistyki i nawet drobne odejścia od delikatnego pokolorowania zmniejszają poczucie intymności przekazywanego materiału muzycznego, do czego akurat arie operowe są stworzone. Ale po raz kolejny zaznaczam, to jest tylko informacja dla potencjalnego zainteresowanego, z czym ewentualnie będzie się mierzyć, a nie lista problemów do rozwiązania. Przecież wystarczy inny punkt odniesienia lub oczekiwania klienta, aby wszelkie wymieniane artefakty nabrały całkowicie innego znaczenia. Co by jednak nie pisać, gdy po kilku trackach moje organy słuchu nabrały odpowiedniego dystansu, reszta tematów typu: instrumentarium, fantastycznie oddająca wielkość goszczących muzyków budowli witalność dźwięku, czy bardzo realnie realizowana lokalizacja muzyków na scenie wypadały w bardzo dobrym świetle. Na koniec dzisiejszej relacji z placu boju zaproponuję typowy dla realizacji ECM-u, ale w tym wypadku polski jazz spod znaku RGG i ich materiał zatytułowany „Szymanowski”. Efekt? To był, przykład wspomnianego nieco wcześniej łączenia ognia z wodą. Kontrola niskich rejestrów, czyli w tym przypadku pracy bębniarza, swoboda w oddaniu pakietu informacji przez nie mającą większego znaczenia dla całościowego odbioru materiału muzycznego nieco chłodniejszej średnicę i unikające wyostrzeń, ale bardzo odważnie wybrzmiewające blachy spowodowały, że jak rzadko mi się zdarza, tym razem przesłuchałem ten dwupłytowy epizod od dechy do dechy z końcowym poczuciem niechęci do zmiany repertuaru. Nie wiem jak to odbierzecie, ale według mnie najmocniejszą stroną dzisiejszego bohatera jest pewna nieobliczalność końcowych wyników każdego słuchanego materiału muzycznego. Wszystko gra nieco inaczej, ale na tyle wysmakowanie, że kilkukrotnie łapałem się na próbie niezauważania wymienianych aspektów. Boulder 865 zachowywał się niczym kameleon, co powoduje, że żaden rozsądnie myślący pożeracz wrażeń muzycznych nie powinien pominąć go podczas poszukiwań Świętego Graala, gdyż naprawdę bardzo wiele straci.

Owszem, za każdym razem wytykałem Boulderowi potknięcia. Ale po korygującym całość tekstu ostatnim czytaniu doszedłem do wniosku, że chyba tylko po to, aby nie być posądzonym o zbytnie sprzyjanie pretendentowi do laurów. Wszyscy, którzy mnie czytują, chyba wiedzą, że mimo prób bycia bezstronnym w sferze kolorystyki świata muzyki mam swoje za uszami, dlatego też zawsze o tym wspominam i podczas wyciągania wniosków proszę o użycie odpowiedniego filtra. Niemniej jednak, to co podczas słuchania muzyki z wykorzystanym w torze amerykańskim piecem udało mi się przeżyć, na długo będzie zarezerwowanym dla najlepszych z tego przedziału cenowego wzorcem. Dotychczas większość testowanych konstrukcji mocno to w jedną, to w drugą stronę odchylało się od moich preferencji. W tym przypadku przy delikatnej korekcie średnicy wszystkie pozostałe aspekty brzmienia albo odbierałem jako bardzo pozytywne, albo na chwilę obecną wręcz pożądane nawet w obecnej układance. Komu zaproponowałbym wzmacniacz Bouldera? Szczerze? Nie widzę najmniejszych przeciwwskazań dla żadnej konfiguracji. Jedynym mogącym źle odebrać taką prezentację osobnikiem może być zakochany w cieple lamp, zbliżający się do granicy rozsądku w sferze wysycenia, będący zakochanym w swojej nieomylności, wszystko wiedzący audiofil. Reszta przedstawicieli grupy homo sapiens (nawet ci zdroworozsądkowo podchodzący do szklanych baniek) z pewnością zauważą drzemiący w bohaterze testu niekwestionowany zbiór dóbr. Nie wierzycie? Zapraszam do osobistej weryfikacji. Niestety nie ma innego sposobu na realizację komendy „sprawdzam”.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Sound Club
Cena: 64 000 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 150W / 8,4 Ω
Moc chwilowa: 300W / 4 Ω
Zniekształcenia THD & NOISE: 20 – 2kHz: 0,0035%; 20kHz: 0,018%
Pasmo przenoszenia: 20Hz–20kHz, +0.0/–0,07dB, 0,015Hz–95kHz, –3dB
Wejścia analogowe: 4 pary XLR
Wyjścia: para XLR Aux (Fixed / Variable)
Regulacja głośności: zakres 100 dB w 0,5 dB krokach
Max. wzmocnienie: 46 dB
Odstęp sygnał/szum (150W/8Ω): 108 dB
Impedancja wejściowa: 100 kΩ (XLR)
Przesłuch między kanałami: > –112dB
Pobór mocy: 3W standby; 850 W Max
Wymiary (S x W x G): 435 x 190 x 390 mm
Waga: 23,6kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Air Tight ATC-2 & ATM-2
artykuł opublikowany / article published in Polish

Nie zważając na prognozy zwiastujące typowo letnią aurę postanowiliśmy nieco podnieść temperaturę i dzięki uprzejmości warszawskiego Sound Clubu możemy cieszyć oczy i uszy duetem Air Tight ATC-2 & ATM-2.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

JCAT NET Card FEMTO

EVERLASTING PC MEDIA SERVER ISSUE IS NOW GONE.
JCAT introduces NET Card FEMTO– first high-end ethernet adapter for noiseless & jitterless data transfer from your PC media server.

Setting up a media server on a PC or using a computer as a network audio renderer (endpoint) is easy nowadays. But the problem with computers is that they were never designed with audio in mind. While there are improvements for USB-based playback available, the network controller part of a PC remains noisy.

JCAT puts an end to imperfections of network playback with NET Card FEMTO – the ultimate network interface designed specifically for transferring high-quality audio over LAN.

By using ultra-low noise linear power supplies and FEMTO Clock Technology combined with enterprise level Ethernet controller from Intel, the JCAT NET Card FEMTO ensures maximum network transmission quality.

Connect a network audio player, media server (NAS) or a broadband router to JCAT NET Card FEMTO and enjoy vast sound quality improvement when streaming audio data.

Specification:
• Audiophile PCI Express GbE LAN adapter
• Ultra-low noise linear regulators and filters eliminate noise interferences from PC
• No switching power supplies anywhere
• FEMTO Clock Technology (Crystek CCHD-957) lowers jitter below measurable levels
• Industrial grade components with operating temperature range from -400 to +850
• Enterprise level Intel i350 Ethernet controller
• Gold plated high durability EMI shielded RJ-45 connectors
• Two LAN ports supporting up to 1Gbit connection speeds
• LED-off feature to counteract noise
• Requirements for optional PSU: 5V/1.5A min
• PSU can be supplied from computer PSU via LP4 connector or from an external PSU via 2.1/5mm center positive DC jack connector
• Low-profile & full-height laser cut PCIe brackets included
• All x1-x16 lane PCI Express 2.0 slots supported
• Supported operating systems: Windows (all editions) and Linux

 

The JCAT NET Card FEMTO is available now for 422EUR at JCAT online shop

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

„Kholat”

Od powołania do życia SoundRebels braliśmy udział w najprzeróżniejszych wydarzeniach. Były wśród nich targi alkoholi, imprezy typowo motoryzacyjne (Verva Street Racing), czy nawet pokazy mody. Tym razem jednak okazją do spotkania stała się zdecydowanie bliższa naszemu profilowi – premiera wydanej nakładem gamemusic records na winylu ścieżki dźwiękowej do … gry – horroru „Kholat”. Mamy zatem na pierwszy rzut oka przysłowiowe dwa w jednym – coś dla graczy i coś dla melomanów, jednak nieco uważniej przyglądając się zagadnieniu okazuje się, iż odbiorcami tego typu twórczości w zaskakująco licznej populacji są osoby zupełnie niezainteresowane cyfrową rozrywką, za to doceniające walory tak artystyczne, jak i brzmieniowe towarzyszącym grom soundtracków. Tak też było i tym razem a gościnne wnętrza warszawskiego salonu Nautilusa przy ul. Kolejowej 45 odwiedzili nie tylko melomani, lecz również sami sprawcy całego zamieszania – autor muzyki – Arkadiusz Reikowski, oraz przedstawiciel wydawcy – Mariusz Borkowski.

Skoro event zorganizował krakowsko-warszawski Nautilus to i oprawa sprzętowa nie mogła być inna niż łapiące za oko burgundowymi misami Avantgarde’y Duo XD współpracujące z reprezentującą niemiecką myśl techniczną elektroniką Octave Audio w postaci dzielonej amplifikacji HP700 + RE320 i zjawiskowego gramofonu Transrotor Tourbillon FMD uzbrojonego we wkładkę My Sonic Lab Hyper Eminent.

Powyższy system pełnił rolę głównego uprzyjemniacza sobotniego popołudnia, natomiast przybyli goście spragnieni nausznych doznań w nieco bardziej kameralnym entourage’u mogli udać się do jednej z mniejszych sal odsłuchowych i tam, już na spokojnie zapoznać się z materiałem zarejestrowanym na tytułowym krążku z pomocą systemu, w skład którego weszły Dynaudio Contour 30, Octave V80 i Transrotor Dark Star Silver Shadow.

