O tym jak trudny może być start, o utrzymaniu się potem na powierzchni nikogo przekonywać nie trzeba. Podobnie jest z pierwszym wrażeniem, które jak wiadomo można zrobić tylko raz. I o ile dotychczasowe, nieśmiałe plany ekspansji audiofilskiego bytu Audio Group Denmark zrzeszającego pod swymi skrzydłami takie marki jak Ansuz, Aavik, Børresen i Axxess przeszły na naszym rynku bez większego echa, to najlepszym dowodem na to, że miniony czas nie był bynajmniej stracony a poświęcono go na pewną reorganizację i zmianę modelu dystrybucyjnego jest niniejsza relacja. W dodatku relacja nie z formalnego ogłoszenia rozpoczęcia pojawienia się na rodzimej scenie audio nowego gracza, czy o zgrozo konferencji na Teamsach, lecz z dynamicznej i utrzymanej w nad wyraz nieformalnej atmosferze niemalże zabawie i spontanicznych eksperymentach z prezentowaną w przytulnej sali odsłuchowej stołecznego salonu Audiomagic przez dystrybucyjne novum, czyli AudioEmotions oferty Audio Group Denmark.
Jak łatwo się domyślić dość ograniczony metraż nie sprzyjał zwiezieniu tamże zdolnego pomieścić 25 europalet kontenera morskiego 40’HC, więc w ramach wakacyjnej inauguracji ograniczono się do udostępnienia przybyłym melomanom i audiofilom dwóch sygnowanych przez Børresen-a propozycji kolumnowych pod postacią „budżetowych” podłogówek 02 i nieco, znaczy się mniej – więcej dwukrotnie droższych a zarazem kilkukrotnie … mniejszych monitorów podstawkowych M1, którym towarzyszył firmowy, występujący w barwach Axxess-a wszystkomający wzmacniacz streamujący Forté 2. Żeby jednak nie było za nudno i zbyt monotematycznie na podorędziu stała i de facto przez większą część sobotniego szaleństwa grała aż miło znana z występów w naszym oktagonalnym OPOS-ie „dzielonka” Soulnote P-3 SE & M-3 SE. Ponadto poza plikami w roli źródeł kusiły nobliwy odtwarzacz CD Wadii a domenę analogową reprezentował pyszniący się koralowymi akcentami szpulowy Studer A807.
Zacznijmy jednak od początku i w ramach pięcia się po firmowych szczeblach zaawansowania, czy też po prostu stopniowania emocji od kilku zdań o pierwszym akcie sobotniej prezentacji, czyli Børresen-ów 02, które spróbowaliśmy zeswatać z tercetem Soulnote’a i Axxess-em Forté 2 li tylko w roli źródła-streamera. Jak się jednak okazało do pełnej strawności konieczne były dość poważne zmiany w okablowaniu, które podobno „nie gra”, co akurat w tym przypadku było nam dane zaskakująco wyraźnie usłyszeć. Całe szczęście kilka roszad ucywilizowało całą sytuację i finalnie nikt specjalnie nie decybelował na uzyskany efekt. Jednak przesiadka na Axxess-a przyniosła sporą niespodziankę, gdyż dźwięk nabrał życia, swobody i drajwu, co dość wyraźnie dało do zrozumienia, że smukłe podłogówki lubią D-klasę. Kolejnym aspektem, na który w salonowych realiach wpływu niestety już nie mieliśmy, była odległość przygotowanej dla gości kanapy od linii kolumn, co sprawiło, że najlepsze miejscówki usytuowane były jakiś metr za nią – wewnątrz „słuchawkowej zatoczki”, więc ów tapicerowany mebel stał się miejscem dedykowanym spontanicznym konwersacjom a kto czuł wewnętrzna potrzebę bardziej krytycznego odsłuchu zajmował miejsca w dalszej części sali. Taki stan rzeczy bynajmniej nikomu nie przeszkadzał, gdyż jak to zwykle w przypadku tego typu eventów bywa kategoryczne opnie zastępuje chęć niezobowiązującego zapoznania się danym systemem/komponentem i ewentualne wpisanie go na listę testową do zabawy we własnych czterech kątach. A tak po prawdzie charakter takich spotkań jest wybitnie towarzyski, co potwierdzała popularność kuluarowych pogawędek przy kieliszku prosecco i aromatycznym sushi.
Drugi akt i podniesienie poprzeczki, przy jednoczesnej redukcji gabarytów zespołów głośnikowych do postaci filigranowych Børresen-ów M1 pokazał, że w audio o ile rozmiar niekoniecznie ma znaczenie, to już zainwestowane w know-how środki słychać bezdyskusyjnie. I tu nastąpiło pewne zawirowanie, gdyż nieopatrznie zerknąłem na plątaninę kabli wszelakich za przygotowanym systemem i nieco mnie zmroziło, gdyż wszystko, włącznie z monoblokami było wpięte w zupełnie nieadekwatną klasą i wydajnością listwę ifi Powerstation, co z wrodzonym wdziękiem w trybie natychmiastowym pozwoliłem sobie zgłosić, a że w tzw. międzyczasie w Audiomagicu pojawił się również mający u nas swoje przysłowiowe pięć minut Acoustic Dream 0, to i problemu z rekonfiguracją nie było. Oczywiście finalnie Soulnote’y M-3 SE „wylądowały” bezpośrednio w ścianie, co wreszcie pozwoliło rozwinąć im skrzydła i złapać w wiatr w żagle. I co niezwykle miło mi pisać poprawa dotyczyła nie tylko basu i motoryki, lecz również rozdzielczości i oddechu górnych partii. Pojawiło się jednak nie tylko wyrafinowanie a lekko pochylając się na kanapie maniera grania studyjnych monitorów bliskiego pola, lecz również zaskakująca, jak na tak małe membrany, chęć prezentacji jak najbardziej kompletnego, również pod względem podstawy basowej dźwięku. Oczywiście o ile jeszcze na Toolu („Fear Inoculum”) jeszcze nic niepokojącego się nie działo, to już sięgnięcie po „Unity” Ganja White Night pokazało, że fizyki oszukać się nie da. O co zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł mieć do nich o to pretensji, tym bardziej jeśli ma się świadomość istnienia w duńskim portfolio i to pozostając w obrębie serii zdecydowanie „poważniejszych”, już podłogowych M3-ek, czy blisko dwumetrowych (dokładanie 193cm) M6.
Jak mam nadzieję widać na powyższym „obrazku” i wcześniejszych migawkach zarówno z południa, jak i północy naszego rozleniwionego letnią atmosferą kraju, półmetek wakacji daleki jest od typowego stereotypu „sezonu ogórkowego”, kiedy to nic się nie dzieje. Dzieje się bowiem całkiem sporo, bo woli do pokazania nowości w branży nie brakuje a jedynie od nas/Was zależy, czy zdecyduje-my/cie się na wyściubienie nosa poza działkę, ogródek, czy parawan i wolny czas spędzicie w takim a nie innym otoczeniu. Do czego z resztą serdecznie namawiamy, gdyż wakacje to nie tylko czas podróży i/lub błogiego lenistwa, lecz również świetna okazja do rzucenia okiem i uchem na nowe i nieznane urządzenia, konfiguracje i salony audio.
Dziękując serdecznie ekipom AudioEmotions i Audiomagic za zaproszenie i gościnę nieśmiało tylko napomknę, że podobnych materiałów jeszcze kilka na naszych łamach powinno się w najbliższych paru tygodniach pojawić, więc jeśli tylko szukacie Państwo pretekstu, by wyrwać się choć na chwilę z domowych/urlopowych pieleszy i dać się ponieść audiofilskim emocjom, to uprasza się nie odchodzić zbyt daleko od radioodbiorników.
Marcin Olszewski
Obserwując stosunkowo luźne ulice polskich miast oczywistym jest, że jesteśmy w środku sezonu ogórkowego, według oficjalnej specyfikacji zwanego okresem wakacyjnym. A jeśli tak, jakiś czas temu razem z Marcinem doszliśmy do wniosku, że nie ma co iść pod górkę i konsekwentnie zarzucać Was wymagającymi skupienia sesjami testowymi, tylko pójdziemy z duchem tego, co by nie mówić, wspaniałego dla osobników homo sapiens czasu. O co chodzi? Spokojnie, nadal będziemy obracać się w kręgu naszego hobby, z tą jednak różnicą, że zaplanowaliśmy serię relacji z niezobowiązujących wizyt w różnych, co bardzo ważne, rozrzuconych po całej Polsce salonów audio. Naturalnie wszystkich nie da się wziąć na tapet, jednak myślę, że nawet te kilka pozycji da fajny obraz bogactwa nadwiślańskiej krainy w tego typu przybytki. Jaki jest tego cel? Po pierwsze – realizacja utrzymania wspominanego przed momentem wakacyjnego podejścia do naszej zabawy. Po drugie – pokazanie rodzimej, jakże bogatej liczby mekk melomanów z ich dostępnym na co dzień portfolio. I po trzecie – upieczenie dwóch dań na jednym ogniu, czyli nic innego, jak rozpoczęcie wstępnych rozmów o potencjalnych testach na jesień. Jak widać, korzystają na tym trzy strony, czyli Wy, salony audio i my, dlatego po skreśleniu kilku strof po ostatnich odwiedzinach warszawskiego „Na Temat Audio” z najnowszą serią kolumn PMC w tle i sopockiej premiery Alare Labs Remiga 2, kolejną odsłoną naszego mitingu są wrażenia z wyprawy do firmowego audio-roomu stacjonującego w Gliwicach dystrybutora 4HiFi.
Jak odebrałem wizytę w tym salonie? Powiem tak. Przybytek bez szaleństwa rozmiarowego, za to na odwiedziny klienta przygotowany bardzo pieczołowicie. I nie mam na myśli jedynie szerokiego spectrum elektroniki oraz kolumn, ale również przygotowanie pokoju odsłuchowego od strony akustycznej. Nie przetłumiony, za to nienachalnie pozbawiony niechcianych artefaktów soniczych typu: męczące dudnienie, czy zacierający obraz wirtualnej sceny wszędobylski pogłos. Dlaczego to takie ważne? Otóż chodzi o to, aby drobnymi ruchami uzyskać dobry dźwięk, a przy okazji nie zrobić z pomieszczenia studia nagraniowego, na co 99 procent melomanów w swoim domu nie pójdzie. Co komu po odsłuchu zestawu audio w po zęby uzbrojonym oktagonie, jak w domu owa elektronika zagra dramatycznie inaczej? Naturalnie nieco innego wyniku – sklep vs dom – nie da się uniknąć, jednak czym innym jest zderzenie profesjonalnej adaptacji z umiarkowanymi ruchami w rodzinnych okowach. A przecież dobrze byłoby, gdyby to co mamy zamiar nabyć, podczas prób we własnym systemie zachowało choćby odrobinę estetyki grania z podejścia salonowego. I właśnie tak odebrałem zastane zabiegi w będącym clou spotkania roomie 4HiFi. Zabiegi niedeterminujące brzmienia zestawu na jedną modłę. tylko biorąc pod uwagę choćby moją wizytę pozwalające pokazać różnorodność aplikacji w teorii tych samych komponentów. A wręcz idealnym przykładem na obronę tej tezy jest przypadkowy sparing dwóch opartych na ostatnio modnych lampach KT150 wzmacniaczy zintegrowanych Allnic T2000 – 25TH i stojącego pod nim Line Magnetic LM150iA. To co prawda był przypadek, gdyż został wywołany zaplanowanym na wstępie wizyty zabraniem na testy pierwszego z listy Allnic-a – musiał ostygnąć, jednak od pierwszych chwil z muzyką pokazujący, jak różny dźwięk da się uzyskać na bazie tych samych szklanych baniek. Pierwszy grał jakby z większym przywiązaniem do krawędzi i wyrazistości, zaś drugi z nastawieniem na dobrze rozumianą krągłość i plastykę. Dosłownie dwa światy, z których każdy oferował coś, co pozwalało się nimi delektować. A delektować w salonie tylko dlatego, iż jak wspominałem, swoim przygotowaniem nie determinował brzmienia wszystkiego na jedno kopyto, co automatycznie sprawiało, że wykorzystane w danym zestawie, znane nam z osobistych spotkań testowych kolumny mogły rozwinąć skrzydła. Tak tak, chodzi o litewskie AudioSolutions Virtuoso S. To ich pewnego rodzaju wrodzona umiejętność zgrywania się z zastaną elektroniką – dostępna z tyłu regulacja potencjometrem – pozwoliła na bezproblemowe wychwycenie wspomnianych różnorodności brzmienia każdego ze wzmacniaczy. Bez prób jakiegokolwiek uśredniania, tylko pokazanie wręcz palcem, co u każdego z nich w duszy gra. Dzięki nim bez owijania w bawełnę jeden zapraszał na muzykę w estetyce porannego brzasku, natomiast drugi czerwonego zachodu słońca. Jednak co ciekawe, obydwa z wyczuwalną nutą lamp próżniowych, co znakomicie wyjaśnia temat zakochania się tak wielkiej rzeszy melomanów w tego typu konstrukcjach. Niby technologia trącająca myszką, przez wielu uważana za przewidywalną, ale dzięki umiejętności bezproblemowego pokazania tak wielu sposobów na muzykę, jakże uniwersalna. Oczywiście z jedną uwagą. Tak, chodzi o dobry dobór kolumn, z wyboru którego na ten pokaz goszczący mnie salon 4HiFi na ulicy Wyczółkowskiego 10 w Gliwicach wyszedł z przysłowiową tarczą. Na tyle fajnie, że mimo tak naprawdę jeszcze rankiem całkowicie nieplanowanej wizyty w tym miejscu – startując z Warszawy główny cel choć w podobnym kierunku był nieco inny, spędziłem w nim kilka przyjemnych godzin. To chyba o czymś świadczy.
Wieńcząc powyższą relację, chciałbym podziękować gospodarzom nie tylko za miłe przyjęcie, ale przy okazji również spełnianie wszelkich sprzętowych widzimisię. Z autopsji wiem – trwające od 10 lat przepinania testowe, że to jest męczące. Jednak nie oszukujmy się, tylko takie podejście do klienta pozwoli przyciągnąć go do siebie. Dlatego też w pełni ukontentowany spędzonymi w salonie godzinami przy muzyce mogę powiedzieć tylko jedno. Mieszkańcy Gliwic i całej aglomeracji śląskiej, mając tak fajne miejsce do zgłębiania swojego hobby, mam nadzieję, że tak jak ja co prawda okazjonalnie, również Wy już systematycznie wykorzystujcie je do zwiększania portfolio swoich przygód w doborze idealnego systemu audio. Do dyspozycji jest z rozsądkiem przygotowane, dzięki temu pozwalające spędzić czas w miłej atmosferze pomieszczenie, przyjazna obsługa oraz pełne półki sprzętu. Czego chcieć więcej? Chyba tylko zatwardziały malkontent znalazłby jakiś argument przeciw. Ja mimo sporych oczekiwań takowych nie widzę.
Jacek Pazio
Opinia 1
Choć wielokrotnie wspominaliśmy o tym, że fluktuacja marek i produktów na rynku audio przybrała taką dynamikę, że gdybyśmy tylko chcieli za nią nadążyć, to nie dość, że nie mielibyśmy czasu na naszą spontaniczną i zarazem semi-hobbystyczną pisaninę, co wręcz trzeba byłoby odwiesić na kołek podstawowe obowiązki. Czyli krótko mówiąc doba stałaby się za krótka a i tak nasza baza wiedzy byłaby dziurawa jak szwajcarski ser. Całe szczęście po części obowiązki audiofilskich skautów wzięli na swoje barki poszukujący świeżej krwi dystrybutorzy coraz uważniej śledzący dedykowany złotouchej braci segment rynku, co i rusz wyłuskując z niego dobrze rokujące talenty o których istnieniu większość z nas nie miała bladego pojęcia. I tak też było tym razem, gdy prosto z krakowskiego Audio Anatomy otrzymaliśmy dwa zupełnie dla nas anonimowe, sygnowane przez londyńską manufakturę Audio Engineers przewody zasilające LightSpeed i LightSpeed 4D. Jeśli, podobnie jak my, również i Państwa zjada ciekawość cóż tam siedzi w widocznych na unboxingowej sesji „aktówkach” nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do dalszej lektury.
