TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ co roku przyciąga największe gwiazdy muzyczne Hollywood i światowego kina. Wielokrotnie już do Poznania przybywali tak znani twórcy, jak Mark Isham (Czarna Dalia, Miasto Gniewu, Blade: Wieczny Łowca, Śniadanie Mistrzów, Quiz Show), Christopher Young (Spiderman 3, Gatunek, Dzienniki Zakrapiane Rumem, Hellraiser, Egzorcyzmy Emily Rose) czy Marco Beltrami (Krzyk, Szklana Pułapka 4 i 5, The Hurt Locker, World War Z, Wolverine, 3.10 do Yumy, Resident Evil). W 4. edycji Festiwalu podążymy za cieniem Sherlocka Holmesa, w świat muzyki przepojonej tym, co w kinie kochamy najbardziej – tajemnicą i akcją!
Gośćmi TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ 2014 będą kompozytorzy: Michael Price, Peter Golub (zasiądą w jury międzynarodowych konkursów kompozytorskich odbywających się rokrocznie w ramach Festiwalu) i Bruce Broughton, którzy poprowadzą master classes i spotkania autorskie. Moderatorem spotkań będzie kolejny niezwykły gość Festiwalu – Tim Burden, znany dziennikarz muzyczny, prezenter radiowy, a nade wszystko niestrudzony promotor muzyki filmowej.
Zdobywca Royal Television Society Award, BAFTA oraz 2 nominacji do nagrody EMMY – Michael Price stworzył niezapomniane muzyczne kreacje do serialu Sherlock Holmes. Jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych brytyjskich kompozytorów muzyki filmowej. 15 lat temu rozpoczynał obiecującą karierę, jako asystent legendarnego Michaela Kamena, obecnie w jego bogatej filmografii znajduje się pełen wachlarz muzycznych inspiracji od komedii po thrillery. Pracował także w różnym charakterze przy takich produkcjach, jak: Władca Pierścieni, Casino Royale czy Tomb Rider.
Amerykański kompozytor, tworzący muzykę nie tylko do filmów, lecz także do telewizyjnych seriali, a nawet gier komputerowych. 8 nagród i 9 nominacji do EMMY a także nominacja i nagroda Saturn oraz nominacja do Oscara® , to tylko niektóre spośród licznych wyróżnień Bruce’a Broughtona. Kompozytor w 1985 roku zdobył uznanie muzyką do filmu Młody Sherlock Holmes / Piramida Strachu, a później jego karierę znaczyły kolejne sukcesy w takich produkcjach, jak: Silverado, Tombstone, Opowieści z krypty, J.A.G. – Wojskowe Biuro Śledcze, W imię honoru, Dallas i wiele innych.
Ambasador niezależnego kina, amerykański kompozytor i pianista, nagrodzony m.in. Classic Contribution Award BMI i Vision Award (2008) – Peter Golub. Dyrektor Muzyczny Instytutu Sundance, doktor kompozycji na prestiżowej Yale School of Music oraz członek American Music Center. Autor ścieżek dźwiękowych do filmów, przedstawień teatralnych oraz baletów i kompozycji koncertowych, a także wybitny pedagog. Jego działalność znamy z projektów o niezwykle wysokich standardach artystycznych, takich jak: Countdown to Zero (2010), Frozen River (2008, film dwukrotnie nominowany do Oscara®), The Great Debaters (2007) i innych.
Tim Burden, który poprowadzi spotkania z kompozytorami, jest jednym z najbardziej cenionych propagatorów muzyki filmowej. Jako dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy jest autorem niezliczonej ilości wywiadów, recenzji i esejów poświęconych kompozytorom. Współpracuje z Cinemagic International Film & Television Festival for Young People w Belfaście. W 2013 r. produkował wydarzenia muzyczne wraz z Georgem Fentonem, a w 2014 r. koprodukował koncert muzyki Patricka Doyle’a z Ulster Orchestra oraz Belfast Film Festival. Jego głos słyszymy w wielu zakątkach świata w reklamach i trailerach. Tim Burden jest także członkiem zarządu Film Music Foundation oraz członkiem International Film Music Critics Association.
Przewidzieliśmy dla Was także niespodziankę! Unikatowa formuła TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ prowadzi do interakcji i spotkań pomiędzy profesjonalistami i amatorami, pomiędzy adeptami i mistrzami, dlatego w tym roku przygotowaliśmy coś szczególnego. O szczegółach opowiemy już niebawem w naszym newsletterze, dziś zdradzimy jedynie tytuł nowego projektu… TALKING PIANO!
Więcej informacji:
www.facebook.com/Transatlantyk
www.transatlatyk.org
TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ
Otwarty, Odważny i Glokalny! TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ to festiwal idei. Największy międzynarodowy festiwal filmowo-muzyczny w Polsce odbędzie się już po raz 4. W Poznaniu, w tym roku w dniach 8-14 sierpnia.
Cztery filary, na których opiera się formuła TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ to Film, Muzyka, Inspiracje i Edukacja. Stwarzają one przestrzeń nie tylko dla rozrywki i rozwoju, ale też społecznego dialogu. W ubiegłorocznej edycji TRANSATLANTYK FESTIVAL POZNAŃ wzięło udział blisko 70 tysięcy widzów! Gala Otwarcia i Gala Zamknięcia Festiwalu transmitowane były przez TVP2 i TVP Kultura. Wśród najważniejszych gości znaleźli się m.in. Yoko Ono, Thurston Moore, Marco Beltrami, Petr Zelenka, Leszek Możdżer, Wiktor i Jerzy Osiatyńscy, Jacek Żakowski, Tomasz Raczek, Marian Dziędziel i kilkudziesięciu innych wybitnych przedstawicieli świata kultury i mediów.
Transatlantyk Festival Poznań to festiwal idei. Być może najważniejszą z nich jest umożliwianie młodym talentom dobrego startu w międzynarodowej karierze. Dlatego po raz czwarty ogłaszamy prestiżowe konkursy kompozytorskie: Transatlantyk Film Music Competition oraz Transatlantyk Instant Composition Contest.
Transatlantyk Film Music Competition to konkurs dla kompozytorów, którzy cenią sobie możliwość opracowania muzyki w najdrobniejszych szczegółach. Transatlantyk Festival Poznań udostępnia młodym twórcom materiały video, do których kompozytorzy stworzyć mają oryginalne ścieżki dźwiękowe. Organizatorzy pozostawiają nieograniczone pole dla wyobraźnimłodych twórców. Wybór składu zespołu wykonawczego oraz charakteru muzyki leży wyłącznie w gestii uczestników konkursu. Nadesłane prace – wymagany jest pełny, profesjonalnie przygotowany mock-up – oceniane są następnie przez międzynarodową komisję złożoną z wybitnych specjalistów (kompozytorów, muzykologów, osób związanych z przemysłem filmowym). Publiczność poznaje jedynie wybraną, elitarną grupę 10 finalistów.
Transatlantyk Film Music Competition daje młodym twórcom szansę na zaistnienie w profesjonalnym świecie. Wysokie nagrody (nagroda główna to 40 tys. zł), duża konkurencja, a także oceniające prace finalistów jury, w skład którego wchodzą wybitni przedstawiciele świata muzyki i filmu, nadają konkursowi międzynarodową rangę. W ubiegłych latach w komisji finałowej zasiadali m.in.: Marco Beltrami, Christopher Young, Richard Gladstein, Petr Zelenka, Jan A.P. Kaczmarek, Robert Townson, Mark Isham i in. Dalszy rozwój laureatów Transatlantyk Film Music Competition potwierdza założenia konkursu. Nagrodzeni twórcy, jak choćby: Matthijs Kieboom, Mikołaj Stroiński, Krzysztof A. Janczak, Garth Neustadter czy Xiaotian Shi rozwijają skrzydła międzynarodowej kariery, podkreślając wartość, jaką miały dla nich laury i obecność na Transatlantyk Festival Poznań.
Zwycięzca konkursu otrzyma:
– tytuł Transatlantyk Young Composer 2014 oraz Transatlantyk Young Composer Award – First Prize w wysokości 40 000 PLN
Jury przyzna również:
-Transatlantyk Young Composer Award – Second Prize (10 000 PLN)
-Transatlantyk Young Composer Award – Third Prize (5 000 PLN).
Terminy:
6 czerwca – ujawnienie materiałów wideo
11 lipca – termin nadsyłania zgłoszeń
21 lipca – ogłoszenie nazwisk finalistów
13 sierpnia – finał (pokaz filmów finałowych przed jury i publicznością)
14 sierpnia – ogłoszenie zwycięzców podczas uroczystej Gali Zamknięcia
Transatlantyk Instant Composition Contest to widowiskowy i jedyny na świecie konkurs symultanicznej kompozycji i improwizacji synchronicznej do obrazu, na fortepianie. Młodzi artyści, którzy mają talent do improwizacji i wyrażania emocji za pośrednictwem instrumentu, znajdują tu jedyne w swoim rodzaju wyzwanie. Oglądają krótki materiał filmowy po czym na scenie, na oczach widzów muszą stworzyć spójną z obrazem kompozycję. Filmy po raz pierwszy poznają podczas przesłuchań. Po obejrzeniu obrazu niezwłocznie wychodzą na scenę i do tego samego dzieła filmowego tworzą ad hoc muzykę. Sztuka ta wymaga niezwykłej wyobraźni muzycznej i emocjonalnej, a także wyjątkowej biegłości technicznej.
Transatlantyk Instant Composition Contest przebiega w dwóch etapach. Pierwszy stanowią przesłuchania otwarte, do których mogą przystąpić wszyscy zgłoszeni uczestnicy. Do finału, stanowiącego drugi etap przesłuchań konkursowych, jury wybiera 10 młodych najbardziej kreatywnych muzyków. W komisji w ubiegłych latach zasiadały tak wybitne i znane osobowości, jak: Rolfe Kent, George Clinton, Roy Conli, Mark Marder, Zachary Matz, Leszek Możdżer, Peter Golub, Dave Porter, Vasco Hexel i in.
Zwycięzca konkursu otrzyma:
Tytuł: Transatlantyk Instant Composer 2014 – First Prize – 30 000 PLN
Jury przyzna również:
Transatlantyk Instant Composer – Second Prize – 10 000 PLN
Transatlantyk Instant Composer – Third Prize – 5 000 PLN
Terminy:
31 lipca – termin nadsyłania zgłoszeń
12 sierpnia – I etap przesłuchań oraz przesłuchania finalistów
14 sierpnia – ogłoszenie zwycięzców podczas uroczystej Gali Zamknięcia
Sponsorem nagród jest Raiffeisen Polbank
Dziękujemy Patronom Medialnym Transatlantyk Muzyka:
Presto – http://prostoomuzyce.pl
MWM – http://mwm.nfm.wroclaw.pl
HighFidelity – http://www.highfidelity.pl
SoundRebels – https://soundrebels.com
Cameralmusic – http://cameralmusic.pl
Meakultura – http://meakultura.pl
Filmmusic.pl – http://filmmusic.pl
Hatak.pl – http://hatak.pl
Maestro – http://www.maestro.net.pl
MuzykaFilmowa.pl – http://www.muzykafilmowa.pl
Polmic – http://www.polmic.pl
Soundtracks.pl – http://www.soundtracks.pl
IRKA – http://www.irka.com.pl/portal/index
HiFi i Muzyka – http://www.hi-fi.com.pl
Cinema Musica – http://www.cinemamusica.de
Streaming Soundtracks – http://www.streamingsoundtracks.com
W dniach 13-14 czerwca 2014 roku we wrocławskim salonie Fusic odbyła się dwudniowa prezentacja, nowo wprowadzanych na nasz rynek kolumn włoskiej manufaktury Albedo. Tak się złożyło, że jako jedni z pierwszych mieliśmy okazję przetestować te zbierające entuzjastyczne opinie w Europie konstrukcje. Osobiście skonfrontowałem zasłyszane echa w trzech odsłonach i całkowicie przychylam się do wysnutych wniosków o ich nietuzinkowości. Jeśli szukamy wyrafinowania w dźwięku, którego zawsze oczekuję od produktów odtwarzających muzykę, powinniście zakosztować tej szkoły grania. W pewnych aspektach sposobu prezentacji sceny muzycznej, nie tylko jakości – gdyż to powinno być oczywiste, te nieduże z wyglądu paczki tak wysoko postawiły poprzeczkę, że bardzo mocno zbliżyły się do moich długo poszukiwanych i obecnie hołubionych wzorców. Nie wiem jak panowie z Włoch to zrobili, ale stworzenie czegoś tak przekonującego barwowo i rozdzielczo – bez cienia „piachu” w górze pasma z ciężkich do aplikacji ceramicznych głośników, jest dowodem na ich znakomite, wcielone w życie umiejętności konstruktorskie. Ale to tylko połowa pakietu ukrywającego się pod nazwą Albedo Aptica. Jako, że jest to produkt ze słonecznej Italii, w bonusie otrzymujemy wyszukany, godny następców wielkich artystów tego lądu projekt plastyczny w perfekcyjnym wykończeniu. Czegoż chcieć więcej, nic tylko posłuchać, poprosić o zapakowanie i zakończyć poszukiwania na długie lata. Innym ważnym elementem tego weekendowego pokazu był wzmacniacz zintegrowany marki Crayon model CFA-1.2. Ta nieprzypadkowa konfiguracja, była owocem synergii, jaką udowodniono podczas większości pokazów na świecie. Owe połączenie również i ja mogłem skonfrontować we własnym zaciszu domowym i w podobnie do zgody na temat samych kolumn, również tutaj potwierdzam słuszność napędzenia ich tą integrą.
Jako, że termin pokazu we Wrocławiu zbiegał się z publikacją recenzji na Soundrebels, zostałem zaproszony przez dystrybutora, by skreślić kilka słów na temat tej promocyjnej imprezy i organizującego ją salonu. Piątkowe popołudnie nie było specjalnie szczęśliwym terminem – jakby nie patrzeć, to normalny dzień pracy, ale dzięki temu miałem sporo czasu dla siebie, by zweryfikować wcześniejsze spostrzeżenia z tymi, jakie wygenerowały diametralnie inne warunki odsłuchu. Lokal, zmiany w torze sygnału (źródło CD i gramofon) i nieco inne okablowanie całości powodowały tyle zmiennych, że jedyną rzeczą jaką mogłem sprawdzić, był ogólny sznyt grania. Podczas zabawy w recenzenta mam do dyspozycji dwa pomieszczenia, w których oceniałem walory „ Pięknych Włoszek”, ale żadne z nich nie jest tak mocno opracowane akustycznie jak to wrocławskie. Podczas gdy ja nastawiam się na żywość rozchodzenia się fal dźwiękowych, Fusic w swych założeniach mocno skrócił czas pogłosu. Wiem, że są mistrzowie kilkuminutowego podejścia do odsłuchu i po trzech utworach w ekstremalnie nieznanych warunkach snują ostateczne werdykty, ale ja, jako skromny człowiek ucząc się jeszcze stosunkowo niedawno oddanego do użytku własnego pokoju, nie podejmuję się takich ekwilibrystyk. Niemniej jednak, nawet te nie do końca wpisujące się w moje wzorce pomieszczenie dawało pole do pokazania potencjału tej opartej o linię transmisyjną konstrukcji. Nie było tej poszukiwanej i usłyszanej przeze mnie magii, ale sporo aspektów zdradzało możliwość jej wygenerowania. Dodam, że znam ludzi mających jeszcze bardziej wytłumione samotnie, będąc tym faktem całkowicie usatysfakcjonowani, dlatego nie mnie jest oceniać założenia jakie przyświecały właścicielom wrocławskiego sklepu, ale po rozmowie z jednym z nich – Danielem Dudą – całkowicie rozumiem to posunięcie. Tak więc jeśli przybyli goście skreślą bohaterów prezentacji z jakichkolwiek list wstępnych poszukiwań, będzie to oznaczać tylko tyle, że nie wiedzą czym są takie wydarzenia, a co gorsza dla mnie stwierdzą, że nie mam pojęcia o czym piszę. Mam jednak nadzieję, że takich osobników w naszym audio-świecie jest tylko nic nieznacząca garstka, co oczywiście nie zabrania im prawa do posiadania własnego zdania, które całkowicie szanuję. Ale wracajmy do spotkania. Sam salon jest bardzo dobrze przygotowany zarówno towarowo, jak i doradczo do spełnienia najskrytszych marzeń każdego przybyłego tam klienta. Mnogość urządzeń ledwo mieszczących się na nieprzebranej ilości regałów i stolików pogrupowano tematycznie, by w ten sposób ułatwić proces wizualnej prezentacji i wstępnych ustaleń odsłuchowych, jeśli potencjalny nabywca takowe uważa za niezbędne. Dbałość o klienta jest tak dalece posunięta, że gdy podczas montażu prezentowanych kolumn Albedo Aptica pomagałem w ich skręcaniu, rozpoczęta przez pracownika, w założeniach kilkusekundowa, krótka informacyjna wymiana zdań przez telefon, trwała dobre 20 minut, a ja stałem w rozkroku, podtrzymując częściowo złożoną konstrukcję. Przebywając w Fusicu ładnych kilka godzin, patrzyłem na wszystko z boku i przyjemnością chcę powiedzieć, że każdy przybyły klient, bez względu na towar jaki go interesuje, był traktowany z pełnym pakietem zainteresowania przez obsługę. Nie było pozycjonowania przez pryzmat kwoty jaką chce zostawić, tylko rzeczowe odpowiedzi, na nawet najbardziej zdawałoby się podstawowe pytania, a z tym jak czasem się słyszy bywa różnie. Tak trzymać panowie.
Kończąc tę trochę skrótową relację, dziękuję gospodarzom i organizatorom pokazu za mile spędzone chwile podczas rozmów przy kawie, całkowicie przypadkowe uzupełnienie swojej kolekcji winyli o dwie znakomite pozycje – tak w salonie znajduje się nieduży, nieźle zaopatrzony kącik z płytami analogowymi, jak również za zaproszenie mojej skromnej osoby na co by nie powiedzieć ważną, bo prezentującą jeszcze ciepłą nowość na naszym rynku imprezę. Mam cichą nadzieję, że nie ostatnią. Obiecuję, że jeśli podczas następnych wizyt nauczę się interpretacji Waszego przygotowanego przez profesjonalną firmę pomieszczenia odsłuchowego, pokuszę się o więcej informacji na temat usłyszanego weń dźwięku.
Jacek Pazio
Opinia 1
Dzisiejsze spotkanie w swych początkowych założeniach miało być testem pojedynczego urządzenia, a konkretnie mówiąc wzmacniacza lampowego rodzimej produkcji. Tymczasem proces dogrywania wszystkich jego aspektów, pociągnął za sobą dostarczenie dedykowanych mu kolumn i całkiem przypadkiem źródła cyfrowego. Jaka była przyczyna takiego obrotu sprawy? To dość proste, redakcyjne kolumny nie należą do najłatwiejszych i chęć zakosztowania polskiej myśli technicznej w jej najlepszej konfiguracji, zaowocowała zapytaniem do konstruktora w sprawie takiego seta. Takim to sposobem goszczącą elektronikę możemy zakwalifikować do znanego chyba wszystkim naszym czytelnikom nurtu „System marzeń”, który na dzień dobry nie zabija cenami za pojedynczy komponent, ale razem tworzy bardzo ciekawy jakościowo komplett już nie tanich, ale jeszcze nie powodujących wypadnięcia gałek ocznych urządzeń. Przecież nikt nie powiedział, że system marzeń ma kosztować równowartość organów całej rodziny i według mnie, aby otrzeć się o taki komplet wystarczy jedna nerka audiofila. Ale żarty rodem z „Rodziny Adamsów” odkładamy na bok, gdyż efekt słuchanego przeze mnie mariażu może jednak jakiegoś desperata skłonić do takiej myśli. Ale po kolei.