Czymże jednak byłoby spotkanie z twórcą tej jakże intrygująco mrocznej ścieżki dźwiękowej, gdyby nie możliwość nie tylko nabycia samego wydawnictwa, lecz przede wszystkim okazja do zdobycia stosownego autografu.

To jednak nie wszystko. Skoro przyczynkiem do sobotniego odsłuchu stał się dość egzotyczny, przynajmniej jak na polskie warunki, gatunek muzyczny, za jaki uznać możemy soundtrack do gry to i zgromadzonym gościom przydało się kilka słów wyjaśnienia z ust wszystkich zainteresowanych, czyli Arkadiusza Reikowskiego, Mariusza Borkowskiego i oczywiście gospodarza –Roberta Szklarza. Jak się miało jednak okazać wybór lokalizacji nie był wcale przypadkowy, gdyż ekipa Nautilusa brała czynny udział doradczy na etapie postprocesu i tłoczenia tytułowego wydawnictwa, dzięki czemu udało się uniknąć dość poważnych problemów związanych m.in. z przesterowaniami zaobserwowanymi na próbnym tłoczeniu. Warto również wspomnieć, że na pierwszy – limitowany do 300 szt. nakład „Kholat” składa się 200 szt. wersji „krew” na śniegu i 100 szt. już standardowych – czarnych krążków. Oczywiście zadbano o to, by całość posiadała odpowiednią gramaturę, czyli 180g a na ścieżce pojawiła się, obok Airis Quartet prawdziwa gwiazda gamingowych soundtracków, w tym kultowej serii Silent Hill – sama Mary Elisabeth McGlynn. Przy okazji, chcąc rozwiać ewentualne obawy nabywców pragnę poinformować, że materiał na edycje winylowa został poddany odrębnemu w stosunku do dystrybucji cyfrowej masteringowi, więc tym razem nie mamy do czynienia z uwinylowioną wersją CD.

Jak jednak wiadomo nie samymi doznaniami natury duchowej audiofile i melomani żyją, wiec i o strawę cielesną zadbali Organizatorzy ustawiając w salonowych kuluarach bogato zastawiony bufet.

Nie brakował również okazji do rekonesansu sklepowych półek.

Serdecznie dziękując za zaproszenie i okazję do dyskusji z niesamowicie pozytywnie zakręconymi pasjonatami muzyki już nie możemy się doczekać kolejnych atrakcji, o których można było co nieco usłyszeć w salonowych kuluarach. Powodzenia w realizacji niezwykle ambitnych planów i do zobaczenia.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gato Audio PRD-3S & PWR-222
artykuł opublikowany / article published in Polish

Duńczycy z Gato Audio udowadniają, że nawet dzielona amplifikacja może mieć bardzo wysoki WAF (Wife Acceptance Factor). Trzyczęściowy zestaw złożony z przedwzmacniacza PRD-3S i monobloków PWR-222 cieszy jednak nie tylko oczy, lecz również uszy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

„Hunt” Amarok w U22

Początek wakacji powinien wywoływać wyłącznie pozytywne emocje, jednak w przypadku grona osób kibicujących inicjatywie muzycznych spotkań w Studiu U22 koniec czerwca oznacza również 2-3 miesięczne wakacje od tychże eventów. Kończąc zatem sezon 2016-2017 Piotr Welc przygotował nie lada atrakcję i zorganizował nie tylko odsłuch, ale i mini koncert powracającej na muzyczną scenę albumem „Hunt” formacji Amarok, której nazwa nawiązuje do mitologii Inuitów i gigantycznego wilka samotnika.

Nauczony doświadczeniem i mając świadomość popularności tego typu eventów postarałem się pojawić na tyle wcześnie, by jeszcze w kilku kadrach uwiecznić próbę Amaroka. Ostatnie szlify systemu nagłośnieniowego, dogrywanie spraw natury organizacyjnej – w tym ustalanie playlisty („Anonymous”, „Distorted Soul” oraz „Winding Stairs”) i przez kilkanaście minut Amarok grał praktycznie wyłącznie dla nas. Magia!

Potem już było bardziej „oficjalnie”. Kilka słów wstępu, kilka wspomnień w ramach podsumowania właśnie kończącego się sezonu i … niech gra muzyka.

Długo, bardzo długo, bo aż 13 lat trzeba było czekać na kolejny album progresywnego art.-rockowego projektu Michała Wojtasa Amarok. O trzech pierwszych płytach („Amarok” – 2001, „Neo Way” – 2003, „Metanoia” – 2004) pamiętają prawdopodobnie jedynie najzatwardzialsi miłośnicy gatunku i im przypominać z pewnością niczego, jednaj wszystkim pozostałym należy się kilka słów wyjaśnienia. Otóż Michał Wojtas – multiinstrumentalista, wokalista i producent na swoich poprzednich krążkach gościł m.in. Colina Bassa (Camel) czy Mariusza Dudę (Riverside, Lunatic Soul), który wtedy właśnie przebijał się do muzycznej świadomości fanów progresywnych brzmień a jego twórczość powinna z łatwością trafiać fo miłośników Pink Floyd, Mike’a Oldfield’a, Lunatic Soul a z bardziej syntetycznych klimatów Björk, czy Massive Attack. Wróćmy jednak do tematu. Najwidoczniej wcześniejsza współpraca pozostawiła na tyle bogaty bagaż pozytywnych wspomnień, że również i tym razem obu ww. dżentelmenów, oraz niewymienionego wcześniej Michała Ściwiarskiego (Casma) można usłyszeć na najnowszym albumie. Do składu dodatkowo dołączyła autorka większości tekstów, oraz okładki Marta Wojtas. Tytułowy album, podobnie jak wcześniejsze został zrealizowany przez Magdę i Roberta Srzednickich w warszawskim studiu Serakos.

Jeśli zaś chodzi o tematykę „Hunt”, to z prog-rockowych słyszalnie nawiązujących do estetyki nierozerwalnie związanej z Pink Floyd i łagodniejszym obliczem Riverside muzycznych pejzaży wyłania się niepokojący obraz wpływu świata wirtualnego – dostępnego w sieci, na nasze codzienne życie i relacje z innymi ludźmi, również tymi najbliższymi. Wpisuje się zatem idealnie, kontynuuje wątki poruszane np. w „Fear Of A Blank Planet” Porcupine Tree, czy „Anno Domini High Definition” Riverside. To niezwykle klimatyczny, kontemplacyjny i wielowarstwowy koncept-album , który zyskuje przy każdym kolejnym odsłuchu, co z resztą pokazała przedpremierowa prezentacja na udostępnionym przez warszawskiego Horna systemie złożonym z topowych Marantzów (SA-10 + PM-10) i kolumn Sonus faber Elipsa Red.

Na koniec warto nadmienić, że „Hunt” ma być … początkiem kolejnej trylogii, więc jeśli tylko spodoba się Państwu najnowsza odsłona Amaroka, to warto trzymać rękę na pulsie.

Do zobaczenia po wakacjach.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

McIntosh MP1100

Link do zapowiedzi: McIntosh MP1100

Opinia 1

Zanim się spostrzegliśmy od ostatniego testu przedwzmacniacza gramofonowego i to opisywanego niejako przy okazji pojawienia się w naszej redakcji gramofonu (Electrocopmpaniet ECG 1 + ECP 2) minęły trzy miesiące a od poświęconej wyłącznie phonostage’owi (Audia Flight FL Phono) epistoły blisko pół roku. Uznaliśmy zatem, wypadałoby nadrobić zaległości i przyjrzeć się cóż w tzw. międzyczasie pojawiło się na rynku. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa sen z powiek spędzał nam dylemat dotyczący pułapu w jaki powinniśmy celować. Z jednej strony nigdy nie ukrywaliśmy, że najwięcej przyjemności czerpiemy z kontaktów z ekstremami High – Endu w stylu Ypsilona, czy Audio Tekne, zarazem jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że realia dość boleśnie sprowadzają większość nas na ziemię i koniec końców stajemy pomiędzy wyborem Sensora 2, Trilogy 906 i Tellurium Q Iridium. Całe szczęście to tylko hobby a produkty audio trudno zaliczyć do towarów pierwszej potrzeby, więc mając już coś ciekawego w systemie i rozglądając się za kierunkiem dalszego rozwoju wcale nie trzeba się spieszyć. Zdecydowanie lepiej do tematu podchodzić ze spokojną głową i przed podjęciem decyzji kilka razy poważnie się zastanowić czego tak naprawdę potrzebujemy i co może przydać nam się w przyszłości. W tym momencie dochodzimy do sedna, czyli zarówno funkcjonalności, jak i ergonomii użytkowania, które nie tylko mogą, lecz powinny iść w parze z wyśmienitym brzmieniem. O czym mowa? Nie wiem jak Państwo, ale od dłuższego czasu zauważyłem u siebie objawy pewnej odmiany lenistwa przejawiające się niechęcią do rozkręcania (vide Octave Phono Module), wypinania z toru i innych działań ekwilibrystycznych koniecznych, do zmiany parametrów pracy przedwzmacniaczy gramofonowych. Dodatkowo łaskawym okiem spoglądam na konstrukcje umożliwiające obsłużenie równocześnie przynajmniej dwóch gramofonów/wkładek co, przynajmniej z recenzenckiego punktu widzenia nie tylko szalenie ułatwia życie, co pozwala na bezpośrednie porównania bez żmudnej kabelkologii i przekłamujących wyniki końcowe przerw. Stosując powyższe kryteria z naszego dotychczasowego dorobku przez sito selekcji przesmyknąłby się praktycznie jedynie Phasemation EA-1000 więc poprzeczkę ustawiliśmy sobie na iście olimpijskim poziomie. Niemniej jednak i tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście a w oko wpadła nam najnowsza propozycja amerykańskiego McIntosha – topowy, choć, jak na High-End nad wyraz rozsądnie wyceniony przedwzmacniacz gramofonowy MP1100.