W ramach standardowego wprowadzenia debiutującego na naszych łamach wytwórcy warto wspomnieć, iż w wyspiarskim portfolio, oprócz nader szerokiej gamy wszelakiej maści okablowania i akcesoriów antywibracyjnych znajdziemy również poprawiający kontakt i czyszczący styki płyn Silver 1000, oraz darmowe … sygnały (nagrania) przydatne podczas wygrzewania i kalibracji systemów audio. Za swoistą ciekawostkę można również uznać fakt, że Anglicy oferują oba swoje interkonekty jedynie w wersjach XLR. Skoro jednak nie nimi przypadło nam się zajmować, to jeszcze tylko wspomnę, że w roli przewodników wykorzystywana jest miedź o bliżej nieokreślonej, przynajmniej dla postronnych, czystości.
Wracając do meritum i skupiając się na naszych dzisiejszych bohaterach, nawet na podstawie powyższych zdjęć jak na dłoni widać, że oba LightSpeed-y, w przeciwieństwie do wyżej urodzonych płowo-lnianych ForceField-ów, przyobleczono w dystyngowaną czerń autorskich podwójnych plecionek Nano Black Helix ze specjalną metalizowana powłoką o grubości 500 nanometrów ekranującą zakłócenia RF i MF. Wewnętrze ekranowanie tłumi dodatkowo pola generowane w samych przewodnikach a zewnętrzne dodatkowo zmniejsza negatywne interakcje pomiędzy prądem płynącym w przewodnikach a izolacją. A właśnie, w roli izolatorów wykorzystano PET i PVC. Oba przewody wyposażono również autorską technologię (pobierającą całe 0.0001W elektronikę) Pure Energy odpowiedzialną za filtrację stałych składowych zanieczyszczających prąd przemienny o której pracy informuje dyskretne podświetlenie zastosowanych wtyków. Co do konfekcji, to choć ekipa Audio Engineers nie chwali się źródłem ich pochodzenia pewne podobieństwa do oferty Wattgate’a wydają się dość oczywiste. Niemniej jednak w materiałach firmowych można natrafić na wzmianki, iż są to ręcznie selekcjonowane polimerowo-kompozytowe wtyki z miedzianymi stykami wewnętrznymi i rodowano-srebrzonymi zewnętrznymi, dzięki czemu charakteryzują się lepszymi parametrami elektrycznymi i większą odpornością na warunki środowiskowe aniżeli ich złocone odpowiedniki.
Jeśli zaś chodzi o różnice, to podstawowy LightSpeed zbudowano z 96 zbalansowanych, dwużyłowych przewodników o spiralnej strukturze i przekroju 12AWG (3 mm²). Z kolei stojący na szczycie serii LightSpeed 4D oparto o 384 w pełni odseparowane, zbalansowane, podwójne czterordzeniowe przetworniki o spiralnej strukturze i przekroju 6 AWG (12 mm²), co też przekłada się na jego zdecydowanie „poważniejszy” wygląd, gdyż zamiast pojedynczego przebiegu mamy do czynienia z poczwórnym „warkoczem”. Wbrew pozorom zwiększenie komplikacji nie wpływa na wiotkość przewodu, więc zarówno najtańszy, jak i najdroższy z LightSpeed-ów okazał się zaskakująco wdzięczy pod względem ergonomii, czyli przy układaniu go za zasilanymi nim urządzeniami.
No to najwyższa pora na kilka zdań może nie tyle o brzmieniu samych przewodów, co ich wpływie na zasilane nimi urządzenia. Od razu jednak nadmienię, iż o ile 4D zagościł w zadkach praktycznie wszystkich komponentów, o tyle podstawowemu LightSpeed-owi sesje z 300W Brystonem i Vitusem litościwie odpuściłem, gdyż akurat ww. osobnicy w takowych „cienkuszach” wybitnie nie gustują, więc nie widziałem większego sensu męczyć i siebie i tytułowego przewodu. Krótko mówiąc 4-k a „zagrała” wszędzie a „podstawka” opędziła źródła. I … I w obu przypadkach sprawdziły się wprost wybornie. Co najważniejsze, wbrew swojej nazwie prędkość światła bynajmniej nie oznacza tym razem często towarzyszącemu zawrotnym prędkościom odchudzenia. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że właśnie pod względem wypełnienia precyzyjnie kreślonych konturów właściwą pod względem gęstości i konsystencji treścią angielskie przewody zawieszają zaskakująco wysoko poprzeczkę. Nie dość bowiem, że zgodnie z nadaną im nomenklaturą nie sposób przyłapać je na jakichkolwiek oznakach spowolnienia, czy zawoalowania – pomijania niuansów, w końcu światło nie tylko pędzi na złamanie karku, lecz również rozświetla wszelakie, zazwyczaj ukryte w cieniu zakamarki, to gdy tylko wymaga tego sytuacja – vide reprodukowany materiał atakują z większą zaciekłością niż szkolone do obrony swych właścicieli potężne rottweilery. Wystarczy sięgnąć po „BLOODSUCKERS” Saint Agnes, by poczuć bezlitosne smagnięcia gitarowych riffów, uderzenia brudnej, garażowej elektroniki i wykrzykiwanych z iście punkową agresją wersów jakby ktoś połączył w jedną, ekstremalnie wybuchową formułę estetykę Rage Against The Machine, White Zombie i The Prodigy. Od razu uprzedzam, że nie jest to nawet leżący obok audiofilskich wyobrażeń o referencji krążek, jednak właśnie z racji swej kanciastości i natywnego brudu okazuje się wprost wymarzony do obnażania wszelakich tendencji do upiększania i ugładzania reprodukowanego materiału przez poddawane testom komponenty. A LightSpeedom owe praktyki nawet przez myśl nie przeszły, więc wściekle atakowały zmysły słuchaczy miriadami rozżarzonych do białości dźwięków dziwnym zbiegiem okoliczności wprowadzając ład i porządek w tej pozornej kakofonii. Różnice pomiędzy obiema sieciówkami oczywiście były, lecz nie dotyczyły one charakteru brzmienia, gdyż pod tym względem były wzorcowo spójne i konsekwentne, lecz ilości, wolumenu przekazywanych informacji a co za tym idzie wglądu w głąb struktury nagrań. Nie oznacza to bynajmniej, że podstawowy LightSpeed cokolwiek gubił i upraszczał, lecz 4D robił wszystko po prostu nie dość, że lepiej – z większą precyzją i wyrafinowaniem, to jeszcze oferował wyraźnie bardziej obezwładniającą dynamikę i to nie tylko w skali makro, lecz również mikro z większą autentycznością oddając niuanse rozgrywające się niemalże na poziomie molekuł. Niemniej jednak dokonując bratobójczych pojedynków sugeruję zaczynać od podstawki i piąć się w górę cennika a nie na odwrót, gdyż przy sugerowanej metodyce niejako z automatu wychwytujemy detale stanowiące o dość oczywistym progresie, natomiast dokonując porównań w odwrotnej kolejności, również z automatu, zaliczamy bolesny upadek z wysokiego konia, drugi – niżej urodzony przewód stawiając już na starcie na z góry straconej pozycji.
Podobnie było na zdecydowanie bardziej cywilizowanym „Cairo Jazz Station” autorstwa projektu w składzie Abdallah Abozekry (saz), Ismail Altunbas (darbuka), João Barradas (akordeon) i Loris Leo Lari (kontrabas), gdzie niespieszne tempa i orientalna ornamentyka skłaniała raczej do zadumy aniżeli szaleńczych galopad. Już podstawowy przewód zasilający nie dawał powodów do krytyki oferując wielce satysfakcjonującą swobodę, oddech i świetną – nieprzesadzoną precyzję w ogniskowaniu źródeł pozornych. Nie brakowało w nich blasku, delikatnego rozedrgania drobinek kurzu wprawionych w ruch poprzez trącenie w ich pobliżu struny saz-a, bądź naciągu darbuki a jednocześnie odpowiedzialny za podstawę basową kontrabas miał właściwy gabaryt i „mięsistą” konsystencję, zachowując iście wzorową równowagę pomiędzy udziałem pudła i strun. Jednak przesiadka na 4D odkrywała przed słuchaczami głębsze pokłady informacji i idących za nimi doznań. Poprawie uległa definicja wykorzystywanego instrumentarium a dokładnie złożoność generowanych przez nie dźwięków, które miały swój w pełni słyszalny początek, środek oraz koniec i to wraz całym bogactwem aury pogłosowej, o ile tylko takowa znalazła się na materiale źródłowym. Warto jednak podkreślić, iż wspomniana rozdzielczość nie miała absolutnie nic wspólnego z przysłowiowym dzieleniem włosa na czworo, czy też chłodną, laboratoryjną analitycznością a stanowiła jedynie przejaw zaskakującej na tym pułapie cenowym transparentności i wyrafinowania. Proszę tylko zwrócić uwagę na partie akordeonu, który choć rześki i świeży ani razu nie zbliża się do irytującej, wywołującej migrenę jazgotliwości.
W ramach podsumowania pozwolę sobie rozwiać Państwa ewentualne wątpliwości. Otóż jeśli zastanawiacie się, czy tytułowe, sygnowane przez Londyńczyków z Audio Engineers, przewody warte są oczekiwanych za nich kwot, to śmiem twierdzić, że bezdyskusyjnie tak. Jeśli jednak stoicie przed dylematem, czy zacząć od podstawowego LightSpeed-a, czy jednak zakosztować smakołyków serwowanych przez wieńczący serię LightSpeed 4D, to przewrotnie powiem, że jeśli nie przewidujecie wyasygnowania blisko 900 € a więc trzykrotności kwoty, za jaką możecie stać się szczęśliwymi posiadaczami „angielskiej podstawki”, to dla własnego dobra i zdrowia psychicznego lepiej po niego nie sięgajcie. Z drugiej strony, decydując się na 4D będziecie mogli z czystym sumieniem użyć go zarówno do niskoprądowych źródeł i akcesoriów, co przede wszystkim nienasyconych potężnych końcówek mocy, czego o niżej urodzonym LightSpeed-zie powiedzieć raczej nie można.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Nie da się ukryć, że w temacie opiniowania wszelkiej maści pojawiającego się na naszym rynku okablowania audio cały czas staramy się być na bieżąco. Powód jest banalny, czyli pomoc zainteresowanym zakupem tego rodzaju akcesoriów w zrobieniu w miarę krótkiej listy odsłuchowej. My kolokwialnie mówiąc, wywlekamy ich znaki szczególne, Wy na bazie naszych wniosków dobieracie kilku pretendentów do laurów pod swoje potencjalne potrzeby. Jednak, aby w tym temacie naprawdę być w pełni na bieżąco, nie możemy obracać się jedynie w segmencie znanych wszystkim marek. Chcąc dysponować szerszym spojrzeniem, musimy rozglądać się nie tylko za nowościami w katalogach starych wyjadaczy, ale również wchodzącymi na nasz rynek nowymi podmiotami. I taki też będzie sprawca dzisiejszego spotkania. A konkretnie mówiąc, przyjrzymy się dwóm kablom sieciowym przecierającej szlaki na polskim rynku angielskiej marki Audio Engineers, z portfolio której dzięki krakowskiemu dystrybutorowi Audio Anatomy do naszej redakcji trafiły modele LightSpeed i LightSpeed 4D.
Jak wynika z odezwy konstruktorów do potencjalnych użytkowników, okablowanie LightSpeed nie jest ostatnio modnym – ubieraniem drutów kupowanych ze szpuli w swoje szaty – działaniem hochsztaplerskim, tylko od początku do końca wdrażaną w życie technologią minimalizującą znajdujące się w sieci elektrycznej – i nie tylko – zakłócenia. Wszystkie kable bazują na przewodnikach z wysokiej czystości miedzi, a ich skomplikowanie technologiczne i widoczna gołym okiem budowa zależy od statusu w cenniku – LightSpeed może pochwalić się scalonym w jedną całość przebiegiem sygnału prądowego, zaś 4d, jak wskazuje nazwa czterema osobnymi. Jeśli chodzi o konstrukcję wewnętrzną, ta opiewa na przewodniki o budowie wielordzeniowej, plecionej i spiralnej, dzięki czemu nakładające się na siebie pola magnetyczne wzajemnie się kompensują. Dodatkowym plusem zastosowania kilku oddzielnych przewodów jest zmniejszenie efektu naskórkowości, co sprawia, że cały przekrój każdego przewodu jest w pełni użyteczny. Przyznacie, że pomysł ciekawy. A najlepsze jest, że to nie koniec zabiegów wyspiarskich inżynierów o dostarczenie jak najlepszej jakości energii do elektroniki. Otóż panowie z Audio Engineers powalczyli dodatkowo o eliminację otaczających nas, generowanych telefonią komórkową szumów elektromagnetycznych potocznie zwanych elektro-smogiem. Jak? To widać na fotografiach, czyli zastosowanymi w firmowych wtykach – selekcjonowane ręcznie złącza polimerowo-kompozytowe z stykami z czystej miedzi wewnątrz i powłoką rodowo-srebrną na zewnątrz – układami filtracyjnymi jako mieniące się jasnym błękitem pierścienie świetlne w każdym z wtyków – tak od strony listwy, jak i urządzenia. Tak wykonane kable finalnie pakowane są w estetyczne woreczki i opatrzone wkładką ze stosownym opisem danego modelu.
Gdy dotarliśmy do akapitu o brzmieniu naszych bohaterów, chyba najważniejszą informacją jest fakt ich działania w tej samej estetyce. Naturalnie są i różnice, jednak jedynie w poziomie rozdzielczości. I nie chodzi o często kojarzone ze wspomnianym określeniem rozjaśnienie, tylko przy zachowaniu podobnego poziomu energii i masy zapewnienie większej ilości informacji, dzięki temu czytelności wirtualnej sceny. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z pełnym energii w środku pasma, mocnym w dole i dobrze operującym w zakresie wysokich tonów, przyjemnie ciemnawym graniem. Podczas sesji testowych obydwa pokazywały, że puls i esencja projekcji przez zestaw audio to ich cel nadrzędny. Jednak nie na zasadzie sztucznego pompowania wydarzeń muzycznych, tylko poprzez zmniejszenie ilości wprowadzanych przez sieć zniekształceń uwypuklenie pulsu i esencjonalności przekazu. A jeśli tak, raczej nie muszę nikogo uświadamiać, że na takim postawieniu sprawy nie tylko nie cierpiały, ale wręcz zyskiwały wszelkie rodzaje twórczości. Czy to popisy niegrzecznych formacji rockowych, szaleńczo modulowane wariacje elektroniczne, a nawet spokojne ballady jazowe, każdy rodzaj zapisów nutowych po aplikacji londyńskich kabelków sprawiał wrażenie żywszego. Pojawiał się dodatkowy zastrzyk drive’u, co w żadnym wypadku, nawet w momencie wyczuwalnego zwiększenie wagi nie powodowało zbytniego pogrubienia dźwięku. Owszem, stawał się masywniejszy, kreska rysująca wydarzenia nieco grubsza, jednak wszystko mieściło się w ramach fajnego w odbiorze spojrzenia na muzykę. Muzykę daleką od symptomów anoreksji, z czym podczas wielu odsłuchów znakomitych płyt niestety miałem do czynienia. Przykład tej ostatniej sytuacji? Proszę bardzo.
Weźmy pierwszy z brzegu „Czarny” album zespołu Metallica. Uwielbiam go i mimo braku energii ważnych dla tego rodzaju muzyki instrumentów typu gitary i mocna perkusja, jestem w stanie słuchać go bez końca. Tylko po co, gdy po aplikacji tytułowych kabli w tor jestem w stanie podnieść nieco poziom wypełnienia wspomnianych generatorów dźwięku. Jak wynika z dotychczasowego opisu, raczej nic nie popsuje, a przy okazji sprawi, że to co uwielbiam, na poziomie podejścia stricte audiofilskiego zyska od strony emocjonalnej. W umiarkowany sposób dostanę fajne kopnięcie stopą bębniarza, wszechobecne szaleństwo podkręcą mocne „wiosła”, a całość zwieńczy bardziej wyrazisty, bo bardziej esencjonalny wokal frontmana. Wydaje się, że nie ma co się krygować, tylko działać. Ale czy na pewno? A co stanie się, gdy w napędzie wyląduje coś dobrze zrealizowanego?
Tutaj w obronie ciekawego występu LightSpeed stanie z sercem wydany Richard Bona z płytą „Reverence”. Materiał nagrany jest soczyście i dźwięcznie, co przekłada się na przyjemny odbiór nie tylko zjawiskowego wokalu muzyka, ale również wykorzystywanej przez niego gitary. To jest na tyle trafione w punkt, że nadmierne podkręcenie tego efektu mogłoby skończyć się sromotną porażką. A przecież cały czas oznajmiam, że opisywane kable najbardziej pracują właśnie w tym zakresie. Na szczęście robią to z rozsądkiem. Owszem, R. Bona zaśpiewał z większym poziomem plastyki i gładkości, a jego atrybut zagrał bardziej pudłem rezonansowym, ale nawet w najbardziej gęstych fragmentach tej kompilacji przekaz nie zdradzał objawów przegrzania. Był bardziej „tłusty”, a mimo to pełen drive’u, co bez najmniejszych problemów pozwalało przejść nad tym aspektem do porządku dziennego. Było inaczej, niż przez roszadami kablowymi, jednak nadal ciekawie. Ot, dostałem więcej muzycznego mięcha, nic więcej.