Główny sprawca całego zamieszania – lampowy wzmacniacz zintegrowany marki Encore Seven model Egg-Shell Prestige 9WST, to 9 watowa, A – klasowa konstrukcja Single Ended oparta o popularne bańki EL34. Właśnie ta nieduża moc sprowokowała zapytanie o dopasowane obciążeniowo kolumny, co dawało sporą dawkę końcowych oczekiwań zaprezentowanego dźwięku. Konstrukcja w iście hardcore’owym wydaniu wymaga od użytkownika zastosowania się do ściśle opisanego w instrukcji obsługi procesu włączania i wyłączania urządzenia, co pokazuje przywiązanie konstruktora do zminimalizowania zbędnych podzespołów w ścieżce sygnału. Na szczęście to proste i łatwo przyswajalne czynności, dlatego nie powinny stanowić jakiegokolwiek przeciwwskazania w procesie zakupowym. A ten z całą pewnością będzie zależeć od wrażliwości potencjalnego nabywcy na projekt plastyczny. Przyznam się szczerze, że pośród setek przerzuconych i przesłuchanych urządzeń to jest dopiero drugi obok Lebena CS-300F przypadek, kiedy produkt z powodzeniem mogłoby zostać u mnie już za sam „dizajn”. Tutaj nie ma stanów pośrednich, tylko kochaj, albo rzuć, gdyż wzbudza tak skrajnie różne opinie, od „cukierek” – jak dla mnie, po skojarzenia z kuchenką elektryczną z czasów komunizmu – kilku moich znajomych. Niemniej jednak, nikt nie odbierał tej wizualizacji dzierżenia prymu w rozpoznawalności, a to jest ważny element pozycjonowania produktu w świadomości klienta. Żeby nie przedłużać. Ja widzę to tak. Wypakowując integrę z kartonu, naszym oczom ukazuje się kuchenka mikrofalowa, która w lustrzanej komorze za rzędem czterech bijących bursztynową poświatą baniek, skrywa silnik samochodowy zbudowany z poczciwych EL34 w układzie „V”. Zewnętrzna obudowa wykończona białym lakierem imitującym znaną z tamtych czasów emalię, na górnej płaszczyźnie otrzymała podobne do kurpiowskich wycinanek ułożone w kształcie wiatraczków otwory wentylacyjne. Wspomniana górna pokrywa dzięki magnesowemu montażowi jest łatwo demontowalna, pozwalając szybkim ruchem dostać się do zniewalających nas nocną porą lamp próżniowych. Prostota tego pomysłu jest tak porażająca, że właśnie w tym upatruję spory udział w sukcesie rynkowym tej polskiej marki. Ale, ale, to nie koniec atrakcji. Szklany front umożliwiający przeniknięcie wzroku słuchacza do trzewi konstrukcji, w swej dolnej części idealnie po środku został lekko wycięty, by poprzez sporej średnicy wyskalowane i ułożone poziomo pokrętło – również w białym emalio-podobnym kolorze, zrealizować temat wzmocnienia sygnału. Ostatnim niezbędnym manipulatorem frontu jest umieszczona tuż nad „talerzem” głośności metalowa mocno nacinana gałka selektora wejść, która swoje położenie oznajmia nam lampką w jego lewym dolnym rogu. Całość konstrukcji opiera się na czterech nóżkach w kształcie odrywającej się od cieknącego kranu kropli wody, pokazując przywiązanie do najdrobniejszych szczegółów projektu plastycznego. Nie znajdziemy tutaj drogi na skróty, tylko wysmakowanie w każdym detalu, a czy złapie nas za rogi, zależy od naszej wrażliwości – mnie z pewnością zniewoliło. Tylny panel równie błyszczący jak wnętrze, z uwagi na ułatwienie dopasowania do obsługiwanych kolumn wyposażono w odczepy 4 i 8 Ohm, gniazdo sieciowe z dwoma bezpiecznikami i trzy wejścia liniowe. Wspomniane włączniki 1 i 2 sekwencyjnego uruchamiania urządzenia, znajdują się pod spodem za prawą przednią nóżką. Żadnych dodatkowych fajerwerków, tylko minimalizm z lat siedemdziesiątych w najczystszej postaci. Jeśli miałbym budować system w oparciu o wzmacniacz lampowy, z całą świadomością centralną postacią byłby produkt Encore Seven Egg-Shell Prestige.
Drugim ważnym komponentem tej konfiguracji były kolumny francuskiej firmy Davis Acoustic, reprezentowane przez model MV ONE, a dystrybuowane przez Pana Grzegorza Pardubickiego z woj. Śląskiego. Wysoko skuteczne (93dB) konstrukcje wykorzystujące szerokopasmowy głośnik bez filtracji w układzie bas-refleks, swoją bezkompromisowością wydawały się być idealnym partnerem wspomnianego wcześniej wzmacniacza. Stosunkowo wysoka obudowa (ok. 1m), przy szerokości niewiele większej od przetwornika, jest bardzo głęboka, dzięki czemu przy spójności dźwięku z niezbyt dużego pojedynczego głośnika szerokopasmowego ma swoimi gabarytami wygenerować odpowiednio uzupełniający całość bas. I muszę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że ten jest trafiony w punkt. Ujście otworu wentylacyjnego znajdziemy w dolnej części przedniej ścianki w kształcie poziomego prostokąta. Zaciski dla skrócenia drogi sygnału umieszczono dość wysoko, z tyłu na wprost przetworników. Tylna ścianka dystyngowanie eksponuje jeszcze naklejoną wytłoczkę z nazwą modelu i złotą tabliczkę znamionową z wszelkimi danymi konstrukcji. Do tego dostajemy lakier w czarnym fortepianie, lekko rozszerzającą się ku przodowi pomalowaną na matowo podstawę i mamy wykwintny wpasowujący się w wiele stylistyk wykończenia wnętrz mebel, generujący piękne dźwięki. A jakie, o tym za chwilę.
Całość systemu uzupełniał odtwarzacz kompaktowy AVM Evolution CD 5.2 – również z dystrybucji Pana Grzegorza, jednak z uwagi na fakt jego indywidualnego testu na naszych łamach w niedalekiej przyszłości, zaniecham zbędnych apostrof opisu kontaktu organoleptycznego, zbędnie zwiększającego objętość tekstu. W tej sprawie zapraszam do lektury za kilka tygodni. Okablowanie to najlepiej wypadająca kompilacja Acrolinka, Harmonixa i Acoustic Zena.
Muszę się szczerze przyznać, że proces rozpakowywania dostarczonego do testu sprzętu, działał na mnie jak mało który afrodyzjak. Wzmacniacz zaczarował aparycją i skromnymi 9-cioma wacikami, a zastosowanie szerokopasmowego pojedynczego przetwornika w kolumnach wróżyło idealne spojenie pasma, które mam w trochę innej, bo w koncentrycznej odsłonie swoich Brav’o. Dlatego dzięki podobnym założeniom Francuzów i Japończyków ze startu przydzieliłem tej konstrukcji sporą dawkę zaufania w oczekiwaniu na efekt końcowy. Całości dopełniały źródła: cyfrowe od AVM-a z lampkami na pokładzie i mój dyżurny gramiak. Zapowiadało się smakowicie i pewnie niepotrzebnie, ale zdradzę, że dalej było jeszcze lepiej. Gdy podczas wstępnej rozgrzewki systemu czyściłem z linii papilarnych – po procesie ustawiania na docelowym miejscu – pięknie lśniące fortepianową czernią obudowy Davis’ów, nie wiem, dlaczego, ale nie byłem wcale zdziwiony dobiegającymi do mnie szczątkowymi informacjami z kolumn. To co zakładaliśmy we wstępnych rozmowach z producentem kolumn – idealna synergia wzmocnienie – przetworniki, całkowicie się realizowało. Jedynym, co pozostało mi zrobić, była ocena wysublimowania tego spektaklu muzycznego. Zasiadłszy w punkcie zero, włączyłem rozgrzewkową płytę będącą owocem współpracy Bogdana Hołowni i Jorgos’a Skolias’a zatytułowaną „Tales” jeszcze raz. Los tak chciał, że akurat ten krążek wystąpił jako pierwszy i muszę bardzo pochwalić grający zestaw za umiejętne oddanie rozmiarów źródeł pozornych. Czekałem cierpliwie do trzeciego utworu, który bardzo często nadmuchuje twarz Skolias’a do rozmiarów hipopotama, co wielu słuchaczom się podoba, nie mając jednak dla mnie żadnego uzasadnienia w zwiększaniu przyjemności słuchania, gdy gigantyczna twarz może niechcący wciągnąć mnie nozdrzami podczas szybszych oddechów między-zgłoskowych. Materiał dwóch panów pokazał również inne zalety systemu jak separacja na scenie muzycznej, jej głębokość i bardzo dobre oddanie pogłosu występującego w tej realizacji. Gradacja planów z czarnym tłem idealnie pozycjonowała muzyków, pozwalając na chłonięcie nawet najmniejszych niuansów słuchanej rejestracji. Barwa idealnie trafiająca w moje pokłady ciepła i ciężaru, dobrze współgrała z niewychodzącymi ale bardzo czytelnymi wysokimi tonami. Do tego wszystkiego, ten słabowity wzmacniacz dzięki co by nie mówić wielgachnym skrzyniom reprodukował takie pokłady niskich rejestrów, że niejedną mocniejszą konstrukcję zagoniłby w kozi róg. Naprawdę byłem pod wrażeniem dostarczonej konfiguracji. Przerzucenie kilkunastu krążków nie zachwiało pierwszych spostrzeżeń, ale plumkanie nie jest jedynym materiałem muzycznym jaki występuje na planecie Ziemia, dlatego swe kroki skierowałem w raczej rzadko odwiedzane rejony płytoteki. Z uśmiechem na twarzy – mając przed oczami reakcję Marcina – sięgnąłem po niedawno recenzowaną u nas pozycję zespołu Percival Schuttenbach grającego niełatwy gatunek muzyczny – Folk- Metal, zatytułowaną „Svantevit” – owa płyta pobiła wszelkie rekordy poczytności na naszej stronie. Moim celem było sprawdzenie czytelności zaskakująco mocnego basu, generowanego przez te szerokopasmówki. Gęste i szybkie riffy gitarowe, podbudowane sztucznie generowanymi kilku-uderzeniowymi akcentami stopy perkusisty, jeśli byłyby odtwarzane na styk możliwości głośników, skończyłyby się spektakularna porażką. Tymczasem to, co dobiegało do mich małżowin usznych, pozwalało spokojnie zatopić się w granej przez zespół muzyce – jeśli opowieść o małej dziewczynce w starciu z mającym niecne zamiary wobec niej mrocznym bohaterem drugiego utworu, można zaliczyć do przyjemnych. To pozostawiam do oceny czytelników, ale sposób poradzenia sobie z takim materiałem od strony wydajności niskich składowych, uważam za bardzo dobry. Pewnie da się lepiej, ale proszę wziąć pod uwagę, że taka ekwilibrystyka z materiałem metalowym to bardzo wymagające ekstremum nawet dla kolumn stawiających na jak najmniej zmasakrowaną ilość odtwarzanych dźwięków, a nie Davis’ów dążących do ich wysublimowanej jakości. Mimo przeznaczenia do innych zadań, dostarczony zestaw wyszedł obronną ręką z tej potyczki, ale wiedząc, gdzie jest jego punkt „G”, powróciłem do przyswajania bardziej ludzkiej twórczości muzycznej.
Zbliżając się niestety do końca tego spotkania, z czystym sumieniem polecam ów zestaw do prób z własnym repertuarem. Na pewno audiofile stawiający na barwę, dociążenie i mnogość informacji bez popadania w hałas, znajdą ukojenie swoich potrzeb. Słuchacze mocniejszych klimatów nie przesadzając z ilością decybeli, również powinni się zastanowić, czy to nie jest ich przyszła droga – gdy okres buntu będą jak ja mieli za sobą. Próbując ocenić możliwości zestawu z ich nominalną ceną, bez specjalnego naciągania napiszę, że każda wydana złotówka jest tego warta. To naprawdę udanie dobrany komplet audio. Czy dla wszystkich pod względem wydajnościowym trzeba sprawdzić samemu, ale aspekty wizualne całkowicie korelują z możliwościami sonicznymi. Czy można lepiej? Oczywiście. Przy bardzo dobrych, energetycznych niskich tonach nie zaszkodziłoby trochę więcej rozdzielczości i to nie tylko na górze, ale również w środku pasma. Tylko proszę nie deprecjonować tą uwagą testowanych produktów, gdyż sygnalizowałem jedynie kierunek zmian, jeśli kiedykolwiek o takie pokuszą się producenci. A proszę pamiętać, że to jest ocena całości zestawu i udział wniesionych „za i przeciw” jest różny dla każdego produktu. Niemniej jednak, jeśli spróbowalibyśmy sami poszukać takich efektów z innymi komponentami, nie załatwimy tego dorzucając tysiaka lub dwa, gdyż to, co udało się uzyskać na potrzeby opisywanej przygody, z mojego doświadczenia patrząc, długo będzie się bronić w starciu z potencjalnymi konkurentami. A jeśli ktoś zakocha się w projektach plastycznych i jakości ich realizacji, może tak wysoko ustawić poprzeczkę, że jej przeskok w rozsądnych kwotach będzie całkowicie niemożliwy. Cieszę się, że polskie firmy takie jak np. tytułowa Encore Seven budują tak dobrze grające i nietuzinkowo wyglądające urządzenia. Wystarczy już chwalenia obcych konstrukcji, nadchodzi czas na Nasze, polskie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII, London AEC C91E “POD”
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Opinia 2
Po kosztujących dziesiątki tysięcy urządzeniach składających się na wycenione grubo powyżej 100 000 PLN systemy marzeń przyszła pora na coś dla mniej szalonego, lecz bezdyskusyjnie zaawansowanego i doświadczonego audiofila. W dodatku postaraliśmy się, aby sercem kolejnego zestawu był wyrób krajowy a reszta komponentów pozwalała na jak najpełniejsze ukazanie jego zalet. Nasz wybór padł na produkt na tyle charakterystyczny i wyróżniający się na tle konkurencji, że nie sposób pomylić go z czym innym – mowa o lampowej integrze Egg-Shell Prestige 9WST, czyli purystycznym A-klasowym, 9 watowym wzmacniaczu Single Ended.
Tak jak już Jacek zdążył nadmienić ponieważ nasze dyżurne kolumny na pierwszy rzut oka wydawały się zbyt trudnym obciążeniem, więc skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji i razem ze „skorupką” przyjęliśmy do testów wysokoskuteczne francuskie Davis Acoustics MV One, które w ramach kontrastu do śnieżnej bieli wzmacniacza wykończone zostały czarnym lakierem fortepianowym. W ten właśnie sposób na kilka tygodni staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami oscylującego w okolicach 30 000 PLN całkiem zgrabnego „niemalże systemu” Z premedytacją napisałem niemalże, gdyż choć odpowiednie, Ppochodzące od dystrybutora Davisów źródło otrzymaliśmy, ale skupimy się na nim w osobnej recenzji, więc postanowiliśmy, że zanim odtwarzacz AVMa zakończy proces akomodacji w nowym środowisku użyjemy naszego C.E.C.-a CD 3N. Temat okablowania też postanowiliśmy ogarnąć we własnym zakresie, gdyż mając Acrolinki, Acoustic Zeny i Harmonixy było z czego wybierać.
Skupmy się jednak na bohaterach niniejszego testu. Nie wiem jak dla Państwa, ale osobiście, będąc z rocznika całkiem dobrze pamiętającego początek lat 90-ych ubiegłego wieku nie mogłem się nie uśmiechnąć. Czemu? Cóż, tak jak swojego czasu można było usłyszeć w „Polskim Zoo” Marcina Wolskiego „Skojarzenia to przekleństwo, więc możemy dziś dać głowę – jakiekolwiek podobieństwo było czysto przypadkowe!”. Podobnie stało się i tym razem – ewidentna przypadkowość skojarzeń spowodowała, iż uroczy polski wzmacniacz został zaszufladkowany w pod hasłem „opiekacz”. Doskonale zdaję sobie sprawę z absurdalności takiego stanu rzeczy, lecz nic na to nie poradzę – patrząc na Egg-Shella niemalże podświadomie nabierałem ochoty na … zapiekanki serwowane we wspomnianym czasookresie z uderzająco podobnych urządzeń stanowiących wyposażenie budek i przyczep campingowych z tzw. fast-foodami. Proszę jednak nie brać powyższej dygresji całkowicie na serio, a tym bardziej nie doszukiwać się w niej jakichkolwiek, nawet śladowych złośliwości. Wręcz przeciwnie – powyższe skojarzenia są jednoznacznie pozytywne i dotyczą sfery, którą spokojnie możemy nazwać „smakami młodości” a to wyłącznie dobre wspomnienia.
A teraz już zdecydowanie bardziej na serio i na miarę moich możliwości obiektywnie. Intrygujący i bezsprzecznie wyróżniający na tle konkurencji design Egg-Shell Prestige 9WST z niezwykłym taktem i smakiem nawiązuje do kanonów złotej ery włoskiego wzornictwa przemysłowego przypadającej na lata 60-e XX w., które z powodzeniem kultywują takie marki jak Brionvega, czy też Davone Audio świetnie łączące styl „retro” ze współczesnymi trendami – model Ray. Krótko mówiąc bryła wzmacniacza powinna bez trudu znaleźć uznanie w oczach włoskich mistrzów designu (Mario Bellini, Rich Sapper, Marco Zanuso). W tym miejscu wielkie brawa należą się autorom projektu – biuru projektowemu Pawła Hankusa, któremu to panowie Andrzej i Krzysztof Grabowscy (właściciele i założyciele marki Encore Seven) powierzyli opracowanie „skorupki”, której nadano komercyjną nazwę Woodwind. Efekt finalny, jak mamy nadzieję widać na załączonych zdjęciach, najoględniej rzecz ujmując cieszy oczy. Połączenie lakierowanych, wykonanych z MDFu boków, łagodnie zaokrąglonych blach i szklanego frontu sprawia nad wyraz pozytywne wrażenie. Do testów otrzymaliśmy wersję biały-Albino z wszystkimi detalami wykończonymi na biało, lecz do wyboru są jeszcze opcje w czarnym malowaniu i białym z detalami wykończonymi na czarno. Pozorny minimalizm idealnie współgra z ergonomią i sprawia, że obsługa wzmacniacza jest po prostu intuicyjna.
Poziomego, centralnie umieszczonego „talerza” regulacji głośności nie sposób nie zauważyć, lecz właśnie poprzez swoje horyzontalne położenie nie stanowi on przytłaczającego optycznie elementu, lecz idealnie wkomponowuje się w szklany panel przedni. Umieszczony nad nim selektor źródeł również nie absorbuje niepotrzebnie uwagi a jednocześnie zawsze jest pod ręką. Aktywne źródło potwierdza czerwone podświetlenie jednego z trzech, umieszczonych po lewej stronie, tuż przy dolnej krawędzi piktogramów.