O ile na mniej więcej budżetowym pułapie przedwzmacniacze gramofonowe zazwyczaj charakteryzują się dość mało absorbującymi gabarytami, to wkraczając na nieco wyższą półkę cenowo – jakościową rozmiarówka owych urządzeń znacząco się zwiększa, by w High-Endzie osiągnąć nieraz naprawdę imponujące postury. Całe szczęście McIntosh w przypadku MP1100 zachował zdroworozsądkowy umiar i zmieścił się w spełniających kryteria pełnowymiarowego Hi-Fi i w dodatku ograniczył się do jednego modułu. Jak to zwykle u amerykańskiej legendy bywa zabezpieczona aluminiowymi rantami płyta frontowa wykonana jest z czernionego szkła i utrzymana w firmowej, nieco oldschoolowej stylistyce. Nie zabrakło więc zarówno centralnie umieszczonego, oczywiście zielono podświetlonego, logotypu i nazwy modelu, po obu stronach których znalazły się równie charakterystyczne wychyłowe wskaźniki wysterowania lewego i prawego kanału. Tuż pod nimi mamy dwa klasyczne pokrętła, z których lewe odpowiada za wybór źródła a prawe za ustawienia ich obciążeń. Pomiędzy nimi a dwuwierszowym wyświetlaczem nie zabrakło przycisków wyciszenia i standby/reset. Jednak po szczegóły odsyłam do nad wyraz intuicyjnej i bogato ilustrowanej instrukcji obsługi.
Przez znajdującą się na górnej płycie szybkę możemy podziwiać umieszczone w specjalnej niecce, oczywiście podświetlone na firmowo zielony kolor, cztery lampy 12AX7A (po dwie na kanał). Dla miłośników nieco mniej neonowej estetyki mam dobrą wiadomość – iluminację da się wyłączyć a sama procedura ogranicza się do pokręcenia gałką load po wejściu do menu (przyciskiem Setup).

MP1100 jest pierwszym w historii amerykańskiego producenta w pełni symetrycznym przedwzmacniaczem gramofonowym a biorąc pod uwagę fakt, iż sam McIntosh określa go mianem referencyjnego projekt potraktowano z odpowiednia atencją. Konstrukcja jest oczywiście dual mono a kanały odizolowano od siebie nie tylko elektrycznie, ale i mechanicznie. Również zasilacze zostały odseparowane od siebie elektrycznie. To jednak tylko preludium do atrakcji jakie czekają na nas na zewnątrz. Patrząc na tylną ściankę można w pierwszej chwili odnieść wrażenie, że mamy do czynienia nie z phonostagem a wzmacniaczem zintegrowanym i to w dodatku bogato wyposażonym. Wszystko to za sprawą centralnie umieszczonych na dolnym pasie czterech, nad wyraz masywnych zacisków uziemienia, które do złudzenia przypominają terminale głośnikowe. Jednak po kolei. Mając na uwadze, że mamy do czynienia z urządzeniem symetrycznym nie dziwi fakt, że również interfejsy przyłączeniowe ułożone są zgodnie z powyższymi regułami. Dlatego też zamiast zwyczajowego ustawienia parami w McIntoshu gniazda zbiegają się z przeciwległych skrajów ku środkowej linii symetrii. I tak do dyspozycji mamy zdublowane wyjścia liniowe w standardzie XLR i RCA, wejścia liniowe w dokładnie takim samym asortymencie, zbalansowane (1 para) i trzy RCA wejścia phono. Natomiast piętro niżej, oprócz wspomnianych terminali uziemienia, mamy gniazdo zasilające IEC, porty triggera, wejście na zewnętrzny czujnik IR i … trzy wyjścia cyfrowe – optyczne, koaksjalne i USB. Po co? Cóż, najwidoczniej ktoś w dziale R&D doszedł do wniosku, że warto połączyć świat przeżywającego nieustający renesans analogu z wszechobecną cyfrą i zaimplementował w MP1100 funkcjonalność ADC, czyli konwertera analogowo-cyfrowego (odwrotność DAC-a) umożliwiającą digitalizację posiadanej winylowej płytoteki w jakości 24hbit/96 kHz lub 192 kHz. Zapobiegliwie nadmienię, iż dedykowana aplikacja jest do pobrania na stronie producenta. Wracając jednak do domeny analogowej na wszystkich wejściach można zdefiniować precyzyjne ustawienia dla praktycznie dowolnej wkładki. Do dyspozycji mamy bowiem 8 ustawień pojemności, 7 rezystancji, o wyborze pomiędzy MM/MC nawet nie wspominam, bo to oczywista oczywistość, lecz warto zwrócić uwagę na fakt firmowo wgranych profili dla należących do rodziny gramofonów MT10 i MT5. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by samemu stworzyć profil dla naszych własnych wkładek i zapisać jako jeden z pięciu dostępnych presetów. Nie zabrakło również trybu mono i wyboru różnych krzywych korekcji – RIAA, LP, NAB, AES, 78. To jednak nie wszystko, gdyż niejako w gratisie otrzymujemy jeszcze dwa filtry – Rumble i Scratch, z których pierwszy eliminuje szum samych realizacji a Scratch minimalizuje soniczne uciążliwości mechanicznych uszkodzeń, czyli rys, samych nośników. Na wyposażeniu znajduje się również pilot zdalnego sterowania z pomocą którego jesteśmy w stanie dokonać praktycznie wszystkich ustawień nie ruszając się z kanapy o ile oczywiście cierpimy na nadwzroczność, bądź dysponujemy lornetką teatralną, gdyż z odległości 3-4 metrów wskazań wyświetlacza odczytać niestety nie sposób. Za to jak się podejdzie to już zupełnie inna bajka, no i co ważne nie trzeba palcować frontu urządzenia.

Jak na razie możemy uznać MP1100 za audofilski odpowiednik klasycznego amerykańskiego krążownika szos, gdzie nacisk położono przede wszystkim na komfort podróży, znaczy się obsługi i jak najdalej posunięta intuicyjność. A jak wrażenia po przekręcenia kluczyk w stacyjce, znaczy się wybudzeniu phonostage’a z trybu standby? W telegraficznym skrócie można byłoby napisać, że niezbyt odbiegają od tak od eleganckiej aparycji, jak i stereotypowego wzorca brzmienia zza wielkiej wody, choć może w tym ostatnim przypadku z drobną erratą. Chodzi bowiem o to, że choć topowy McIntosh gra niezaprzeczalnie dużym i energetycznym dźwiękiem, to daleki jest od lekkiej ospałości i zwalistości z jakimi czasem postronnym obserwatorom może kojarzyć się tzw. amerykańskie granie. Tutaj z tzw. „misia” nie ma zbyt wiele, gdyż zarówno do timingu, jak i kontroli całości pasma, włączając w to najniższe składowe trudno się przyczepić. W dodatku powyższe wnioski opieram nie na anorektycznych, jeśli chodzi o podstawę basową , barokowych trelach, ale na ciężkim, brutalnym heavy metalowym łojeniu w stylu „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy, czy „Das Seelenbrechen” Ihsahn. Co ciekawe w obu powyższych przypadkach nawet w kulminacyjnych momentach iście kakofoniczne szaleństwo nie wymykało się nawet na milimetr kontroli a całości trudno było odmówić typowo lampowego dopalenia i dosaturowania przekazu. Dzięki temu delikatnemu ucywilizowaniu poddana została jazgotliwość a pochodną tego zabiegu stał się mniej ofensywny a zarazem forsowny charakter zionącego siarką i ogniem piekielnym repertuaru. Co jednak ciekawe gitarowe riffy i perkusyjne pasaże nie straciły nic a nic ze swojej wściekłości i poprzez delikatne przesunięcie środka ciężkości ku dołowi jeszcze zyskały na mocy i intensywności. Warto również wspomnieć, że McIntosh bardzo łaskawie obszedł się z ich daleką od audiofilskiej realizacją niespecjalnie ją piętnując a jedynie nieco spłycając scenę na jakiej długowłosi muzycy wyrykiwali resztę swoich płuc.
Aby jednak ten fakt odnotować wypadałoby mieć jednak porównanie z nieco lepiej zrealizowanymi pozycjami. Jeśli jednak nasze zainteresowania muzyczne nie wykraczają poza obszar hard’n’heavy to spokojnie możemy uznać temat spłycenia sceny za niebyły i czuć się jak w przysłowiowym siódmym niebie, znaczy się na siódmym poziomie piekieł, lub … gdzie kto uważa za stosowne. Mniejsza jednak z tym, gdyż wspomniałem o lepszych realizacjach i ten temat chciałbym nieco bardziej zgłębić. Dlatego też po łomocie najwyższy czas na zdecydowanie bardziej finezyjne i wysublimowane doznania muzyczne serwowane przez formację Tingvall Trio na albumie „Vägen”, gdzie oprócz samych dźwięków instrumentów możemy doświadczyć tzw. gry ciszą, która robi tutaj kawał świetnej roboty. Dopiero tutaj jesteśmy w stanie docenić swobodę i niewymuszony, bezstresowy pomysł na dźwięk zaimplementowany w MP1100. Może i kontury nie są kreślone z taką precyzją, jaką oferują konstrukcje solid state, lecz bądźmy szczerzy – nie po to decydujemy się na zakup lampy, żeby zamiast spodziewanej homogeniczności przekazu katować własne zmysły analitycznymi dźwiękami rozbijanymi niemalże na cząstki elementarne.
Niejako na deser zostawiłem typowo hollywoodzkie podejście do symfoniki, czyli ścieżkę dźwiękową do „Star Wars: The Force Awakens” Johna Williamsa, gdzie gęsta i patetyczna aranżacja idzie z ponadprzeciętną muzykalnością. Bardzo szybko okazało się, że mroczny, pełen podskórnego niepokoju klimat idealnie podpasował McIntoshowi, który wreszcie mógł rozwinąć skrzydła pokazując swoje atawistyczne zamiłowanie do rozmachu i granie szeroką, sięgającą hen za linię kolumn scenę z całkiem realistycznie rozplanowanym na niej potężnym aparatem wykonawczym. Jednym słowem mocna rzecz.