Gdzie widziałbym testowane w tym odcinku kable zasilające? Jak wynika z powyższego wywodu, fajnie wypadają nawet w już na starcie nasyconym zestawie. Jednak gdy takie mogą zareagować różnie – często życie płata nam figle, to wszystkie – nawet neutralne – mogą z nimi pokazać inną, nie zdziwiłbym się gdyby znacznie lepszą stronę słuchanej muzyki. Dzięki wpięciu w tor produktów Audio Engineers system dostaje pozytywnego, bo zwiększającego energię środka pasma przysłowiowego kopa. Czy idealnie wpisującego się w potencjalne oczekiwania zależeć będzie od danej konfiguracji sprzętowej i widzi mi się nabywcy. Jednak jedno jest pewne, przygoda z LightSpeed nie grozi mniejszą lub większą nudą, tylko jakże oczekiwanym przez nas obcowaniem z muzyką pełną życia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Audio Engineers
Ceny
Audio Engineers LightSpeed: 299€ / 1,5m; 349€ / 2,1m; 399€ / 2,7m
Audio Engineers LightSpeed 4D: 899€ / 1,5m; 1 099€ / 2,1m; 1 299€ / 2,7m
Opinia 1
Z dużą dozą prawdopodobieństwa mniemam, iż bywalcy rodzimej jesiennej imprezy audio w Warszawie znakomicie wiedzą, że mająca swoje pierwsze pięć testowych minut na naszym portalu marka już dość dawno zgrzała sobie miejsce na naszym rynku. A wiedzą dlatego, ponieważ swój byt na rynku oznajmiała nie tylko na wspomnianym przed momentem, drugim co do wielkości w Europie cyklicznym wydarzeniu AVS, ale również na mniejszych pokazach, jak choćby odwiedzany przez nas wrocławski „Audiofil”, czy jako swoiste „danie dnia” niedawno relacjonowanego otwarcia nowego salonu audio Audio Source. Z naturalnych względów każde wydarzenie opiewało na nieco inny zestaw produktów, jednak za każdym razem z danego spotkania w wynosiliśmy bardzo ciekawe spostrzeżenia. Na tyle intrygujące, że gdy zrządzeniem losu – mowa o przywołanej przed momentem inauguracji powołania do życia nowej mekki audio – fajny set zagościł prawie za miedzą, nie odpuściliśmy tematu i dwa produkty z tej układanki wylądowały w naszych okowach. O kim i o czym mowa? Odpowiedź na pierwsze pytanie oczywiście zdradza tytuł, czyli o dystrybuowanej przez wrocławski Audio Atelier marce Grandinote, z portfolio której na pierwszy recenzencki ogień (w kolejnym podejściu przyjrzymy się wzmacniaczowi zintegrowanemu) poszły dostojne rozmiarowo, mogące pochwalić się nietuzinkowymi rozwiązaniami w zakresie strojenia kolumny podłogowe Grandinote Mach 8XL. Zainteresowani?
Jak prezentują się tytułowe włoskie panny? Z fotografii wynika, iż są wysokie i w odpowiedzi na zastosowanie w pionie sporej ilości niedużych głośników przyjemnie dla oka szczupłe. Ich obudowy zostały wykonane z czernionego na mat frontu oraz fornirowanego na bocznych ściankach MDF-u i intrygujących metalowych pleców. Znajdujące się na awersie przetworniki, to osiem niskotonowych, do tego niefiltrowanych, lekko zagłębionych tworząc lekki falowód niskotonowców oraz centralnie pośród nimi w połowie wysokości umieszczona tubka kompresyjna. Jeśli chodzi o tylną połać, ta będąc przykręcona do zintegrowanych z frontem bocznych ścianek za pomocą sporej ilości wkrętów, w dolnej części może pochwalić się wkomponowanym weń modułem dla pojedynczego zestawu terminali przyłączeniowych. W celach stabilizacji tak rosłej konstrukcji kolumny posadowiono na nieco zwiększających rozstaw regulowanych kolców, zaoblonych w tylnej części aluminiowych podstawach. Jeśli chodzi o parametry techniczne, chyba najważniejszymi dla potencjalnego użytkownika wydają się być dwie kwestie. Pierwszą jest skuteczność 8XL-ek, czyli praktycznie pozwalające zastosować każdy wzmacniacz 98dB przy obciążeniu 8 Ohm. Natomiast drugą wspominany brak zwrotnic obsługujących pracujące w kolumnach głośniki basowe, w tym przypadku zastąpionych rozwiązaniem na bazie firmowego pomysłu na linię transmisyjną oraz jedynie niezbędne filtrowanie wysokotonówki. Tak prezentujące się konstrukcje na czas logistyki pakowane są do solidnych drewnianych skrzynek.
Jak wypadły nasze bohaterki? Nie będę owijał w bawełnę, tylko już na początku oznajmię, iż na swój sposób znakomicie. Co mam na myśli? Otóż od jakiegoś czasu najważniejszym dla mnie wyznacznikiem prezentacji muzyki jest jej rozmach, czyli brak poczucia siłowego kreowania. I nie chodzi o nadmierne „rozbuchanie” dźwięku, bo ten aspekt powinien li tylko zależeć od słuchanego w danym momencie materiału, tylko ogólne poczucie obcowania z muzyką w sposób niewymuszony, jakby w pozytywnym tego słowa znaczeniu od niechcenia. Po prostu to ja mam decydować, czy wchodzę z nią w interakcję lub traktuję jako tło do wypoczynku, a nie cały czas pewnego rodzaju natarczywością podania być zmuszanym do pełnego skupienia. Niestety tego nie da się osiągnąć z małych konstrukcji, które chcąc pokazać się z jak najlepszej strony często wpadają we wspomnianą przeze mnie pułapkę. Naturalnie określenie „pułapka” w mojej wypowiedzi jest jedynie podkreśleniem specyfiki grania, a nie wskazywaniem jakiegokolwiek problemu małych kolumn. Jednak jak się raz owej specyfiki luźnej projekcji z dużych zespołów głośnikowych zazna, odbiór muzyki z małych paczek już nigdy nie będzie tak sugestywny, a przez to pełen emocji. Jaki konkretnie?
Otóż po aplikacji Grandinote Mach 8XL w tor stało się jasne, że konstruktor wiedział, jak pokazać muzykę z zawartym w niej, powodującym poczucie obcowania na żywo oddechem. Bez przysłowiowej „pompki”, tylko kreowanie znakomicie rozlokowanych bytów na szerokiej, głębokiej i co rzadko się zdarza, dalekiej od karykaturalności wysokiej wirtualnej scenie. To było tak sugestywne, że mimo posiadania tego rodzaju prezentacji na co dzień ze swoimi Gauderami, pierwsze kilka płyt zamiast na ocenianie możliwości XL-ek poświęciłem na napawanie się zastaną sytuacją. Sytuacją, która w kwestii wyrazistości grania bez najmniejszych problemów radziła sobie dosłownie z każdym materiałem muzycznym. Nie było znaczenia, co lądowało w CD-ku, bowiem system z łatwością budował ciekawe realia nie tylko jazzowego plumkania formacji Garego Peacocka „Tales Of Another”, wokalistyki Norah Jones „Come Away With Me”, ale również mocnego uderzenia Rammsteina „Reise, Reise”. Każda z wymienionych produkcji czarowała wciągającym na całe płyty rozwibrowaniem i umiejętnością mimowolnego angażowania zmysłu słuchu wszechobecnego dźwięku. Do tego odpowiednio akcentowanego w domenie ostrości kreski i niezłej esencjonalności oraz energii. Dlaczego tylko niezłej? Jakiś problem? Nic z tych rzeczy. Raczej określiłbym to konsekwencją budowy opisywanych kolumn. Otóż nastawienie konstruktora na użycie wielu małych, niefiltrowanych głośników strojonych nawet najbardziej pomysłową linią transmisyjną spowodowało, że w mocnym rockowym uderzeniu momentami brakowało nieco zejścia i kopnięcia na basie. Ale spokojnie, owszem jako taki był, jednak w stosunku do mojego wzorca przydałoby się go nieco więcej, co przy okazji poskutkowałoby jego niższym zejściem oraz dodatkowym podniesieniem esencji środka pasma. Jednak zaznaczam, moje kolumny to inna liga – dziesięciokrotność różnicy w cenie, co bez problemu tłumaczy zaistniałą sytuację, a i tak dla mnie nie był to problem, tylko inne, bardziej lotne, przez wielu melomanów wręcz oczekiwane, bo stroniące od zbędnego prężenia muskułów spojrzenie na muzykę. I co ciekawe, co prawda zauważone od początku testu, jednak na tyle fajnie wypadające w odbiorze werbalnym, że wspomniane przeze mnie jedynie z uwagi na pokazanie nagiej prawdy u kolumnach. Prawdy, która nie jest wytykaniem niedociągnięć, a raczej drogowskazem dla potencjalnych, wiedzących czego chcą od muzyki zainteresowanych. Jak pisałem, początek odsłuchu był tak sugestywny i w sporej części estetyki grania w moim guście, że nic a nic mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, bawiłem się jak dziecko, że z tak stosunkowo niedrogich, a przy tym wielkich kolumn można wycisnąć tyle fajnego soundu. Rozbudowanego do granic możliwości mojego pokoju we wszelkich wektorach z precyzyjnym uwzględnieniem występujących w danej produkcji artystów. Owszem, czasem nazbyt lekkiego – zdarzało się, że brakowało ekspresji w sejsmicznych pomrukach produkcji elektronicznych, czy diabelsko esencjonalnych riffów gitar u rockowych buntowników, ale zważywszy na resztę uzyskanych aspektów prezentacji i naprawdę niezły wynik w rozdrabnianym na czworo basie, nawet przez moment nie odbieram tego tematu jako ewidentny problem. Tym bardziej, że skupiony jedynie na wychwyceniu wszelkich za i przeciw ocenianych kolumn, a nie naginaniu rzeczywistości na swoją modłę, nie podjąłem próby poprawienia tego stanu rzeczy. A przecież nie od dzisiaj wiadomo, iż gra cały system i nawet najdrobniejsza roszada kablowa – o elektronice nie wspominając – czyni cuda. Dlaczego tego nie zrobiłem? Wybaczcie, trzeci raz nie będę tego powtarzał, tylko przeczytajcie ten akapit jeszcze raz. Wszystko jasno wyłożyłem.
Czy bazując na powyższym opisie jestem w stanie stwierdzić, że nasze bohaterki są lekiem na wszelkie „widzi mi się” całej populacji melomanów? Naturalnie na to nie ma szans. Powód? Jest ich kilka. Pozbawieni swojego przyzwoitej wielkości lokum złośliwcy powiedzą, że są za duże. Inni, hołubiący li tylko wykastrowanej z ludzkich uczuć muzyce elektronicznej stwierdzą, że przy takich gabarytach nie trzęsą boleśnie dla ucha posiadanym pokojem. A jeszcze inni, lubiący wszechobecne, często będące skutkiem braku kontroli elektroniki nad kolumnami mięcho, podniosą temat błędnej decyzji wyboru linii transmisyjnej zamiast popularnego „burczybasu”. Jak widać jest tego sporo, a wyartykułowanie tej listy zajęło mi kilka sekund. Co w takim razie mają do zaoferowania włoskie panny? Ok., to puenta tego spotkania, dlatego napiszę to jeszcze raz. Obcowanie z nimi to wycieczka w stronę muzyki pełnej naturalnego nieskrępowania, a dzięki temu mimo pokazywania jej najdrobniejszych niuansów, pozbawioną nachalności. To zaś oznacza, że nawet podczas wielogodzinnych odsłuchów kreowany bez efektu sztucznie pompowanego efekciarstwa świat muzyki zawsze będzie ciekawy i nienużący. To znaczy jaki? O tym też pisałem, niestety aby dokładnie wiedzieć o czym rozprawiamy, trzeba zaznać na własnej skórze, inaczej rozmowa nie ma sensu. Skąd to wiem? Prześledźcie rozwój mojego systemu poprzez pryzmat posiadanych kolumn od austriackich Trenner & Friedl ISIS, przez duńskie Dynaudio Consequence Ultimate Edition, po obecne – niemieckie Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, który jasno daje do zrozumienia, iż duży potrafi więcej.
Jacek Pazio
Opinia 2
No to jak zwykło się mawiać, do trzech razy sztuka. Czyli po niezobowiązującym rzucie uchem podczas ostatniej edycji monachijskiego High Endu i nieco bardziej miarodajnym spotkaniu w Audio Source koniec końców przyszła pora na grande finale, czyli odsłuchy w naszych cztere… znaczy się ośmiu OPOS-owych kątach. Do kogo/czego robiliśmy takie podchody? Do intrygujących i na swój sposób wyjątkowych, ot chociażby z racji autorskich rozwiązań forsowanych przez przesympatycznego twórcę, włoskich kolumn Grandinote Mach 8XL, na których test serdecznie zapraszamy.
Jak zdążyliśmy zasygnalizować w ramach standardowej sesji unboxingowej tytułowe kolumny przy wzroście 174 cm do najmniejszych nie należą, więc dopisek XL wydaje się w pełni uzasadniony, choć powód jego umieszczenia pozwolę sobie wyjaśnić dosłownie za moment. Na początek proponuje jednak skupić się na aparycji naszych, dostarczanych w dwóch potężnych drewnianych skrzyniach bohaterek, która jak na produkt „Made in Italy” wydaje się zaskakująco mało „rustykalna”. Zamiast wyrazistych, najlepiej orzechowych, bądź równie łapiących za oko, drewnianych klepek i/lub skórzanych wstawek mamy tu do czynienia z dość zachowawczą, niemalże „spraną” okleiną pokrywająca ściany boczne, lakierowanym na czarno frontem i zajmującą całą powierzchnię pleców metalową płytą z bezlikiem łbów mocujących ją do korpusu wkrętów, pojedynczymi terminalami głośnikowymi WBT nextgen™ i zlokalizowanym tuż przy podstawie ujściem portu autorskiego układu stanowiącego połączenie bas refleksu i linii transmisyjnej. Pół żartem, pół serio można byłoby stwierdzić, że już na wskroś skandynawskie – rdzennie duńskie Peak Consult El Diablo mają w sobie zdecydowanie więcej stereotypowo włoskich akcentów wzorniczych.
Wracając na front nie sposób nie zauważyć imponującej baterii ośmiu przetworników średnio-niskotonowych i dzielącego je na dwie czwórki, centralnie umieszczonego wysokotonowca. O ile jednak 8-ki w wersji XL mogą samą swoją strzelistością budzić, w pełni zrozumiały szacunek, to warto mieć gdzieś z tyłu głowy świadomość, że choć niejako wieńczą linię „normalnych” kolumn we włoskim portfolio, to tak naprawdę są one jedynie niezobowiązującym wstępem do zarezerwowanych dla dużych dziewcząt i chłopców zabawek, gdzie ilość wykorzystywanych przetworników tak nisko-średniotonowych, jak i tweeterów może u co słabszych jednostek wywoływać stany lękowe. Wystarczy bowiem wspomnieć, iż usytuowane w firmowej hierarchii numerycznej oczko wyżej a cenowo nieco niżej 9-ki mogą się pochwalić, jak z resztą sama nazwa sugeruje dziewięcioma mid-wooferami i … 16 tweeterami a topowe 36-ki oprócz 36 nisko-średniotonowców łypią na swoich nabywców … 25 kopułkami wysokotonowymi.
Skupiając się jednak na naszych bohaterkach od razu wyjaśnię powód pojawienia oznaczenia XL w ich nazwie, gdyż w przeciwieństwie do 13 cm wooferów stosowanych w klasycznych modelach Massimiliano zastosował tym razem nieco większe – 16cm drajwery.