Za dostępną w trzech wersjach kolorystycznych (szara, niebieska, zielona) szklaną taflą pysznią się z finezją rozmieszczone lampy – w pierwszym rzędzie, równo stojące cztery niewielkie EF86 i ECC83, a na drugim planie zamontowane w układzie V – również cztery (po szt. na stronę) 5AR4 i EL34. Wnętrze tej oryginalnie zagospodarowanej komory czynnej wyłożono wypolerowaną blachą, dzięki czemu lampy nie dość, że cały czas „przeglądają się” w lustrzanych powierzchniach, to podczas wieczornych odsłuchów dostarczają zdecydowanie intensywniejsza poświatę.
Ponawiercana w finezyjne wzory pokrywa górna, dająca spore pole do popisu miłośnikom customizacji, zamocowana została przy pomocy czterech dość mocnych magnesów, co uwalnia potencjalnego nabywcę od konieczności napastowania urządzenia przy pomocy śrubokręta skracając do niezbędnego minimum proces poprzedzający wymianę lamp, czy też zwyczajowe zabiegi kosmetyczne.
Ściana tylna niczym specjalnym nie zaskakuje – umieszczone przy przeciwległych krawędziach dedykowane dla obciążeń 4 i 8 Ω, dość skromne, zaciski głośnikowe, trzy pary wejść RCA i zintegrowane z bezpiecznikami gniazdo sieciowe dopełniają reszty. Jak zdążyli Państwo zauważyć ani słowem nie wspomniałem do tej pory o włączniku głównym, który umieszczono na płycie spodniej blisko przedniej krawędzi a tuż przed nim ulokowano jeszcze przełącznik stand-by umożliwiający przy krótszych przerwach w odsłuchu oszczędność energii bez zbędnego wychładzania lamp.
Warto też przed pierwszym uruchomieniem uważnie przeczytać dołączoną instrukcję obsługi, gdzie nie dość, że w bardzo przystępny sposób opisano podstawowe cech urządzenia, to zawarto szczegółowe wskazówki dotyczące procedury włączania i wyłączania wzmacniacza. Opcjonalnie do wzmacniacza można zamówić innowacyjnego, kulistego pilota pozwalającego na zmianę głośności.
Pomimo blisko 30-to letniej historii (firmę do życia powołał w 1986 r. pan Michel Visan) produkty Davis Acoustics gościły na naszym rynku dość okazjonalnie a jeśli już się pojawiały to głównie pod postacią cenionych przetworników kevlarowych, które spotkać można było m.in. w naszych rodzimych Radmorach LS-30 i LS-40 (Davis KLV-17). Jeśli jednak skorzystamy z dobrodziejstw internetu bardzo szybko okaże się, iż z francuskiej myśli technicznej korzystają tak znani producenci jak Avantgarde Acoustics, MBL, czy Goldmund.
Kolumny MV One należą do topowej linii Dream tego dawno niewidzianego na naszym rynku producenta i plasują się między podstawkowymi monitorami Nikita 2 i podłogowymi, modułowymi konstrukcjami Karla o budzącej respekt wadze 142kg (sztuka). Od strony konstrukcyjnej wydają być się ucieleśnieniem i ziszczeniem marzeń większości purystycznych audiofilów szukających kolumn do posiadanych równie minimalistycznych niskomocowych konstrukcji lampowych. Oparte na pojedynczym, szerokopasmowym i w dodatku podpiętym bezpośrednio do terminali głośnikowych wysokoskutecznym przetworniku 20De8 pracującym w pokaźnych rozmiarów skrzyni wentylowanej z przodu zapowiadają się niezwykle smakowicie. Prostotę układu podkreśla również konstrukcja obudów, które wewnątrz siebie nie skrywają żadnych skomplikowanych układów w stylu linii transmisyjnej, hornów i najprzeróżniejszych wariacji na powyższe tematy. Za jedyną ekstrawagancję można jedynie uznać prostokątny kształt wylotu powietrza i tyle. Jeśli wierzyć producentowi właśnie takie, najprostsze rozwiązanie oferowało najlepszą jakość dźwięku.
Ekskluzywność produktu podkreśla elegancki czarny lakier fortepianowy (dostępna jest też wersja w naturalnej okleinie).
Przejdźmy jednak do meritum, czyli brzmienia dostarczonego systemu. Kiedy już wszystko zostało zgodnie z prawidłami sztuki ustawione, rozstawione i pospinane ze sobą we w miarę logiczną całość nie pozostało nam nic innego, jak tylko umieścić płytę w napędzie, wygodnie się rozsiąść i wcisnąć Play.
W ramach rozgrzewki na pierwszy ogień poszedł przepełniony skupieniem i kojącą skołatane nerwy muzyką album Michel Godard „Monteverdi: A Trace of Grace”. Oszczędne instrumentarium i grający pierwsze skrzypce głos zostały zawieszone w zjawiskowej przestrzeni. Aura otaczająca uczestników spektaklu i nad wyraz naturalny a przede wszystkim realnie oddany świetnie uchwycony w tej realizacji czas pogłosu oczarował mnie na tyle, że zanim się spostrzegłem płyta dobiegła końca a moje notatki nie wzbogaciły się nawet o jotę. Po prostu dźwięki dobiegające ze stojącego przede mną systemu były na tyle intrygujące, że nie sposób było traktować ich li tylko jako tło do własnych grafomańskich wynurzeń. Nie chcąc zbyt szybko psuć tego jakże odmiennego od codziennego wyścigu szczurów nastroju kontemplacji i wewnętrznej harmonii sięgnąłem po mocno eksploatowane ostatnimi czasy wydawnictwo „Misa Criolla” z nieodżałowaną Mercedes Sosą i …. To, co u Godarda zachwycało, czyli wierność w oddaniu akustyki i kubatury pomieszczenia, w jakim dokonano nagrania tym razem skoczyło o poziom, czy nawet dwa w górę. Rozpoczynające mszę „Kyrie” miało właściwą sobie potęgę i monumentalność. Eteryczne partie gitary i fletu tworzyły zwiewną otoczkę dla podniosłych wejść chóru i niskiego, ciemnego głosu wokalistki. Selektywność i rozdzielczość dźwięku szły w parze z nasyceniem i wręcz organiczną muzykalnością. Całość przekazu podawana była w sposób całkowicie naturalny, oczywisty a przez to z taką łatwością przez słuchaczy przyswajalny. Homogeniczność i spójność dźwięku była wprost zadziwiająca i patrząc poprzez pryzmat ceny grającego systemu równie spodziewana, co trafienie szóstki w jednej z najpopularniejszych gier losowych, gdzie szczęście zależy od opętańczo rozbijających się po pleksiglasowym akwarium piłeczek.
Różnicowanie nie tylko jakości samych nagrań / materiału wejściowego, ale i sposobu artykulacji, tembru głosu, barwy również nie pozwalały na najmniejszą nawet krytykę. Przykładowy duet Mercedes Sosa & Shakira w „La Maza” („Cantora 1”) był tego najlepszym przykładem. Obie Panie śpiewające lekko matowymi, niskimi głosami potrafiły nie raz i nie dwa zlewać się w jeden, niemożliwy do rozdzielenia dwugłos. A z 9WST napędzającym MV One wyraźnie było słychać, jak stoją obok siebie i choć idealnie ze sobą się zgrywają, to bezdyskusyjnie mamy do czynienia z dwoma, niezależnymi istnieniami.
No dobrze, a jak wygląda sytuacja ze zdecydowanie mniej „klimatycznym” repertuarem? Cóż, jeśli powiedziałbym, że nieźle, to … bym skłamał. Jest dobrze z szansami na bardzo dobrze, a szanse zależą tylko i wyłącznie od ilości oczekiwanych decybeli i kubatury pomieszczenia, w którym tytułowy system miałby stanąć. Pierwsze, początkowo nieśmiałe próby z hardrockową ścieżką dźwiękową „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4” wypadły na tyle obiecująco, że gdy tylko wybrzmiały ostatnie nuty „Slip Kid” (Anvil featuring Frankie Perez) sięgnąłem po Avenged Sevenfold „Hail to the King” i … to było to. Wykop, swoboda i bezpośredniość bezczelnie kpiły z podawanej przez producenta mocy Egg-Shella i minimalistycznej, opartej na pojedynczym przetworniku konstrukcji Davisów. Oczywiście, kiedy tylko ponosiła mnie fantazja i pokrętło głośności zapuszczało się w dziewicze rejony w okolicach końca skali słychać było kompresję, jednak chciałbym w tym momencie zaznaczyć, że na tego typu ekstrema pozwoliłem sobie jedynie w ramach jednorazowego eksperymentu mając świadomość, że nie zakłócam swoimi wybrykami spokoju sąsiadom (wolnostojący dom jednorodzinny) a sam system ma do nagłośnienia ponad 30 metrowe pomieszczenie o wysokości przekraczającej 3 metry. W normalnych warunkach szanse na obserwacje podobnych zjawisk określam jako znikome.
Na koniec pozostawiłem jeszcze „próbkę” okołosymfoniczną z hollywoodzkiej superprodukcji „Gladiator”. Rozmach i otwartość dźwięku sprawiły, że plany ograniczenia się do dwóch, góra trzech „sampli” wzięły w łeb i skończyło się na przesłuchaniu całego albumu. Wejścia waltorni, czy tutti całej orkiestry nad wyraz sugestywnie poruszały zmysły nie tracąc przy tym nic ze stabilności i czytelności dalszych rzędów orkiestry.
Patrząc na testowany duet Egg-Shell Prestige 9WST & Davis MV One w kategoriach bezwzględnych i przy tym całkiem obiektywnie oczywiście nie sposób nie stwierdzić, że można i da się lepiej. Sami mieliśmy ten komfort, że takie porównanie byliśmy w stanie wykonać w ciągu kilku minut, gdyż polsko-francuskie combo testowaliśmy niemalże równolegle z dzieloną amplifikacja Thraxa napędzającą tubowe, trójdrożne Odeony. Różnica w skali, potędze, wolumenie i realiźmie generowanego przez ww. system dźwięku była oczywista i bezdyskusyjna, a przy tym adekwatna do różnicy w dzielącej oba zestawy … ceny. Pozostając zatem na zdroworozsądkowych poziomach obciążeń domowego budżetu i kierując się wyłącznie osobistymi preferencjami szczerze przyznam, że tytułowym setem byłem i nadal jestem bezsprzecznie zauroczony.
Niesamowita muzykalność i homogeniczność brzmienia roztaczająca prawdziwe hektary przestrzeni pozwalała na czerpanie z praktycznie każdego gatunku muzycznego wyłącznie pozytywnych doznań. Całkowity brak nerwowości, poszarpania, czy sztuczności koiły nerwy a przy tym przywracały wiarę w powrót do korzeni, genezy prawdziwego, ambitnego Hi-Fi, które tworzą pasjonaci z krwi i kości dla podobnych sobie miłośników najwyższej klasy dźwięku. Jeśli zatem nie mają Państwo czasu, cierpliwości, czy doświadczenia na poszukiwania upragnionej audiofilskiej nirwany gorąco polecam rozpocząć odsłuchy od opisanego powyżej systemu. Bardzo możliwe, że będzie to pierwszy i zarazem ostatni odsłuch, jaki w ramach wspomnianych poszukiwań Państwo odbędziecie.
Marcin Olszewski
Dystrybucja/Producent:
– Davis MV One – Grzegorz Pardubicki / davis-acoustics.pl
– Egg-Shell Prestige 9WST – Encore Seven
Ceny:
– Davis MV One – 22 700 PLN
– Egg-Shell Prestige 9WST – 7 400 PLN
Dane techniczne
Davis MV One:
Moc znamionowa: 100 W
Moc maksymalna: 150 W
Ilość przetworników: 1 szerokopasmowy Davis 20De8
Efektywność: 93 dB
Impedancja: 8 Ω
Pasmo przenoszenia: 40-20000 Hz
Konstrukcja: Bas-refleks z prostokątnym otworem w przedniej części obudowy
Wymiary (cm): 27 x 50 x 100
Waga (kg): 28
Egg-Shell Prestige 9WST:
Moc 2 x 9W
Układ SE (Single Ended)
Klasa A
Pasmo przenoszenia: ~30 Hz – ~20 kHz (+/- 3dB)
Impedancja wyjściowa: 4Ω, 8Ω
Moc zużywana: <120W (stand-by: 55W) – wzmacniacze 9W
Zasilanie 240 V AC, 50-60Hz
Wymiary [cm] (szer/dł/wys): 40/39/19,
Waga: 20kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD: C.E.C CD 3N
– Przedwzmacniacz: Thrax Dionysos
– Monofoniczne końcówki mocy: Thrax Heros
– Kolumny: Odeon No.28/2;Albedo Aptica
– Przewody głośnikowe Harmonix HS 101-EXQ; Acoustic Zen Double Barrel;
– IC RCA: Harmonix HS 101-GPA; Acoustic Zen Absolute Copper
– Zasilające: Harmonix X-DC350M2R Improved-Version; Acoustic Zen Gargantua II; Acrolink 7N-PC9500
Dystrybutor uznanej niemieckiej fabryki T+A elektroakustik zaprasza Państwa na pokazy ekstremalnie high-end’owego systemu serii HV, którego premiera miała na początku tego roku na wystawie w Las Vegas. Od pierwszych chwili po ukazaniu się oczom (i uszom) sprzęt zyskał wielkie uznanie odbiorców, sprzedaż zaskoczyła samego właściciela w dużym stopniu, a dowodem tego jest fakt, że zestaw pokazywany w Monachium na początku maja nie wrócił już do fabryki tylko do szczęśliwego nowego właściciela w pewnej bawarskiej miejscowości.
Zestaw składa się z odtwarzacza MP3000HV (nagroda EISA 2013/2104), przedwzmacniacza P3000HV, dwóch wzmacniaczy A3000HV w trybie mono – po 500 W na kanał, wspomaganych dwoma dedykowanymi zasilaczami PS3000HV.
Zmierzone wartości, specyfikacja i moc generowana przez to urządzenie stanowią granicę tego, co jest fizycznie możliwe. Komponenty i materiały stosowane są z najwyższej klasy jakości, bez kompromisów. System wyznacza nowe standardy, które nie mają sobie równych w nawet znacznie droższych urządzeniach.
Zaplanowany został cykl prezentacji w czterech miejscach w Polsce gdzie odbywały będą się nie tylko same odsłuchy ale również spotkania z przedstawicielem firmy i dystrybutora, można będzie dowiedzieć się o między innymi filozofi T+A przy projektowaniu i wdrażaniu nowych produktów.
Dodatkowo prezentowane będą zestawy głośnikowe również z najwyższej półki, seria CWT.
Zapraszamy Państwa do salonów:
23 czerwiec – 28 czerwiec: | HI-TON Home of Perfection; Warszawa; Pańska 75 |
30 czerwiec – 5 lipiec: | AudioStyl; Katowice; al. Roździeńskiego 91 |
7 lipiec – 12 lipiec: | Hi End Corner; Poznań; Szewska 18 a |
14 lipiec – 19 lipiec: | ALBATROS; Gdynia; Wójta Radtkego 29/35 |
Opinia 1
Stereotypy i powtarzane do znudzenia „prawdy objawione” to zmora i przekleństwo ludzkości a powyższe stwierdzenie dotyczy nie tylko branży audio, ale również pozostałych dziedzin naszej egzystencji. Skupmy się jednak na tematyce nam najbliższej, czyli Hi-Fi i przyjrzyjmy się tematowi pierwszemu z brzegu, dajmy na to … tubom. Z jednej strony to konstrukcje dedykowane słabowitym konstrukcjom lampowym a z drugiej synonim pewnej hybrydy ofensywności i ewidentnego podkolorowania określanego mianem nosowości. Słowem połączenie dworcowego megafonu z syreną strażacką, gdzie ilość decybeli nadzwyczaj rzadko idzie w parze z jakością. Skoro jednak w każdej plotce, o stereotypach nawet nie wspominając, zawsze można znaleźć przynajmniej ziarnko prawdy, także i w tym przypadku coś na rzeczy być musi i oczywiście jest. Problem w tym, że powyższa prawda dotyczy błędnych konstrukcyjnie, bądź ewidentnie nieumiejętnie zaaplikowanych przypadków. Przypadków na tyle powszechnych, że potrafiących skutecznie zniechęcić do tego typu konstrukcji większość zdroworozsądkowo myślących i wierzących własnym uszom, a nie okołomarketingowej otoczce, audiofilów. Skoro jednak założyliśmy sobie z Jackiem, że nie straszne nam wszelkiego rodzaju gusła, zabobony i voodoo a przy okazji niczego nie przekreślamy bez „własnousznej” weryfikacji tym razem również postanowiliśmy złapać przysłowiowego byka za rogi i zmierzyć się z tym, jakże polaryzującym złotouchą brać tematem. Szukaliśmy jednak czegoś, co z założenia mogłoby nam się spodobać, bo na ewidentne buble czasu nie mieliśmy, choć szczerze szanujemy tych, którzy z tzw. „egzotycznymi” wynalazkami odnaleźli upragnioną nirwanę. Z pomocą przyszedł nam katowicki RCM oferując „bazę” na potencjalnego kandydata do kontynuacji naszego cyklu o systemach marzeń. A w dodatku złożona propozycja łączyła w sobie nader ciekawą perspektywę obalenia niejako przy okazji kilku dodatkowych stereotypów. Pierwszy z nich dotyczył niskomocowej amplifikacji z jaką tuby rzekomo najlepiej się komponują a drugi … pochodzenia poszczególnych komponentów.
Bo jakże inaczej ostrożny, podejrzliwy i wychowany na opowieściach z mchu i paproci potencjalny klient może podejść do systemu, w którym pierwsze skrzypce mają grać … bułgarskie (!) potężne 100 watowe, pracujące w czystej klasie A hybrydowe monobloki z dedykowanym przedwzmacniaczem zasilające niemieckie tuby. Wygląda to na makabryczny żart samego Szatana, bądź zemstę ekstremistycznej frakcji wyrównywania poziomów? Dla osoby niewtajemniczonej z pewnością. Jednak śledząc przynajmniej od kilku lat niekoniecznie światowe, lecz nawet nasze – europejskie audio podwórko można zauważyć coraz odważniejsze poczynania na iście high-endowych pułapach firm wywodzących się z dawnych tzw. demoludów. Wystarczy wspomnieć o estońskim Estelonie, serbskim Auris Audio, litewskim LessLoss Audio, czy właśnie bułgarskim Antelope Audio. Nie będziemy też ukrywać, że zanim przyszło do testu w naszym OPOSie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) mieliśmy już kilkukrotnie okazję zapoznania się z możliwościami tytułowych Thraxów na tzw. wyjeździe. W związku z powyższym o walory brzmieniowe hybrydowych monobloków Heros i liniowego przedwzmacniacza Dionysos byliśmy spokojni. Za to wielką niewiadomą były dla nas niemieckie, tubowe kolumny Odeon No.28 w swojej najnowszej odsłonie. Co prawda Odeon parę lat temu gościł na naszym rynku, jednak wspomnień z tą marką jakoś nie udało nam się nawet z najgłębszych zakamarków naszej pamięci ekshumować, więc podchodziliśmy do nich jak do ewidentnych nowości.
Jak ważne w procesie decyzyjnym dotyczącym pozbycia się znacznej kwoty na własne przyjemności, bo właśnie w kategoriach przyjemności zabawę w Hi-Fi rozpatrujemy, jest pierwsze wrażenie nie muszę chyba nikogo przekonywać. Cieszy zatem fakt, że świadomość tego czynnika obie audiofilskie manufaktury wzięły sobie głęboko do serca i na rynek wprowadziły urządzenia o nie tylko niebanalnych walorach estetycznych, ale designie tyle intrygującym, co niepowtarzalnym. Mowa tu zarówno o niezwykle lekko wyglądających gęsto ponacinanych Herosach z podkreślającymi minimalizm konstrukcji delikatnie wklęsłymi frontami, jak i łukowato wygiętymi Odeonami pokrytymi ekskluzywną okleiną przepięknie kontrastującą głęboką barwą z pastelowym lakierem tub. Dość jednak okrągłości i rozwodnionych uprzejmości. Skupmy się na konkretach.