Po blisko dwutygodniowy użytkowaniu MP1100 uczciwie przyznam, że wypinałem go ze swojego systemu z wyraźnym żalem. Nie dość, że McIntosh wprowadził na rynek przedwzmacniacz zdolny z dziecinną łatwością oddać tak orkiestrowe tutti, jak i brutalność heavy metalowego piekła, to kontakt z nim cudownie rozleniwiał. Sprawiał, że granie z winyli przypominało jazdę nieprzyzwoicie komfortową, potężną amerykańską limuzyną. Wszystko było pod ręką, po nic nie trzeba było się schylać, przełączać, wypinać gdyż praktycznie wszystkich nastaw jesteśmy w stanie dokonać niemalże nie ruszając się z kanapy a unosząca się nad nim zielonkawa łuna sprawia, że zawsze możemy poczuć się jak „mali odkrywczy” czytający z wypiekami na policzkach o przygodach Super Mana i jego „alergii” na promieniotwórczy Kryptonit. Oczywiście to tylko niezobowiązujące dodatki do firmowego designu i rasowego, lampowego brzmienia, które nie pozwalają na obojętność. Można je bowiem albo kochać, albo nienawidzić. Nie muszę chyba dodawać, że oburącz zapisuję się do pierwszego z przed chwilą wymienionych obozów. A Państwo?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Devialet Expert 440 Pro
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Może zabrzmi to dziwnie, ale gdy zabierałem się za pisanie tego akapitu, na myśl przychodziło mi tylko jedno stwierdzenie – „nareszcie”. Dlaczego akurat taką, pełną wytchnienia frazą zdecydowałem się otworzyć dzisiejsze spotkanie? Spójrzcie na listę ostatnio pojawiających się na naszych łamach recenzji i opisywanych imprez. Przecież dla zagorzałego wielbiciela tematyki analogowej przedłużający się brak jakichkolwiek recenzenckich zmagań w tej dziedzinie oznacza prawie zesłanie na gramofonową Syberię. A chyba zdajecie sobie sprawę, jakie spustoszenia w psychice mogą spowodować długotrwałe odosobnienie od czegoś, co przynosi człowiekowi tyle radości, w tym przypadku poczciwego drapaka. Owszem, zawsze mam pod ręką swój punkt odniesienia, ale jak to w gorącej głowie audiofila bywa, przez cały czas w jej najskrytszych zakamarkach tli się nieustająca chęć poznawania coraz to nowszych, a przez to inaczej prezentujących świat czarnej płyty konstrukcji. Na szczęście czekałem, czekałem i się doczekałem. A cóż takiego wprawiło mnie w stan błogości? Po pierwsze, bardzo ciekawy z punktu widzenia ogólnej konstrukcji, bo oparty o lampy przedwzmacniacz gramofonowy, a po drugie fakt, iż tytułowe urządzenie pochodzi od rozpoznawalnego na całym świecie producenta, czyli amerykańskiego McIntosha. Gdy odkryłem łechtające moje ego zapalonego analogowca karty, puentując wstępniak dodam tylko, iż najnowsze dziecko wspomnianego wytwórcy nosi oznaczenie MP1100, a jego testową wizytę w naszych skromnych progach zawdzięczamy warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.

Opisywanie wyglądu produktów McIntosha jest bardzo niewdzięczne. Nie, żeby brakowało mi słownictwa, ale każde kolejne podejście do wręcz nieprzyzwoicie zunifikowanego designu jest swoistą ekwilibrystyką. Niemniej jednak, jakoś ów temat trzeba zagaić, dlatego też przypomnę ogólną aparycję z jedynie większym naciskiem na funkcjonalność urządzenia. Rozpoczynając opis od frontu naszego bohatera widzimy typowy dla wszelkich komponentów tego producenta, zwieńczony na zewnętrznych krawędziach płaskimi wstawkami z aluminium panel z czernionego szkła. Na tym swoistym ekranie telewizora w górnej części zewnętrznych rubieży zaaplikowano wyskalowane w decybelach wskaźniki wychyłowe, a pomiędzy nimi rozpoznawalne od pierwszego kontaktu wzrokowego logo marki z oznaczeniem nazwy modelu. Ale to nie koniec pakietu informacji o awersie opisywanego „Maca”, gdyż w dolnej części frontu znajdziemy dodatkowo patrząc od lewej strony gałkę selektora wejść, włącznik funkcji MUTE, informujący nas o stanie w jakim aktualnie znajduje się przedwzmacniacz, czytelny – wielofunkcyjny wyświetlacz, włącznik STANDBY i całkowicie na prawej flance identyczną jak z lewej strony gałkę, tym razem regulacji obciążenia dla aktualnie używanej wkładki. Przemierzając obudowę ku tyłowi, na jej górnej płaszczyźnie zauważymy pozwalające na wentylację grawitacyjną trzy prostokątne bloki małych otworów i centralnie umieszczone, pracujące w torze lampy elektronowe. I gdy komuś wydawałoby się, iż najważniejsze mamy za sobą, stwierdzam, iż jest w dużym błędzie. Mianowicie, panowie zza wielkiej wody poszli na całość i podążając za trendami światowymi uzbroili swoje dziecko w baterię przyłączy i wyjść tak liniowych, jaki cyfrowych czyniąc je tym sposobem centrum dowodzenia wszelkimi sygnałami audio. Ku mojemu zaskoczeniu oprócz pełniących główne zadnie kilku wejść i wyjść dla wkładki gramofonowej w standardzie RCA i XLR znajdziemy jeszcze wyjście liniowe (RCA/XLR) i o zgrozo trzy standardy wyjść cyfrowych (USB,OPTICAL i USB), co zamienia MP 1100-kę w digitalizator płyt winylowych. Dla spokoju mojego ducha pozwolicie, że nie będę tego komentował i zakończę opis wizualno-użytkowy informacją o bogatej propozycji czterech terminali uziemiania i gnieździe zasilania IEC. Tak w telegraficznym skrócie prezentuje się nasz bohater. Zatem jeśli nikogo z Was nie zraziła seria gniazd cyfrowych, zapraszam do lektury ciekawych spostrzeżeń testowych.