Ukryty wewnątrz dedykowanej tubki wysokotonowy przetwornik kompresyjny pracuje od 7 kHz i jest filtrowany pojedynczym kondensatorem, więc de facto można go uznać za autorską wariację nt. super-tweetera. Z kolei spięta bezpośrednio z terminalami ww. bateria ośmiu wooferów o impedancji 16Ω kończy pracę przy 13 kHz. Dziwne? Niekoniecznie, raczej chodzi o innowacyjne i autorskie rozwiązanie zapewniające nie tylko przyjazną amplifikacji 8 Ω impedancję przy zachowaniu zaskakująco wysokiej, bo 98 dB skuteczności, lecz przede wszystkim zaskakującą liniowość i brak „poszatkowania” reprodukowanego pasma. Nie mniej uwagi konstruktor poświęcił obudowom, które wykonał z MDF-u, wyposażył w skierowany do dołu duży port i ochrzcił mianem „rur półrezonansowych” (Semi Resonance Tube – S.R.T.).
Tak, jak u Dantego nad bramą piekielną widniała sławna maksyma „Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate” (porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie), tak równie dobrze można byłoby jej użyć w ramach podsumowania pierwszego wrażenia, jakie w kontrolowanych warunkach serwują Mach 8 XL. Mówiąc wprost tytułowe Grandinote grają diametralnie inaczej aniżeli zdążyły nas przyzwyczaić propozycje konkurencji. Próbując bowiem skorelować gabaryty XL-ek ze skalą, wolumenem dźwięku dobiegającym naszych uszu dość szybko dochodzimy do wniosku, że czego jak czego, ale fizyki oszukać się nie da i nawet bezlik niewielkich przetworników, choć na papierze jest w stanie zastąpić jeden większy przetwornik, to w realnym świecie za takowy ekwiwalent uważany być niestety nie może. Krótko mówiąc na iście hollywoodzką spektakularność i infradźwiękowe, dewastujące rodowe skorupy, pomruki, nawet z przepotężnym APEX-em w torze nie ma co liczyć. Nie piszę jednak tego, by niejako na wstępie przerośnięte 8-ki Grandinote zdyskredytować, lecz by po pierwsze stonować wynikające z ich postury oczekiwania, a po drugie odpowiednio ustawić optykę dalszych obserwacji. Jeśli zatem zaakceptujecie Państwo powyższe status quo, to dalej pójdzie już z górki, bowiem na pierwszy plan wysunie się iście zjawiskowa swoboda i koherencja, oraz wręcz onieśmielająca elegancja przekazu. I choć ścieżki dźwiękowe z „Dune” i „Blade Runner 2049” nie miały swego zwyczajowego niszczycielskiego syntetycznego „tąpnięcia”, to wystarczyło przesiąść się na naturalne instrumentarium, by z niekłamaną satysfakcją stwierdzić, że zrealizowany w technologii Direct To Disc album „Moonlight Serenade” Raya Browna i Laurindo Almeidy brzmi dokładnie tak jak należy i niczego, włącznie z najniższymi frazami kontrabasu mu nie brakuje. W rezultacie przeistaczamy się z li tylko słuchaczy w (niemych) uczestników nagrania a właściwie sesji, czy wręcz misterium, gdzie realizm i materializowanie się powyższego duetu bezpośrednio przed nami, na wyciągnięcie ręki staje się faktem i za każdym razem, gdy muzycy bądź to trącają struny, bądź Brown ciągnie po nich (znaczy się strunach, nie muzykach) smykiem oprócz samych dźwięków dostajemy pełen pakiet dodatkowych informacji. I to nie tylko z cichymi westchnieniami gwiazd sesji, lecz również rozwibrowanymi drobinkami kurzu skrzącymi się w świetle studyjnych reflektorów. Już przy pierwszych taktach jasnym staje się, że docieramy do źródła prawdy. Prawdy nieskażonej piętnem ProTools i innych poprawiaczy współczesnej mizerii zdolnych przemienić dowolne beztalencie w gwiazdę sezonu. Podobne, iście mistyczne doznania zapewnił mi odsłuch rok młodszej, tym razem koncertowej „Live At Village West” Rona Cartera i Jima Halla, gdzie wśród odgłosów konsumpcji działa się prawdziwa magia. W dodatku właśnie za jej sprawą włoskie kolumny, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, były w stanie całkowicie zniknąć ze sceny, a gdy po każdym z utworów odzywały się brawa my również, odruchowo i niesieni emocjami składaliśmy bezwiednie dłonie do oklasków.
Skoro zdążyliśmy ustalić, że Mach 8XL niekoniecznie przepadają za syntetycznymi modulacjami, a z kolei w wyrafinowanym jazzie czują się jak ryba w wodzie, niejako przy okazji i mimochodem przykuwając słuchaczy do foteli na długie godziny, to chcąc mieć pełen obraz sytuacji uznałem za stosowne sięgnąć jeszcze po „Rhapsodies” pod Stokowskim, które z racji swej potęgi wydały cię całkiem wiarygodnym weryfikatorem zdolności włoskich kolumn do oddania realizmu wielkiego aparatu wykonawczego. I… I uczciwie muszę przyznać, że nawet w tutti nie odnotowałem nawet najmniejszych przejawów kompresji, czy też utraty kontroli i rozdzielczości tak w centrum, jak i dalszych planach. A właśnie, niby powinienem zwrócić uwagę na precyzję ogniskowania poszczególnych źródeł pozornych, czy też ową, prowadzoną z linijką w ręku gradację planów, tylko Grandinote owe obserwacje nie tylko utrudniają, co wręcz uniemożliwiają. Ot tak – bez złośliwości i po prostu, bowiem po raz kolejny udało im się zatrzeć granicę między zwykłą reprodukcją zarejestrowanego wcześniej materiału i statycznym odsłuchem a uczestnictwem w koncercie – obserwacją tego, co dzieje się na scenie z miejsc na widowni. Otrzymujemy zatem w pełni realistyczny spektakl, gdzie wszystko jest naturalne i zgodne z rzeczywistością, więc ów spektakl chłoniemy a nie chłodno analizujemy zastanawiając się, czy krzesło drugiego alt-wiolinisty nie jest przypadkiem odsunięte o centymetr za daleko, bądź dęciaki podczas swoich partii za bardzo się nie pochylają nad swoimi nutnikami, przez co dzierżone przez nich instrumenty mogą tracić nieco ze swojej ekspresji. Krótko mówiąc im mniej przetworzony a bardziej naturalny materiał Grandinote’om zaserwujemy, tym większego realizmu doświadczymy. Tylko tyle i aż tyle.
Reasumując powyższą epistołę, może i Grandinote Mach 8XL nie są najbardziej uniwersalnymi i zarazem najbardziej ekspresyjnymi pod względem basowych ekstremów kolumnami, czy to na rynku, czy też nawet w swojej kategorii cenowej (vide Perlisten S7t), lecz czego, jak czego, ale chęci i zarazem radości do i z grania odmówić im nie sposób. Jeśli zatem gustujecie Państwo w naturalnym instrumentarium i nagraniach, gdzie udział wszelakiej maści poprawiaczy i ulepszaczy został zredukowany do absolutnego minimum, to zwróćcie proszę na nie uwagę, bo coś czuję w kościach, że właśnie na nich zakończycie swoje poszukiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Grandinote
Cena: 23 100€
Dane techniczne
Skuteczność: 98 dB@1W/1m
Impedancja: 8 Ω
Pasmo przenoszenia: 19Hz-20kHz
Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy przetwornik kompresyjny
– 8 x 16 cm przetworników średnio-niskotonowych
Wymiary (W x S x G): 174 x 34 x 34 cm
Opinia 1
Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że z portfolio bułgarskiego Thraxa jesteśmy za pan brat i generalnie na bieżąco, to wbrew owym pozorom jest obszar radosnej twórczości Rumena Artarskiego i jego zespołu, którego nie wiedzieć czemu do tej pory nie mieliśmy okazji zbyt intensywnie eksplorować. Co ciekawe jest to obszar od dłuższego czasu przeżywający niesłabnący renesans, czyli mówiąc wprost urządzenia dedykowane reprodukcji płyt winylowych, które to w katalogu Thraxa reprezentują futurystyczny gramofon Yatrus, zaprojektowane przez Franka Schrödera ramię CB, mający u nas swoje przysłowiowe pięć minut Step-up Trajan i będący przedmiotem niniejszej recenzji przedwzmacniacz gramofonowy Thrax Orpheus Mk3 Signature. Tym oto sposobem, skoro zdradziłem personalia sprawcy całego zamieszania nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Państwa do dalszej lektury.
Choć może z powyższych zdjęć nie do końca to wynika, lecz pierwsze wrażenie i to już przy wypakowywaniu z transportowej skrzyni Thrax Orpheus Mk3S (dopisek Signature pozwoliłem sobie idąc przykładem producenta skrócić) robi iście piorunujące. Masywny, wykonany z anodowanego na czarno, bądź srebrno bloku aluminium korpus jasno daje do zrozumienia, że nie ma tu miejsca na kompromisy i oszczędności. Niezwykle enigmatyczny, znaczy się pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń, a zarazem, z racji charakterystycznego „wgniecenia” w centrum, intrygująco futurystyczny front już po kilku przeklikaniach okazuje się zaskakująco intuicyjny w obsłudze. W ww. wgłębieniu umieszczono bowiem pięć niewielkich przycisków z dedykowanych im diodami. Patrząc od lewej mamy włącznik główny, wyciszenie, odwracanie fazy i dwa kolejne odpowiedzialne za wybór źródła. Całe szczęście na plecach stosownych, ułatwiających obsługę urządzenia oznaczeń już nie brakuje, wiec przy dokonywaniu ewentualnych zmian konfiguracyjnych nie jesteśmy zdani na własną, zazwyczaj ułomną, pamięć i / lub instrukcję obsługi, która jak to ma w zwyczaju akurat gdzieś się zapodziewa. Do wyboru mamy trzy pary wejść RCA nad którymi umieszczono po trzy niewielkie hebelkowe przełączniki dzięki którym wybieramy tryb obciążenia (MM/MC), wzmocnienie (Low/High) i połączenie masy (Float/GND), zacisk uziemienia, oferującą zarówno RCA, jak i XLR (ze stosownym selektorem i możliwością odłączenia masy (Float/GND) sekcję wyjściową, oraz zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC. Krótko mówiąc zero ewentualnych komplikacji nawet dla osób nieobeznanych z winylowa materią. Nic tylko spiąć wszystko razem do, za przeproszeniem kupy i brać się za słuchanie.
Jeśli zaś chodzi o aspekty natury technicznej, to skoro mamy do czynienia z trzecią odsłoną bułgarskiego phonostage’a, warto nieco przybliżyć jego historię. I tak, Orpheus wkroczył na audiofilskie salony w 2011, by po sześciu latach (znaczy się w 2017r.) przejść delikatny tuning polegający na rewizji obciążenia pierwszego (lampowego) stopnia wzmocnienia i sprzężenia obwodu LCR, co zaowocowało wzrostem wzmocnienie o kilka dB. W zasilaniu lampę prostowniczą 6Ц4П (6C4P) zastąpiono parą diod z węglika krzemu i użyto lepiej ekranowanego magnetycznie i elektrostatycznie transformatora. Modyfikacje aktualnej – mającej swą premierę podczas ostatniego, monachijskiego High Endu, inkarnacji objęły również bardziej widoczne elementy, gdyż obecne dotychczas pojedyncze wejścia XLR zastąpiono trzecią parą RCA. W trzewiach wprowadzono kilka zmian w zmian w zasilaczu, regulatorach bocznikujących a wersja Signature, którą był łaskaw dostarczyć do nas na testy katowicki RCM, może pochwalić się srebrnym transformatorem wejściowym, kondensatorami teflonowymi/miedzianymi i transformatorem wyjściowym OCC na 50u GOSS. Ponadto wszystkie aktywne elementy zostały umieszczone na dedykowanej podwieszanej platformie o wysokim tłumieniu i niskich rezonansach własnych. Orpheus wykorzystuje jedynie dwa lampowe stopnie wzmocnienia oparte na dwóch parach triod 6C4П (6S4P) – w poprzedniej wersji była para pentod D3A i duet 6C4П, z zerowym sprzężeniem zwrotnym i pasywnym korektorem LCR między nimi. Wkładki MC obsługuje dedykowany transformator step-up pozwalający na dobór odpowiedniego wzmocnienia i impedancji obciążenia a z kolei sygnał z wkładek MM trafia bezpośrednio na siatkę lamp wejściowych. Equalizację zrealizowano na bazie filtrów LCR o stałej impedancji, wykorzystujących cewki nawinięte drutem monokrystalicznym na toroidalnych rdzeniach nanokrystalicznych. W ten sposób stopień wejściowy widzi stałe obciążenie (rezystor) na wszystkich poziomach i częstotliwościach, dzięki czemu jego zachowanie jest przewidywalne a brzmienie niezależne od wzmocnienia, czy obciążenia.
I nieco uprzedzając fakty teoria pokrywa się z praktyką, gdyż Orpheus z nad wyraz stoickim spokojem reagował na wszelakie zmiany w poprzedzającej go części toru, cały czas zachowując swój własny i mówiąc wprost kompletny charakter. Charakter, a właściwie sygnaturę będąca połączeniem rozdzielczości z jedwabistą gładkością i dynamiki z wyrafinowaniem. Zamiast bowiem iść w kierunku nieco ospałego stereotypu analogowości, bądź z przeciwległego krańca porównań, wgniatającej w fotel spektakularności Thrax stawia na zdroworozsądkową równowagę i uniwersalną muzykalność jakże daleką od nudnego na dłuższą metę zagęszczenia i przesłodzenia przekazu. Nie oznacza to bynajmniej odchudzenia, czy wręcz tendencji do analityczności, gdyż jego brzmienie jest aksamitnie mięsiste, i choć początkowo można odnieść wrażenie, że nawet lekko przyciemnione, lecz to jedynie pozory, bowiem owe odczucia wynikają z braku zniekształceń i ziarnistości. Nic zatem nie denerwuje, nie kłuje w uszy i nie męczy, więc odruchowo, podświadomie zaczynamy zwiększać głośność, by po jakimś czasie zorientować się, że wraz z nami słucha również kilkoro sąsiadów. Żarty jednak na bok. Po prostu brak słyszalnych anomalii i pasożytniczych artefaktów owocuje automatycznym przestawieniem się naszego mózgu z trybu wysilonej analizy na relaksującą syntezę, gdzie niczego nie trzeba się doszukiwać i domyślać, czy też starać się nie słyszeć/ignorować.
Pierwszy z brzegu i zarazem szalenie daleki od audiofilskich wzorców „Hardwired…To Self-Destruct” Metallici pokazał swoje nieco bardziej liryczne oblicze, gdzie dynamiki i szaleńczych temp dalej nie brakowało, jednak thrashowa siermiężność została delikatnie ucywilizowana, tkanki wypełniające poszarpane kontury zyskały na krwistości a i same krawędzie potraktowano drobniejszym pilnikiem, przez co niby nieco zelżała ich zadziorność, lecz z drugiej strony nabrały ostrości i blasku.
Z kolei „W Hołdzie Mistrzowi” Stanisława Soyki zabrzmiała iście zjawiskowo. Solista został odpowiednio wyeksponowany i złapany w „złoty krąg światła”, akompaniujący mu muzycy idealnie kreowali klimat i co najważniejsze pomimo wyraźnej faworyzacji pierwszego planu (tak został zrealizowany ten album), nie zabrakło ani precyzji w kreowaniu dalszych planów, ani właściwego oddechu i aury pogłosowej. Pozostając w okołojazzowych klimatach nie mogłem odmówić sobie przyjemności położeniu na talerzu „zemsty hydraulika” referencyjnego tak pod względem muzycznym, jak i realizatorskim „We Get Requests” Oscar Peterson Trio. I tu poczyniłem dość zaskakującą obserwację. Otóż ww. krążek już sam z siebie jest gęsty i niezwykle dystyngowany. Dynamika operuje głównie w domenie mikro a poszczególne dźwięki „wychodzą” z aksamitnie czarnego tła, czyli de facto mamy do czynienia z materiałem niejako dedykowanym stawiającym na rozdzielczość urządzeniom i systemom, gdyż ze zbyt gęsto i lepko grającymi komponentami robi się klasyczny usypiacz. Tymczasem z Thraxem w torze nijakiego przesłodzenia i zwiotczenia nie odnotowałem. Ba, na sztandarowych i zarazem ogranych do bólu „You Look Good To Me” i „The Girl From Ipanema” odniosłem wrażenie, że właśnie aspekt dynamiczny, szczególnie jeśli chodzi o timing i wręcz zaraźliwą motorykę bułgarski phonostage wrzucił wyższy bieg i niczym zwinnie biorący zakręty ciągnącej się wzdłuż Lazurowego Wybrzeża drogi A8 potężny sześciolitrowy Bentley Flying Spur W12, powodując przyspieszone bicie serca i uśmiech na twarzach słuchaczy. Otrzymaliśmy bowiem elegancję i wspomniane wyrafinowanie, lecz bez nawet śladowych oznak misiowatości i utraty jakże istotnych detali.