Herosy to blisko 50-cio kilogramowe monolityczne bloki aluminium, których gęsto użebrowane korpusy są niczym innym, jak nader ekskluzywną wariacją na temat radiatora. Na płytach czołowych, których wklęsłość biegnie wzdłuż przekątnych odnajdziemy jedynie włącznik z niewielką diodą informującą o stanie pracy urządzenia. Zintegrowany z gniazdem IEC i bezpiecznikiem wyłącznik główny towarzyszy natomiast pojedynczym terminalom głośnikowym i parze wejść (RCA/XLR) na „plecach” monobloków. Niezwykle estetycznie wkomponowano również tamże trzy niewielkie przełączniki hebelkowe umożliwiające wybór wejścia, wzmocnienia (low/high) i impedancję podłączanych kolumn. Oczy ciekawskich ucieszy z pewnością widok sympatycznie wyzierającej z dedykowanej komory lampy elektronowej, którą prawdę powiedziawszy z chęcią widziałbym na froncie w ramach podkreślenia tzw. magii lamp, ale o doskonale zdaję sobie sprawę z problematyczności takiego rozwiązania nie tylko od strony czysto konstrukcyjnej, co czysto estetycznej. W końcu monosy, choć niezaprzeczalnie prezentują się niezwykle elegancko, to jednak reprezentują obóz niezwykle minimalistyczny.
Trochę więcej „fajerwerków” odnajdziemy za to w Dionysosie. Oszczędność satynowego korpusu w pełni rekompensuje symetrycznie rozplanowana, faliście wklęsła płyta czołowa z centralnie umieszczoną, delikatnie podświetloną gałką regulacji głośności, otoczoną z obu stron przez symetrycznie rozmieszczone nad wyraz czytelne wyświetlacze i po trzy przyciski funkcyjno – nawigacyjne. Ściana tylna również nie rozczarowuje – szeroko rozstawione wejścia umożliwiają wielce komfortowy montaż 4 par przewodów RCA i 2 par XLR-ów. Wyjścia również dostępne są w obu standardach (RCA/XLR) a nieliczni miłośnicy rejestratorów analogowych z pewnością z wdzięcznością zaopiekują się wyjściem tape-out.
Odeony No.28 są najmniejszymi przedstawicielami rodziny klasycznych konstrukcji tubowych w ofercie tego niemieckiego producenta. Powyżej nich znajdziemy jeszcze modele No.32 i No.38, natomiast poniżej zdecydowanie bardziej klasyczną gromadkę pięciu „utubionych” jedynie w górze pasma konstrukcji. Tytułowe 28-ki są konstrukcjami trójdrożnymi, w których górę obsługuje 6,5” tubowy tweeter z napędem neodymowym, na średnicy niepodzielnie rządzi 16” „misa” z centralnie umieszczonym driverem opartym na ręcznie wykonywanej jednostce z membraną wykonaną z HDA pochodzącą od Audaxa, a za solidny i adekwatny do gabarytów kolumny fundament basowy odpowiedzialność wziął na swe barki 11” papierowy basowiec z podwójnym układem magnetycznym. Dodatkowo, żeby zredukować do minimum ewidentne podbarwienia najniższych składowych zastosowano autorską kombinację bassrefleksu i otworu stratnego. Warto też zwrócić uwagę, że kolumny te są konstrukcjami całkowicie pasywnymi a oddzielne terminale dla sekcji nisko i średnio-wysokotonowej zachęcają do eksperymentów z bi – wiringiem i ampingiem. Oczywiście osoby nieczujące takowej potrzeby spokojnie mogą używac pojedynczego okablowania spinając obie sekcje firmowymi zworami.
W ramach działań prewencyjno – asekuracyjnych i niejako chcąc całkowicie bezstresowo zagłębić się w temat pierwsze odsłuchy postanowiliśmy przeprowadzić z kompletnym setem okablowania Acoustic Zena. Te budzące respekt samym swoim wyglądem druciszcza w ciągu ostatnich paru tygodni ugruntowały tylko nasze zdanie o nich jako niezwykle skutecznym, uwalniającym niespożyte siły witalne sposobie na umuzykalnienie większości systemów w jakich przyszło im grać. Tym razem było podobnie. Okablowane nimi Thraxy z Odeonami zagrały potężnym, niemalże monumentalnym dźwiękiem, w którym rozmach i spontaniczność szły w parze z gładkością, nasyceniem i niezwykłą soczystością barw. Brzmienie było gęste, słodkie i pozbawione nawet najmniejszych oznak gdzieś podświadomie spodziewanej ofensywności, zamiast której spokojnie mogliśmy zaobserwować pewne skupienie a nawet zadumę nad takimi aspektami, jak wybrzmienia, czy pewne faworyzowanie linii melodycznej a przez to nacisk na ewidentną przyjemność z odsłuchu. Nasze obserwacje potwierdzali przewijający się w międzyczasie przez OPOSa złotousi znajomi, którzy zwabieni zamieszczanymi na jednym z serwisów społecznościowych „zajawkami” zaglądali rzucić uchem na ten daleki od konwencjonalnych wyobrażeń system. Za każdym razem zdziwionej minie towarzyszyła formuła „Ale one nie krzyczą!”. I to były słuszne uwagi, gdyż w powyższej konfiguracji system skupiał się zdecydowanie intensywniej na dopieszczaniu zmysłów i otulaniu iście kojącym dźwiękiem słuchaczy aniżeli próbach porażenia ich niespodziewanym atakiem nie zawsze przyjemnych decybeli. Proszę jednak nie sądzić, że efekt polegał na tzw. zmuleniu, czy obniżeniu ładunku energetycznego w przekazie. Nic z tych rzeczy. Zarówno wielka symfonika pod postacią „Symphony No.7” Beethovena (Reiner/Chicago Symphony Orchestra – XRCD2), jak i hardrockowe riffy z „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4” charakteryzowały się bądź to właściwą wieloosobowej orkiestrze potęgą, bądź niemalże garażowym drivem, przy którym nie sposób było spokojnie wysiedzieć w miejscu.
Skoro „grę wstępną” uznaliśmy za nader udaną postanowiliśmy wykorzystać pozostałe, zgromadzone zapasy jeszcze nieodebranego potestowego okablowania i sięgnęliśmy po głośnikowe Kingi Siltecha. Pojedyncze przewody wymusiły „przeproszenie się” ze zworami, co jednak przyjęliśmy ze stoickim spokojem, tym bardziej, że woleliśmy nawet nie sprawdzać za ile i czy w ogóle holenderski producent mógłby odpowiadające używanym przewodom zworki dostarczyć. W przysłowiowym mgnieniu oka przekonaliśmy się jak wdzięcznym obszarem do finalnego modelowania dźwięku kablami jest dostarczony przez RCM system. Porównując do kilkukrotnie tańszego, wcześniej używanego okablowania dźwięk się otworzył, nabrał oddechu i bezdyskusyjnej poprawie uległa precyzja w lokalizacji źródeł pozornych. Generalizując i w pewnym stopniu spłycając sens poczynionych notatek można było mówić o większej ilości dźwięków wydobywających się po zmianie okablowania z kolumn. Jednak wzrost ilościowy nie pociągnął za sobą ich skumulowania na dotychczas wykorzystywanym wolumenie, lecz również jego zwiększenie a co za tym idzie również rozbudowanie całej, kreowanej przez system sceny.
„The Wall” Pink Floyd a następnie II-ka Led Zeppelinów pokazały, że nawet tak „prymitywna” muzyka może osiągnąć niesamowity poziom jakościowego wyżyłowania. Trywializując spokojnie można mówić o tym, że słychać było zainwestowane w system środki, gdyż dawno nie było nam dane obserwować niemalże przedpotopowego Rocka na tak namacalnie wykreowanej scenie. Co ważne pewna siermiężność, szorstkość właściwa dla nagrań z tamtych lat (graliśmy z first pressów) w żaden sposób nie odbierała autentyzmu i bezpośredniości, z jaką muzyka docierała do naszych serc.
Zdecydowanie spokojniejszy i stonowany pod względem środków artystycznego wyrazu, lecz tym razem już z CD album Michel Godard „Monteverdi: A Trace of Grace” odkrył nowe, drzemiące w systemie pokłady wrażliwości. Do głosu doszła liryczność, zaduma i wszechogarniający spokój a rozgrywające się głównie na średnicy wydarzenia zostały przez potężną tubę odpowiednio „dopalone” emocjonalnie. Taka lekka „górka” na charakterystyce może, no dobrze, może nie może, ale na pewno była odejściem od neutralności, ale przez to całość nabrała bardziej ludzkiego wymiaru, stała się bardziej oczywista i łatwiej przyswajalna. Uderzała bezpośrednio w serce nad wyraz umiejętnie omijając analityczne obszary naszej natury.
Zastąpienie przewodów zasilających Acoustic Zen Gargantua II Acrolinkami 9500 delikatnie ochłodziło i skierowało przekaz w kierunku analityczności, które z pewnością bliższe były prawdzie, lecz gdzieś po drodze skorygowały wspomnianą „odchyłkę” ku emocjonalności. Co dziwne od granicy dolnej średnicy zaobserwować można było lekkie utwardzenie brzmienia, co mogłoby się przydać w przypadku pomieszczeń o problematycznej akustyce i nadmiernym podkolorowaniu tego podzakresu. Planując jednak jeszcze trochę połomotać i to dalekim od audiofilskich standardów materiałem wróciłem do wcześniejszego, amerykańskiego setu zasilającego i sięgnąłem po dyżurną ścieżkę z „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4”, gdzie oprócz szorstkiego, męskiego rocka przepięknie wypadły bardziej liryczne utwory jak „Bird on a Wire”, czy „Hey Hey, My My” a przy „House Of The Rising Sun ” ciary były na dzień dobry gwarantowane. Efekt ten był ewidentnym następstwem świadomego takiego zaprojektowania kolumn, aby ludzkie głosy brzmiały niemalże tak, jakbyśmy słyszeli je na żywo.
Nie byłbym sobą, gdybym nie przygotował czegoś, czego zwykle do testów się nie używa – tym razem padło na „The Fast and the Furious Tokyo Drift”. Otwierający album tytułowy utwór Teriyaki Boyz przyjemnie masował trzewia przypominającymi brzmienie bębnów Kodo basem a kremowa góra oparta na ciemnym, „karmelowym dzwonieniu” nie dość, że nie irytowała, a pamiętajmy, że odsłuch prowadziłem na głośnikach w 2/3 tubowych, to intrygowała, lecz bez nawet najmniejszych oznak napastliwości.
„Misa Criolla” z Mercedes Sosą zostawiłem niejako na deser, gdyż połączenie naturalnej akustyki ze spokojną, lecz niezwykle monumentalną warstwą wokalną na Odeonach napędzanych dzielonymi Thraxami po prostu porażało autentycznością. Klimat nagrania nie tylko został zachowany, lecz dodatkowo podkreślony poprzez oczywisty aspekt duchowy, emocjonalny. Na pierwszy plan wysunęło się sacrum a dylematy natury estetycznej, czy też audiofilskiej wydawać się zaczęły delikatnie rzecz ujmując nie na miejscu. To tak jakby wejść do Katedry św. Eulalii w Barcelonie i podczas nabożeństwa opętańczo błyskać fleszem.
Testowany system pokazał też jeden drobiazg, na który czasem przestajemy zwracać uwagę. Otóż zmieniając płytę z „Mszy Kreolskiej” na z pozoru zdecydowanie oszczędniej, z mniejszym rozmachem zrealizowaną „W Hołdzie Mistrzowi” Stanisława Soyki nie spodziewałem się, że polski krążek zagra bezdyskusyjnie „większym”, bardziej efektownym dźwiękiem. Bliżej zdjęty wokal i towarzyszące mu instrumentarium spowodowały, iż w pierwszej chwili słuchacz przecierał oczy ze zdumienia, jak bezpośrednio i namacalnie to wszystko zostało zrealizowane. Ten bez wątpienia celowy zabieg realizatorski na pewno pomaga w promocji ww. materiału, który w porównaniu z „dalej” nagraną konkurencją wypada niewątpliwie na pierwszy rzut ucha bardziej atrakcyjnie.
Na koniec pozwolę sobie jeszcze na małą uwagę natury akomodacyjno – użytkowej. Odeony ze względu na swoje gabaryty i budowę, czytaj układ i ustawienie względem siebie przetworników pozwalają na całkiem spore modelowanie ich charakterystyki poprzez odpowiednie usytuowanie zarówno samych kolumn, jak i miejsca odsłuchu. W naszym przypadku, gdy na talerzu gramofonu, bądź w odtwarzaczu CD lądowały krążki ze zbyt obfitymi pod względem basowych pomruków materiałem zamiast jeździć z No.28 wystarczyło o 50-70 cm przysunąć w kierunku kolumn fotel i ewentualne poddudnienia znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Przygotowany przez katowicki RCM zestaw elektroniki Thraxa i kolumn Odeona nad wyraz dobitnie udowodnił, że nie liczy się technologia, bądź typ konstrukcji a ich umiejętna aplikacja. W audio, przynajmniej na poziomie, jaki nas interesuje nie ma miejsca na przypadek i liczenie na łut szczęścia, jest za to okazja do docenienia wiedzy i profesjonalizmu. Choć sami staramy się słuchać jak najczęściej i jak najbardziej zróżnicowanych pod względem brzmieniowym i technologicznym urządzeń fizyczną niemożliwością staje się poznawanie wszystkich pojawiających się na rynku audiofilskich nowalijek. Dla tego też zdajemy się czasem na doświadczenie i gusta konkretnych „szefów kuchni” prosząc o zaserwowanie tzw. „spécialité de la maison” co akurat w tym przypadku okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Ceny:
Thrax Dionysos: 15 000 €
Thrax Heros: 24 000 € / para
Odeon No.28 (New – 2014 ver.): 59 900 PLN – dla standardowych wykończeń: cherry, mapple, walnut
Wykończenia specjalne: walnut-root, birch-root, yew, mappa-root, bird – eye-mapple, elm-root – dopłata 10%
Wykończenie white mapple z tubą wykonaną z drewna +15%
Wykończenie tub w lakierze na wysoki połysk – dopłata 15 %
Dane techniczne:
Dionysos:
Wejścia: 4 pary RCA, 2 pary XLR
Wyjścia: 2 pary RCA, 2 pary XLR, 1 para RCA – tape out
Ilość kroków wzmocnienia: 32
Zakres wzmocnienia:
– Minimum: -46dB
– Maximum: +18db
Zasilanie: 115 lub 230 V
Pobór mocy: 45W
Wymiary (SxGxW): 432 x 400 x 120 mm
Waga: 15Kg
Opcje wykończenia: Czarne lub srebrne anodowane aluminium
Zastosowane lampy:
– 1 x 6H6П w sekcji wzmocnienia
– 1 х 6Ц4П prostownicza
Heros:
Wejścia: 1 RCA, 1 XLR
Moc wyjściowa: 100W 4Ω/8Ω
Zasilanie: 115 lub 230 V
Pobór mocy: 230W
Wymiary (SxGxW): 210 x 400 x 230 mm
Waga: 30Kg
Opcje wykończenia: Czarne lub srebrne anodowane aluminium
Zastosowane lampy:
– 1x 5687 wzmocnienia
Odeon No.28
System: trzydrożny, dwumodułowy głośnik wolnostojący z otworem stratnym
Częstotliwość podziału: 400/2100 Hz
Pasmo przenoszenia (±3dB): 32 – 24000 Hz
Impedancja: 8 Ω
Efektywność: 93 dB
Wymiary (cm): 117x44x50
Waga (kg): 45
Pozostałe elementy toru audio wykorzystane podczas testu:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Gramofon: Dr. Feickert Analogue Twin + SME V + Dynavector XX-2 MKII
– Phonostage: RCM TheRIAA
– Przewody głośnikowe Harmonix HS 101-EXQ; Acoustic Zen Double Barrel; Siltech Royal Signature King
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP; Acoustic Zen Absolute Copper
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Zasilające: Harmonix X-DC350M2R Improved-Version; Acoustic Zen Gargantua II; Acrolink 7N-PC9500
Opinia 2
Na kolejną odsłonę systemu marzeń, jaką udało się nam zorganizować, składają się dwa, jeszcze ciepłe w naszym polskim audiofilskim światku nowości – bułgarska elektronika Thraxa i niemieckie kolumny Odeon uzupełnione o dyżurny gramofon Dr. Feickerta , cyfrowe źródło Reimyo i okablowanie Acoustic Zen, Acrolink i oczywiście Harmonix.
Do niedawna świat dobrej jakości komponentów audio wydawał się być zamkniętym na wszelkie wynalazki ze wschodniej Europy. Tymczasem już od jakiegoś czasu coraz częściej można usłyszeć bardzo pochlebne opinie na temat urządzeń reprodukujących dźwięk z tego teoretycznie zapóźnionego regionu naszego kontynentu. Takie firmy jak: estoński Estelon, czy litewski Solutions zdążyły już ugruntować sobie dobrą pozycję pośród audiofilskiej gawiedzi, co obecnie stara się powielić właśnie testowany bułgarski producent elektroniki. Co prawda na zagranicznych rynkach jest obecny już od kilku lat, jednak dopiero niedawno zyskał na tyle duże zaufanie w naszym kraju, by opieki nad nim podjął się katowicki RCM. Tym krótkim wstępem mam przyjemność zaanonsować Państwu najnowsze dystrybuowane na Górnym Śląsku dziecko – bułgarską markę Thrax z dostarczonym wycinkiem jej sporego port folio – dzielonym wzmocnieniem: przedwzmacniaczem liniowym Dionysos i dwoma hybrydowymi, oddającymi 100W w klasie A końcówkami mocy Heros.
Drugim, nader smakowitym kąskiem jest powracająca na nasz rynek niemiecka marka Odeon i jej odświeżona konstrukcja tubowa o wdzięcznej nazwie No.28. Starsi słuchacze prawdopodobnie kojarzą wcześniejsze prezentacje Odeonów, lecz obecna seria wykorzystuje nowe przetworniki, co ma dość radykalnie różnić ją od poprzednich wcieleń. Ciekawostką przybyłego modelu jest fakt zintegrowania części średnio-wysokotonowej z pasywnym modułem basowym, co nie jest zbyt częstym rozwiązaniem – raczej stawia się na aktywne zasilanie tego zakresu. Jednak konstruktorzy zza naszej zachodniej granicy zdając sobie sprawę, że bas aktywny często odstaje od reszty pasma, pokusili się o zestrojenie całości bez wspomagających najniższe tony dodatkowych wzmacniaczy. Dlatego tez, gdy padła propozycja kompilacji otwarcie – z racji ich konstrukcji – grających Niemców z (pośrednio) opartymi o technikę lampową Bułgarami, z miejsca przyklasnęliśmy razem z Marcinem temu pomysłowi.
Źródło w postaci gramofonu dopełniało proces kompletnej synergii systemu, a zaprzęgnięta do testu szlifierka, jest jednym z pierwszych modeli bardzo dobrze znanego w naszym kraju Dr. Feickerta, na którym posadowiono uzbrojone we wkładkę Dynavector XX-2 ramię SME serii V. Dzielony odtwarzacz z Japonii zwiększał zakres materiału testowego tego spotkania. Przetwarzaniem delikatnych, podatnych na zakłócenia sygnałów z wibrującej igły, zaopiekował się testowany w zeszłym roku na naszych łamach, zbierający wiele pozytywnych opinii zarówno w Polsce jak i za granicą phonostage THERIAA RCM. Wszystkie wspomniane wyżej elementy – bez napędu Cd – znajdują się w ofercie katowickiego RCM-u, a ich pozycjonowanie w cenniku, całkowicie spełnia założenia systemu marzeń.
Aby nie zanudzać Państwa powielaniem opisów wcześniej testowanych urządzeń, skreślę kilka zdań natury poglądowej tylko na temat występujących tutaj nowości.
Patrząc na kolumny od frontu, dość łatwo nasuwa mi się kształt Wieży Eiffla bez iglicy. Dolna komora basowa, jako dość sporych gabarytów (40X50 cm) zwężająca się ku górze podstawa, dzierży na froncie przetwornik obsługujący niskie składowe pasma akustycznego. Nadstawka średnio-wysokotonowa, zaczynająca się od pierwszego tarasu widokowego wspomnianej budowli z Francji pnie się dalej w górę pod trochę ostrzejszym kątem niż dolny cokół, by zdecydowanym ostrym cięciem zakończyć się tuż nad lejkiem tweetera ok. 110 cm od podłogi. Przednia ścianka całej konstrukcji zdaje się być jednak podporządkowana 40-to centymetrowej misce midwoofera. W pierwszym kontakcie wygląda to dość ekstrawagancko i trochę przytłaczająco, lecz po kilkudniowym obcowaniu z tą konstrukcją, nie widzimy w tym nic nadzwyczajnego. Ot zwykłe tubowe kolumny. Rzut z boku ukazuje nam sposób ustawienia poszczególnych przetworników w stosunku do osi pionowej, gdzie dolna skrzynia pochylając się do tyłu kieruje oś basowca ku górze, by górnym modułem nachylać się do przodu, celując idealnie w słuchacza. Komora rezonansowa głośnika odpowiedzialnego za najniższe pomruki otrzymała z tyłu dodatkową przystawkę, jako otwór stratny, unikając w ten sposób nielubianego przez sporą grupę potencjalnych nabywców bas-refleksu. Kontynuując opis budowy nie można zapomnieć o wystających z tyłu puszkach komór zaprzetwornikowych. Jest to na tyle estetyczne, że nie zaburza projektu plastycznego, a korelując z przednimi kształtkami tubowymi może się podobać. Ja przynajmniej widziałem to w optymistycznym wariancie postrzegania. Drobnym, zwiększającym koszty aspektem tych „megafonów” może być fakt wymuszenia przez budowę modułową podwójnego okablowania, co w ramach początkowych oszczędności możemy zrealizować dostarczonymi na starcie solidnymi zworami. Na koniec muszę pochwalić dystrybutora za wybranie ciekawej, idealnie współgrającej ze sobą kolorystyki poszczególnych elementów. Skrzynie z perfekcyjnie położonym w matowym wykończeniu naturalnym fornirem bardzo stonowanie kontrastowały z drewnianymi, polakierowanymi w połysku kremowymi miskami wzmacniającymi wydobywające się z głośników dźwięki. Czuć było smak w każdym calu, co pozwoli spojrzeć na ten produkt przychylnym okiem nawet najbardziej wymagającej „drugiej połówce” biednego audiofila.
Dzielona amplifikacja Thrax’a, wygląda jakby jej stroną wizualną zajęła się osoba o wykształceniu technicznym – w dobrym tego słowa znaczeniu. Mimo, że wszystko oparte o ostre krawędzie, zdawało się być bardzo wysublimowanym pomysłem. Końcówki to leżące, będące aluminiowymi radiatorami prostopadłościany, z zapadniętymi do środka centralnie zbiegającymi się czterema trójkątami jako fronty i umieszczonymi w ich środku włącznikami i diodami sygnalizacyjnymi. Naprawdę kontakt organoleptyczny robi bardzo pozytywne wrażenie. Tylna ścianka to zaplecze z wejściami XLR i RCA, wstającą bańką lampy elektronowej, gniazdem IEC zintegrowanym z głównym włącznikiem i trzema manipulatorami hebelkowymi: XLR/RCA, 8 i 4 Ohm i wzmocnienie Low/High. Czyli niezbędny i całkowicie wystarczający zestaw przyłączeniowy.
Przedwzmacniacz liniowy to również w pełni aluminiowa, konstrukcja wielkości standardowego produktu audio. Przedni panel podobnie jak monobloki zapada się do środka, jednak nie tworzy już trójkątów, tylko płaszczyznę okalającą centralną gałkę wzmocnienia, dwa po obu jej stronach sporej wielkości wyświetlacze poziomu wysterowania i na zewnętrznych flankach po trzy niezbędne do sterowania przyciski z diodami informacyjnymi. Całość idealnie współgra z wyżej opisanymi monoblokami. Tył z uwagi na założenia konstrukcyjne wyposażono w baterię 4–ch wejść RCA i 2-ch XLR, podwojonych wyjść RCA i XLR, wyjście TAPE, gniazda IEC i główny włącznik sieciowy. Żadnych specjalnych fajerwerków. Tak w dużym skrócie przedstawia się sprawa wizualizacji testowanych nowości. Głębsze analizy pozostawiam potencjalnym nabywcom – a zapewniam, że jest co podziwiać – dlatego przechodzę do bardziej przyjemnych czynności, czyli opisu doznań emocjonalnych podczas kilkutygodniowego obcowania z bohaterami testu.
Gdy wstępnie rozmawiałem z dystrybutorem o proponowanym zestawie, z miejsca zasygnalizowałem, że kolumny z rodowodem megafonowym muszą być czymś wyjątkowym, gdyż wieloletnie poszukiwania „Świętego Grala” wśród podobnych konstrukcji, zawsze spełzały na niczym. Nie mówię, że były złe, ale niewiele z nich sprawiało mi przyjemność podczas słuchania. Niestety nawet najbardziej wyszukane i dopieszczone modele bez względu na reprezentowany pułap cenowy były męczące z bardzo prostego powodu – natarczywość grania, przeradzająca się czasem w „krzyk”, co dla człowieka nastawionego na gąszcz w środku pasma, rozświetlony iskierkami blach perkusisty, było męką. Takie jasne postawienie sprawy w początkowych ustaleniach dawało mi spokój ducha w formowaniu – jeśli takie by się nasunęły – nieprzychylnych opinii. Gdy wszelkie „za i przeciw” tej wizyty zostały omówione, proces logistyki z Katowic do Warszawy i potem do docelowego pomieszczenia przebiegł w iście sprinterskim tempie, włącznie z rozlokowaniem kolumn na optymalnym według ekipy dystrybutora miejscu odsłuchowym. Gdy panowie udali się w drogę powrotną, nie pozostało mi nic innego, jak włączyć przycisk Play odtwarzacza Cd – o przepraszam – położyć czarny placek na talerzu gramofonu i opuścić ramię na obracającą się płytę.
To był chyba najważniejszy moment tego testu. Alergia na punkcie latających talerzy na froncie kolumn powodowała, że w moich procesach oceny jakości dźwięku są tylko dwa stany – za lub przeciw, bez żadnych półśrodków – w postaci: „a może by tak …”. Pełen obaw o realne zakończenie recenzji już na materiale rozruchowym, ale jednak z największym na jaki byłem w stanie sobie pozwolić marginesem tolerancji, przystąpiłem do zapoznania się z umiejętnościami tych tworów kolumno-podobnych. Wiem, że jest bardzo duża grupa słuchaczy kochających takie granie bez względu na jego jakość (niestety), delektując się nieprzebraną ilością informacji podaną tu i teraz. Oczywiście nie mam do nich o to pretensji, ale mnie taka nawałnica dosadnie podanych dźwięków już w trzecim utworze zaczyna męczyć. Na szczęście w tym spotkaniu nic takiego nie miało miejsca. Oczywiście nie da się całkowicie wyeliminować konsekwencji zastosowania tub, ale ten sznyt był tylko słyszalny w górnych rejonach środkowego pasma i był na tyle wyważony, że repertuar którego słucham przechodził nad tym do porządku dziennego. Z dużą dozą pewności mogę stwierdzić, że spory udział w takim obrocie sprawy miał set wzmacniający, który swoje 100W w klasie A wspiera niedużą lampką. Ten pierwszy kontakt pokazał światełko w tunelu, a że to był dopiero start całości i monobloki były zimne jak śmierć, przełączyłem źródło na odtwarzacz Cd i udając się na kawkę z małżonką, dla rozgrzewki systemu zapętliłem płytę na jakieś dwie godzinki. Efekt? Było warto. Gdy po wstępnym rozruchu przystąpiłem razem ze znajomymi z KAIMU do próby oceny pięknie prezentującego się pod względem wizualnym seta z Katowic, nadal szukaliśmy dziury w całym. Niby dobrze, ale coś wciąż wisiało w powietrzu. Teoretycznie grałem na sprawdzonych w innych bojach kablach i wydawało się, że będą idealnym partnerem także w tym starciu, tymczasem po kilku próbach z innymi dostępnymi wtedy kolumnami i dwoma nośnikami (Cd i gramofon), nadal odczuwaliśmy niedosyt. W swej konsekwencji sięgnąłem na półkę po jeszcze nieodebrane po teście kolumnowe Kingi Siltecha i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się oddech i swoboda grania, z jakiego słyną testowane kolumny. To był już do końca niezmieniany zestaw, który wszyscy zgodnie zaliczyliśmy do „niekrzyczących”, co jest trudne do osiągnięcia.
Gdy goście udali się do domów, a sprzęt był optymalnie dobrany i rozgrzany, w ciszy opustoszałego domostwa przystąpiłem do robienia notatek na temat usłyszanego materiału. Z uwagi na niedawno przeprowadzony i opublikowany na naszych łamach wywiad z wirtuozem gitary – Antonio Forcione, sesję testową rozpocząłem właśnie od jego twórczości w wydaniu winylowym. Na talerzu wylądowała oczywiście rejestracja koncertowa w kwartecie. Słuchając jej już wielokrotnie, wiedziałem ile niuansów natury przypadkowych dźwięków podczas szybkich riffów i zmieniającego się tempa solowych popisów ze sobą niesie, ale jeszcze nigdy nie było to tak czytelne i oczywiste. Nie żebym nie słyszał tego dotychczas, tylko mój zestaw gra z lekką nutą magii, pozostawiającą słuchaczowi pole do własnych interpretacji odtwarzanej muzyki. W wydaniu Odeon’a i Thrax’a nie ma niedomówień. Nie oznacza to nachalnego wkładania do głowy wszystkiego co są w stanie wygenerować przetworniki, ale nie napadając zbytnio, nie zapominają poinformować nas, że w materiale źródłowym występują jeszcze zawoalowane, czasem ginące w tle bity, czy płytkie dołki na płycie winylowej. Słuchając tego tandemu, mamy pełną paletę informacji o przypadkowych szurnięciach ręki po pudle gitary, wewnętrznym rezonansie samej struny, ale o również idealnie niczym skalpelem wyciętych źródłach pozornych. Przy czym nie popada to w najmniejszy sposób w analityczność, cały czas mieszcząc się w moich dość rygorystycznych granicach tolerancji barwowej. Przyglądając się rozlokowaniu poszczególnych muzyków na scenie, pierwszy plan zdaje się być nieco uprzywilejowany, ale to może być pokłosiem sporej wielkości tub przetworników średnio-tonowych. Oczywiście druga linia była pełnoprawnym bytem muzyki, ale po doświadczeniach z moimi kolumnami opartymi w swej konstrukcji o monitory bliskiego pola , wiem, że można lepiej oddać ten aspekt. Niemniej jednak, całość prezentowanego spektaklu była tak idealnie zestrojona, że uwaga o drugiej formacji jest raczej informacją dla konstruktora, w jakim kierunku mógłby jeszcze rozwinąć te konstrukcje, podczas odświeżania modelu za kilka lat, niż wytykanie jakichkolwiek niedociągnięć.
Wiedząc, że analog ze względu na wrodzoną gładkość dźwięku bardzo ułatwia zadanie niemiecko-bułgarskiemu zestawowi, zdecydowałem się przystąpić do próby obnażenia prawdziwego „ja” takich wynalazków z pojazdami kosmitów na pokładzie i zmieniłem źródło na odtwarzacz kompaktowy. On według założeń producenta dąży ku barwie analogowej, ale jak na razie w bezpośrednim starciu z moim Feickertem, jeszcze trochę odstaje w tej materii. I jak Państwo myślą, po co sięgnąłem na półkę ze srebrnymi krążkami? Oczywiście po kapelę operująca dęciakami, które jeśli są dobrze oddane przez zestaw audio, potrafią zaprzeć dech w piersiach, nie zabijającym jazgotem, tylko gdy trzeba ostrą przeszywającym nas dźwięczącą blachą trąbki, by innym razem zaczarować niskim duszącym wydającym więcej szumu niż muzyki basem wielkiej trąby. Niestety mój podstęp tym razem się nie powiódł, gdyż to co usłyszałem na poczciwym asfalcie, na równie dobrym poziomie jakościowym wypadło przy płycie Cd. Wspomniana płyta pochodziła co prawda ze znakomitej znanej wszystkim wytwórni Naim Label, ale chyba naturalnym powinien być fakt, że tego typu zestaw zasługuje na porządny wsad źródłowy, a nie na źle zrealizowanego rock’a z lat 70-tych. Oczywiście każdy powinien słuchać tego co najbardziej go interesuje, ale ja mam sprawdzić te produkty w działaniu, a nie radzeniu sobie w ekstremalnych warunkach pracy. Włożony do napędu krążek, to najnowsza recenzowana przez Soundrebels produkcja zespołu Sons Of Kemet zatytułowana „Burn”. Instrumenty dęte, którymi miałem nadzieję sponiewierać tytułowy zestaw marzeń, wypadły bardzo dobrze, a dodatkowa dawka szybkości znanej z założeń konstrukcyjnych kolumn tubowych (lejki generujące dźwięki), tylko uatrakcyjniły wszelkiego rodzaju szmery, świsty i szumy powietrza w nisko granych frazach. Według mnie zaproponowany przez Katowicki RCM zestaw broni się w każdym słuchanym przeze mnie rodzaju muzyki. O dziwo, nawet stary wytłoczony na winylu rock (Led Zeppelin), włączony na specjalne życzenie gości, również wypadł dobrze, choć z uwagi na dość mizerną ilość takich pozycji na regale z płytami, przez większość czasu molestowałem przybyszy z Katowic swoimi konikami płytowymi – pokazującymi ich finezję w odtwarzaniu zawartych na srebrnych krążkach informacji. Wszystko było na tyle strawne (przypominam o alergii na wszelkiego rodzaju tuby), że pokusiłbym się o stwierdzenie, iż w przypadku braku innych alternatyw spokojnie żyłbym z takim setem. Nie zdziwię się jak w niedalekiej przyszłości postępująca głuchota – nie mylić z głupotą – zmusi mnie do powrotu do tego tematu, nie jako testu, tylko być albo nie być dobrej jakości muzyki w moim życiu. To może wydawać się naciąganą teorią, gdybym zapomniał wspomnieć o kilku aspektach wpisujących te konstrukcje z zaproponowanym wzmocnieniemw moje postrzeganie muzyki. Chodzi mi mianowicie o ukochaną barwę, która z tych wzmacnianych muszlami głośników była chwalona nawet przez użytkownika systemu Audio Note, a to już jest bardzo duża sztuka. I właśnie ten umiejętnie oddany zakres widma akustycznego – średnicę – stawiałem pod ocenę podczas zapraszania przybyłych gości. Górny zakres z tub prawie zawsze jest spektakularny, ale gdy dla jednego jest marzeniem, dla drugiego może okazać się drażniącym cykaniem. Na szczęście konstruktor umiejętnie prezentując średnicę, wyważył również udział wysokich tonów, pokazując maksymalną ilość informacji bez rażenia słuchacza ich jaskrawością, co dobrze dopełniał zakres niskich tonów. Ja ten ostatni zaliczam do bardzo udanych – bardzo podobny do mojego wzorca, czyli dość twardy bez efektu bas refleksu (przypominam o komorze stratnej), ale zaproszeni goście mieli czasem (z naciskiem na czasem) drobne uwagi natury wzbudzania się tego pasma. Nie omieszkałem tego sprawdzić na proponowanym przez nich materiale, gdyż na swoim nic takiego nie obserwowałem. I faktycznie, gdy dźwięk trafił w „mod” pomieszczenia odsłuchowego, dało się wychwycić drobne poddudnianie, ale tylko przy głośnym słuchaniu, do którego w codziennych odsłuchach raczej się nie zbliżam. Jednak przysunięcie się do linii głośników, zwiększające tym sposobem odległość od tylnej ściany prawie likwidowało ten efekt. Jeśli nawet nie było szans na uwolnienie się od tej niedogodności, to owe słyszalne pomruki nie były monotonną „bułą”, tylko pojedynczymi punktowymi częstotliwościami pochodzącymi od bębnów perkusisty. Tak więc te wspomniane piki basu należy zweryfikować we własnym pomieszczeniu i ze swoim materiałem muzycznym, co wydaje mi się być naturalnym procesem przedzakupowym, ale częste przypadki drogich zmówień bez weryfikacji, skłaniają mnie do notorycznego przypominania o tym.
Na ostatniej wystawie audio w Monachium, słuchałem wiele kolumn podobnych do tytułowej konstrukcji i niestety niewiele z nich wypadało choćby znośnie. Tymczasem tandem Thrax – Odeon znakomicie wpisuje się w kilka (niestety) zaprezentowanych tam i spokojnie mieszczących się w moich kryteriach przyjemnego dźwięku zestawów audio. Głoszone przeze mnie bardzo kontrowersyjne hasło „kolumny tubowe, które nie krzyczą” bez problemów obroniło się podczas nausznych weryfikacji kilku gości. Wszelkie drobne uwagi jakie wysunęli podczas spotkania, wysłuchałem z należytym pietyzmem i w miarę możliwości starałem się je wyeliminować, ale przypominam, że inne warunki lokalowe mogą tych zastanych u mnie problemów nie wygenerować. Dlatego ta konkretna konfiguracja słuchana u siebie może być kropką nad „i” podczas decyzji o zmianach w posiadanym zestawie. Puentując to spotkanie, ze stoickim spokojem napiszę, że w przypadku planowania zmian, już samo wyrafinowanie całości pasma akustycznego wspomnianego zestawienia – mimo lekkiego obdarzenia wyższej średnicy specyfiką konstrukcji tubowej – powinno zachęcić Państwa do wpisania bohaterskiego bułgarsko-niemieckiego systemu na listę zakupową. Ja podczas testu dałem się zaczarować i tylko obecny spokój ducha z Japończykami pozwala mi przejść obok tej konfiguracji bez przyspieszonego bicia serca. Jeśli jednak ktoś zapragnąłby choćby sprawdzić swoje przywiązanie do obecnie stacjonującego w domu kompletu audio, powinien skontaktować się z katowickim RCM-em, ale lojalnie ostrzegam, powrót do własnych klocków może boleć, lub co gorsze dla portfela takowy może nie nastąpić, spektakularnie wypychając dotychczasową zbieraninę na portal ogłoszeniowy.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kablezasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cjaniskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna AcousticRevive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Niniejsza minirecenzja Appleseed „Heat From The Sun” nie będzie dotyczyła, jak co poniektórzy fani mangi mogliby się spodziewać kolejnego, zaginionego tomu autorstwa Masamunego Shirowa, lecz najnowszego, a zarazem drugiego w historii działającego od 2006r. poznańskiego zespołu Appleseed albumu.
Dziewięć zapisanych na srebrnym krążku utworów dość jednoznacznie kategoryzuje twórczość ww. formacji, jako rasowy prog-rock, choć lekko gardłowy wokal wykazuje wiele podobieństw do ikon grunge’u w stylu Pearl Jam, czy idąc w cięższe klimaty nawet Alice in Chains. Jednak partie wokalne są jedynie dodatkiem do snujących się niczym poranną mgła muzycznych pasaży osnutych na gitarowym szkielecie przyobleczonym w perkusyjno – elektroniczną otoczkę. Dla tego też dwa („Hyperspace” i „Nine”) z pośród dziewięciu utworów są wyłącznie instrumentalne pozostawiając słuchacza sam na sam z tymi mrocznymi klimatami. Nie ma się jednak co oglądać na zachód, bo i na naszej krajowej scenie Appleseed całkiem zgrabnie lokują się gdzieś pomiędzy Tides From Nebula, Besides a święcącym coraz większe sukcesy Riverside. Niewprawne uszy do odsłuchu z pewnością skusi lekko złagodzony impet ataku i przewijająca się przez cały album przyjemna melodyjność, która tylko sporadycznie skręca w kierunku bardziej zagmatwanych, tak typowych dla progresywnych klimatów zagmatwanych linii melodycznych, poszarpanych fraz i pozornego skomplikowania.
Od strony realizatorskiej już niestety tak różowo nie jest. Co prawda spokojniejsze fragmenty budują całkiem realistyczną, trójwymiarową scenę, lecz wraz ze wzrostem zagmatwania i gęstości warstwy instrumentalnej, ze szczególnym uwzględnieniem drugoplanowych gitar, czy też bardziej rozbudowanych partii blach rozdzielczość i separacja pomiędzy poszczególnymi źródłami pozornymi nieprzyjemne spada. Zdaję sobie sprawę, że powyższe zarzuty dla osób skupionych wyłącznie na drzemiących w muzyce emocjach mogą wydawać się cokolwiek dziwne, lecz biorąc pod uwagę profil naszego portalu jestem zobowiązany o tym wspomnieć. Poza tym staram się być na tyle szczery, żeby od razu sygnalizować elementy wymagające większej uwagi i troski ze strony realizatorów. W końcu mi również zależy na tym, by polskie produkcje i to nie tylko jazzowe, czy klasyczne były doceniane na szerokim świecie, a jednym z warunków jest oczywiście poziom realizacji. Powyższe wymagania nie są bynajmniej wyimaginowanym marudzeniem zblazowanego Audiofila, gdyż nie szukając daleko proponuję zwrócić uwagę na półkę z rockiem wydawnictwa Naim Label, gdzie wszystko zapięte jest na ostatni guzik i nawet EPki brzmią po prostu świetnie. Appleseed już pierwszy krok w tym kierunku jak widzę wykonali i powierzyli proces masteringu pracującemu w Nashville Steve’owi Corrao i jego studiu Sage Audio. W dodatku „Heat From The Sun” wydali własnym sumptem, co tylko podkreśla ich determinację i upór. Oby tak dalej.
Marcin Olszewski
Appleseed tworzą:
Radosław Grobelny (wokal),
Bartosz Bąk (gitara),
Wojciech Deutschmann (gitara/synth),
Maciej Hoffmann (perkusja),
Filip Bielecki (bas),
Wojciech Ślepecki (hammond/piano).
Opinia 1
Kiedy otrzymałem z Naimlabel.pl przesyłkę z płytą „Holy Ghost” Marca Forda prawdę powiedziawszy nie miałem żadnych skojarzeń i oczekiwań. Zarówno nazwisko, jak i patrząca z okładki twarz nie mówiła mi zupełnie niczego. Ba, nawet po kilku przesłuchaniach spokojnego, relaksującego materiału, wprost idealnie wpisującego się w estetykę bluegrassu i country dalej żyłem w błogiej świadomości poznawania twórczości zupełnie „obcego” człowieka. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas zgrywania albumu na NASa w celu uzupełnienia tagów zerknąłem do sieci i okazało się, iż nie mam do czynienia z niedawno odkrytym objawieniem, lecz od wielu lat ciężko pracującym na swoją pozycję, doświadczonym muzykiem mającym na swoim koncie m.in. kilkuletnią działalność np. w blues-hard-rockowym „The Black Crowes” (zdecydowanie moje klimaty), współpracę z Benem Harperem, pojedyncze „incydenty” z Gov’t Mule czy Izzy Stradlinem a co najważniejsze cztery solowe albumy. Będący tematem niniejszej minirecenzji „Holy Ghost” jest zatem piątym wydawnictwem sygnowanym przez Marca Forda.
W porównaniu do wcześniejszych albumów, np. szorstkiego, niemalże garażowego „Weary and Wired” (2009r) wydany w 2014r. „Holy Ghost” jest zdecydowanie spokojniejszy, bardziej liryczny. Jedynie bardziej dynamiczne, zagrane z pazurem i „I’m Free”, czy „Sometimes” przywodzą na myśl stare, „cięższe gatunkowo” czasy. Pozostałe utwory to łatwo wpadające w ucho kompozycje będące świetną kontynuacją twórczości solowych projektów Marka Knopflera, jak np. „Missing… Presumed Having a Good Time” z grupą Notting Hillbillies a nawet Chrisa Isaaka. Pomimo pozornego podobieństwa utwory nie zlewają się w monotonną muzyczną papkę, jaką próbują karmić nas chilloutowe rozgłośnie i dzięki temu album nie dość, że nie nudzi, to wraz z kolejnymi odsłonami pozwala natrafiać na znajdujące się w głębszych warstwach niuanse i smaczki. Nie jest to tzw. muzak, lecz prawdziwa, płynąca z głębi serca muzyka, którą z chęcią zabierzemy ze sobą do samochodu, czy włączymy jako nastrojowe tło podczas wieczornego spotkania z przyjaciółmi. Słychać, że po okresie młodzieńczego buntu i poszukiwania własnych brzmień, czy to samotnie, czy w mniejszych, bądź większych projektach Ford postanowił niniejszym albumem podsumować swój dotychczasowy dorobek patrząc na niego z perspektywy czasu i zdobytych doświadczeń.
Poczynione obserwacje nie zawsze są słodkie i radosne, ale czuć, że muzyk w przyszłość patrzy z nadzieją i optymizmem a osiągnąwszy obecny poziom wiedzy i umiejętności spokojnie może robić swoje nie musząc niczego i nikomu udowadniać. Podejrzewam też, że dorastający wraz z nim fani również osiągnąwszy pewna życiową stabilizację z chęcią będą sięgali nie tylko po ostrzejsze, bardziej surowe wydawnictwa ale również po to – spokojniejsze i pozwalające zebrać po całym dniu nerwówy skołatane myśli.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to w ramach spełnienia własnych, czysto hedonistycznych zachcianek z chęcią usłyszałbym więcej płaczliwych riffów w stylu tych, jakie znaleźć można na „Turquoise Blue”. I tyle – koniec krytyki.
Od strony realizatorsko-wydawniczej również trudno o „Holy Ghost” wypowiadać się inaczej niż w samych superlatywach. Specjalistom z Naima udało się po raz kolejny bardzo umiejętnie połączyć selektywność i rozdzielczość dedykowaną audiofilskiej części odbiorców z muzykalnością i gęstą nasyconym brzmieniem kojącym skołatane nerwy. Pozycjonowanie na scenie źródeł pozornych jest czytelne i stabilne, tak jak już wcześniej wspominałem niezależnie od dość spokojnego repertuary całość nie nuży, nie zlewa się a wręcz przeciwnie – wciąga słuchacza, absorbuje jego uwagę i zachęca do samodzielnych eksploracji poszczególnych planów w poszukiwaniu smakowitych niuansów i pominiętych podczas wcześniejszych odsłuchów mikrodetali. Nie jest to suchy, beznamiętnie zrealizowany sampler, w którym najważniejsze sa poszczególne dźwięki a muzyki nie ma za grosz. Jest to po prostu świetny blues-rockowy projekt zrealizowany na poziomie w większości przypadków bądź to nieosiągalnym dla mniejszych, mniej zasobnych wydawnictw, bądź znajdującym się poza obszarem zainteresowania tzw.”majorsów”.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Marc Ford to już nie najmłodszy gitarzysta pochodzący z Los Angeles o dużym bagażu doświadczeń muzycznych, naszpikowanych znaczącymi sukcesami. Mimo zalet instrumentalnego front-mena i umiejętności wokalnych, jakie zaprezentował na recenzowanej obecnie płycie, większość swojej kariery spędził jako operator „wiosła” w znanym amerykańskim zespole rockowym The Black Crowes. Oprócz tego brał udział w wielu sesjach różnych projektów muzycznych z wieloma znanymi artystami. W swej karierze popełnił kilka kompilacji, jednak wszystko zdawało się krążyć wokół bluesa i country, czego dobitnym potwierdzeniem jest dostarczony przez polskiego dystrybutora oficyny Naim Label krążek zatytułowany „Holy Ghost”.
Przesłuchałem tę płytę kilkukrotnie i za każdym razem z dużą dawką przyjemności. Mimo, że nie jestem zbytnim fanem tego gatunku, to umiejętnie stonowana stylistyka, nienachlanie wpływająca na odbiór dwunastu zarejestrowanych utworów, pozwala odetchnąć po całodniowej pogoni za pieniądzem, bez uczucia monotonności. Od jazzu jako takiego wsad muzyczny jest dalece odległy, ale zastosowane instrumentarium w połączeniu z lekkim ukierunkowaniem grania w stronę country, dość łatwo wciągnie nas w wir spokojnych fraz melodycznych i zanim się obejrzymy, okazuje się, że trzeba wyjąć krążek z napędu odtwarzacza. Może dlatego, że lubię takie balladowe utwory, które wprowadzają mnie w stan wyższej percepcji dobiegających dźwięków, dałem się kilkukrotnie oczarować. A gdy dawka pozytywnych wibracji idzie w parze z jakością masteringu całości projektu, co z uwagi na wytwórnię – Naim Label – wydaje się być oczywiste, ciężko jest znaleźć punkt zaczepienia do jakichkolwiek narzekań. Ja mimo pierwszych dalekich od moich preferencji muzycznych taktów, po zapoznaniu się z tym materiałem, nie żałowałem tej przygody z Fordem, gdyż przyznany mu kredyt zaufania w pierwszym przesłuchaniu za instrument jakim się posługuje, odwdzięczył mi się kilkukrotnym powrotem do tego krążka. Gitarowe linie melodyczne, często z solowymi popisami w niezobowiązującym wolnym tempie, są dla mnie papierkiem lakmusowym bytu na tym padole ziemskim. Jeśli okaże się, że nie mam czasu i ochoty na takie „smętne” dla niektórych kawałki, będzie to oznaczać, że biorę udział w wyścigu szczurów, w którym nie ma miejsca na oderwanie się od rzeczywistości, tylko pęd ku spełnieniu wizji światowych korporacji. A na takie życie, ja się nie godzę i cieszę się, że polski dystrybutor zadbał o moje zdrowie psychiczne, przysyłając opisywany krążek.
Patrząc na sferę jakości zgrania materiału muzycznego i stronę jego realizacji, nie mogę się do niczego przyczepić. Marka NAIM nie odcina kuponów, wydając papkę jakościową, tylko konsekwentnie realizuje będące zaczynem do jej powstania założenia. Czytelność i separacja źródeł pozornych, wespół z ich rozlokowaniem na scenie nie budzi zastrzeżeń. Firma w tych trudnych dla formatu CD czasach z pewnością ciężko walczy o klienta, ale jeśli nie zboczy z od początku obranej drogi – jakość ponad wszystko – ma szansę jeszcze długo cieszyć uszy takich dinozaurów jak ja, którzy stawiając na winyl, dopuszczają ewentualną cyfrę w postaci srebrnych krążków , nie dorośli jeszcze mentalnie do coraz bardziej popularnych plików. Czas pokaże, kto miał rację, ale ja na razie cieszę się, że jest kilka wytwórni na świecie stawiających na jakość i „przestarzałe” technologie, gdyż tę pozycję możemy również nabyć na czarnym krążku. Swoją drogą, szkoda, że tej pozycji nie dostarczono mi w tej archaicznej postaci, wtedy recenzja byłaby zdecydowanie dłuższym monologiem. Ale nic to, może kiedyś, kto wie?
Jacek Pazio
Opinia 1
Narodziny większości firm produkujących mniej, bądź bardziej wyrafinowane urządzenia audio, wyglądają z reguły bardzo podobnie. W garażu, piwnicy, bądź nawet na kuchennym stole sfrustrowany młody człowiek najpierw przerabia, dewastuje i udoskonala konstrukcje dostępne na rynku, by w końcu stworzyć coś własnego. Grono obdarowywanych, lub z czasem gotowych zapłacić za „no name’a” szczęśliwców powoli rośnie, by po jakimś czasie osiągnąć poziom popytu wymuszający rozpoczęcie oficjalnej, zalegalizowanej działalności gospodarczej. Krótko mówiąc u podstaw leży po pierwsze rozczarowanie status quo a po drugie przeświadczenie, że samemu można zrobić coś lepiej. Podobne cele przyświecały z pewnością założycielom marki Albedo, którzy postanowili jednak powściągnąć wodze spontaniczności i zamiast rzucać się z lutownicą i śrubokrętem na posiadającą już ugruntowaną na rynku pozycję komercyjną konkurencję usiedli i zaczęli liczyć. Całe szczęście nie chodziło o czysto księgowe kalkulacje jak, gdzie i co u kogo zamówić, żeby najlepiej przyjechało gotowe z jednej z azjatyckich, wyspecjalizowanych w produkcji OEM azjatyckich fabryk (co niestety coraz częściej ma miejsce), lecz o obliczenia czysto konstrukcyjne. Skupili się mianowicie na jak najdokładniejszych, najbardziej precyzyjnych obliczeniach umożliwiających stworzenie konstrukcji opartej na niezbyt popularnej linii transmisyjnej, która teoretycznie powinna łączyć zalety układów wentylowanych basreflex i obudów zamkniętych. Niestety teoria to jedno a o udanych implementacjach tego typu rozwiązań nie słychać zbyt często. Tym razem miało być inaczej. Zaawansowane modelowanie, autorski software i jak to zwykle w słonecznej Italii bywa niebanalny design przybrały intrygującą formę smukłych podłogówek Albedo Aptica.
Włoskie kolumny swą przyciągającą wzrok bryłą przywodzą (przynajmniej mi) na myśl rozszerzające się ku górze, strzeliste i eleganckie kieliszki do szampana. Co prawda efekt finalny byłby jeszcze bardziej wysublimowany, gdyby zamiast prostokątnej, a przez to zadziwiająco banalnej postawy wykorzystano coś zdecydowanie bardziej wyszukanego i wskazującego na panowanie nad całością projektu. Nie, żebym specjalnie, czy też złośliwie się czepiał, lecz skoro mniejsze (i tańsze) HL 2.2 zasłużyły na nadające kolumnie lekkość i zwiewność poprzez optyczne złudzenie lewitacji „pająki”, to czemuż podobnego rozwiązania zaniechano w modelu wyższym. Na chwilę obecną trudno mi znaleźć jakieś sensowne i racjonalne wytłumaczenie, oczywiście oprócz jednego i w dodatku irytująco przyziemnego – ekonomicznego. Mniejsza z tym, choć takie detale po prostu psują krew, tym mocniej, że wyższy model – Axcentia bardziej dopracowane stylistycznie cokoły też otrzymał.
Dość jednak marudzenia. Aptica to zdecydowanie jedne z ładniejszych i lepiej wykonanych kolumn na rynku. Wykończony na wysoki połysk i pokryty popielatym (modyfikowanym) fornirem graphite ebony korpus płynnie przechodzi w rozszerzający się ku górze front przyozdobiony łuskopodobną fakturą, która jak się okazało podczas rozmowy z dystrybutorem wykonywana jest ręcznie a nie jak można byłoby przypuszczać maszynowo. Atrakcyjności projektowi wizualnemu nadają perforowane metalowe „lusterka” biegnące wzdłuż kołnierza przetwornika wysokotonowego i sama, pozbawiona ostrych krawędzi zaokrąglona obudowa. Tutaj nie ma miejsca na proste – nudne prostopadłościenne skrzynkopchodne prostopadłościenności, w zamian za to szczęśliwy nabywca otrzymuje parę przepięknie wykonanych audio-bibelotów mogących stanowić prawdziwą ozdobę eleganckiego salonu.
Od strony konstrukcyjnej sprawa jest prosta – dwudrożny układ oparty został ma parze porcelanowych przetworników zabezpieczonych niemalże obowiązkowymi w takim przypadku gęsto perforowanymi indywidualnymi metalowymi siatkami. Znajdujące się w ściętej pod kątem ścianie dolnej ujście linii transmisyjnej również otrzymało własne „sitko” a tuż obok niego znalazło się miejsce dla pojedynczej pary terminali głośnikowych. Ich odległość od cokołu jest co prawda dość znaczna, jednak posiadaczom sztywnych i ciężkich przewodów głośnikowych serdecznie polecałbym zainteresować się widłami, gdyż masywne banany przechodzące w sztywne termokurczliwe kołnierze mogą okazać się lekko problematyczne. Po bardziej szczegółowe omówienie zagadnień zarówno teoretycznych, jak i ewidentnie inżynierskich zapraszam na stronę producenta, gdzie znajdą Państwo sporo materiałów mogących wyjaśnić ewentualne wątpliwości. My tego typu beletrystykę tym razem Państwu darujemy, gdyż zdajemy sobie doskonale sprawę, iż dla większości miłośników dźwięków wysokiej próby aspekty techniczne schodzą z reguły na dalszy plan i częstokroć eksploatując dane urządzenie przez wiele lat niespecjalnie interesują się cóż tam w jego trzewiach siedzi i jaką rolę pełni. Sprzęt audio ma po prostu dobrze grać, a jaką drogą i jakimi zabiegami technicznymi żądany efekt zostanie osiągnięty, to już zmartwienie konstruktora.
Przejdźmy zatem do części poświęconej subiektywnym wrażeniom zebranym podczas odsłuchów.
Żmudny proces wygrzewania przypadł tym razem Jackowi, a że w przypadku porcelanowych przetworników jego (procesu, nie Jacka) znaczenie jest kluczowe miałem to szczęście, że przyjechałem praktycznie na gotowe. Ustawione w OPOSie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels), z dala zarówno od ściany tylnej, jak i bocznych Albedo po prostu znikały i to nie tylko pod względem czysto fizycznym, ale i sonicznym. Po prostu już przy pierwszych dźwiękach przez siebie wydawanych ulegały cudownej dematerializacji tożsamej raczej konstrukcjom podstawkowym a nie wolnostojącym, z jakimi teoretycznie mieliśmy do czynienia. Nie ma jednak róży bez kolców. Ścieżka „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4” przekonująco wypadła praktycznie tylko na spokojniejszych i akustycznych fragmentach. Cięższe i bardziej agresywne utwory (m.in. „Slip Kid” Anvil featuring Frankie Perez) powodowały słyszalną kompresję, co stawiało kolumny w dość niewygodnej sytuacji. Przesiadka na „The Fast And The Furious: Tokyo Drift” tylko potwierdziła moje wcześniejsze przypuszczenia, że Albedo, choć aspirują do miana pełnoprawnych podłogówek, wypadałoby raczej zakwalifikować do grona monitorów. Niby bas na pierwszy rzut ucha mógł sprawiać wrażenie nisko schodzącego i posiadającego odpowiednią masę, jednak już po kilku obfitujących w sporą ilość informacji zapisanych w najniższym paśmie utworach okazywało się, że poczynania kolumn mają raczej charakter działań pozorowanych. Krótko mówiąc dźwięk był ewidentne „zrobiony” i kupując go powinniśmy zdawać sobie sprawę, że bierzemy udział w drobnej mistyfikacji, ale mistyfikacji nie dość, że po mistrzowsku przygotowanej, to co najważniejsze wiadomej nie tylko dla konstruktora, ale i nabywcy.
„Misa Criolla” z Mercedes Sosą została zaprezentowana o drobinę jak na mój gust za lekko. Nacisk został położony na estetyczny aspekt utworu i wiodąca, nadająca monumentalności partia bębna wielkiego uległa zauważalnej marginalizacji kierując uwagę słuchacza ku warstwie wokalnej. Co dziwne nawet budowanie przestrzeni, tak fenomenalnie nagranej na tym albumie, nie powalało na kolana. Niby dalsze plany były czytelne i nie zlewały się w bezkształtne impresjonistyczne plamy, lecz już czas wygaszania i wierność oddania aury pogłosowej mogłyby zostać potraktowane z większym pietyzmem. W dodatku o ile większość konstrukcji korzystających z dobrodziejstw przetworników porcelanowych brzmi dość sucho i nader często dość analitycznie tym razem byliśmy świadkami pewnego zmatowienia, uśrednienia tworzących „powietrze” otaczające muzyków niuansów. Dopiero „W Hołdzie Mistrzowi” pozwoliło Albedo zabłysnąć. Blisko zdjęte partie wokalne i instrumentalne czarowały barwą i nasyceniem. Delikatne faworyzowanie średnicy umiejętnie odwracało uwagę słuchacza od dość ujednoliconej linii basu i trochę wyblakłej góry. Głos Soyki też niespecjalnie mógł pochwalić się niskim tembrem, czy adekwatną do postury wokalisty masą. Wyczuwalna była pewna ostrożność, zachowawczość a nawet obawa przed przekroczeniem granicy ewidentnego podkolorowania. Na Jorgos Skolias & Bogdan Hołownia „Tales …” również odnotowałem zauważalną redukcję pogłosu, przez co pstrykanie palcami dalekie było od choćby zbliżonego do naturalnego a głosowi Skoliasa brakowało potęgi, masy i wypełnienia. Przez moment czułem się tak, jakby ktoś podczas (nieudanego) eksperymentu zbytnio przetłumił pomieszczenie, w którym dokonano nagrania.
W ramach podsumowania sięgnąłem po faworyzowaną przez Jacka płytę Michel Godard „Monteverdi: A Trace of Grace”, która zabrzmiała nad wyraz intymnie, ze strumieniem światła skierowanym na wokalistów przy pozostawieniu w niewielkim cieniu pozostałych członków zespołu. Klimat skupienia niewątpliwie mógł się podobać, choć gdyby na scenie było trochę więcej przestrzeni z pewnością nie byłoby powodem do narzekań.
Ponieważ żonglerka testowanym ostatnio okablowaniem Acoustic Zena i Siltecha znacząco zmieniała charakter dźwięku, lecz uzyskane efekty mogliśmy rozpatrywać jedynie w kategoriach kroków to w jedną, to w drugą stronę, lecz każdorazowo w bok uznaliśmy, że nie ma co kombinować i do pracy zaprzęgliśmy dyżurne Harmonixy HS101-EXQ. Osiągnięty efekt przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania – po prostu, jak to się zwykło mówić kolumny „otworzyły się” się na górze stając się nie dość, że zdecydowanie bardziej komunikatywne, to przede wszystkim pozbawione wcześniejszej zachowawczości. Do głosu doszła nieco nieśmiała, ale jednak wreszcie obecna spontaniczność i to pomimo nadal nieśmiałego, niczym spłoniona pensjonarka basu, co przyjąłem z nieukrywanym zadowoleniem. Powtórne przesłuchanie wspomnianych powyżej utworów przyniosło porcję znacząco poprawiających wizerunek Albedo w moich oczach uwag. Instrumenty akustyczne, czy pstrykanie palcami straciły manierę komory bezechowej a głos Stanisława Soyki nabrał właściwej barwy a przez to i masy. Ze względu na dość późną porę w tym jakże obiecującym na przyszłość momencie zmuszony byłem przerwać odsłuchy, by w zaciszu domowego ogniska na spokojnie wszystko sobie uporządkować.
Kolejną fazę odsłuchów poprzedziły jednak dalsze zmiany. W międzyczasie kolumny powędrowały do mniejszego pomieszczenia, w torze pojawił się nowy element – integra Crayon CFA 1.2 a efekty były na tyle pozytywne, że kiedy tylko przyjechałem Jacek wyglądał na równie podekscytowanego, jakby co najmniej trafił kumulację w totka. Powtarzał, że Albedo wreszcie zaczęły grać na miarę swoich (zapowiadanych przez dystrybutora) możliwości i że w pewnych aspektach bardzo przypominają mu jego Bravo Consequence. O ile pierwsza część wypowiedzi wzbudziła moje zainteresowanie, to już druga podziałała jak lodowaty prysznic. Z pewnością zdążyli się Państwo zorientować, że znacząco różnimy się z Jackiem zarówno pod względem upodobań muzycznych, jak i wyznawanych preferencji, jeśli chodzi szeroko rozumianą estetykę brzmienia. Krótko mówiąc dyżurne i na każdym kroku komplementowane przez Jacka kolumny niejako na dzień dobry wykluczają niemalże 90% mojej płytoteki a łaskawie akceptowalne pozostałe 10% wypada na nich, przynajmniej na mój (spaczony) gust mało przekonująco. Nic to. Trzeba będzie przełknąć tę gorzka pigułkę i skupić się na walorach wizualnych.
Całe szczęście wspomniane różnice „światopoglądowe” wpłynęły na sposób postrzegania i … tym razem zadziałały na korzyść testowanych kolumn, których wyższe rejestry zupełnie nie przypominały „jackowej referencji” a brzmiały zdecydowanie bliżej moich, uzbrojonych w przetworniki AMT, Gauderów! Ba, podobieństwa dotyczyły praktycznie 2/3 pasma i jedynie niedobory basu wskazywały, że cuda zdarzają się wyłącznie w Hollywood i Albedo Aptica, choć aspirują do miana konstrukcji podłogowych zdecydowanie więcej szans będą miały w bezpośrednim starciu z podobnie wycenionymi monitorami, aniżeli z pełno pasmowymi konstrukcjami wolnostojącymi. Pogodzenie się z tym faktem otworzy przed nami nowe możliwości i perspektywy a co najważniejsze uwolni od niemożliwych do spełnienia oczekiwań.
Agresywne utwory z „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4”, które do tej pory wypadały mało przekonująco imponowały napastliwością i iście garażową szorstkością, co akurat w tym wypadku proszę odebrać jako oczywistą zaletę i komplement z moich ust. Na bardziej wymagającym repertuarze, za jaki spokojnie możemy uznać „Symphony No.7” Beethovena (Reiner/Chicago Symphony Orchestra – XRCD2) na jaw wyszła umiejętność włoskich piękności do grania dużym, tak – nie przewidziało się Państwu – dużym i obszernym, a przy tym kontrolowanym dźwiękiem. Oczywiście kontrola była niejako pochodną nieobecności najniższego basu, ale proszę mi wierzyć, że zdecydowanie łatwiej jest na dłuższą metę żyć z takim kompromisem stawiającym jakość ponad ilość, niż z dudniącym, lecz zupełnie nieskoordynowanym z pozostałymi podzakresami megabasiszczem. Zaobserwowana metamorfoza jednoznacznie wskazała zalecany metraż, którego lepiej świadomie nie przekraczać. U nas, w 16 metrach kwadratowych Albedo Aptica w porównaniu do tego, co usłyszeliśmy w 35 metrowym OPOSie zagrały wprost wybornie. Z drajwem, energią i niezwykłą spontanicznością opartymi na lśniącej, gładkiej a przy tym rozdzielczej górze, nasyconej średnicy i zwinnym, punktowym wyższym basie. Blachy i dęciaki odzyskały właściwy sobie blask mieniąc się feerią barw i rozbłysków. Kontury źródeł pozornych były wyraźne, lecz nie przeostrzone, przez co zaoszczędziły nam zbędnej a zarazem sztucznej laboratoryjnej antyseptyczności stawiając na muzykalność i homogeniczność przekazu.
Albedo Aptica niczym pełnokrwiste Włoszki potrafią nad wyraz emocjonalnie, żeby nie powiedzieć histerycznie reagować na niespełniające ich wymagań zarówno warunki lokalowe, jak i towarzyszącą im elektronikę (z okablowaniem włącznie). Jeśli jednak podejdziemy do nich z odpowiednio bogatymi pokładami empatii i zrozumienia, poświęcimy im wystarczająco dużo czasu i zapewnimy odpowiednio intymną atmosferę (czytaj niezbyt duże pomieszczenie) szanse na pełen pozytywnych uniesień długoletni związek będą całkiem spore. Wszystko będzie zależało od naszego uporu, a jeśli takowego nie posiadamy od doświadczenia i wiedzy sprzedawcy. Ot, typowe kochaj, albo rzuć. Jeśli gdzieś po drodze popełnimy błąd Albedo nam to z iście kobiecą bezwzględnością wypomną wbijając szpilę w najmniej odpowiednim momencie. Pół biedy, jeśli „scena” będzie miała miejsce bez świadków, ale znając złośliwość rzeczy martwych spodziewałbym się raczej bardziej spektakularnych okoliczności. Dla tego też zalecam daleko idącą ostrożność i dbanie o konwenanse, by nie zaliczyć na forum publicum przysłowiowego strzału z liścia. Lepiej trochę więcej się nachodzić, porozpieszczać i zadbać o jak najlepsze okoliczności przyrody a po osiągnięciu zamierzonego celu przestać wreszcie kombinować i zacząć słuchać muzyki mając nie tylko satysfakcję, ale i złapanego, cieszącego oko „króliczka” urodą dorównującego niejednemu nader sympatycznemu zajęczakowi z rozkładówki …. mniejsza z tym czego.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 33 000 PLN; glossy graphite ebony, czarny – 41 500 PLN
Dane techniczne:
Zastosowane przetworniki: 6” ceramiczny mid-woofer, 1” ceramiczny tweeter z systemem DSD
Typ: Linia transmisyjna z rezonatorem Helmholtza
Zwrotnica: pierwszego rzędu
Impedancja: 8 Ω
Skuteczność: 85 dB SPL (2.83V/1m)
Pasmo przenoszenia: 45 – 20.000 Hz
Wymiary: 26 x 19 x 101 cm
Waga: 19 kg / szt.
Dostępne wykończenia obudowy: makassar ebony, glossy graphite ebony, czarny
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX
– gramofon: Dr. Feickert Analogue Twin + SME V + Dynavector XX-2 MKII
– phonostage: RCM TheRIAA
– Wzmacniacz zintegrowany: Crayon CFA 1.2
– Przedwzmacniacz: Thrax Dionysos
– Monofoniczne końcówki mocy: Thrax Heros
– Kolumny: Bravo Consequence+; Davis MV One; Odeon No.28/2
– Przewody głośnikowe Harmonix HS 101-EXQ; Acoustic Zen Double Barrel; Siltech Royal Signature King
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Zasilające: Harmonix X-DC350M2R Improved-Version; Acoustic Zen Gargantua II
Opinia 2
Jak wszyscy prawdopodobnie wiemy, Włochy to bardzo malowniczy kraj, ale oprócz otrzymanych od kształtującej się kuli ziemskiej dóbr natury, ważnym elementem są jeszcze dobra wygenerowane przez czynnik ludzki tam stacjonujący. Chodzi mianowicie o nieprzebrane zastępy osobników mających w swych szarych komórkach pokłady tak wysmakowanej sztuki wzorniczej, że nikt, potarzam, nikt na świecie nie jest w stanie z nimi konkurować. Oczywiście pojedyncze przypadki się zdarzają – jako potwierdzenie starej prawdy, ale to oni dzierżą prym w nietuzinkowych pomysłach wizualizacji wyrobów codziennego użytku. My co prawda zajmujemy się tylko działem audio, ale jeśli zapragnąłbym wymienić listę słynących z pozostawienia swojej niezapomnianej spuścizny w naszym hobby konstruktorów, bez zająknięcia, zajęłoby to kilka linijek pisanych ciurkiem. Ale nie jesteśmy na cyklicznych wypominkach kościelnych (na które czasem uczęszczam), tylko po raz kolejny zderzamy się z pięknem w najczystszej postaci. Nie chodzi tylko o fortepianowy lakier, czy projekt plastyczny – to oczywiście też, ale pierwsze co daje się zauważyć to wykwintna modyfikacja naturalnego forniru. I myliłby się ten, kto stwierdzi, że fornir to fornir, byleby był dobrze położony, dopóki nie zetknie się z taką jego aplikacją. Widziałem już sporo podobnych pomysłów, ale były to raczej ładne powielania, podpatrzonych wcieleń, niż jakiekolwiek przełamanie trendu, gdy tymczasem Włosi ponownie stanęli na wysokości zadania, gdzie w parze z wyszukaną modyfikacją okleiny, idzie pomysł na bryłę i detale wykończeniowe konstrukcji. Panie i panowie, przedstawiam kolejną propozycję z Italii, dystrybuowaną przez wrocławskie Moje Audio markę Albedo, produkującą dizajnerskie kolumny Aptica.
Patrząc od frontu, widzimy stojący na „kurzej stopce” z czterema regulowanymi kolcami, rozszerzający się ku górze słupek zwieńczony u szczytu dwoma ceramicznymi przetwornikami. Umiejscowienie nie jest przypadkowe, gdyż cała znajdująca się pod nimi kubatura wnętrza kolumny jest wykorzystana jako wdrożenie w życie linii transmisyjnej, która w efekcie ma uwolnić nas od następstw zastosowania zwykłego bas-refleksu. Przednia ścianka jak przystało na mieszkańców lądu w kształcie buta ma swój idealnie komponujący z resztą projektu sznyt wykończeniowy, od ręcznie struganych dłutem łusek, po chromowane naszpikowane piegami srebrne wstawki po zewnętrznych stronach głośników wysokotowych. Tuż nad podstawą znajdziemy dumnie wkomponowaną płytkę z logo producenta. Proszę się nie niepokoić, zbieżność nazw z naszą rodzimą firmą kablarską jest przypadkowa i powiem więcej, nasi byli pierwsi. Przekrój poziomy tych konstrukcji przywołuje na myśl wariacje na temat produktów marki Sonus Faber, czyli coś na kształt lutni. Rzut okiem z boku wyraźnie pokazuje powielenie pomysłu przedniej ścianki, gdzie dość wąska dolna część rośnie gabarytowo wraz z podążaniem w rejon głośników, by tam osiągnąć swoje maksimum. Wylot powietrza usytuowano na dolnej, mocno ściętej i wykończonej ryflowaną błyszczącą płytką płaszczyźnie, z której wyprowadzono wspornik w kształcie litery „T”, będący mocowaniem grubej i ciężkiej metalowej podstawy. Mocno pochylona do tyłu całość, stara się ominąć uszy słuchacza, by stworzyć lepsze warunki do rozchodzenia się generowanych fal akustycznych. Pojedyncze terminale głośnikowe zainstalowano na dolnej płaszczyźnie tuż za wylotem kanału linii transmisyjnej. Czarna, masywna, sporych rozmiarów podstawa zapewnia stabilność konstrukcji, co dla zwiększenia tego aspektu zrealizowano stosując w jej narożnikach cztery srebrne wkręcane od góry kolce, swym ostrzem opierające się na dołączonymi do kompletu podkładkach. Projekt plastyczny zakłada idealne proporcje bryły i bardzo efektownej kolorystyki wykończenia, i śmiem twierdzić, że udało się to znakomicie. A czy tytułowe kolumny z Włoch są pełnoprawnym elementem toru audio, czy tylko ładnie wydającym a tylko niejako przy okazji wydającym z siebie dźwięk mebelkiem nie omieszkam ocenić w dalszej części testu.
Z uwagi na dziewiczy stan przybyłych bohaterek, musiałem przejść cały proces przygotowania ich do życia, na co zmarnowałem kilka kilowatogodzin serwując im nieprzerwaną rozgrzewkę 24h na dobę. Dobrze, że mam wydzieloną samotnię, inaczej zacząłbym śnić na jawie po nieprzespanych nocach pełnych zniekształconych dźwięków płynących z dopiero co wypakowanych kolumn. Gdy zakończyłem proces wygrzewania, zestaw Aptica wylądował w dużym pomieszczeniu odsłuchowym, gdzie stacjonował jeszcze system marzeń (niebawem na naszych łamach) ze wzmocnieniem Bułgarskiego Thrax’a. Pierwsze próby wypadały dziwnie przytłumione, co nie dawało mi spokoju. Jednak wrodzona dociekliwość nie pozwoliła przejść nad tym do porządku dziennego i mimo implementacji w zastanym torze kabli głośnikowych za bagatela 80 kPLN, wyraźnie odczuwałem brak synergii owej kompilacji. Mając do dyspozycji kilka innych zestawów okablowania kolumnowego, rzutem na taśmę sięgnąłem po dyżurnego Harmonix’a, który przywrócił mi spokój ducha na dalszy proces testowy. Idąc za ciosem, cały tor został ubrany w miedziane druty z Japonii, zapewniając tym sposobem tę samą wizję ingerencji okablowania od sieci, przez sygnał, po zasilanie kolumn w zastany komplet audio.
Na wstępie opisu wrażeń z tego spotkania, chciałbym zasygnalizować wszystkim czytelnikom, do jakiego wzorca staram się porównywać wszystkie testowane u mnie produkty. Oczywiście w ramach przekory podam zasłyszaną od znajomego – którego zdanie bardzo szanuję – definicję, jednak stojącą w całkowitej opozycji do mojej subiektywnej decydującej o zakupie systemu Reimyo oceny. Jeśli ktoś czyta moje wynurzenia na temat słuchanych urządzeń, prawdopodobnie wie jak brzmi ów werdykt, jednak jeśli przeoczyliście Państwo to sformułowanie, przytoczę je jeszcze raz: „Jacek, twój zestaw gra tępym basem z poszatkowanym pasmem. Ten dźwięk jest zrobiony”. I proszę sobie wyobrazić, że nie targnąłem się z tego powodu na życie, ba powiem więcej, potencjalni i współpracujący z nami dystrybutorzy znając ten fakt, z wielką chęcią proponują swoje drogie urządzenia do konfrontacji z wytworem japońskiej myśli technicznej. Tak więc tkwię w tym błogim stanie już od dłuższego czasu, nawet przez moment nie zastanawiając się nad jakąkolwiek zmianą w systemie. Ten przydługi, rozpoczynający clou całej pisaniny akapit jest próbą pozycjonowania słuchanych zespołów głośnikowych z Italii. Nie w sensie jakości jeden do jeden z moimi Brav’o Consequence, tylko sposobu prezentacji poszczególnych zakresów pasma akustycznego. To jedna z niewielu konstrukcji, jakie podążają tą drogą, a będąc uczulony na tym punkcie tylko raz (ostatnia wystawa w Monachium i to właśnie z zestawem Reimyo co zasygnalizowałem w mojej relacji) udało mi się zaobserwować podobną, będącą kwintesencją mojej referencji manierę. Aby trochę rozjaśnić wspomnianą ogólnikową ocenę moich paczek, posłużę się kolumnami Albedo Aptica, które zdają się podążać podobną drogą wzorca dźwięku.
Kolumny Albedo są konstrukcją z linią transmisyjną i jeśli ktoś jest skażony buczącym bas-refleksem , zawsze będzie narzekał na zbyt krótki, twardy bas. Co prawda moje Brav’o to również konstrukcja oparta o dziurę dmuchającą w podłogę, ale efekt końcowy jest bliski LT, co było przysłowiową kropką nad „i” podczas decyzji zakupowej. Ten „tępy bas” pozwala mi wychwycić najmniejszy ruch struny na kontrabasie, czy gitary, w tak precyzyjny sposób, że czasem słychać moment wpadania w rezonans samej struny, zanim nastąpi następne jej ponowne szarpnięcie przez muzyka. To może wydawać się moim wyimaginowanym i nierealnym aspektem, ale zerowy szum tła grubo po północy, plus perfekcyjnie zrealizowana płyta, nie raz zaprezentowały opisywany aspekt. I kroczące drogą moich oczekiwań kolumny z południa Europy są bliskie takim umiejętnościom. Wielu odbiorcom może wydawać się, że pomruku z nich płynącego jest zdecydowanie za mało, ale gdy spróbują spojrzeć na ten fakt z mojego punktu widzenia, stwierdzą, że jest go pod dostatkiem. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, możliwości testowego modelu. Niewysokie, dość wąskie na górze i zwężające się jeszcze ku dołowi skrzynki, nie mogą napełnić basowymi kaskadami energetycznego free jazzu 35-cio metrowego pokoju, będąc przeznaczonymi do kubatury 16-20 metrowej. Niemniej jednak to, co zaprezentowały z zestawem opartym o hybrydowe wzmocnienie Thrax’a, jak dla mnie było bardzo pozytywne w odbiorze. Umiem oddzielić marnie wypadającą próbę sztucznego pompowania dźwięku w najniższe składowe, od prezentacji swoich, czasem za małych, ale prawdziwych możliwości, przyklaskując tej drugiej opcji. Idealnym potwierdzeniem prowadzenia linii basu była płyta Michela Godarta „Monteverdi”, gdzie z lewej strony drugiego planu grającego składu swe walory brzmieniowe prezentował gitarzysta basowy. Ta idealnie oddana twardość struny, zadawała się umożliwiać śledzenie jej częstotliwości rezonowania, o czym wspominałem kilka linijek wcześniej. I jeżeli ktoś wybierze uśrednienie tych informacji kosztem ich czytelności, pompując wyższy bas, będzie to oznaczać tylko jedno – nie nadajemy na tych samych falach, co jestem w stanie uszanować. Próba ożenku Włochów z Bułgarami, była dla mnie bardzo pouczająca, gdyż oprócz wyłożenia tematu prezentacji najniższych składowych, pokazała dobrze rozciągniętą w głąb i szerz scenę, z pełną separacją źródeł pozornych. Może minimalnie brakowało iskier w górnych rejestrach, co dałoby poczucie większego oddechu, ale z drugiej strony znając i nie przepadając za kopułkami ceramicznymi, lepiej oszczędniej, a z klasą, niż dużo i piaszczyście. Ale proszę nie odbierać tej informacji jako zgaszenie czy przytłumienie dobiegającej ze sceny muzyki, tylko próbę pokazania, jak ma się to co usłyszałem w tym zestawieniu do tego co mam na co dzień. Jeśli chodzi o środek pasma, rzekłbym, że było zaskakująco ciepło, choć lekkie wysycenie na pewno by nie zaszkodziło. Ale konturowy i krótki bas nie był w stanie pomóc tym konstrukcjom w tym aspekcie. Jednak patrząc na to przez pryzmat wcześniejszych kontaktów z głośnikami Accutona, uzyskane widmo akustyczne według mnie jest bardzo dużym sukcesem. Kika srebrnych płyt potwierdzało opisane spostrzeżenia, dlatego próbując znaleźć dodatkowe pokłady barwy i gładkości, przesiadłem się na źródło analogowe i się zaczęło. Jako krążek przecierający szlaki wytypowany został remaster z serii „Audiophile Legends” składu Papa Bue & Viking Jazz Band zatytułowany „A Song Was Born”. Może bas minimalnie zwolnił, delikatnie zwiększając swój udziału w dźwięku, ale taka gładkość ceramicznych przetworników jakie wygenerował ten ”podkręcony asfalt” – czytaj audiofilskie wydanie – jest rzadko spotykana. Jednak słysząc jak konstruktor ucywilizował kopułki, byłem dziwnie spokojny o podobny efekt na środku pasma. Kolejna kilkupłytowa seria, tym razem z drapakiem sprawiła, że zastała mnie głęboka sobotnia noc i tylko wizja porannej pobudki w przyzwoitych godzinach przedpołudniowych zmusiła mnie do zakończenia tej sesji odsłuchowej. To był mile spędzony wieczór, ale to dopiero pierwsza – z trzech zaplanowanych – próba możliwości włoskiej myśli konstruktorskiej. Przed nami były jeszcze pokazy w bardziej przystępnym gabarytowo pomieszczeniu, z dwoma różnymi wzmocnieniami. W duchu liczyłem, że zbliżone do optymalnych warunki akustyczne, pomogą Włochom błysnąć jakimś aspektem, dorównując tym swojemu projektowi plastycznemu. Ten pierwszy nocny epizod dzięki przyciskowi „Stop” przeszedł do historii, jako udana próba w nieuczciwej walce, a jak to się potoczyło dalej, spieszę opisać.
Druga odsłona starcia recenzent kontra Albedo odbywała się już w bardziej sprzyjających warunkach – czytaj mniejsza kubatura, z całkowicie inną elektroniką. Tym razem karmieniem i wzmocnieniem sygnału zajął się mój zestaw z Japonii, w pełnym okablowaniu Harmonixa. Procedura logistyczna napędu cd i kolumn z parteru na drugie piętro wieży samotnego audiofila, zajęła mi dobre pół godziny i w ramach wzajemnego zapoznania się nowej konfiguracji i mego odsapnięcia, opuściłem posterunek na jakąś godzinkę. Gdy wróciłem na górę i usłyszałem efekt innych warunków odsłuchowych i seta współpracującego, zamilkłem na dłuższą chwilę, po której nasuwała mi się tylko jedna myśl:” Ja wiedziałem, że tak będzie”. Powiem więcej, ta metamorfoza przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Spodziewałem się, że dystrybutor mojej elektroniki mówiąc o sporych podobieństwach dostarczonych włoskich konstrukcji do japońskich Brav’o, będzie blisko prawdy, ale nie aż tak. Te nieduże podłogówki zachowywały się jak monitory bliskiego pola, znikając całkowicie z pokoju i prezentując przy tym hektary głębi. Pierwsza formacja znajdowała się tuż za kolumnami – o krok dalej niż u mnie, ale dalsze plany zdawały się być ograniczone tylko ścianami pokoju. Biedny często niedoceniany perkusista, teraz stawał się pełnoprawnym członkiem zespołu, a gdy w jego zapisie nutowym zaznaczono potrącenie przeszkadzajek, w przestrzeni międzykolumnowej iskrzyło niczym przegrzebanie żaru ogniska w poszukiwaniu upieczonych ziemniaków. To było tak namacalne, że natychmiast sięgnąłem po płytę killera – Bobo Stenson Trio „Cantando”, która tylko potwierdziła spektakularność tej prezentacji. Co ciekawe, wysokie tony podczas zwykłych fraz jazzowych zdają się być lekko wycofane, coś na kształt słuchanego przeze mnie kilka godzin wcześniej zestawu Audio Note’a, ale gdy przychodzi moment pokazania jak to robią najlepsi, oczy rozbiegały się we wszystkie strony, próbując uchwycić ten fenomen. Dawno nie miałem takiego „funu” podczas słuchania ulubionego ECM-owskiego plumkania. I gdy miałem już zakończyć zachwycanie się aspektem górnych rejestrów, rozpoczął się ulubiony utwór nr. 5 ze wspomnianej płyty B. Stesona. Nie wierzę, to zawieszenie blach w powietrzu wprost zerżnięte z moich kolumn. To nie jest gdzieś tam szeleszczący sobie talerz, tylko wirtualnie odczuwany obraz 3D. Oj ciężko mnie zmusić do takich „peanów”, jednak gdy komuś się to udaje, muszę na chwilę przerywać pisanie, by nie wyglądało to na test sponsorowany. Ale ok. koniec tego tematu. Zajmijmy się resztą pasma, które również jest zaskakująco interesujące i o dziwo z niespecjalnie darzonych miłością przeze mnie głośników ceramicznych. A już „kanciaste” górne rejestry to prawie standard takich przetworników, gdy tymczasem konstruktorzy zaczynają wspaniale radzić sobie i z takim materiałem membran. Próbując pochylić się nad basem, to owszem ten najniższy jest twardy – może nie tak jak u mnie, ale różnica w cenie sporo wyjaśnia, jednak wyższa jego część ma lekko pogrubiony kontur. Ale biorąc pod uwagę umiejętnie „ugładzone” wysokie – w dobrym tego słowa znaczeniu i bardzo dobrze dobraną barwowo do reszty pasma średnicę, dostajemy skierowany do lubiącego ciepło i kolor słuchacza pomysł na dźwięk. Oczywiście, przy wspomnianych zabiegach ukulturalniających bezduszną ceramikę nie tracimy oddechu przekazu muzycznego. Może nie ma blasku rodem z moich Brav’o czy ostatnio testowanych tubowych kolumn Odeon, ale dla zwolennika nasycenia kosztem analityczności, nie stanowi to żadnego problemu. Zwracam tutaj uwagę, że Włosi w tym akapicie konkurują z trzykrotnie droższą konstrukcją i biorąc pod uwagę drogę ku górze potencjalnego nabywcy, raczej spadną mu kapcie z nóg, niż doszuka się jakichkolwiek niedociągnięć. Oczywiście przy założeniu potencjalnego klienta – np. takiego jak ja, że tępy bas i poszatkowane pasmo, jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Ale, ale, do tej pory do testu wykorzystywałem 10-cio krotnie droższe systemy współpracujące, potrafiące zrobić z kopciuszka piękna księżniczkę, dlatego dzięki dbałości dystrybutora o realizm podłączeniowy podczas testu, otrzymałem możliwość sprawdzenia, jak Aptici wypadną z równym sobie współtowarzyszem – integrą Crayon CFR-1.2 z phonostagem gramofonowym na pokładzie, którego również nie omieszkałem sprawdzić w działaniu.
Przyznam się szczerze, że trochę obawiałem się pryśnięcia czaru wcześniejszych odsłon, ze szczególnym uwzględnieniem tej drugiej. Ale okazało się, że strach ma wielkie oczy i utrata jakości była wprost proporcjonalna do spadku ceny za wpięty w tor wzmacniacz. Może nawet źle to ująłem, ponieważ nie była to stricte utrata, tylko pokazanie możliwości z równorzędnym partnerem, niewiele odstającym od poprzedników. To co natychmiast słychać po zejściu ze stratosfery cenowej, to ochłodzenie przekazu muzycznego, skutkującego co prawda większym, poszukiwanym przez wielu audiofilów blaskiem, ale sprowadzającego całość w pobliże neutralności. Trochę cierpi na tym magia, jaką potrafiły roztaczać podczas iskrzenia dzwoneczkami, a która jest dla mnie istotnym elementem, percepcji muzyki. Jednak z drugiej strony patrząc, ja mam skrzywienie na punkcie barwy i może mój punkt widzenia jest już na granicy rozsądku innego słuchacza. Nie wiem, trzeba to zweryfikować samemu, gdyż dość niedawno usłyszałem niezobowiązującą informację, iż mój system gra analitycznie, co po wizycie u rzeczonego rozmówcy w domu zweryfikowałem jednym spojrzeniem na wstępnie wytypowane przez niego kolumny do odsłuchu – stareńkie Goodmansy. Wielgachne skrzynie z jednym mającym już za sobą najlepsze lata głośnikiem – oczywiście nie piję tutaj do ich legendarności, tylko lekkomyślnego formowania wniosków. Wracając do mariażu Albedo z Crayonem, dodam, że to połączenie zwiększyło kontur, kosztem wypełnienia całego pasma. Muzyka zrobiła się szybsza, co dla większości będzie atutem przemawiającym za takim połączeniem. A gdy się tak dłużej zastanowić, to po prostu zbliżyła się do prezentacji, z jakiej znane są Acutony, jednak nadal pozostając po ciepłej stronie „mocy”. Oczywiście można to utemperować okablowaniem, ale mimo piękna wcześniejszych występów, nie dążyłem dalej tematu kablologią, tylko pozycjonowałem usłyszaną zmianę w moim postrzeganiu jakości dobiegających dźwięków. Znając dochodzące do mnie już od kilu tygodni przychylne, a nawet entuzjastyczne opinie o testowanych kolumnach, stwierdzam, że nie odbiegają w żaden sposób od wysnutych przeze mnie wniosków. To zaproponowane przez dystrybutora połączenie wprowadza pewne korekcje w stosunku z użytymi wcześniej systemami, ale robi to na tyle wyrafinowanie, że bez podkładania ręki pod gilotynę mogę stwierdzić, iż nie tracąc sposobu budowania sceny dźwiękowej, delikatnie zmieniają proporcje barwowe, zwiększając tym sposobem szansę złapania króliczka na dłuższy czas przez większą grypę potencjalnych nabywców.
Na koniec tej jakże arcyciekawej przygody, zostawiłem sobie próbę sprawdzenia, co ma do powiedzenia pokładowy phonostage, będącego idealnym partnerem do kolumn Albedo wzmacniacza Crayon CFR-1. Procedura przejścia z wkładki MM na MC dokonywana w menu, jest dość prosta, tak więc bez większych przeszkód mogłem przystąpić do chyba najbardziej oczekiwanej dla mnie części jakichkolwiek odsłuchów, weryfikacji procesu wzmacniania sygnału płynącego z drgającej igły. Jako, że jestem dość mocno przywiązany do tego formatu, dysponuję dwoma będącymi samoistnymi produktami z różnych pułapów cenowych – Sensor Prelude RCM i Theriaa RCM, odpowiedzialnymi za tę działkę obróbki impulsów. Biorąc jednak pod uwagę, iż phono w Crayon’ie mimo, że dobrze oceniane, jest jednak dodatkiem do tej integry, nie urządzałem wyścigów, tylko próbowałem określić poziom wtajemniczenia owej konstrukcji w kanony działu analogowego. Kilka czarnych krążków z różną muzyką – od plumkającego jazzu, po energetyczne granie wspomagane organami Hammonda pokazało, że nie jest to implementacja dla zamydlenia oczu. Reprezentujący bardzo dobry w stosunku do ceny całości poziom generowanych przez dodatkową drukowaną płytkę fraz muzycznych, wciąga nas bezwiednie w swą opowieść, informując raz na dwadzieścia kilka minut stosownym cyklicznym trzaskiem, że czas przełożyć płytę. Ja mimo dość krótkiego spotkania tylko z winylem podczas tego testu przynajmniej dwa razy dałem się zaczarować na tyle, że usłyszałem tą kończącą rowek strony pieśń z zamkniętymi oczami – nie mylić ze stanem uśpienia. Czytelność, konturowość i gradacja planów pokazywała, że konstruktorzy dobrze odrobili lekcje, a będąca swoistym relanium na codzienne troski, uznawana za synonim muzyki płynącej z gramofonu gładkość dźwięku, pomagała w procesie przejścia w inny wymiar słuchania muzyki. Kto raz zaznał takiego stanu, wie o czym mówię, a kto jeszcze nie dał się wprowadzić w taki stan ducha, może spróbować z wieńczącym ten test zestawem: kolumnami Albedo i wzmacniaczem CFR-1, który z wydawałoby się „zapchajdziurą” – wbudowane phono – potrafi zaczarować takiego wyjadacza jak ja. A to już jest sztuka. Może uda się przetestować samą integrę w bezpośrednim starciu z moimi wzorcami. Jest na tyle intrygująca, że jak tylko nadarzy się okazja, skorzystam z niej bez chwili zastanowienia.
Muszę szczerze przyznać, że nie spodziewałem się aż tak dobrej prezentacji ze strony tytułowych kolumn. Tak, dizajn poraża ekskluzywnością od pierwszego kontaktu i to bez względu, na poziom zainteresowania klienta takim sprawami, ale to tylko połowa, albo i mniej niż połowa sukcesu. Na swej drodze zabawy w audio już kilkukrotnie spotykałem wybitne konstrukcje pod względem aparycji, co później jakością dźwięku nawet nie próbowało zbliżyć się do pierwszego organoleptycznego „łał”. Na szczęście takie kwiatki są w mniejszości i włoskie kolumny Albedo Aptica, omijając podobne pomysły szerokim łukiem, są czymś w rodzaju dwa w jednym, bez jakiejkolwiek próby naciągania faktów. Oczywiście należy wziąć pod uwagę ich docelowe przeznaczenie pod kątem kubatury, a jeśli nie przesadzimy z zadaniami, z nawiązką odwdzięczą się nam podczas długoletnich kontaktów przy srebrnym krążku lub dużej czarnej. Zachęcam do zakosztowania mojego wzorca dźwięku w wersji dla zwykłego Kowalskiego. Ja doszedłem do wyczynu w tym temacie, ale zapewniam, że gdybym nie był zdolny wygenerować odpowiedniej ilości banknotów Narodowego Banku Polskiego, nawet przez moment nie zawahałbym się skontaktować z wrocławskim dystrybutorem Moje Audio, w sprawie tych dzieł sztuki wzorniczej, emitującej tak wpasowujące się w moje wzorce postrzegania muzyki produktów.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „SENSOR PRELUDE”
– gramofon Transrotor Z3
– dwa ramiona SME 9 i 12 cali sygnowane marką Transrotor
– wkładki ZYX AIRY MONO i AIRY STEREO
– wzmacniacz zintegrowany Crayon CFR-1.2
Z nieukrywaną przyjemnością informujemy, ż firma Premium Sound wprowadza na polski rynek audio, najnowszą konstrukcję litewskiej manufaktury AudioSolutions.
Jest to najmniejsza i według nas najładniejsza propozycja w kategorii głośników półkowych, jaka się w ostatnim czasie, w tym przedziale cenowym pojawiła.
Guimbarde, tak nazywa się ten model AudioSolutions, to konstrukcja typowo półkowa, lub biurkowa, dwudrożna, z portem bass-reflex z tyłu. W całości wykonywana ręcznie na Litwie.
Konstruktor rekomenduje, aby ustawiać głośniki dość blisko ściany, aby mogły się nią wspomagać. Nie należy się przy tym obawiać wypłaszczenia ściany czy buczącego lub dudniącego basu. Kolumny zostały tak zestrojone, aby właśnie w takich najtrudniejszych, ciasnych warunkach pokazać wszystkie swoje zalety. Scena którą kreują jest rozległa i głęboka, a bas zwarty i rozdzielczy. Warto podkreślić, że pomimo niewielkich rozmiarów, Guimbarde wolne są od najczęściej spotykanych w tak małych konstrukcjach krzykliwej, ostrej góry, płaskiego lub nadmiernie podbitego, dudniącego basu. Grają niezwykle finezyjnie, muzykalnie.
Idealnie sprawdzą się z dobrym wzmacniaczem na biurku w eleganckim gabinecie.
Premium Sound – Salon HiFi
Gdańsk, Ul.Trawki 7
Tel: 513 07 07 30
www.premiumsound.pl
Najnowsze komentarze