Czegóż można spodziewać się po urządzeniu w swej wewnętrznej konstrukcji używającej szklanych baniek? Ano niczego innego, jak bijącej od pierwszego kontaktu plastyczności grania. Owszem, spotkałem się ze wzmacniaczami lampowymi udającymi tranzystory, ale w wypadku amerykańskiego przedstawiciela nie ma o tym mowy. Nie po to aplikuje się bijące bursztynową poświatą atrybuty dawnych radiostacji, aby potem udowadniać, iż w końcowym rozrachunku nie mają one większego znaczenia. Konstruktorzy McIntosha z godną pozazdroszczenia konsekwencją mówiąc „a” w prezentacji dźwięku przez swoje dzieło powiedzieli również ”b”, dlatego też w dalszej części akapitu merytorycznego będziemy obracać się w estetyce przypisanej szkole uwolnionych w próżni elektronów. Zanim jednak rozpocznę zgłębiać temat, wspomnę tylko, iż trochę na przekór mającym w zwyczaju rozgrzewkę przed-odsłuchową audiofilom tytułowe phono posiada funkcję ekonomiczną, co ni mniej ni więcej oznacza samoistne wyłączenie się po kilkunastu minutach bez zadania sygnału. Ale nieco wyprzedzając fakty powiem również, że jest to chyba jedyny minus, jaki udało mi się zanotować podczas kilkunastodniowego użytkowania. Owszem, to była nieco inna niż mam na co dzień prezentacja, ale nie można mieć pretensji do urządzenia, że gra w estetyce przypisanej danemu układowi elektrycznemu. Podchodząc bliżej konkretów i uzupełniając wiedzę na temat estetyki brzmienia MP 1100 trzeba wspomnieć o dobrym oddaniu wielkości wirtualnej sceny muzycznej zarówno w zakresie szerokości, jak i głębokości. Idąc tropem plastyczności należy przywołać stawianie na homogeniczność, co natychmiast ma swoje odbicie w delikatnym zaokrągleniu krawędzi rysunku scenicznych bytów. Nie, żebyśmy odczuwali coś na kształt rysowania świata grubym markerem, ale utratę ostrości cienkiego rysika na rzecz zdecydowanie bardziej miękkiego ołówka daje się zauważyć od pierwszego zderzenia sonicznego. To naturalnie po kilku płytach staje się nieodzowną, w niczym nie szkodzącą częścią przekazu, ale przesiadka z tranzystorowej Therii na lampowego McIntosh’a wyraźnie pokazywała jak dzieli je spora różnica w nastawieniu na intymność generowanej muzyki. I gdy do listy niuansów dodamy trochę ciemniejszą prezentację całości wzmacnianego świata dźwięków, mamy wręcz idealny przepis na urządzenie do czerpania przyjemności z głębokiej interakcji słuchacza z ulubioną muzą, a nie analizowania poszczególnych jej podzakresów. Aby przybliżyć nieco wyniki moich badań, posłużę się trzema przykładami płytowymi, z których na pierwszy ogień poszedł Andreas Vollenweider z plackiem „Caverna Magica”. Efekt? To chyba jedyny przypadek tego testu, który pokazał, że gładkość i homogeniczność grania ponad wszystko nie zawsze jest idealnym partnerem do wszelkich tworów muzycznych. Niestety, muzyka elektroniczna rządzi się swoimi prawami i mimo, iż nie było źle, czasem brakowało mi Bożej iskry w krytycznych dla tego nurtu muzycznego momentach. Jednak tak łatwo nie skreślałbym testowanego przedwzmacniacza z listy potencjalnych odsłuchów, gdyż należy wziąć pod uwagę mój, już sam w sobie nastawiony na sporą muzykalność system. A przecież nie od dziś wiadomo, iż budowanie synergicznego zestawienia opiera się o konsekwencję wyborów współpracujących elementów, a oceniany kontrpartner dla katowickiej Therii był jedynie na przymusowych gościnnych a nie decyzyjnych występach. Dlatego też drobne braki w oddaniu ostrości górnych rejestrów są tylko sygnałem, że należy uważać, gdzie mamy zamiar wpiąć 1100-kę, a nie problemem jako takim. Aby unaocznić niebagatelne walory Amerykanina, w kolejnym podejściu zasmakowałem tłoczonej w epoce rozkwitu analogu muzyki dawnej wytwórni Harmonia Mundi z twórczością Jacoba Olbrechta „Missa Fortuna Desperata”. To była feeria samych ochów i achów. Wokalistyka wspomagana ówczesnym instrumentarium wydawały się być stworzonymi do współpracy z podobnymi produktami, a w szczególności użytymi w ich wewnętrznej konstrukcji lampami. Fantastyczny balans pomiędzy wypełnieniem, a oddaniem rozdzielczości poszczególnych partii śpiewanych bez najmniejszego problemu oddawały zróżnicowanie tembru głosów poszczególnych artystów, co przekładało się na ich bardzo dobrą separację i lokalizację w przestrzeni pomiędzy kolumnami. Mało tego, przywoływana wcześniej woalka niedoświetlenia wysokich tonów w tym przypadku odeszła w niebyt, gdyż ani przez moment nie odczułem utraty wrażenia bytu w goszczących muzyków kościele. Gdy śpiewał cały skład, było gęsto, a gdy do głosu dochodził pojedynczy solista, natychmiast do spektaklu swoje trzy grosze dorzucało echo budowli sakralnej. Opisując tę próbę jednym zdaniem, stwierdziłbym, że to był soniczny majstersztyk. Fakt, w estetyce lampy, ale godzien każdej żądanej za przedwzmacniacz złotówki. Ostatnim, ciekawie wypadającym czarnym krążkiem będzie wydany przez Label Naim Audio Antonio Forcione z kompilacją koncertowego kwartetu. W tym przypadku również słychać było pracę pojemników z próżnią, ale wbrew wszelkim pozorom, nie miało to wpływu na energię brzmienia rozpoczynającej ten dwupłytowy album wirtuoza gitary. Była nieco cieplejsza, trochę bardziej nasycona, ale kiedy zażądał tego muzyk energetyczna i drapieżna. Co więcej, z takiego, postawienia sprawy wiele czerpał kontrabas dając od siebie solidniejszą, ale bez uczucia przesadzenia dodatkową szczyptę pudła rezonansowego. A gdy on nic na tym nie tracił, chyba nie muszę dodawać, iż pozostałe generatory dźwięku w postaci fletu, wiolonczeli, czy nawet stopy perkusji również były beneficjentami niesionego przez McInstosh’a dobra. Naturalnie, konfrontując taką prezentację z moim wzorcem muszę stwierdzić, iż nosiła znamiona przypisane danemu układowi elektrycznemu, ale w przeciwieństwie do muzyki elektronicznej był to jedynie inny punkt widzenia, a nie zbyt łagodny pomysł na oddanie realiów danego wydarzenia muzycznego. I powiem szczerze, gdybym nie posiadał obecnego, dobrze skonfigurowanego zestawienia, z taką prezentacją bez najmniejszych problemów mógłbym żyć przez wiele lat. Owszem, jako ostatnie namaszczenie spróbowałbym delikatnej żonglerki kablowej, ale byłyby to jedynie jakościowe muśnięcia, a nie brutalna zmiana tonacji i wyrazistości przekazu.

Cieszę się, że bez względu na fakt obdarowania mojego zestawienia dodatkową dawką ciepła, wysycenia i gładkości temat ogólnego postrzegania pretendenta do laurów odebrałem w tak pozytywnym świetle. Naturalnie, to jest zdecydowanie inna niż obecnie charakteryzująca mój set szkoła grania, ale za sprawą wartości sonicznych i umiejętności zaangażowania słuchacza w prezentowane przez siebie wydarzenia muzyczne bez najmniejszych problemów zaskarbi sobie sporą rzeszę zagorzałych zwolenników. Ja mając na starcie bardzo gęsty sonicznie zestaw do czasu tego testu bardzo uważałbym podczas prób z przedstawicielami obozu lampowego. Tymczasem ten test pokazał, że gdy tylko producent ma pojęcie, o co w naszej zabawie chodzi, bez problemu jest w stanie tak zbilansować końcowy efekt dźwiękowy, że nawet powielanie pewnych artefaktów większości gatunków muzycznych może wyjść na dobre. Zbliżając się do nieuniknionego końca naszego spotkania i puentując cały test gorąco zachęcam do osobistych doświadczeń z amerykańskim McIntoshem i jego przedwzmacniaczem gramofonowym MP 1100. To jest bardzo ciekawa propozycja, która jeśli nawet nie przekona Was mnogością funkcji, to z pewnością zrobi to jakość oferowanego przedstawienia muzycznego.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 37 600 PLN

Dane techniczne
Zniekształcenia THD: Phono: 0.02% (Phono), 0.005% (wejścia liniowe)
Pasmo przenoszenia: +/-0.2dB @ 20Hz – 20,000Hz; +0.2, -3dB @ 10Hz – 50,000Hz
Maksymalne napięcie wyjściowe: 20/10 V RMS
Impedancja wejściowa:
– Rezystancja: 25, 50, 100, 200, 400, 1k or 47 kΩ
– Pojemność: 50, 100, 150, 200, 250, 300, 350 or 400 pF
– Wejścia liniowe: 100 kΩ (XLR) / 50 kΩ (RCA)
Wzmocnienie sekcji phono: 40dB, 46dB, 52dB, 58dB or 64dB regulowane
Odstęp sygnał/szum:
– MC: 80 dB
– MM: 84 dB
– wejście liniowe: 118 dB
Maksymalne napięcie wejściowe: 10mV (MC), 100 mV (MM), 20V (XLR), 10V (RCA)
Czułość: 1,25 mV (MC), 10 mV (MM), 4V ( XLR), 2V (RCA)
Napięcie wyjściowe: 4V (XLR), 2V (RCA)
Impedancja wyjściowa: 200 Ω (XLR), 100 Ω(RCA)
Wyjścia cyfrowe:
Optyczne: 24-bit/96kHz lub 192kHz
Koaksjalne: 24-bit/96kHz lub 192kHz
USB: 24-bit/96kHz lub 192kHz
Wykorzystane lampy: 4 x 12AX7A
Pobór mocy: 50 W
Wymiary (S x W x G): 44,5 x 15,2 x 45,7 cm
Waga: 11,8 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gold Note PH-10
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Właśnie dotarł, jeszcze pachnący fabryką włoski przedwzmacniacz gramofonowy Gold Note PH-10. Zaczynamy wygrzewanie.

cdn…

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gauder Akustik Vescova Mk II

Link do zapowiedzi: Gauder Akustik Vescova Mk2

Opinia 1

Sądzę, że pewnego rodzaju elementarzem jest stwierdzenie, iż nie ma jednej drogi dotarcia do celu, którym jest próba zbliżenia się naszych zestawów audio do dźwięku na żywo. Mało tego, w wartościach bezwzględnych nie ma nawet technicznej możliwości osiągnięcia założonego celu. Owszem, gdy postaramy się o wyczynowość w oddaniu pewnych aspektów danego nurtu muzycznego, jest bardzo duża szansa bliskiego obcowania z absolutem. Jednak najczęściej okupione jest to mniejszymi lub większymi problemami w oddaniu realiów gatunków leżących na przeciwległym biegunie. Nie zgadzacie się ze mną? Cóż, Wasza wola i życzę wszystkim osiągnięcia prawdy bez względu na fakt słuchania czy to muzyki dawnej z jej wszelkimi odcieniami drewna w dźwięku, czy szaleńczo przenikliwej w górnych rejestrach, kaleczącej nasze narządy słuchu przesterami i sztucznymi subsonicznymi pomrukami elektroniki. Ale nie o możliwości, tylko o sposobie dotarcia do prawdy będziemy dzisiaj rozprawiać. O co chodzi? O nic innego, jak wpływające w największym stopniu na końcowy efekt soniczny każdego zestawu audio kolumny. Co mam na myśli? To proste. Każdy z Was z pewnością słuchał zespołów głośnikowych z przetwornikami opartymi o różne materiały membran. Całkowicie inaczej zachowuje się papier, inaczej kewlar, a jeszcze inaczej porcelana. I najlepsze w tym wszystkim jest to, że każdy z tych budulców ma swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników. Kto ma rację, jest pewnego rodzaju rozprawianiem nad wyższością poszczególnych świąt nad sobą, dlatego puentując ten akapit zdradzę, że w dzisiejszej odsłonie zmagań testowych postaram się w miarę przyjaźnie zderzyć stojące w całkowitej opozycji w domenie drogi do świętego Grala dwa projekty. Oczywiście głównym bohaterem będą dostarczone przez katowicki RCM, wykorzystujące ceramiczne przetworniki Accutona kolumny Gauder Akustik Vescova MK II, ale w tym starciu dość ważną rolę odgrywać będą również stacjonujące u mnie na co dzień austriackie T&F ISIS. Dla uzupełnienia wstępnych informacji dodam, iż rzeczony model MK II jest rozwinięciem znajdującego się w portfolio niemieckiej marki modelu pod tą sama nazwą, ale bez końcowej specyfikacji polegającym na pociągającej za sobą drobną korekcję zwrotnicy aplikacji diamentowego głośnika wysokotonowego i wykończeniu obudowy w połyskującym lakierze fortepianowym.