W telegraficznym skrócie można byłoby uznać, że Thrax Orpheus Mk3 Signature gra tak, jak wygląda – elegancko, intrygująco i minimalistycznie. Byłoby to jednak nad wyraz brutalne uproszczenie, gdyż pominęlibyśmy jego ponadprzeciętne zdolności przykuwania słuchaczy do foteli i kanap, uzależniającą od pierwszych dźwięków soczystość barw i jakże miłą uchu każdego melomana umiejętność oddania piękna zarówno ciężkich brzmień, jak i minimalistycznych, opartych na ciszy małych jazzowych składów. Mam przy tym cichą nadzieję, iż z powyższego zlepka superlatyw udało się Państwu wyekstrahować podobne do moich wnioski, że tytułowy phonostage wpadnie w ucho wszystkim, którzy nad wyraz okazjonalnie, bądź wręcz wcale poszukują w muzyce szklistości i prosektoryjnego chłodu. Jeśli tak i ponadto potraficie zdefiniować własne, zgodne z powyższymi, oczekiwania, to już doskonale zdajecie sobie sprawę, że wcześniej, bądź później wasze drogi z Orpheusem będą musiały się przeciąć. Czego szczerze Wam życzę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak sięgam pamięcią, nie wiem, co było tego przyczyną, ale mając okazję przetestowania prawie całej oferty bułgarskiego Thrax-a, z akcesoriów analogowych gościłem u siebie jedynie step-up Trajan. Nie przeczę, przez cały ten czas z przyjemnością zapoznawałem się z możliwościami wielu pojedynczych komponentów lub kompletnych zestawów od źródła po kolumny tego producenta, jednak dziwnym trafem nigdy nie słuchałem phonostage’a. A przecież gramofon dla mnie w hierarchii jakości dźwięku od zawsze stoi oczko wyżej od nawet najlepszego CD-ka. Na szczęście jak mawiają, co się odwlecze, to nie uciecze, dlatego z przyjemnością informuję podobnych do mnie analogowych freaków, że nadszedł czas sprawdzić, jak do tematu obróbki sygnału wydrapanego z płyty winylowej podszedł Rumen Artarski. Oczywiście nie osobiście, tylko poprzez swój najnowszy – czytaj trzecią odsłonę – przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM/MC, czyli dystrybuowany przez katowicki RCM, spinający w jedną całość przygodę z tą marką Thrax Audio Orpheus Mk3S.
Mam nadzieję, że po analizie serii fotografii nie tylko dla mnie, ale również dla Was wizualizacja i wykonanie obudowy rzeczonego przedwzmacniacza gramofonowego jest swoistym majstersztykiem. W teorii to zazwyczaj nudny prostopadłościan, jednak osiągająca granice doskonałości obróbka CNC wykorzystanego jako budulec aluminium oraz zalotne, bo płynne, z wyodrębnionymi dla każdego manipulatora oraz diody sygnalizacyjnej zagłębienie frontu sprawiają, iż nie da się znaleźć innego określenia jego aparycji, niż znakomita. To jest na tyle wyważony pomysł na wygląd, że konstruktor świadomie nie podjął nawet próby oszpecania go opisami znajdujących się na awersie, ustalających sposób pracy phono guzików. Myślicie, że to błąd? Nic z tych rzeczy, gdyż po pierwsze – opis znajdziemy w instrukcji, po drugie – łatwo się wszystkiego nauczyć, a po trzecie – wybrane funkcje ustawiamy bardzo rzadko, co z automatu tłumaczy zasadność dbałości o wizualne detale. Jak na tle frontu wygląda rewers? Tylna ścianka również jest zapadnięta. Naturalnie w prostszy, jedynie nieco zagłębiający pakiety terminali przyłączeniowych, na bazie zaoblonych prostokątów sposób. A znajdziemy w nich zestawy uniwersalnych, bo strojonych do dedykowanej wkładki przełącznikami hebelkowymi MM/MC wejść sygnału w standardzie 3 x RCA, zacisk masy, wyjścia wzmocnionego sygnału RCA/XLR, natomiast całość przyłączy wieńczy zintegrowane z bezpiecznikiem i głównym włącznikiem gniazdo zasilania IEC. Co znajdziemy w trzewiach konstrukcji? Naturalnie dość mocno hołubione przez Rumena Artarskiego, nadające świetnego sznytu brzmieniowego muzyce lampy elektronowe oraz kilka najnowszych firmowych tweaków technicznych typu: lampowe stopnie wzmocnienia z zerowym sprzężeniem zwrotnym i pasywnym korektorem LCR pomiędzy nimi, czy zastosowanie w zasilaniu, sterowanych mikroprocesorem, eliminujących potencjalne zakłócenia układów filtrów dławikowych. To wszystko? Bynajmniej, bowiem jest to jedynie kropla w morzu zastosowanych rozwiązań w testowanej konstrukcji. Jednak z uwagi na często nielubiane przez Was rozwadnianie tekstu z premedytacją wywołana, aby jak najszybciej przejść do clou tematu, czyli opisu wrażeń z procesu testowego. Zainteresowani zagadnieniami technicznym w wolnej znajdą je na stronie producenta, zaś teraz zapraszam na kilka strof o tytułowym lampowym pre gramofonowym.
Nie wiem, jakie doświadczenia macie Wy, ale osobiście dzielę konstrukcje ze szklanymi bańkami na lekko pompujące nadmierną plastykę i ogólny pomysł na soczyste granie oraz nadające muzyce przyjemnej dla ucha filigranowości. Pierwsze choć w ogólnym rozrachunku oczywiście są przyjemne w odbiorze, to na dłuższą metę czasem wieją nudą, czyli sonicznie stają się przewidywalne. Jeśli chodzi zaś o drugie, nie mam na myśli rozjaśnienia przekazu, czy podania go z dokładnością bliskiej cięcia skalpelem, tylko zapewnienie mu niezbędnego do zatopienia się w muzyce pakietu lotności oraz przyjemnego rozwibrowania, jednak nadal w oparciu o dobry konsensus masy i zebranej w sobie energii. Po co o tym wspominam? Aby skierować Waszą uwagę na znakomicie wdrożone cechy z puli numer 2 przez naszego bohatera. Przez cały czas słychać było muzykę nasączoną lampową nostalgią, jednak ani przez moment nie dało się odczuć przesytu takim działaniem, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, nie doszedłem do sytuacji zbyt dużego posmaku lampy w urządzeniu lampowym, co niestety jest częstym, ba, nawet lubianym, to jednak zakłamującym przekaz artefaktem. Jednak żeby nie było, kiedy wymagała tego muzyka, soczystość dosłownie się przelewała, by za moment po zmianie repertuaru przekonać się, iż dobra lampa jest daleka od ospałości, czy ulepiania nudnego świata dźwięku, tylko umiejętnie kieruje jego drapieżność w bardziej ludzką stronę. To było na tyle uniwersalne działanie, że chcąc udowodnić wyartykułowaną tezę nie muszę posiłkować się konkretnymi nurtami muzycznymi, tylko bez problemu mogę podać wszystkie trzy widniejące na serii fotografii, jakże dalekie od siebie ze względu na całkowicie inny sposób wywoływania u mnie emocji płyty formacji Coldplay „Parachutes”, jazowej divy Agi Zaryan „Remembering Nina & Abbey”, czy kultowego kwintetu Komedy w projekcie wszech-czasów „Astigmatic”.
Każda z pozycji została na tyle delikatnie pokolorowana, opatrzona nutką próżniowej wizualizacji w eterze oraz osadzona na dobrym poziomie esencjonalności, że nie ucierpiał na tym nawet kipiący rockowym buntem wyspiarski zespół. Mimo obróbki sygnału z wkładki gramofonowej przez phono z lampą, ani na moment muzyka nie straciła na ważnej dla niej drapieżności i niezbędnej do pokazania pazura szybkości. Jednak jako feedback wpięcia Thrax-a w tor otrzymałem świetnie nasycone, w tym albumie wszechobecne gitary i bardziej emocjonalny głos frontmena. To jeden z moich ulubionych zespołów i wiem, gdzie leży granica dobrego smaku w jego upiększaniu, dlatego zapewniam, to co się wydarzyło, trafiało w przysłowiową dziesiątkę. Delikatnie inną niż mam na co dzień z tranzystorowego phono Sensor 2 MkII, jednakże nadal pełną oczekiwanego uniesienia.
Nie inaczej wypadła jazzowa solistka Aga Zaryan. Zaśpiewała bardzo mistycznie, jednak umiejętnie omijała efekt przegrzania repertuaru nadmierną esencjonalnością. Dzięki temu nie dość, że w odpowiednim momencie sama błyszczała na wirtualnej scenie, to przy okazji nie przykrywała nadmierną patetycznością towarzyszących jej muzyków. Byli dobrze rozlokowani na wirtualnej scenie, do bólu czytelni i podobnie do zespołu rockowego jedynie delikatnie obdarzeni większą krągłością.
Na koniec wspomnę o muzyce z czasów raczkowania polskiego jazzu. Jak wiecie, to jest swoisty drogowskaz, który z racji uwarunkowań technicznych procesu masteringu w tamtej epoce czasem brzmi nieco zbyt wyrazicie. Owszem, średnią jakość brzmienia płyty podczas odsłuchu można zwalić to na karb zachowania realizacyjnej konwencji i napawać się samym wsadem merytorycznym, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, gdy przy pomocy dobrego urządzenia z lampą w tle lekko podkręcimy kilka istotnych dla tej muzy aspektów. Chodzi o szczyptę dodatkowej masy, zmianę poziomu esencjonalności i zabicie krzykliwości. Gdy zrobimy to z umiarem, muzyka powinna nabrać rumieńców, a przy tym nie stracić na ponadczasowości. I właśnie po to ten krążek wylądował na liście testowej. Aby sprawdzić, czy trzecia wersja bułgarskiego Orfeusza zbytnio nie nagina rzeczywistości na swoją modłę. Wynik? Jak poprzednie – pozytywny. Wszystko zostało wdrożone z dobrym smakiem, co tylko potwierdziło, iż Rumen Artarski wie, jak nie przesadzić w ferowaniu dobra lampowego w przecież pewnego rodzaju subiektywnym spojrzeniu na muzykę.
Wieńcząc powyższy opis procesu testowego bez problemu mogę polecić tytułowe phono Thrax Audio Orpheus Mk3S prawie każdemu miłośnikowi zabawy w muzykę z gramofonu. I nie dlatego, że jest urządzeniem stricte lampowym, tylko dlatego, że owa lampa w układach elektrycznych jest jedynie korektorem ważnych dla muzyki niuansów brzmieniowych, a nie nachalnym tłem dla całego przekazu. Myślicie, że przesadzam w wychwalaniu, bo to potrafi każda lampa? Nic z tych rzeczy. Wróćcie jeszcze raz do początku akapitu o brzmieniu bułgarskiego produktu. Tam w dość prosty sposób wyjaśniłem różnice pomiędzy dwoma światami. Dlaczego zostawiłem sobie furtkę w polecaniu tego produktu? To wymusza na mnie znajomość codziennego życia melomana, czyli w tym przypadku istnienie grupy osobników nawet podczas obcowania z winylem kochających ostrą krawędź i cyknięcie w górze. Niestety z uwagi na założenia konstrukcyjne, czyli uniknięcie skonstruowania tak zwanego lampowego tranzystora Orpheus tego nie zaoferuje. Zaoferuje natomiast świat pełen umiarkowanie podanej magii. A chyba o to w tego typu konstrukcjach nam chodzi. Nieprawda?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: RCM
Producent: Thrax
Cena: 23 400 €
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 20-20,000Hz +/- 1db
Odstęp sygnał/szum: 84dB
Max. napięcie wejściowe: MM-100mV/Low-12mV/High-6mV
Max. napięcie wyjściowe: 10V Rms
Wzmocnienie: MM+44db/Low+62db/High+68db
Impedancja wejściowa: MM-47kΩ/Low-390Ω/High-1000Ω
Max. impedancja wyjściowa: 1kΩ
Zastosowane lampy:
– 4 x 6C4П (6S4P)
Pobór mocy: 50W
Wymiary (S x G x W): 430 x 400 x 115mm
Waga: 15kg
Firma Hegel zaprezentowała model Viking. Jest to referencyjny odtwarzacz CD, który został opracowany z myślą o zapewnieniu możliwie najwyższej wydajności odtwarzania płyt kompaktowych. Urządzenie zaprojektowano tak, aby gwarantowało wierną reprodukcję sygnału audio, co osiągnięto dzięki optymalizacji poszczególnych podzespołów.
Kilka lat temu Hegel musiał zaprzestać produkcji odtwarzacza CD Mohican, ponieważ kluczowe komponenty do tego modelu nie były już wytwarzane. Od tego czasu norweski producent pracował nad następcą tego cenionego urządzenia, który byłby jeszcze lepszy od pierwowzoru. Nie jest łatwo poprawiać coś, co jest już niemal doskonałe, ale Heglowi się to udało, czego dowodem jest właśnie Viking – najlepszy odtwarzacz CD, jaki kiedykolwiek stworzył.
Dlaczego Viking?
Hegel nazwał swoje nowe urządzenie „Viking”, ponieważ ta norweska firma, podobnie jak wikingowie, ulepsza istniejące już technologie i produkty. Kiedy rozpoczęła się era wikingów, łodzie istniały już od tysięcy lat. Mimo tego, wikingowie stale udoskonalali je, aby móc żeglować nie tylko blisko wybrzeży, ale również wypływać na dalekie wyprawy, przemierzać oceany. To zaprowadziło wikingów na nowe lądy, nowe kontynenty. Podobnie jest z formatem CD – choć ma on już swoje lata, to firma Hegel wierzy, że po udoskonaleniu jest nadal najlepszym dostępnym nośnikiem cyfrowym.
Naturalne brzmienie
Viking na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie nieskomplikowanej konstrukcji, ale to właśnie jego prostota świadczy o doskonałości. Urządzenie koncentruje się wyłącznie na odtwarzaniu płyt CD, osiągając w tym niespotykany poziom wierności. W modelu Viking zastosowano wyłącznie wysokiej jakości podzespoły, co przyczynia się do tego, że ten referencyjny odtwarzacz CD brzmi zdumiewająco naturalnie.
Model marki Hegel wykorzystuje specjalnie zaprojektowany laser i szczelinowy napęd CD, aby zapewnić optymalny odczyt danych zapisanych na „srebrnych krążkach”. Został wyposażony w nowoczesny układ DAC, który zapewnia wysokiej jakości konwersję sygnału cyfrowego na analogowy. Wszystko z zachowaniem wszelkich niuansów w odtwarzanych dźwiękach, bez ingerencji w oryginalny sygnał zapisany na płycie i przy minimalnym poziomie zniekształceń.
Sygnał pozbawiony szumów
Praca zastosowanych w Vikingu napędu i przetwornika C/A jest kontrolowana z wykorzystaniem systemu zegara głównego o unikalnej konstrukcji, co zapewnia precyzyjne taktowanie. Kryształ kwarcu o bardzo niskim szumie fazowym oraz opatentowana technika SoundEngine przyczyniają się do tego, że zniekształcenia typu jitter redukowane są do absolutnego minimum.
Specjalnie opracowany dla Vikinga stopień analogowy obejmuje zarówno analogowy filtr dolnoprzepustowy, jak i technikę Line Driver, gwarantując w pełni zrównoważoną i pozbawioną szumów transmisję sygnału do wzmacniacza. Co więcej, Viking został wyposażony w czytelny wyświetlacz OLED, który został wybrany również z uwagi na niski poziom generowanych szumów. To wszystko przekłada się na bardziej klarowny i szczegółowy dźwięk.
Dostępne złącza i sterowanie pilotem
Hegel Viking ma na tylnym panelu parę zbalansowanych wyjść XLR oraz parę wyjść RCA, a także 75-omowe cyfrowe wyjście BNC. Dzięki temu urządzenie jest nie tylko wygodne w obsłudze, ale również elastyczne jeśli chodzi o integrację z dowolnym systemem audio. Co więcej, odtwarzacz CD ma też funkcję automatycznego przechodzenia w tryb czuwania. W zestawie znajduje się solidny, aluminiowy pilot Hegel RC8, który pozwala na obsługę nie tylko modelu Viking, ale też innych urządzeń norweskiego producenta.
Wkrótce dostępny
Z uwagi na design Viking doskonale współgra szczególnie z modelami P30A i H30A firmy Hegel. Dostępność nowego odtwarzacza płyt CD u naszych partnerów handlowych przewidziana jest na wrzesień 2023 roku.