Analizując załączone fotografie wyraźnie widać, iż konstruktor w dążeniu do minimalizacji szkodliwych rezonansów wewnętrznych posłużył się bardzo dobrym zabiegiem wykonania obudów przypominających kształtem lutnię. To oczywiście rodzi cały pakiet problemów produkcyjnych, ale zyski soniczne i wizualne całkowicie rekompensują poniesione koszty i poświęcony na wykonanie czas. Front testowanych kolumn uzbrojono w trzy przetworniki. Dwa dolne (średnio-niskotonowy i niskotonowy) są ceramiczne, a do wykonania wysokotonowego wykorzystano diament. Gdy swój wzrok przerzucimy na tylny, ograniczony rozmiarowo konstrukcją kolumny, a przez to dość wąski panel przyłączeniowy, okaże się, iż trochę ograniczając ułańską fantazję audiofilów bez większych fajerwerków otrzymujemy jedynie pojedynczy zestaw terminali kolumnowych. Z racji, iż testowany model do reprodukcji niskich rejestrów wykorzystuje port bas refleksu, ten idąc za decyzją konstruktora umieszczono w podstawie, co niejako uwalnia nas od szkodliwego wpływu na dźwięk znajdującej się za kolumnami ściany. Ale to nie jedyne plusy tego rozwiązania, gdyż taka aplikacja za sprawą użycia dłuższych lub krótszych kolców dodatkowo pozwala w prosty sposób płynnie regulować ilość niskich rejestrów. W komplecie znajduje się oczywiście stosowny zestaw kolców i podkładek, jednak warto pamiętać, iż w ofercie akcesoryjnej za niedużą dopłatą otrzymujemy możliwość posadowienia opisywanych konstrukcji na zwiększających rozstaw dolnych punktów podparcia, przykręcanych łapach. To jednak nie koniec dobrych wieści, gdyż z racji standardowego ubrania każdego z głośników w ochronne kratki wyeliminowano często szkodliwie wpływające na ogólne postrzeganie projektu maskownice. To zaś w prosty sposób prowadzi do przypuszczeń, iż Vescovy MK II bez problemu powinny obronić się tak przed wymagającym okiem żony, jak i wszędobylskimi paluszkami dzieci, co wbrew pozorom podczas zakupów jest bardzo ważnymi elementem decyzyjnym.

Gdybym na początek miał dość zgrubnie opisać, jak grają najnowsze Vescovy MK II, powiedziałbym, że swobodnym , bardzo dobrze napowietrzonym, pełnym informacji, ale i masy w dolnych rejestrach dźwiękiem. A dokładniej? Proszę bardzo. Począwszy od góry, a zarazem najciekawszego dla tej konstrukcji pasma, dzięki użyciu diamentowego głośnika otrzymujemy fantastycznie generowaną aruę każdego spektaklu muzycznego. Żadnych zniekształceń, tylko pozbawiony natarczywości, czy szorstkości bezkresny pakiet informacji. To oczywiście stawia MK II w szeregu najlepszych konstrukcji na rynku, czego nie są w stanie zdeprecjonować nawet najwięksi przeciwnicy, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie samym górny zakresem żyje człowiek. I gdy co do poprzedniego zakresu nie mam najmniejszych zastrzeżeń, to już przy odtwarzaniu średnicy natychmiast uaktywniają się obozy wielbicieli i przeciwników. O co chodzi? O nic innego, jak o dla wielu niezadowolonych trochę zbyt bezpośrednią, pozbawioną nalotu mistyczności i posiadającą swój sznyt dużej szybkości średnicę. Oczywiście odwracając ową wyliczankę otrzymamy zbiór zalet decydujących o zakupie kolumn przez potencjalnych zainteresowanych, ale nie zmienia to faktu, że obydwa obozy przedzielone są idealnie prosta linią prawie nie pozwalając być niezdecydowanym. Naturalnie trochę przerysowuję, ale kolumny Gauder Akustik od zawsze wywołują skrajne emocje, co według mnie jest ich plusem. Dlaczego? Jak to dlaczego. Przecież lepiej być rozpoznawanym nawet przez pryzmat może nie idealnego, ale zawsze co najmniej dobrego pomysłu na dźwięk, niż ukrywać się gdzieś w zalewie nie do końca określonych jakościowo, zalegających na sklepowych półkach średniakach. Vescovy MK II dzięki średnim tonom są bardzo wyraziste i bez względu na wszelkie utyskiwania to jest ich mocna strona. Kończąc ten mały miting po poszczególnych zakresach częstotliwościowych doszliśmy do basu. Ten w moim odczuciu jest bardzo dobry. Oczywiście słychać wpływ portu bas refleks, ale dzięki wspomnianym wcześniej możliwościom regulacyjnym (wysokość kolców) jesteśmy w stanie dostroić jego wpływ do swoich potrzeb. A dlaczego bdb? Kiedy trzeba jest obfity i mięsisty wspomagając tym sposobem czuły na jego rolę zakres środka pasma, a do tego z rzadka (tylko przy mocno przebasowionych płytach) daje wprowadzić się w nie do końca w pełni kontrolowany stan. Ale powiedzcie szczerze, czy w Waszych układankach zawsze wszystko jest pod kontrolą? Jeśli odpowiecie twierdząco, będzie to oznaczać naciąganie faktów, a nie ogólną prawdę. Z niejednego pieca w swym życiu audiofila chleb jadłem, dlatego podobne oświadczenia wkładam między bajki. No dobrze. ogólny rys mamy za sobą. Jak zatem wygląda to na przykładach muzycznych? Pierwszym z serii krążków będzie najnowszy materiał Anny Marii Jopek „Minione”. Jeśli ktoś z Was słuchał już tej produkcji, wie, iż jest to propozycja tworów balladowych, w których każda wydobyta czy to z instrumentu, czy płuc artystki nuta ma być pełnym życia, mistyczności i magii pełnej informacyjności bytem. Chodzi mi o fakt bardzo ważnych dla tego krążka niuansów brzmieniowych poszczególnych fraz nutowych i mimiki generującego dźwięk aparatu gardłowego piosenkarki. I właśnie tutaj swoje prawdziwe ja pokazuje diamentowy głośnik wysokotonowy, ale wbrew osobistym przekonaniom również bardzo szczegółowy średniotonowy. Zdaję sobie sprawę z zapędów większości melomanów do dążenia za wszelką cenę ku ponadprzeciętnej intymności środka pasma akustycznego, jednak przyznam, że mimo osobistego ukierunkowania ku wspomnianej estetyce prezentacja wokalu przez Vescovy była bardzo wyważona a zarazem intrygująca. Więcej, była na tyle interesująca, że jestem w stanie stwierdzić, iż po korektach kablowych z powodzeniem można by sprowadzić ją w jeszcze bliższe moim oczekiwaniom rejony brzmieniowe. Idąc dalej z walorami testowanych kolumn muszę wspomnieć o tętniącej swobodą i oddechem ogólnej prezentacji, co niestety czasem powodowało zbytnią filigranowość w brzmieniu fortepianu. Nie, żeby był anorektykiem, ale nieco mocniejsza artykulacja nasycenia środka pasma z pewnością wprowadziłaby do jego prezentacji nieco dostojności. Ale jak pisałem kilka linijek wcześniej, zaliczam się do obozu lekko przeciągającego linę w stronę nasycenia, dlatego ten wywód należy brać z dużym marginesem. Kolejnym zdarzeniem muzycznym była twórczość folk-metalowej grupy Percival Schuttenbach „Svansevit”. Określając jednym słowem podczas słuchania tej płyty zaliczyłem przysłowiowy „ogień” w najczystszej postaci. Energia instrumentów, idealnie wyartykułowany tekst każdej piosenki i tryskająca brutalnością aura spektaklu muzycznego w pełni realizowały założenia przecież niezbyt łatwej nie tylko do odtworzenia, ale i zrozumienia o co w tej zabawie chodzi grupy ludzi. Bez względu na część pasma akustycznego i obracających się w jego zakresie generatorów dźwięku, otrzymałem bardzo dobrą odpowiedź w zakresie masy i energii stopy perkusji, przenikliwe, ale zarazem pozbawione nieprzyjemnego nalotu jazgotu talerze i broniące się czytelnością podczas wsłuchiwania się w tekst głosy artystów. To był spektakl przez duże „S”. Na koniec, aby w miarę uczciwie zbilansować ten test, zostawiłem sobie muzykę dawną. Nie, nie szukam dziury w całym, tylko cytując wynurzenia ze wstępniaka, iż nie ma kolumn idealnych do wszystkiego, chciałbym pokazać, gdzie ludzie nie do końca zgadzający się z pomysłem na brzmienie marki zza naszej zachodniej granicy widzą pewne niedoskonałości. Nie błędy konstrukcyjne, tylko według nich braki w wysmakowaniu pewnych aspektów. Cały wytykany przez przeciwników problem tkwi w nie do końca prawdziwym oddaniu dźwięku instrumentów drewnianych przez głośniki porcelanowe. To jest problem w nadaniu im odpowiedniej trochę jakby szarości, trochę chropowatości i ciepła (tak odbieram sposób grania moich ISIS-ów, dlatego mówiłem o ich istotnej roli w tym teście), na co szybkie i bezkompromisowo prezentujące to pasmo Accutony nie mogą sobie pozwolić. Ale to jest poza ich możliwościami, dlatego też zawsze nie zgadzam się z tezą, że to są złe przetworniki, tylko potencjalną niechęć interlokutorów zrzucam na kanwę całkowicie innych oczekiwań. I zawsze stanowczo twierdzę, że jeśli ktoś zarzuca im niedoskonałości, to po prostu się czepia, a nie zdroworozsądkowo dobiera odpowiednie komponenty do założonych potrzeb. Przecież dopasowanie kolumn jest swojego rodzaju „podstawówką” w synergicznym połączeniu naszych systemów i szukanie czegoś, czego dany komponent nie jest w stanie oddać świadczy nie o jego ułomności, tylko braku pojęcia zainteresowanego w dobrej konfiguracji sprzętu. Puentując tę trochę obronną część testu powiem tylko tyle, że oprócz zbyt „czystej” – proszę samemu sobie wytłumaczyć, w czym rzecz – średnicy, reszta przekazu była tym, czego zawsze od tej muzyki oczekuję. Czym zatem? Bijącym od kościelnej kubatury oddechem, pełnym oddaniem reakcji akustyki pomieszczenia na mające swój początek na posadce kościoła wydarzenia dźwiękowe, a to automatycznie przekłada się na idealne oddanie spektaklu w jego wszelkich wektorach z wysokością zawieszenia w eterze włącznie. Nie wierzycie? Panowie, nawet jeśli Gaudery nie są Waszą bajką, z lekkim marginesem na sporną średnicę spróbujcie zasmakować w ich przed momentem wspomnianych możliwościach, a przekonacie się, iż problemem nie jest sama umiejętność wprowadzenia nas w świat kreowany przez danego artystę, tylko ogólne nastawienie słuchacza i usilne dążenie do swojego wzorca. A jeśli dojdziecie do podobnych wniosków, może okazać się, że w przyszłości spróbujecie wykonać do nich bardziej przyjazne podejście. Dlaczego? Tylko krowa nie zmienia zdania, a po swoich przygodach z audio wiem, iż czasem podobny ruch spowodowany jest chęcią zmian dla samej zmiany lub dojrzenia do nieco innej niźli dotychczas mieliśmy estetyki brzmienia naszego systemu. A o sprawianie sobie przyjemności w tej zabawie chyba wszystkim chodzi.