Zakładam, że zarówno większości z Państwa, jak i lwiej części moich koleżanek i kolegów po piórze nie tylko salonowe, ale generalnie wyjazdowe odsłuchy kojarzą się mówiąc najdelikatniej z przyjazdem na gotowe. Jedziemy, wchodzimy i wszystko jest na tip-top, wymuskane i gra tak, że nawet producent może popaść w samouwielbienie dla własnej nieomylności i geniuszu. Tyle teorii i mrzonek, bo warto zdawać sobie sprawę, że nic samo się nie zrobi, a jeśli dany system gra, to efekt ten został okupiony niezliczonymi próbami i eksperymentami mającymi na celu wyciśnięcie z prezentowanej układanki wszystkiego co najlepsze. Znaczy się dostajemy samo czyste i gęste. Tak też było w sopockim Premium Sound, którego ekipa wykorzystując wakacyjną koniunkturę, czyli narodowe „nadbałtyckie pielgrzymki” spragnionych słońca i wody plażowiczów, wespół z krakowskim Audio Anatomy postanowiła do letnich atrakcji dołożyć swoją cegiełkę i w minioną sobotę, znaczy się 15 lipca, zorganizować premierowy odsłuch zjawiskowych i zarazem majestatycznych włoskich kolumn Alare Labs Remiga 2. Jak postanowili, tak i zrobili, jednak niejako w kontrze do początkowego stereotypu zamiast zjawić się na gotowe i z miną zblazowanego znawcy jedynie cmokać nad efektem finalnym tym razem postanowiliśmy przybyć dzień wcześniej, by możliwie czynnie wziąć udział w zmaganiach z audiofilską materią.
Z jakim efektem? Nie mi oceniać, jednak powyższa „biforkowa” galeria jasno pokazuje, że wcale nie to, co droższe a więc pozornie lepsze ostało się do finału, co jasno daje do zrozumienia, że gra system jako taki a nie jego nie widomo jak ogwiazdkowane i obcmokane poszczególne składowe. Proszę tylko spojrzeć na przewody głośnikowe – wystartowaliśmy z poziomu bi-wiringu wykorzystując Tellurium Q Statement i Vermöuth Audio Reference a skończyliśmy na duecie … Hijiri HCS i Vermöuth Audio Red Velvet. Idiotyzm? Od strony marketingowej z pewnością, od logicznej (w końcu wyższe/droższe modele „muszą” być lepsze) również nie wykluczam, jednak taka konfiguracja najbardziej przypadła nam do gustu i basta. Podobnie sprawy miały się z siecią Ethernet, gdzie finalnie flagowy Bonn NX ustąpił miejsca niżej urodzonemu N8 Pro ustawionemu na nóżkach Omicron Magic Dream Energy 2.0 i wspomaganemu Foresterem F2.
Jeśli zaś chodzi o same debiutujące na polskiej ziemi Alare Labs Remiga 2, to tak pod względem jakości wykonania, jak i poniekąd brzmienia (uwaga spoiler), to nie pozostaje mi nic innego jak tylko stwierdzić, że „klękajcie narody”. Serio, serio, bowiem w tej cenie trudno będzie znaleźć lepiej wykonane i poniekąd również grające kolumny. O designie z premedytacją nie wspominam, bo kwestie estetyczne są wybitnie subiektywne, jednakowoż mi postawne Włoszki wpadły od pierwszego spojrzenia w oko i wypaść uparcie nie chcą. Mają bowiem w sobie coś z ponadczasowej elegancji, ale i wykluczającej nudę i „opatrzenie” drapieżności. Ba, nawet przyodziana w okleinę Optical Black parka łapała za oko, choć jeśli miałbym finalnie związać się z nimi na dłużej z palety udostępnionych przez producenta opcji wahałbym się pomiędzy Glossy Red a Glossy Brown, ale to już moje widzimisię. Mniejsza jednak z tym, bowiem Remigi są nie tylko mówiąc lapidarnie „ładne”, co naszpikowane wielce intrygującymi rozwiązaniami technicznymi, jak nie przymierzając klasyczna włoska baba Panettone rodzynkami oraz skórką pomarańczową i cytrynową. Po pierwsze mamy bowiem do czynienia z trójdrożną konstrukcją wentylowaną, lecz nie pospolitym burczybasem, czyli bas-refleksem a linią transmisyjną mającą swe zakratowane ujście tuż nad terminalami głośnikowymi. Po drugie sam korpus wykonano w formie sandwicza z różnych rodzajów drewna i dodatkowo wzmocniono metalową kratownicą, a po trzecie nie sposób przejść obojętnie obok zastosowanej baterii przetworników w skład których wchodzi 34 mm berylowy (dostępna jest też wersja diamentowa- z 1.2” tweeterem) wysokotonowiec, 7” (170mm) ceramiczny średniotonowiec Accutona z serii Cell i para carbonowych basowców o średnicy 8” (200mm) i 10” (250mm). W rezultacie otrzymujemy 135 cm piękności o nieco problematycznej wadze 120kg, lecz czegóż nie robi się z miłości i jeśli trzeba będzie je taszczyć do OPOS-a, to z radością to uczynimy.
Choć z reguły wystrzegam się przed artykułowaniem uwag o walorach sonicznych odsłuchiwanych w nieznanym sobie entourage’u systemach, co jak się okazuje w naszej branży wcale nie jest takie oczywiste, to z racji goszczenia w naszych skromnych progach topowej dzielonki Audii Flight pod postacią duetu Strumento N°1 & N°4 przynajmniej jedną zmienną mamy poniekąd z głowy. Podobnie sprawy miały się z okablowaniem, bowiem wspomniane Telluriumy też zdążyliśmy w tzw. międzyczasie wziąć pod lupę, a i z pyszniącymi się na zakrystii Statementami Vermöutha jesteśmy za pan brat. Ponadto pozwolę sobie nieśmiało nadmienić, że i połowę źródła cyfrowego, czyli Rocknę Wavedream R2R DAC Signature też obcmokaliśmy, więc summa summarum większość prezentowanych w Sopocie „zabawek” przerobiliśmy we własnych czterech (u Jacka ośmiu) kątach i poniekąd znamy. Tym oto sposobem doszliśmy do samych kolumn, które odpowiednio dopieszczone i napędzone w nader udany sposób łączą, lub bardziej prawidłowo wypadałoby napisać, iż w powyższych okolicznościach przyrody łączyły iście zjawiskową rozdzielczość z nie mniej imponującą dynamiką i wysyceniem, co w rezultacie z jednej strony daje swobodny dostęp do pełni informacji zawartych w materiale źródłowym a z drugiej bynajmniej nie wyklucza muzykalności i eufonii przekazu. Tylko, żeby była jasność – to nie są lepkie „Barbapapy” grające wszystko „ładnie”, czyli de facto na jedno kopyto, lecz wielce wyrafinowane, acz prawdomówne kolumny, które może i nie piętnują bestialsko każdego potknięcia tak realizatora, jak i osoby konfigurującej system w jakim przyszło im grać, lecz nie mają żadnych oporów przed obiektywnym wskazaniem owych niedociągnięć. Przykładowo świetnie unauszniały różnice nie tylko między torem cyfrowym i analogowym, lecz i poszczególnymi tłoczeniami i masterami.
A właśnie, skoro o analogu mowa, to nie sposób nie wspomnieć, iż o ile podczas beforka, czyli piątkowych bojów konfiguracyjnych bazowaliśmy na zasobach Tidala i Qobuza, to już w sobotę królował winyl a dokładnie winyle we wszystkich kolorach tęczy, które raz za razem lądowały na talerzu uzbrojonego we wkładkę Hana Umami Red gramofonu BennyAudio Immersion II. Rodzima „szlifierka” okrasiła brzmienie prezentowanego systemu pierwiastkiem bardziej namacalnego wysycenia i koherencji, co wcale nie oznacza, że z plików takowych atrakcji nam oszczędzono, lecz o ich poziom intensywności. Pół żartem, pół serio można byłoby stwierdzić, że pojawiła się analogowość, lecz byłoby to zbyt lapidarne spłycenie zaobserwowanego zjawiska. Ale jest to też skrót myślowy pozwalający wywołać u czytelników określone skojarzenia a o to właśnie chodzi. W końcu, kiedy dostajemy bardziej dynamiczny, swobodny i barwny przekaz ze świetną dynamiką tak w skali mikro i makro, to finalnie na drugi plan schodzi nośnik a kluczowym staje się sam repertuar i chęć delektowania się nim, co też w trakcie sobotniego spotkania miało miejsce. Proszę tylko spojrzeć na eklektyczność kreowanej na gorąco playlisty, na której raczej nie pojawiały się, a jeśli już, to nad wyraz sporadycznie „żelazne” – wystawowe pozycje. Jak się z pewnością Państwo domyślacie nie obyło się bez bezpośrednich porównań, udowadniania wyższości Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem i ogórków małosolnych nad chałwą, ale summa summarum niezależnie od reprodukowanego medium każdorazowo wygrywała muzyka i to ta przez wielkie „M”. Każdy mógł usłyszeć to, co lubi, poznać coś, czego jeszcze nie słyszał i samemu – na własne uszy, przekonać się, że nawet poczciwa, niekoniecznie czarna, płyta, szczególnie po ultradźwiękowym spa w myjce Degritter Mark II wcale trzeszczeć nie musi, a z kolei plik plikowi nie równy. Grunt, że przynajmniej w czasie mojej obecności przybyli złotousi miłośnicy dźwięków wszelakich z zapałem poszukiwali własnych sweetspotów, idealnych miejscówek na dłuższe zatopienie się w ulubionych dźwiękach i nader często dochodzili do wniosku, że nie wszędzie i nie zawsze miejscówki w pierwszym rzędzie są najbardziej optymalnym miejscem do krytycznych odsłuchów. Warto jednak podkreślić, iż powyższe eksperymenty nie odbywały się na zasadzie szukania dziury w całym a spontanicznej wymiany doświadczeń i wzajemnego dzielenia się poczynionymi obserwacjami, co w oczywisty sposób prowadziło do dalszych dyskusji przy kolejnych porcjach muzyki i … aromatycznej kawie.
Wracając jeszcze na chwilę do Alare Labs Remiga 2 Be, to nie da się ukryć, iż ich konstruktorom udało się osiągnąć jeszcze jedną, wielce pożądaną, przynajmniej przeze mnie, cechę. Otóż tytułowe kolumny naprawdę niewiele tracą ze swej ponadprzeciętnej rozdzielczości i komunikatywności na zaskakująco niskich poziomach głośności. Oczywiście przy średnich i wysokich dawkach decybeli powyższe cechy zyskują na intensywności, jednak o ile od czasu do czasu każdy z nas lubi sobie poszaleć przy iście koncertowych poziomach głośności, to na co dzień a i nader często również co noc większość z nas operuje zdecydowanie bardziej cywilizowanymi natężeniami dźwięków, przez co zazwyczaj musi godzić się na pewne i wydawać by się mogło konieczne i nieuniknione kompromisy. Tymczasem Remigi najwidoczniej o owym musie nic a nic nie wiedziały, bowiem dawały pełen wgląd w nagrania już od niemalże szeptu po ryk odrzutowca i tylko od naszego progu bólu i wyrozumiałości sąsiadów zależało kiedy mówiliśmy dość, dając sobie chwilę wytchnienia i ustawiając głośność na pułapie pozwalającym na swobodną konwersację bez podnoszenia głosu. Ponadto patrząc na pyszniące się na ich frontach drajwery większość z Państwa z pewnością spodziewa się iście infradźwiękowych tętnień i … gdybyście do Sopotu zajrzeli, to takowych doznań by Wam nie oszczędzono. Jednak akurat w tym wypadku zależało organizatorom na tym, by ilość najniższych składowych szła w parze w ich ilością a mięsistości towarzyszyła kontrola, co finalnie udało się osiągnąć, choć jak podprogowo sugerowałem nieco wcześniej ilość i kontrola basu zależała od zajmowanego miejsca i na moje ucho najlepsze warunki do odsłuchu były tuż za … drugim rzędem krzeseł, za to miłośników nieco bardziej intensywnych basowych pomruków kusiła pierwsza kanapa.
Jedno było jednak pewne i oczywiste zarazem – bez odpowiednio wydajnej amplifikacji nie ma nawet co podchodzić do tych postawnych Włoszek, bo tylko się ośmieszymy i to nie „na dzielni” a przed nimi, znaczy się samymi Alare a chyba nie muszę nikomu uświadamiać, że kpina i rozczarowanie w kobiecych oczach pali silniej od ognia. Dlatego też jeśli najdzie Państwa ochota na te powstające w słonecznej Civitavecchi piękności nie zapomnijcie o zapewnieniu im odpowiednio tak wyrafinowanego, jak i mocowo/prądowo wydajnego towarzystwa, bo bez tego nie tylko nie znajdziecie z nimi nici porozumienia, co po prostu sami sobie zrobicie krzywdę. A do tego, o ile tylko nie przejawiacie masochistycznych ciągot, raczej nie dążycie, nieprawdaż?
W tym momencie pozwolę sobie zakończyć tę nadspodziewanie (przy)długi zlepek zebranych na gorąco obserwacji i refleksji z weekendowego wypadu do sopockiego Premium Sound serdecznie dziękując gospodarzom za gościnę a przybyłym melomanom i audiofilom za szalenie miłą okazję do spotkania się w realu. Mam też cichą nadzieję, że sobotnia prezentacja nie będzie ostatnim w tym wakacyjnym sezonie pretekstem do wyściubienia nosa z własnych czterech kątów i rzucenia tak okiem, jak i uchem na intrygujące przejawy dedykowanej audiofilom radosnej twórczości znanych i lubianych wytwórców. Krótko mówiąc do zobaczenia, a gdzie i kiedy, to już czas pokaże.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Jak wszem i wobec wiadomo akcesoria antywibracyjne najłatwiej podzielić na dwie grupy. Pierwszą, nazwijmy ją ogólnie „monolityczną”, której definicji raczej nie trzeba rozwijać i drugą – „telepiącą”, czyli opartą na mniej, bądź bardziej skomplikowanym odsprzęganiu poszczególnych składowych od siebie za pomocą cięgien, kulek i czego tam dusza zapragnie. Oczywiście są jeszcze stany pośrednie i nieokreślone – czerpiące z obu obozów i miksujące ichniejsze pomysły według własnego widzimisię, jednakże każdy z nas wiedząc czego w brzmieniu poszukuje i co chce danym akcesorium osiągnąć, przynajmniej na początku poszukiwań dokonuje wstępnej selekcji i w konkretnej domenie wybiera budzące jego zainteresowanie „bibeloty”. Co ciekawe o ile pamięć mnie nie myli do tej pory lwia część goszczących w naszych progach antywibracyjnych dodatków reprezentowała zazwyczaj drugą grupę, bądź też zasługiwała na miano swoistej hybrydy, gdyż nawet jeśli sama platforma nośna była właśnie monolitem, to już nóżki w jakie ją uzbrojono wykazywały tendencję do pływania i charakteryzowała je dość złożona forma. Tymczasem nasz dzisiejszemu gościowi, a właściwie gościni, takowego niezdecydowania przypisać nie sposób, bowiem platforma antywibracyjna Graphite Audio CLASSIC 40, choć wykorzystuje dwa rodzaje materiału, to jest na wskroś sztywna i nieregulowana, więc jeśli ktoś szuka sztywnej podstawy pod któryś ze swoich komponentów, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić go na ciąg dalszy.
Przechodząc do opisu walorów wizualnych tytułowej „deski” mógłbym silić się na nie wiadomo jak kwieciste opisy rozwodząc się nad ekspresją zróżnicowania słojów, kosmicznymi technologiami i objawieniami jakich doznał jej twórca w trakcie kontemplacji prowadzonych podczas pełni księżyca. Tymczasem jaka Graphite Audio CLASSIC 40 jest każdy widzi i sam jest w stanie ocenić, czy taka forma spełnia jego estetyczne wymagania. O ile bowiem pomijając szatę wzorniczą, która jest w pełni kustomizowana sam projekt jest banalnie prosty – ot, wykonana ze sklejki platforma nośna oparta na trzech, wkręconych na sztywno, grafitowych nóżkach zdolna podołać 180 kg obciążeniu, której jedynym elementem mogącym uchodzić za czysto designerski dodatek jest firmowy logotyp w prawym narożniku frontu.