W rozważaniach przed-testowych trochę obawiałem się starcia z tytułowymi kolumnami. Raz, jestem zmanierowany na barwę wokalu i instrumentów prawie ponad wszystko, a dwa, reprodukcja niskich rejestrów z małego, wspomaganego portem bas refleksu głośnika ma się nijak do miski do kąpania dzieci w posiadanych T&F. Na szczęście biorąc poprawkę na wszelkie mogące spotkać mnie przygody jedynie będąca najbardziej determinującą postrzeganie danej konstrukcji kolumn średnica była punktem, nad którym w momencie decyzji za lub przeciw Vescovom MK II musiałbym się poważnie zastanowić. Ale i to nie było złem samym w sobie, tylko pochodną budulca przetworników. A z doświadczeń z wyżej stojącymi w hierarchii cenowej siostrami Berlinami RC8 wiem, że przy dobrej konfiguracji nawet owe tryskające baterią informacji średniotonowce są w stanie bardzo mocno zbliżyć się do moich oczekiwań. Zatem gdzie widzę testowane kolumny? Jeśli nie jesteście orędownikami grania bardzo mocnym nalotem papieru lub ocierającej się o „bułę” misiowatości dźwięku tytułowe Niemki są wręcz pewniakami na liście odsłuchowej każdego poszukiwacza nowych komponentów. Energia, bezpośredniość i niepohamowana witalność są tylko najbardziej rzucającym się w ucho szczytem piramidy posiadanych zalet. Owszem, aby nieco nagiąć je w stronę muzykalności należy trochę się nad nimi pochylić, ale kto powiedział, że życie audiofila jest łatwe nie wspominając już, o tym, że jest to pewnego rodzaju naszą karmą.

Jacek Pazio

Opinia 2

Niemalże rok po recenzji niesamowitych Berlin RC8, które niejako wyznaczyły właściwy pułap precyzji i rozdzielczości oczekiwanej od ekstremalnego High-Endu postanowiliśmy przypomnieć Państwu dokonania dr. Rolanda Gaudera i na tapetę wzięliśmy jeden z dwóch, odświeżonych w tym roku modeli, czyli Gauder Akustik Vescova Mk II. Chcąc jednak połączyć niepozorny gabaryt z coraz częściej oczekiwaną przez wymagających odbiorców ekskluzywnością udało nam się pozyskać wersję nie dość, że wykończoną egzotycznym fornirem, to jeszcze pokrytą lakierem fortepianowym i co najważniejsze wzbogaconą diamentowymi przetwornikami wysokotonowymi. Szaleństwo? Dla kogoś spoza audiofilskiego kręgu z pewnością, lecz dla nas to nic nadzwyczajnego. Po prostu Gauder tak dopieszczoną inkarnacją Vescovy najwidoczniej stara się zaoferować nieco tańszą alternatywę dla niedużych, acz niezwykle kosztownych modeli podłogowych w stylu Magico S1 MkII, na które mieliśmy okazję rzucić uchem podczas spotkania z Alonem Wolfem w Top Hi-Fi, czy też recenzowanych przez nas w kwietniu YG Acoustics Carmel 2. Jednym słowem jeśli tylko nie dysponujecie Państwo 40, czy 50-ciometrowym salonem a jednocześnie możecie sobie pozwolić na odrobinę luksusu i bezkompromisowości, to serdecznie zapraszam do dalszej lektury.

Najnowsze, oznaczone dopiskiem Mk II Vescovy zarówno podczas procesów natury logistycznej, jak i tuż po wypakowaniu w żaden sposób nie zdradzają swojego potencjału. Ot zgrabne, filigranowe wręcz, 2½-drożne podłogówki z których zarówno przeniesieniem, jak i ustawieniem poradzi sobie większość osobników płci męskiej. Z premedytacją napisałem „większość”, gdyż śledząc wypowiedzi co poniektórych „samców alfa” dotyczące np. ich niezdolności do noszenia laptopów cięższych niż 1 kg powoli dochodzę do wniosku, iż warto takie niuanse wychwytywać i odpowiednio się zabezpieczać, bo nie daj Bóg taki osobnik porwie się na 26 kg. Vescovę i jeszcze coś sobie naderwie, złamie czy uszkodzi i potem będzie miał pretensję. Dlatego też „większość” jest zdecydowanie bezpieczniejszym określeniem aniżeli „wszyscy” i niech tak zostanie.
Przyglądając się jednak Gauderom uważniej odkryjemy, że każdy, nawet najmniejszy detal został dopracowany z iście zegarmistrzowską precyzją. Perfekcyjnie położona okleina i lustrzana – fortepianowa, wielowarstwowa powłoka lakiernicza sprawiają, że w wykonanych z giętego, specjalnie nacinanego a następnie zasypywanego piaskiem kwarcowym MDF-u, oraz sklejki ukształtowanych na podobieństwo lutni obudowach można się przejrzeć. O klasie robót stolarsko – wykończeniowych świadczy fakt braku jakichkolwiek zniekształceń w pojawiających się na nich odbiciach. Chapeau bas!
Na pozbawionych standardowych maskownic, o czym za chwilę, frontach umieszczono po dwa 18 cm ceramiczne, modyfikowane zgodnie z zaleceniami dr. Gaudera Accutony odpowiedzialne za reprodukowanie średnich i niskich tonów, oraz diamentowy, dostępny jako opcja – zamiast standardowego porcelanowego, przetwornik wysokotonowy. Górna 18-ka pracuje w komorze zamkniętej z tweeterem, natomiast dolna w zdecydowanie większej, wentylowanej objętości. Oczywiście jak to przy ceramikach bywa wszystkie drajwery posiadają własne, zamocowane na stałe solidne metalowe siateczki ochronne, dzięki czemu nie trzeba zbytnio się martwić o destruktywny wpływ puszczonych samopas małoletnich szkrabów.
Na zredukowanej do naprawdę niezbędnego minimum, czyli ok. 2,5-3 cm ściance tylnej starczyło miejsca jedynie na pojedynczą parę terminali WBT i to umieszczonych w pionie a nie jak to zwykło się robić w poziomie. Na wyposażeniu znalazły się też dwuczęściowe, masywne kolce, które w dowolnym momencie można zastąpić polecanymi i oferowanymi przez producenta spike – extendersami, czyli mówiąc po ludzku poprawiającymi stabilność i przy okazji zwiększającymi prześwit między dolną ścianką a podłożem nóżkami. W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję i jedynie nadmienię, iż sam, będąc użytkownikiem – Arcon 80 takowe nóżki po kilku tygodniach od zakupu zaaplikowałem i nawet przez myśl mi nie przychodzi z nich rezygnować. Dość jednak prywaty. Pomimo tego, że nijakich otworów wentylacyjnych na pierwszy rzut oka patrząc na Vescovy dostrzec nie sposób pragnę nadmienić iż w ich przypadku mamy do czynienia z konstrukcjami wentylowanymi a wylot kanału bas refleks znajduje się na ich ścianie dolnej, stąd też warte ponownego rozważenia spike-extendersy. Dodatkowo warto na dolną ściankę zajrzeć z zupełnie innych powodów. Otóż właśnie tam umieszczono trójpozycyjne zworki umożliwiające ustawienie ilości niskich tonów o +/-1,5 dB, czyli „patent” znany m.in. z Cassiano.
Z detali natury technicznej pragnę jeszcze wspomnieć iż Vescovy od strony elektrycznej są konstrukcjami 2½ drożnymi, w których górny mid-woofer filtrowany jest jedynie od góry – na 3200 Hz, a dolny, wspomagany bas refleksem również od góry przy 130 Hz. Nie zabrakło sztandarowych dla Gauderów symetrycznych zwrotnic o bardzo stromym – 50 Hz / oktawę nachyleniu zboczy. Cały układ, zgodnie z (lakonicznymi) deklaracjami producenta posiada 4 Ω impedancję i charakteryzuje się „wystarczającą” skutecznością, więc zapobiegliwie lepiej zaopatrzyć się w solidną amplifikację.