Jeśli zaś chodzi kwestie konstrukcyjne, to pozorna prostota Classica jest … właśnie pozorna, bowiem wykorzystana sklejka nie jest pierwszą z brzegu zalegającą markety budowlane, lecz odpowiednio wybraną, złożoną z cienkich (0,5mm) fornirów. W zależności od wybranej przez Klienta wersji może być pokryta bądź to naturalnym fornirem z matową/fortepianową powłoką lakierniczą, bądź też lakierowana na dowolny kolor z palety RAL. Jak widać na załączonych zdjęciach dostarczony na testy egzemplarz uzbrojony był w trzy firmowe, oczywiście grafitowe nóżki o ściętych wierzchołkach w układzie dwie z przodu i jedna z tyłu. Jak jednak w trakcie rozmów z producentem udało mi się ustalić nic nie stoi na przeszkodzie, by ww. układ 2+1 zamienić na 1+2 jeśli tylko takie będzie życzenie końcowego odbiorcy. Od siebie tylko dodam, iż właśnie za taką, znaczy się drugą, wersją bym głosował, gdyż o ile fronty posiadanych urządzeń traktuję z palca nad wyraz sporadycznie, to już na zakrystii, z racji ciągłego przepinania i majstrowania przy kablach, działam zdecydowanie częściej, a tym samym oczekuję pewnej stabilności a nie gibania się na boki.
Skoro tak aparycję, jak i budowę naszej gościni mamy opisane możemy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku przejść do części poświęconej nie tyle brzmieniu, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie na GaC40 (Graphite Audio CLASSIC 40) grać, lecz jej wpływie na posadowione na niej komponenty. A takowy bez zbędnych ceregieli musimy stwierdzić, że jest, gdyż jej aplikacja zarówno pod amplifikację, jak i źródło swoja sygnaturę na finalnym brzmieniu mojego systemu odcisnęła na tyle czytelną i bezdyskusyjną, że nikt przy zdrowych zmysłach, vide nieupośledzonym słuchu, negować jej nie powinien. Aby być fair w stosunku do naszych Czytelników spieszę jednak z wyjaśnieniem, iż obszar jej, znaczy się platformy, działania nie miał charakteru globalnego, lecz jego języczkiem uwagi okazał się przełom średnicy z dołem i same najniższe składowe. Zamiast jednak zaburzać równowagę tonalną GaC40 skupiła się na intensyfikacji wspomnianych podzakresów dosaturowując średnicę i może nie tyle dopalając, co zwiększając energetyczność basu. Lecz i tu nie chodzi o ordynarny efekt boomboxa i stricte loudnessową charakterystykę a jedynie dodanie kilku dżuli, przez co współczynnik PRaT awansował o kilka „oczek”, przekaz zyskiwał na namacalności a nóżka sama chodziła w rytm odtwarzanego repertuaru.
Przykładowo „Echoes” A Life Divided pokazało, że elektronika okraszona agresywnymi gitarowymi riffami potrafi zabrzmieć lirycznie i gęsto a więc wcale nie musi odstręczać surowością i kanciastością a z kolei eteryczny „Enfant du vent” Cécile Corbel daleki jest od pozbawionego basu anemicznego plumkania. Niby kontury prowadzone są nieco grubszą kreską a całość przekazu ewoluuje w stronę elegancji i dostojeństwie, ale bądźmy szczerzy – w czasach, gdy pewna, w dodatku nader liczna, grupa tak producentów, jak i odbiorców myli detaliczność z rozdzielczością tego typu „dodatek” w większości przypadków robi dźwiękowi dobrze sprowadzając go na właściwe tory. I wcale nie chodzi o leczenie dżumy cholerą, czy też zamulenie przekazu, lecz o ewidentną normalizację pewnych anomalii, czy też mówiąc brutalnie przegięć, gdzie ktoś, gdzieś, kiedyś zatracił się w poszukiwaniu prawdy czasów, czy też ekranu i zrobił o krok, bądź nawet dwa w niekoniecznie właściwym kierunku a dopiero post factum zorientował się, że nie tędy droga.
Z GaC40 większość serwowanego, nawet dotychczas traktowanego z racji swej ułomności nieco po macoszemu materiału, w tym pierwszych wydań U2, zyskuje na atrakcyjności, czy li tylko akceptowalności, przez co jasnym staje się czemu rodzime platformy cieszyły się taką popularnością na minionym monachijskim High Endzie, gdzie z racji szklano-blaszanego entourage’u część prezentowanych tamże systemów cierpiała na ciężkie objawy ofensywności i anemii. A powyższe dolegliwości GaC40 leczy niejako od progu, pozostałymi zajmuje się w dalszej kolejności. Tu, znaczy się w przypadku Carli Bruni („Quelqu’un m’a dit”) wygładzi sybilanty, tam, vide „Death Magnetic” Metallici, ucywilizuje kompresję i jazgotliwość i summa summarum sprawi, że zamiast mieć dylemat, czy wypada dany krążek umieścić na playliście, bądź ile będziemy w stanie z jego zawartością wytrzymać, nagle okazuje się, że praktycznie wszystko jest nie tylko grywalne, lecz potrafi sprawić przyjemność.
Czy mamy zatem do czynienia z cytując Krystynę Prońko „lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok”? Poniekąd tak, o ile tylko nasz system nie cierpi z racji zbytniej ospałości i braku sił witalnych, bo tych sama z siebie Graphite Audio CLASSIC 40 nie wyczaruje. Ba, śmiem twierdzić, że jeśli macie Państwo problemy ze zbyt dużą ilością, bądź brakiem kontroli najniższych składowych, to rodzima platforma owe przypadłości tylko podkreśli, więc tytułowe akcesorium niekoniecznie jest dla Was. Warto również mieć na uwadze, iż z jej pomocą nie zniwelujecie odchyleń od poziomu, więc chcąc postawić na niej np. gramofon warto zadbać o to, by i półka na której GaC40 spocznie była prawidłowo wypoziomowana.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Dzisiejszy bohater znany jest na naszym i nie tylko, rynku audio już od kilku lat. Zapewne wiecie, iż to specjalista od walki z wibracjami, który nie tylko po znakomitych opiniach testowych (choćby stożków IC-35), ale również handlowych na rodzimym podwórku – nawet Marcin nabył dla siebie zestaw podstawek pod końcówkę mocy, od bodajże dwóch lat znakomicie radzi sobie na relacjonowanym przez nas co roku monachijskim High Endzie. A jeśli tak, aby utrzymać ten trend, wręcz naturalną koleją rzeczy jest konsekwentne rozwijanie swojego portfolio. I nie ma znaczenia, czy na poziomie High End, czy dla zwykłego Kowalskiego, ważne, żeby co jakiś czas oferować klientowi nieco inne, przez to inaczej wspierające dążenie do jakościowego absolutu naszych zestawów audio, rozwiązania techniczne. I właśnie z czymś takim, czyli swoistą nowością będziemy zajmować się w ramach niniejszej pogadanki. A dokładnie rzecz ujmując, przyjrzymy się z pozoru prostej, jednak wnoszącej sonicze zmiany w danym systemie platformie pod elektronikę Graphite Audio CLASSIC 40.
Kreśląc kilka zdań na temat budowy rzeczonego akcesorium z uzyskanych od producenta informacji wiemy, iż mamy do czynienia z pomysłem opartym o wykorzystanie sklejki jako element nośny, który w celach wizualnych ofornirowano egzotyczną okleiną i polakierowano na wysoki połysk. Tak przygotowaną do zadań odsprzęgania urządzenia od podłoża kompozycję na prawej flance niskiego frontu oznaczono grafitowym emblematem logo marki i finalnie posadowiono na trzech stożkowych, nieregulowanych stopach. Jak można się domyślić, całość wygląda schludnie, a przez to ładnie, a na czas logistyki do potencjalnego klienta spakowane jest w wyściełany profilowaną pianką, odporny na skutki działań kurierskich, solidny karton.
Na czym w walce o jak najlepszy dźwięk skupił się tytułowy „podest” pod komponent audio? Otóż na tle choćby podstawek IC-35 poszedł bardziej w stronę uspokojenia przekazu. Muzyka nabrała body i gładkości, dzięki czemu system znakomicie radził sobie z wszelkimi niedoskonałymi realizacjami. Naturalnie to powodowało ich minimalne uspokojenie, jednak na tyle ciekawie wypadające, że zazwyczaj wszelkie zmiany odbierałem jako inne spojrzenie na ten sam materiał. Jakie to zmiany? Po pierwsze – przekaz był bardziej krągły, a przez to oferujący wyższy poziom często oczekiwanego nasycenia. Po drugie – dzięki temu zabiegowi na energii zyskiwały wszelkiego rodzaju „generatory” dźwięku od instrumentów, po szeroko rozumianą wokalistykę. A po trzecie – feedbackiem takiego postawienia sprawy było nieco większe, bardzo często pożądane przez melomanów, skupienie się systemu na lekkim zbliżeniu wirtualnej sceny w stronę słuchacza, podnosząc tym sposobem poczucie bycia artystów w pokoju. Jak wynika z wyartykułowanych cech, w przypadku opiniowanej platformy jako efekt minimalizacji oddziaływania podłoża na odseparowywany komponent, mamy do czynienia z produktem stawiającym na umiejętne uspokojenie dźwięku. Nie zabicie go, jak często robią to proste gumowe podkładki pod przysłowiowe domowe pralki – tak tak, słyszałem o wielu takich, zaklinających rzeczywistość, finalnie źle wypadających pomysłach, tylko tchniecie weń większej wagi, przez to nasycenia w środku pasma z delikatnym zaokrągleniem skrajów pasma. Jednak co jest bardzo istotne, na tyle ciekawie, że przy jedynie drobnym utemperowaniu agresji słuchanej muzyki, nadal nie tracimy obcowania zawartym w jej przekazie wigorem. Nadal z fajnym timingiem i mocnym uderzeniem, za to pozbawionej niechcianych zniekształceń. A jeśli tak, mam nadzieję, że dla nikogo nie będzie zaskoczeniem ciekawy występ zespołów spod znaku szaleństwa typu Rammstein „Reise, Reise”, gdzie oprócz wyrazistej, pełnej mocnych uderzeń i ostrych cięć międzykolumnowego eteru oprawy muzycznej mamy do czynienia z bardzo ekspresyjnym, tak naprawdę nadającym ton tej muzie wokalem. To jest jazda bez trzymanki, która dzięki działaniu platformy Graphite Audio CLASSIC 40 z jednej strony faktycznie została nieco ukulturalniona, za to z drugiej dało się jej słuchać nie tylko z większą przyjemnością, ale również znacznie głośniej, co wielu fanów tego niemieckiego projektu ma w zwyczaju robić. A co z drugiej strony medalu, czyli choćby podczas napawania się melancholijnym jazzem w styli Bobo Stensona Trio „Cantando”? Naturalnie działanie jest podobne – tonizacja całości prezentacji, jednak w tym przypadku muzyka nie umiera, a jedynie przy minimalnym osłabieniu ostrości krawędzi rysowania świata, większego znaczenia nabiera jej esencjonalność i idące w stronę większej namacalności przybliżenie projekcji nadal dobrze rozstawionych na scenie źródeł pozornych. Czy ten ostatni aspekt jest oczekiwany przez każdego, to już inna bajka. Istotą takiego działania w tym konkretnym przypadku jednak jest eliminacja pozornie sprawiających większy oddech muzyki, jednak finalnie zacierających obraz całości, wprowadzanych przez niestabilne podłoże zniekształceń.
Czy bazując na powyższym opisie poleciłbym tytułową platformę każdemu bez wyjątku? Niestety nie. I nie dlatego, że zbytnio ugładza przekaz, tylko jej działanie w już mocno przesłodzonych zestawach może zostać odebrane jako przekroczenie cienkiej linii oczekiwanej gładkości. Jednak jeśli Wasz zestaw do takowych – zbyt mocno osadzonych w krągłości – nie należy, nawet jeśli platforma z jakiś drobnych powodów nie zostanie na stałe, powinniście próbnie ją zastosować. Zapewniam, to będzie inny, przyjemniejszy punkt widzenia na te same produkcje muzyczne, co finalnie dla kogoś może okazać się poszukiwanym przez lata „Świętym Graalem”.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Producent: Graphite Audio
Cena: 8 999PLN (1 999€) RAL; 11 899 PLN (2 629 €) fornir naturalny
Dane techniczne
Wymiary (z nóżkami): 475 x 445 x 40 mm (+/- 3 mm)
Nóżki: 3 (nieregulowane)
Waga: 5.5 kg
Max. obciążenie: 180 kg
Opinia 1
Skoro rynek „dóbr winylowych” osiągnął stadium dojrzałości, czyli jednostki o słomianym zapale dawno się wykruszyły zasilając swymi nie do końca przemyślanymi i podyktowanymi „modą” zakupami popularne serwisy aukcyjne, bądź przepastne pawlacze, to ci, co zostali na placu boju mogą w spokoju pielęgnować swoje hobby. A jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc po empirycznym doświadczeniu i zdefiniowaniu czego tak naprawdę w dźwięku poszukują po początkowym dryfowaniu po przybrzeżnych mieliznach wypływają na szerokie wody High-Endu biorąc na celownik, przynajmniej w ich mniemaniu, docelowe konstrukcje. Konstrukcje, do grona których po przypominającym centrum sterowania analogowym wszechświatem Violectricu PPA V790 z powodzeniem możemy zaliczyć sprawcę dzisiejszego zamieszania, czyli majestatyczny, dostarczony przez białostockie Rafko słowacki phonostage Canor PH 1.10.
Jak przystało na flagową linię PH 1.10 już swą aparycją budzi w pełni zrozumiały szacunek i jasno daje do zrozumienia, że z niemalże kieszonkowych rozmiarów budżetowymi rozwiązaniami ma tyle wspólnego co szyba z szybowcem. Powyższe obserwacje potwierdza również waga, gdyż 17kg na phonostage’a to naprawdę całkiem sporo.
Design ściany przedniej idealnie wpisuje się w rodzinne rysy, które większość naszych Czytelników powinna pamiętać z wcześniejszych spotkań ze słowackimi „lampiszonami” i nie tylko, gdyż A-klasowa integra AI 1.20 była do szpiku kości tranzystorowa. Mamy zatem do czynienia z masywnym płatem szczotkowanego aluminium w którego ¼ wysokości poprowadzono biegnący przez całą szerokość płat czernionego akrylu z umieszczoną tuż nad nim masywną gałką otoczoną bursztynową aureolą. Tuż pod iście monstrualnym „knobem” dyskretnie wkomponowano również podświetlony firmowy logotyp a jeszcze niżej włącznik główny. Na lewo od firmowego „znaczka” umieszczono przycisk wyciszenia i przyciemnienia (4 poziomy natężenia iluminacji)/wygaszenia … bursztynowego wyświetlacza, który z kolei wylądował pod akrylem pokrywającego prawą flankę frontu. Aby jednak wyliczanka była kompletna nie można pominąć towarzyszących mu, czyli wyświetlaczowi, sześciu niewielkich przycisków odpowiedzialnych za wybór wejścia/obciążenia, oraz aktywację filtra subsonicznego.
Górną powierzchnię wykonanego ze stalowej, 3mm blachy korpusu, zdobi sześć bloków poprawiającej wentylację wnętrza perforacji, które o ile nad zasilaniem mają zgodną z logiką orientację, to już nad sygnałową – mocno „ulampioną” dziwnym zbiegiem okoliczności są w poprzek jej topologii. Rzut oka na panel tylni już żadnych kontrowersji nie wywołuje. Ot klasyka gatunku z wyjściami zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. Z kolei wejścia są tylko RCA, za to odrębnie dla wkładek MC, jak i MM wraz z zaciskiem uziemienia. Pulę interfejsów zamyka zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo sieciowe, oraz włącznik główny.
Trzewia naszego gościa podzielono na trzy, dedykowane konkretnym funkcjom sekcje. Tuż za frontem ulokowano cyfrowe układy sterowania i wyświetlacza, po lewej znalazło się zasilanie z zamkniętym w szczelnym katafalku i zalanym specjalną żywicą antywibracyjną zasilaczem i ciesząca oko lampa prostownicza 6CA4EH. Z kolei pozostała przestrzeń to już domena układów sygnałowych a dokładnie dwóch identycznych płytek – po jednej na kanał, co jednoznacznie wskazuje, ze mamy do czynienia z w pełni zbalansowanym układem, co z resztą potwierdza para transformatorów step-up Lundahla. Każda płytka nosi na swym grzbiecie po cztery lampy 6922EH przyodziane w zjawiskowe błękitne tuleje. Miłym widokiem jest również obecność „audiofilskich” polipropylenów Mundorfa. Warto również wspomnieć, iż podobnie jak i w poprzednich odsłonach, tak i tym razem Canor zastosował płytki drukowane wykonane w technologii CMT™ (CANOR ® PCB Milling Technology), która polega nie na standardowym trawieniu laminatów a ich ultra-precyzyjnym frezowaniu na obrabiarkach numerycznych CNC.
Na podstawie wielokrotnie prowadzonych mniej, bądź bardziej oficjalnych rozmów ze zorientowanymi w temacie audiofilami można wysnuć tezę, iż tak, jak przy doborze amplifikacji, tak przy przedwzmacniaczach gramofonowych część odbiorców kieruje się przede wszystkim własnym słuchem a część, zanim nawet niezobowiązująco rzuci na cokolwiek uchem, wnikliwie wertuje dokumentację techniczną konkretnego urządzenia i dopiero, gdy wszystko zgodzi się im „na papierze” bierze się za wiadome czynności poznawcze. Oczywiście wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że z jednej strony papier przyjmie wszystko a z drugiej świadomość pewnych natywnych cech określonych rozwiązań konstrukcyjnych również ma znaczenie. I w tym momencie dochodzimy do sedna, czyli pewnych obaw związanych m.in. z szumieniem lamp, które właśnie ze względu na swoja konstrukcję potrafią co nieco do wzmacnianego sygnału dołożyć. Ot jak chociażby w formie skutków mikrofonowania. Tymczasem wpięty w mój system Canor do czasu zetknięcia się igły z płytą był tak cichy, że przez pierwszych kilka dni odruchowo sprawdzałem, czy wszystko jest z nim jest OK, bądź czy we wzmacniaczu wybrałem właściwe źródło sygnału. Po prostu nawet przy przyłożeniu ucha do głośnika była cisza jak makiem zasiał. Hm, zapowiada się ciekawie a przecież tak na dobrą sprawę jeszcze nie zacząłem go słuchać. A kiedy zacząłem, to musiałem uzbroić się w spore pokłady cierpliwości, gdyż zimny – wyjęty prosto z kartonu i w dodatku o niewiadomym przebiegu przedwzmacniacz okazał się świetnym … usypiaczem. Grał bowiem tak gęstym i lepkim dźwiękiem, że jakbym nie znał możliwości motoryczno-dynamicznych swojej „zemsty hydraulika”, czyli małej Kuzmy, mógłbym pomyśleć, że ktoś mi podrzucił podstawową wersję LP12 Linna, która bez pewnych działań „naprawczych”, do czego jak czego, ale do hard’n’heavy nadaje się jak buldożek angielski do psiego zaprzęgu. Dlatego też, skoro „Das Seelenbrechen” Ihsahn grał zbyt słodko, gęsto i bez właściwego sobie oddechu oraz zadziorności, uznałem za stosowne dać gościowi czas na akomodację i rozwinięcie skrzydeł serwując mu w ramach materiału rozgrzewkowego kilkanaście odtworzeń fioletowego tłoczenia „Nie wierz chłopcom” Filipinek, uprzednio przestawiając selektor wejść na alternatywne źródło. Jak się miało okazać była to słuszna metodologia, bowiem po kilku dniach wspomniana pluszowa ospałość poszła w niepamięć a jej miejsce zajęła wielce miła mym uszom muzykalność i wysycenie. Powyższe cechy w przypadku radosnej twórczości Ihsahn proszę jednak wziąć w cudzysłów, bowiem brutalne riffy i szorstka jak krowi jęzor elektronika dla części odbiorców okaże się szalenie daleka od powszechnie rozumianej nomen omen muzykalności, jednakże chodzi o sens, klimat i estetykę prezentacji, która wcześniej oscylowała wokół dancingu dla rezydentów domu spokojnej starości a po osiągnięciu pełni mocy produkcyjnych epatowała energią godną pogo pod sceną legendarnego stołecznego klubu Fugazi podczas koncertu Acid Drinkers.
Anna Maria Jopek na „Minione” czarowała jak rzadko kiedy zaskakując intensywnością eksploracji własnej zmysłowości i przejściem z podkreślania sybilantów w zdecydowanie ciemniejsze obszary i tembr głosu. Całe szczęście kiziany włochatym palcem Rubacalby fortepian oparł się tej manierze pozostając majestatyczny i dźwięczny zarazem.
Przesiadka na kanarkowożóte placki „Live at the Union Chapel” Procol Harum pokazała z kolei, że stary dobry rock nie rdzewieje, więc i soczyste a zarazem niezwykle melodyjne frazy nic a nic nie straciły ze swojego uroku. Do głosu doszła też niezwykle urokliwa akustyka sakralnej budowli bezdyskusyjnie bardziej żywa od większości „cywilnych” sal nagraniowych, czego Canor nie omieszkał pokazać i odpowiednio zaakcentować. A właśnie, skoro zahaczyliśmy o wielkie kubatury, to i adekwatnych aparatów wykonawczych nie powinno zabraknąć, czyli krótko mówiąc najwyższa pora na symfonikę i/lub big-bandy. I to niekoniecznie w śmiertelnie poważnej odsłonie, bowiem zarówno „Hatari!” , jak i „The Pink Panther” Henry’ego Manciniego pokazały, że przynajmniej jeśli chodzi o kreowanie wieloplanowej i obszernej sceny to Canor nie ma z tym nie tylko najmniejszych problemów, co świetnie się właśnie w takich klimatach czuje nader zgrabnie balansując pomiędzy stereotypowym lampowym wysyceniem a pozwalającą na wgląd nagrania rozdzielczością. W serwowanych przez niego dźwiękach nie brak zatem zarówno soczystej tkanki, jak i oddechu, czy też blasku górnych rejestrów, przez co reprodukowany materiał angażuje, lecz nie męczy zmuszając do wzmożonej uwagi.
W ramach podsumowania śmiało można uznać, iż Canor PH 1.10 wręcz idealnie wpasowuje się w firmowe brzmienia własnego rodzeństwa oferując praktycznie wszystko co najlepsze w lampach bez związanej z ich obecnością problematyczną ergonomią. Nie dość bowiem, ze nie kusi wystawioną na forum publicum szklarnią, to od strony użytkowej w niczym nie ustępuje swoim na wskroś tranzystorowym konkurentom. Jeśli zatem szukacie Państwo więcej muzyki w muzyce aniżeli wcześniej było Wam dane, to śmiem twierdzić, że PH 1.10 spełni i to z nawiązką Wasze oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Prawdopodobnie nie tylko dla moich znajomych, ale również wielu z Was nie jest tajemnicą, że od jakiegoś roku w moim systemie dokonuje się gruntowna zmiana warty źródła analogowego. To oczywiście znakomicie dokumentują fotografie, na których od jakiegoś czasu widać chwilowe zastąpienie flagowego niegdyś gramofonu SME 30.2 przez podstawowy Clearaudio Concept. Jaki będzie finał tych roszad, w tym momencie nie mam bladego pojęcia, jednak bez względu na nierozwiązaną kwestię napędu, chyba nikogo nie zdziwi fakt mojego zainteresowania wszelkiego rodzaju testami współpracujących z gramofonem pre-phono. To jest na tyle gorąca sprawa, że jeśli jest taka wola dystrybutora, praktycznie nie odmawiamy żadnej tego typu potyczki. A zapewniam, w najbliższym czasie będzie ich kilka. Jakie? Spokojnie. Poza będącą clou dzisiejszego spotkania chcąc podkręcić Wasze zainteresowanie nie wyłożę tak łatwo wszystkich kart na stół. Jaka zatem jest ta pierwsza? Zapewniam, że ciekawa, bo oparta o lampy elektronowe spod znaku słowackiej marki Canor, z portfolio której dzięki staraniom białostockiego dystrybutora Rafko do naszej redakcji trafił dostojny, zajmujący szczytową pozycję w cenniku przedwzmacniacz gramofonowy Canor PH 1.10.
Rozpoczynając opis budowy i możliwości konfiguracyjnych naszego bohatera nie ma co się oszukiwać, jak na przedwzmacniacz gramofonowy PH 1.10 jest wielkim urządzeniem. Na tyle znaczącym gabarytowo, że jego rozmiarów nie powstydziłaby się niejeden średniej klasy wzmacniacz zintegrowany. Tymczasem mamy do czynienia jedynie z rozmachem zaprojektowanym lampowym urządzeniem w służbie obróbki sygnału wszelkich maści wkładek gramofonowych MM/MC. Naturalnie pisząc frazę „wszelkich maści” miałem na myśli możliwości dopasowania jego parametrów do konkretnych obciążeń i oporności, czyniąc go tym sposobem do bólu uniwersalnym. Jego wykonany z solidnego płata wykończonego w jasnym odcieniu aluminium front w celach przełamania monotonii sporej połaci, na wysokości 1/3 od podstawy czarnym akrylowym pasem został podzielony na trzy części. A to nie koniec fajnych zagadnień designerskich, bowiem nie chcąc skupiać wszystkich manipulatorów w jednym miejscu, każda z nich została obdarowana przypisaną sobie sekcją sterowania. I tak górna w centrum została obdarowana wielką gałką wyboru wartości pracy przedwzmacniacza, czarny środkowy pas przyciskami funkcyjnymi – MUTE, DIMM, MM, MC1, MC2, C, R, Subsonic oraz piktogramowym logo marki po środku i takim samym wyświetlaczem zadanych wartości po prawej stronie, zaś dolna po środku nachodzącym lekko na czarny akryl okrągłym włącznikiem. Sporo tego? Nic z tych rzeczy, gdyż powierzchnia awersu jest spora, a wspomniane funkcje podczas codziennego użytkowania bardzo istotne, dlatego dobrze, że są z przodu. Co na to rewers? Tutaj pozorne zaskoczenie, gdyż nie jest zarzucony dziesiątkami terminali, tylko na pierwszy rzut oka skromną, jednak finalnie niezbędną do pracy w dosłownie każdym środowisku sprzętowym ich ilością. We wspomnianym pakiecie znajdziemy wejścia MM/MC w wersji RCA, przez wielu oczekiwane wyjścia w dwóch opcjach RCA/XLR, zwyczajowy zacisk uziemienia, włącznik główny oraz gniazdo zasilania. Jeśli chodzi dostępną paletę dopasowania do posiadanych wkładek, nie będę jej tutaj rozwadniał tekstu i drobiazgowo wymieniał, gdyż jak to zwykle jest u nas standardem, znajdziecie ją na samym końcu pod dwoma osobnymi opiniami na temat naszego bohatera.
Gdy dotarliśmy do najważniejszego akapitu o wyniku opisywanego testu, w pierwszej kolejności na myśl cisną mi się 3 dość prozaiczne pytania. Jak wypadł nasz bohater? W którą stronę podryfowało jego brzmienie zważywszy na zastosowane lampy w układach elektrycznych? I na koniec, czy to jest w miarę uniwersalne granie? Niby wszystkie traktują o jednym, jednak gdy przeanalizujemy je dokładniej, okaże się, że pozorne rozdrobnienie tematu nie jest pozbawione sensu, gdyż bardzo dokładnie sprecyzuje nam obraz o majestatycznym phonostage’u.
Jeśli chodzi o pierwsze z brzegu dwa tematy, muszę powiedzieć, że uzyskany wynik spokojnie zaliczam do bardzo dobrych. To przyjemnie osadzone w masie i barwie, jednak bez oznak ospałości granie. I gdy wydawałoby się, że posiłkując się szklanymi bankami osiągnięcie takiej sytuacji jest przysłowiową bułką z masłem, to po latach zabawy w ocenianie lampowych tworów zapewniam, to tylko pozory. A to dlatego, że najczęściej producenci tak zakochują się w swoim do bólu hołubiącym plastykę i krągłość ponad wszystko spojrzeniem na muzykę, że finalnie dla kogoś kroczącego tylko na obrzeżach takiego postawienia sprawy okazuje się to być niestrawnym ulepkiem. I nic nie pomoże tłumaczenie, że to efekt lampy i dlatego musi być przaśnie, gdyż po kilku innych niegdyś ocenianych również dzisiejsza konstrukcja zadaje kłam tego typu tłumaczeniom. Owszem, dźwięk nosi znamiona innej niż tranzystorowa kolorystyki, ale przy tym nadal cechuje go witalność i energia. Na tyle wszystko jest fajnie skompensowane, że bez problemu, a rzekłbym nawet znakomicie, bo tylko lekko – czytaj bardzo oczekiwanie – podkolorowanie wypadły widniejące na zdjęciach formacja Depeche Mode „Some Great Reward” i majestatycznie śpiewająca Lisa Gerrard „The Silver Tree”. W pierwszym przypadku bardzo zyskały popisy spod znaku elektroniki, zaś w drugim po tchnięciu w głos Lisy dodatkowej szczypty esencji, niesiony przez nią przekaz mógł popisać się jeszcze większą mistycznością. To było na tyle brzemienne w skutkach, że ta od jakiegoś czasu raczej stojąca, aniżeli często lądująca na talerzu gramofonu płyta z pewnością wróci do łask. Nawet jeśli nie z racji ponownego zakochania się w niej, to z pewnością jako pewnego rodzaju Palec Boży dla podobnych do Canora konstrukcji.
Wieńcząc opis procesu oceny słowackiego produktu postaram się odpowiedzieć na pytanie dotyczące jego uniwersalności. Tak, jak po poprzednim akapicie można się spodziewać, na moje ucho jest bardzo dobra. Naturalnie nie znajdziemy w tym brzmieniu agresji, szybkości i zwartej do bólu energii rodem z tnącego międzykolumnowy eter tranzystora, ale o dziwo, również nie zostaniemy nadziani na minę w stylu pluszowego misia. W tym konkretnym wydaniu lampa tylko osładza, a nie lukruje muzyki, delikatnie ją rozwibrowuje, a nie męcząco doświetla w wyższej średnicy, dzięki czemu nawet zadeklarowany miłośnik krzemu ma spore szanse na finalne dogadanie się z taką prezentacją. Na czym opieram swoją teorię? A choćby na przywołanym na fotkach jazz-ie Garego Burtona w kwintecie „Whiz Kids”. W tym materiale nie ma miejsca na lane kluski. Jak miało być dźwięcznie i lotnie, lampka to fajnie dopalała. Jak któryś z instrumentów potrzebował szczypty body, kolejny raz do pracy zostały zaprzęgnięte wolne elektrony. Finalnie dostałem nie tylko piękny od strony kolorystyki, ale również pełen zaskakujących energią zmian tempa spektakl. Ale jedna uwaga, wszytko odbywało się z umiarem. I to chyba jest słowo lub fraza klucz tej konstrukcji – lampa zaaplikowana z umiarem.
No dobrze. Teoretycznie wszystko wiemy. Canor PH 1.10 jest bardzo dobrym kompanem w obcowaniu z płytą analogową. Ale czy to oferta dla każdego? Nie wiem, jak to odbierzecie, ale naprawdę nie widzę żadnych przeciwwskazań. Oczywiście poza jednym. Jednak nie jako problem jakości brzmienia tytułowego phonostage’a, tylko oczekiwań posiadanej układanki. To przecież jest kilku-komponentowy konglomerat i nawet jedna drobna decyzja podczas doboru toru może sprawić, że Słowak zwyczajnie nie wpisze się w zastany miszmasz. Jednak moim zdaniem nawet jeśli poszukujecie czegoś drapieżnego, zalecam sprawdzić, co potrafi PH 1.10. Powód? To naprawdę odwalający dobrą robotę, a nie „zamulający” świat muzyki przedwzmacniacz gramofonowy.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Rafko
Producent: Canor
Cena: 29 950 PLN
Dane techniczne
Pojemność wejściowa MM: 50, 150, 270, 370, 520, 620, 740, 840 pF
Wzmocnienie (Gain) MM: 46 dB
Impedancja wejściowa MC1: 10, 20, 40, 80, 150, 300, 600, 1.200 Ω
Wzmocnienie (Gain) MC1: 70 dB
Impedancja wejściowa MC2: 2, 5, 10, 20, 40, 80, 150, 300 Ω
Wzmocnienie (Gain) MC2: 76 dB
Impedancja wyjściowa: < 250 Ω
Wejścia: RCA -> MM / RCA -> MC
Wyjścia: RCA / XLR
Zniekształcenia THD: MM / MC <0,1% / 1 VRMS
Filtr subsoniczny: 18 dB / Octave / 18 Hz
Odchylenie od RIAA: 0,3 dB / 20 Hz – 20 kHz
Odstęp sygnał/szum MM: < 72 dBV (87 dBV – IEC – A)
Odstęp sygnał/szum MC: < 72 dBV (87 dBV – IEC – A)
Zastosowane lampy: 8 x 6922EH, 1 x 6CA4EH
Wymiary (S x W x G): 435 x 170 x 485 mm
Waga: 17 kg
Najnowsze komentarze