Przechodząc do sekcji poświęconej brzmieniu już na wstępie uprzedzam, że kontakt z Vescovami Mk II uzależnia w sposób tak bezwzględny, że spokojnie możemy uznać, iż jest to podróż z biletem tylko w jedną stronę. Jeśli ktoś w tym momencie zaczyna z niedowierzaniem kręcić nosem i już na końcu języka ma argument o stereotypowej, accutonowskiej matowości, to lepiej niech się w ów język ugryzie i najpierw tytułowych Gauderów posłucha a potem się wypowiada. Prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia, jakie modyfikacje Accutonowi zaordynował dr.Roland, ale zaimplementowane w Vescovach drajwery grają jedwabiście, atłasowo i … aż chciałoby się powiedzieć ciepło. Jednak ciepło z reguły kojarzy się wszystkim z lekkim spowolnieniem, zaokrągleniem, czy przesaturowaniem a tymczasem niczego takiego w przypadku recenzowanych właśnie kolumn nie słychać. Mamy za to fenomenalną, wyborną rozdzielczość i właśnie jedwabistą gładkość, lecz bez nawet najmniejszego śladu zaokrąglenia, czy misiowatości. Swoboda z jaką grają te niewielkie niemieckie kolumny zaskakuje i choć w naszym blisko czterdziestometrowym OPOSie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) czuć było, że zamiast nich spokojnie moglibyśmy delektować się Cassiano Mk II, to po chwili akomodacji niespecjalnie chciało nam się szukać dziury w całym i na siłę kręcić nosem, tylko dla tego, że nie dostaliśmy większych kolumn. W dodatku tym razem mieliśmy przecież przyjrzeć się podłogówkom dedykowanym pi razy drzwi dwudziestometrowym pokojom i ów warunek Vescovy spełniają idealnie. Wróćmy zatem do konkretów i spojrzyjmy na Gaudery przez pryzmat muzyki przez nie reprodukowanej. Na pierwszy ogień poszła więc moja dyżurna „Misa Criolla” Ariela Ramireza z Mercedes Sosą. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nieco zbyt często eksploatuję ten album, lecz jest to jedna z niewielu pozycji, która słuchana niemalże dzień w dzień jakoś nie może mi się znudzić a będąc dyżurnym materiałem testowym nadal przynosi mi przyjemność i radość z odsłuchu. Cóż zatem tym razem wyczarowały z niej Vescovy? Jak się Państwo z pewnością domyślają dzięki diamentowemu tweeterowi góra pasma była zjawiskowa – połączenie wspominanej wcześniej rozdzielczości z całkowicie nienachalną zdolnością do pokazania nawet najmniejszych niuansów zarejestrowanych na płycie sprawiały, że po pierwszym zachwycie uznałem taki stan za całkowicie naturalny i przeszedłem nad nim do porządku dziennego. Słychać było bowiem absolutnie wszystko i to w sposób zupełnie niewymuszony, swobodny. To tak jakby siedzieć sobie gdzieś w chatce nad brzegiem oceanu i słyszeć zarówno huk fal, czy szum wiatru lecz również odgłosy szybującego po niebie ptactwa, czy chowające się w trawach cykady i traktować to jako zwykły „szum tła” a jedynie w chwili zadumy, czy po prostu zwykłej chęci przełączać się ze słyszenia na słuchanie konkretnego elementu tej misternej, dźwiękowej układanki. Podobnie jest z Gauderami – dostajemy fabrycznie skompilowany homogeniczny monolit, który „gra muzykę” a jedynie od nas zależy w jakim momencie zdecydujemy się z fazy jej „absorpcji” przejść do analizy. W stanie „chłonięcia” muzyki Vescovy oferują nam prawdziwe, czynne wręcz uczestnictwo w kreolskiej liturgii, w której niemalże na wyciągnięcie ręki mamy sędziwą, lecz nadal obdarzoną potężnym głosem Mercedes Sosę, której wtórują tak orkiestra, jak i ustawiony na wielostopniowym podeście chór a wyśpiewywane przez nich frazy niosą się swobodnie ku wysokiemu sklepieniu.
Próżno szukać tu miejsc „szycia” diamentowych wysokotonowców z porcelanowymi mid-wooferami. Całość została zestrojona bowiem tak, że im dłużej się w tytułowe kolumny wsłuchujemy, tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że mamy do czynienia z punktowym źródłem dźwięku a nie 2½-drożną „układanką”. Dlatego też reprodukowane wokale charakteryzuje holograficzna namacalność i precyzja, z jaką odcinają się od tła. Dlatego też otwierający i zamykający ścieżkę dźwiękową filmu „MO’ BETTER BLUES” autorstwa Branforda Marsalisa i Terence’a Blancharda śpiewany przez Cyndę Williams utwór „Harlem Blues” brzmi tak zjawiskowo. Podobnie w wielogłosowym „Live and Joyful in Charleston” The Angels, gdzie zarówno wyodrębnienie solistów, jak i ich synergia z pozostałymi, wyraźnie poruszającymi się na scenie wokalistami pozostawały na poziomie nieosiągalnym dla większości konkurencyjnych konstrukcji.
Pod względem homogeniczności przekazu podobne zalety reprezentowały YG Acoustics Carmel 2, jednak amerykańskie konkurentki nie mogły zaoferować tak nisko schodzącego, jak w Gauderach basu, co swoją drogą nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że dysponowały jedynie pojedynczymi mid-wooferami. A właśnie bas – nawet w neutralnym ustawieniu było go akurat tyle ile być powinno, tzn. uwzględniając rozmiar tak przetworników go reprodukujących, jak i wielkość samych kolumn. Zgodnie bowiem z odwieczną zasadą „Praw fizyki Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb” Vescovy stawiają na umiar i zamiast bezsensownie pompować dolny skraj pasma furkoczącym bas refleksem i monotonnie dudnić dystyngowanie kończą pracę tam, gdzie jeszcze mają nad odtwarzanym pasmem kontrolę. Czy mamy zatem do czynienia z „monitorowym” – jedynie sygnalizowanym basem? W żadnym wypadku, gdyż jak zresztą nadmieniłem wcześniej nie dość, że najniższych składowych jest relatywnie więcej niż w Carmelach, to sposób ich odtwarzania może zawstydzić niejeden referencyjny … monitor. Jest go bowiem nie tylko więcej, lecz i jego jakość określić można wyłączę w samych superlatywach. W ramach udowodnienia powyższej tezy posłużę się dwoma dość diametralnie różniącymi się przykładami. Pierwszy to syntetyczna ścieżka dźwiękowa z „The Fast And The Furious: Tokyo Drift” a drugi zdecydowanie bardziej brutalny i niemalże kakofoniczny „Heavy Metal Music” Newsteda. I jak? Jak to jak, świetnie. Jest atak, uderzenie i wielce sugestywny wolumen idący w parze z wypełnieniem niezależnie od tego, czy dźwięki stworzone zostały na komputerze, czy też powstały poprzez szarpnięcie struny, lub uderzenie w membranę bębna. A jeśli komuś masujących trzewia doznań jest za mało zawsze może przestawić ukryte w podstawach zworki na +1,5 dB i już. Krótko mówiąc rewelacja.

Jaki zatem z powyższego słowotoku płynie wniosek? Drodzy Państwo nie będę owijał w bawełnę i powiem prosto z mostu. Jeśli dysponujecie niewielkim pomieszczeniem a jednocześnie niekoniecznie macie ochotę na kompromisy posłuchajcie najnowszej odsłony Gauderów Vescova Mk II w wersji z diamentowym wysokotonowcem. Nie twierdzę, że w 100% przypadków wypożyczona od dystrybutora para zostanie u Was dłużej aniżeli planowaliście, ale odsetek zwrotów nie powinien być zbyt wysoki.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 44 900 PLN – dostarczona do testów wersja w lakierze fortepianowym + 24 500 opłata do diamentowych tweeterów
Black Ash/White, wiśnia, buk : 36 500 PLN

Dane techniczne:
Konstrukcja: 2½-drożna
Pasmo podziału: 130/3200 Hz
Impedancja: 4 Ω
Moc muzyczna: 340 W
Wymiary (W x S x G): 106 x 21 x 41 cm
Waga: 26 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA