Monthly Archives: grudzień 2017


  1. Soundrebels.com
  2. >

Spendor SP100R2
artykuł opublikowany / article published in Polish

Wśród wąskich frontów współczesnych konstrukcji klasyczne Spendory SP100 R2 wyróżniają się niczym Citroen BL11 na tle swych XXI w. potomków. Coś jednak w tych nieco dziś zapomnianych proporcjach być musi skoro wiernych fanów „brzmienia BBC” nie ubywa.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio Physic Avantera III
artykuł opublikowany / article published in Polish

Trzecie pokolenie Audio Physic Avantera wykorzystuje najnowszą generację firmowych przetworników HHCM III oraz HHCT III. Co z tego wynika będziemy wiedzieli już niedługo …

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audeze LCD-MX4

Audeze z dumą prezentuje najnowsze planarne słuchawki wokółuszne z serii LCD, LCD-MX4. Ta otwarta konstrukcja wykorzystuje autorskie rozwiązania Audeze, m.in. opatentowany układ magnetyczny Fluxor, i wyróżnia się nową, lekką konstrukcją, łączącą obudowy z magnezu i pasek nagłowny z włókna węglowego.

Firma Audeze już od wielu lat oczarowuje najbardziej wymagających audiofilów pięknym, w pełni naturalnym i detalicznym dźwiękiem. Referencyjny poziom brzmienia słuchawki Audeze zawdzięczają przede wszystkim wyrafinowanej technice głośnikowej. Teraz ten amerykański producent wprowadza do swojej oferty nowe planarne słuchawki wokółuszne LCD-MX4. To wysokiej klasy konstrukcja, która powstała z myślą o dostarczaniu doskonałego dźwięku osobom, które wiele godzin poświęcają słuchaniu muzyki – zarówno zawodowo, np. w studiu nagraniowym, jak i hobbystycznie w domu.

Głównym celem, do którego dążyli projektanci, było zapewnienie doskonałego brzmienia przy jednoczesnym maksymalnym ograniczeniu masy słuchawek. Aby osiągnąć zamierzony efekt, projektanci umieścili głośniki w niezwykle lekkiej konstrukcji. Obudowa LCD-MX4 wykonana jest z magnezu, natomiast pałąk nagłowny z włókna węglowego. Dzięki temu udało się zachować lekkość konstrukcji bez ograniczania jej wytrzymałości. Całość dopełnia skórzane wykończenie klasy premium, które podkreśla luksusowy charakter słuchawek i zapewnia maksymalny komfort użytkowania. Tworząc swoje najnowsze słuchawki projektanci Audeze zadbali również o to, aby model ten mógł z łatwością współpracować nie tylko ze stacjonarnymi urządzeniami audio, lecz także z mobilnymi źródłami dźwięku.

Duże, otwarte obudowy skrywają doskonale znaną i cenioną przez specjalistów technikę głośnikową. Planarne przetworniki magnetyczne wyróżniają się doskonałą dynamiką i niezwykle szerokim pasmem przenoszenia. LCD-MX4 odtwarzają dźwięki z zakresu od 5 Hz do 50 kHz, zachowując w całym zakresie częstotliwości poziom zniekształceń THD niższy niż 1 proc. 106-milimetrowe głośniki wykorzystują duże, ultra-cienkie membrany Uniforce, które wprawiane są w ruch za pomocą podwójnego układu magnetycznego Fluxor™ z neodymowymi magnesami. Dzięki tej zaawansowanej technice głośnikowej LCD-MX4 generują ciśnienie dźwięku przekraczające 130 dB i mogą obsługiwać maksymalnie do 15 W mocy (przez 200 ms). Optymalny poziom mocy mieści się w zakresie od 1 do 4 W. Impedancja słuchawek wynosi 20 Ω.

Audeze LCD-MX4 już są dostępne w sprzedaży. Poglądowa cena detaliczna słuchawek wynosi 13 999 zł.

Dydtrybucja: Audio Klan

  1. Soundrebels.com
  2. >

Magico A3

Subtelne i trwałe, wyfrezowane „M” naniesione jest na metalową obudowę każdej kolumny głośnikowej Magico. Ten symbol w prosty sposób przypomina użytkownikom Magico, że kupili produkt zrodzony z bezkompromisowego, obsesyjnego dążenia do doskonałości.

Standardy, które zostały ustanowione dla produktów noszących symbol „M” mają swoje konsekwencje. Sukcesywne rozwijanie nowych, nietuzinkowych oraz kosztownych technologii i materiałów sprawia, że produkty te są dostępne tylko dla nielicznych szczęśliwców. Już od dawna Magico zamierzało wprowadzić na rynek bardziej przystępny produkt, ale mimo ciągłych eksperymentów i sprawdzania różnych sposobów ograniczania kosztów w celu osiągnięcia tego celu, uzyskiwane wyniki nie zasługiwały na logo Magico.

Poświęcenie. Pasja. Wiedza. Niemożliwe staje się możliwe.

Magico z dumą prezentuje serię A, dzięki której kolumny głośnikowe Magico stają się dostępne dla szerszego grona nabywców. Model A3 łączy szereg rozwiązań technicznych niespotykanych w swojej grupie cenowej. W pełni usztywniona i anodyzowana obudowa z aluminium, głośnik wysokotonowy z berylu, karbonowe membrany z nanografenu, neodymowy układ napędowy i słynna zwrotnica eliptyczna Magico – model A3 udowadnia, że niemożliwe staje się możliwe.

Przetwornik wysokotonowy

Aby jeszcze bardziej rozszerzyć zakres wysokich częstotliwości, projektanci wykorzystali nowo opracowany, 28-milimetrowy przetwornik wysokotonowy z membraną z czystego berylu. Głośnik bazuje na podstawowej konstrukcji i geometrii głośnika M-Project. Specjalnie zaprojektowany neodymowy układ napędowy zamknięty jest w udoskonalonej tylnej komorze, wypełnionej materiałem tłumiącym najnowszej generacji, który pozwala uzyskać ultra-niskie zniekształcenia, większą moc, jeszcze lepszą dynamikę i szerszy liniowy zakres ruchu cewki.

Przetwornik średniotonowy

Nowo opracowany głośnik średniotonowy (152 mm) wyposażony jest w membranę z wielościennego włókna węglowego pokrytego warstwą nanografenu XG. Rozwiązanie to zapewnia optymalny stosunek sztywności do wagi i wyróżnia się idealnym współczynnikiem tłumienia. Potężne neodymowe systemy napędowe wykorzystują bardzo duże magnesy, aby zapewnić stabilne pole magnetyczne dla 75-milimetrowych cewek z czystego tytanu, zarówno w przypadku przetworników średnio- jak i niskotonowych.

Przetworniki niskotonowe

Dwa 178-milimetrowe głośniki niskotonowe wykorzystują nową wersję membrany Gen 8 Magico Nano-Tec. Te same właściwości i materiały, które pozwoliły na właściwe połączenie sztywności, masy i tłumienia, dostępne są także dla najniższych częstotliwości. Również obudowa została poddana symulacjom i testom, mającym na celu optymalne połączenie sztywności i tłumienia. Maksymalne zredukowanie wibracji gwarantuje minimalne oddziaływanie akustyczne przy maksymalnym przepływie powietrza. Nowy, potężny neodymowy układ napędowy (N48) zapewniając niezwykle stabilne pole magnetyczne dostarcza głośnikom niskotonowym odpowiednią moc . 75-milimetrowe cewki z czystego tytanu wykorzystują takie same rozwiązania techniczne jak w przypadku głośnika średniotonowego.

Zastosowane w A3 przetworniki średnio- i niskotonowe zostały zoptymalizowane pod kątem zapewnienia minimalnych zniekształceń muzycznych w odtwarzanych zakresach, zarówno pod względem częstotliwości jak i charakterystyki czasowej. Aby osiągnąć zaplanowany cel projektanci sięgnęli po najnowocześniejszą symulację FEA i wykorzystali ją podczas udoskonalania właściwości akustycznych, mechanicznych, elektromagnetycznych i termicznych. Teraz wszystko odbywa się na jednej platformie, co pozwala Magico zrobić kolejny krok w kierunku optymalizacji wydajności.

Zwrotnica
Wszystkie cztery przetworniki w A3 są akustycznie zintegrowane przy użyciu autorskiej zwrotnicy Magico – Elliptical Symmetry Crossover – która wykorzystuje najnowocześniejsze komponenty dostarczane przez niemiecką firmę Mundorf. 3-drożna konstrukcja wykorzystuje filtr Linkwitza-Rileya 24 dB/oktawę, który maksymalizuje pasmo przenoszenia przy zachowaniu liniowości fazy i zminimalizowaniu zniekształceń intermodulacyjnych.

Obudowa
Masywna, zamknięta obudowa A3, podobnie jak obudowy we wszystkich kolumnach głośnikowych Magico, jest inżynieryjnym majstersztykiem. W całości wykonana została z lotniczego aluminium klasy 6061 T6, takiego samego jak w przypadku obudowy opracowanej dla serii Q. Ta wzmocniona, złożona struktura wewnętrzna, na zewnątrz wykończona jest elegancką, szczotkowaną, anodyzowaną fakturą.

Obudowę A3 najlepiej opisać jako uproszczoną konstrukcję z serii Q – wykorzystującą takie same materiały i zbudowaną z takim samym kunsztem oraz taką samą dbałością o szczegóły projektowe i konstrukcyjne.

A3 urzeczywistnia myśl konstrukcyjną, wykonanie i wydajność Magico. Obsesyjnie. Bezkompromisowo.
Magico A3. Niemożliwe staje się możliwe.

Magico A3 na polskim rynku będzie dostępny na przełomie I i II kwartału 2018 r. Poglądowa cena detaliczna tego modelu wyniesie 44 999 zł za parę.

Dystrybucja: Audio Klan

  1. Soundrebels.com
  2. >

Cayin CS-120SA

Link do zapowiedzi: Cayin CS-120SA

Opinia 1

Ponad trzy lata temu, a dokładnie w październiku 2014 r. trafił do naszej redakcji niewielki i niedrogi, lecz świetnie wykonany i co nie mniej zaskakujące … równie dobrze grający zintegrowany wzmacniacz lampowy Cayin CS-55A . W dodatku, pomimo tego, iż była to o ile dobrze pamiętam chyba najtańsza integra z jaką kiedykolwiek na łamach SoundRebels mieliśmy do czynienia, jak przystało na reprezentatywnego przedstawiciela chińskiej myśli technicznej mogła się pochwalić nie tylko opcjonalnym phonostagem, lecz i USB-DACiem. Czas jednak nie stoi w miejscu a i oferta azjatyckiego wytwórcy zdążyła w tzw. międzyczasie nad wyraz zauważalnie ewoluować. Dlatego też wespół z rodzimym dystrybutorem – Studio 16 Hertz uznaliśmy, iż wypadałoby przypomnieć naszym Drogim Czytelnikom o istnieniu Cayina, lecz tym razem nie poprzez pryzmat rozżarzonych lamp a, jak się miało okazać w praktyce, równie ciepłych i rozświetlonych tranzystorów. Tym oto sposobem doszliśmy do clou niniejszej recenzji, czyli integry Cayin CS-120SA.

Konstruktorzy i projektanci CS-120SA wyszli prawdopodobnie z założenia, że nie ma sensu na nowo wymyślać koła i jeśli już coś raz zostało zaprojektowane, zdążyło się opatrzeć, wryć w podświadomość potencjalnych odbiorców i wykształcić coś na kształt przyzwyczajenia, to nic nie szkodzi na przeszkodzę, aby z owych pomysłów co nieco uszczknąć i dostosować do własnych potrzeb. I tym oto sposobem na froncie znajdziemy charakterystyczny np. dla B.M.C. centralnie umieszczony okrągły bulaj z podświetlonym, wychyłowym wskaźnikiem mocy, lecz tym razem jego „cembrowina” jest ruchoma i to właśnie z jej pomocą dokonujemy regulacji głośności. Całość usadowiono na eleganckim, przyozdobionym firmowym logotypem, płacie czarnego akrylu, który z kolei z obu boków okalają masywne aluminiowe płyty płynnie przechodzące w zajmujące całą powierzchnię ścian bocznych radiatory. Za wybudzenie z trybu i wprowadzenie w tryb stand by odpowiada wkomponowany w akryl lewy przycisk a za wybór trybu pracy i źródła – umieszczony symetrycznie po lewej stronie pokrętła głośności.
Gęsto ponacinana płyta górna jasno daje do zrozumienia, iż wspomniane boczne ożebrowanie nie jest li tylko atrapą a skrywane wewnątrz trzewia generują spore ilości ciepła, które jakoś trzeba wypchnąć na zewnątrz, żeby przypadkiem ze wzmacniacza nie zrobić jednorazowego opiekacza. Śmiem twierdzić, iż ściana tylna prezentuje się równie atrakcyjnie co frontowa a biorąc pod uwagę pewien detal, o którym dosłownie za chwilę, doskonale zrozumiem tych, którzy ustawią Cayina we własnych ołtarzykach jeśli nie tyłem do przodu, to chociażby bokiem. Przesadzam? Bynajmniej, jednak po kolei. Do dyspozycji mamy parę wejść zbalansowanych i towarzyszące im trzy pary złoconych RCA, komplet pojedynczych, lecz akceptujących wszystkie opcje konfekcji jakie ludzkość wynalazła terminali głośnikowych, włącznik główny i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające, oraz sekcję DACa. I w tym momencie dochodzimy do pozornie kuriozalnego pomysłu ustawiania tytułowego wzmacniacza zadkiem do publiczności. Otóż oprócz wejść coax i USB, oraz również koaksjalnego wyjścia znajdziemy tam wielce intrygujący rządek dziewięciu diod wskazujących na … częstotliwość próbkowania dostarczanego do sekcji przetwornika sygnału. Szczerze przyznam, że różne rzeczy w życiu widziałem, ale na coś takiego natrafiam pierwszy raz. Wychodzi na to, że gdyby spece z R&D Cayina wzięli się za projektowanie i produkcję samochodów, to jeśli nie całej deski rozdzielczej to przynajmniej prędkościomierza należałoby szukać na „plecach” fotela kierowcy. Nie wiem czym tam chłopaki w Shuanglin Zone „popepszają” sobie percepcję, ale patrząc na takie pomysły woltaż tychże specyfików znacznie przekracza 66% nomen omen wybornego Blanton’sa Straight from the Barrel.
No dobrze, żarty na bok, gdyż po zdjęciu płyty górnej (krawędzie na jakich spoczywa pokryto miękką wyściółką zapobiegającą ewentualnemu dzwonieniu) widok trzewi wywołuje uśmiech zadowolenia. Symetria, porządek i elementy, których nie powstydziłaby się kilkukrotnie droższa (wyposażona w bardziej markową metkę) konkurencja. Nie wierzycie Państwo? No to proszę. Za zasilanie każdego z kanałów odpowiada odrębny, solidnie zaekranowany kruczoczarnym rondlem toroid i bateria czterech 10 000 μF kondensatorów Rubycona a w stopniu końcowym pracują Mosfety Hitachi dużej mocy 2SK1058/S2J162. Jak na deklarowaną przez producenta moc 55W w trybie low i 120W w Hi-Pwr nie wygląda to źle, nieprawdaż? Przetwornik cyfrowo-analogowy ulokowano tuż przy gniazdach we/wyjściowych na osobnej płytce. Jego sercem jest kość AKM AK4490 zdolna obsłużyć nie tylko sygnał PCM do 384 kHz, ale i DSD ze standardem 256 włącznie. W komplecie znajduje się metalowy, solidny pilot.

Ponieważ dostarczony na testy egzemplarz był praktycznie w dziewiczym stanie a Grzegorz sprawdził tylko jak zniósł podróż i czy wszystko z nim OK, w pierwszej kolejności pozwoliliśmy mu (oczywiście chodzi o wzmacniacz, nie Grzegorza) spokojnie się zadomowić w naszych systemach i niezobowiązująco, sukcesywnie badaliśmy jego możliwości. I tak już w trakcie rozgrzewki z moimi Gauderami okazało się, że tryb Lo-Pwr może i przy wysokoskutecznych i łatwych do wysterowania kolumnach ma szansę się sprawdzić, jednak moje Arcony 80 chłoną prąd jak prawdziwa, naturalna gąbka i zdecydowanie bardziej im po drodze ze 120-oma aniżeli 55-cioma Watami. Oczywiście taki stan rzeczy zupełnie mnie nie zdziwił i właśnie takiego obrotu sprawy się spodziewałem, ale z kronikarskiego obowiązku o tym wspominam i już.
Skoro zatem set-up został ustalony a gibająca się na froncie wskazówka oddawanej mocy co i rusz wędrowała ku swemu prawemu skrajowi mogłem pozwolić sobie na bardziej krytyczne odsłuchy. Aha, i jeszcze jedna a raczej dwie uwagi natury użytkowej. Otóż od momentu wybudzenia ze stand-by do osiągnięcia pełni możliwości sonicznych Cayin potrzebuje około dwa – trzy kwadranse i warto o tym pamiętać, bo zimny potrafi zagrać dość beznamiętnie. W ramach kolejnej sugestii polecę też wypróbowanie we własnym systemie połączenia zbalansowanego, gdyż po XLR-ach 120-ka gra po prostu lepiej i wcale nie chodzi o to, że głośniej, lecz poprawie ulega nie tylko rozdzielczość, ale i motoryka. Jednak czego by nie powiedzieć Cayin od pierwszego taktu może się podobać i co najważniejsze się podoba. To spontaniczne, oparte na nisko schodzącym, dobrze kontrolowanym i zróżnicowanym basie brzmienie o sugestywnie nasyconej średnicy i perlistej, dobrze doświetlonej, acz nieofensywnej górze pasma. Świetnie wypadają zatem na nim wszelkie odmiany rocka, z jego najbardziej ekstremalnymi odmianami włącznie i dokonując małego rachunku sumienia uczciwie muszę przyznać, iż dawno tak często nie sięgałem po „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch, czy tajemniczy, skandynawski „Mareridt” Myrkur. W dodatku wcale nie musiałem ograniczać się z głośnością, gdyż posiadany przez azjatycka integrę zapas mocy w zupełności wystarczał do zapewnienia sobie kurtuazyjnej wizyty służb mundurowych. Aby jednak docenić możliwości Cayina wcale nie trzeba urządzać imprezy na pół osiedla, gdyż nawet podczas wieczorno – nocnych odsłuchów, gdy serwowane przez kolumny dawki decybeli z ledwością przenikały do sąsiednich pomieszczeń nadal słychać było wszystko i wszystko pozostawało pod całkiem zadowalającą kontrolą. Warto o tym wspomnieć, gdyż z reguły właśnie z cichym graniem tranzystory mają problem. Proszę jednak pamiętać o pułapach cenowych w jakich się poruszamy i brać na powyższy niuans drobną poprawkę, gdyż przykładowe porównanie z dajmy na to niemalże trzykrotnie droższym T+A PA 2500 R powinno dać wyobrażenie co jeszcze jest do poprawy tak pod względem rozpiętości pasma, jak i kontroli nad jego poszczególnymi podzakresami.

A teraz najlepsze – przesiadka z wejść analogowych na zaimplementowanego w trzewiach DACa, ze szczególnym uwzględnieniem wejścia USB powoduje dalszą poprawę brzmienia. Dźwięk dostaje dodatkowy zastrzyk rozdzielczości, przestrzeni i konturowości połączonych z otwartością i dynamika. To, co do tej pory wydawało się całkiem OK, jawi się w jeszcze bardziej atrakcyjnym świetle. Co ciekawe do powyższych obserwacji nie skłonił mnie wcale żaden gesty materiał, lecz całkowicie normalne, dostępne na TIDALu wydanie „You Want It Darker” Leonarda Cohena. Oczywiście im dalej w las, czyli w gęste i bardziej wyrafinowane pozycje zalegające na mim dysku sieciowym, tym częściej do głosu dochodziły kolejne niuanse, które Cayin z radością dopieszczał i wystawiał na forum publicum. Nawet gęste, zawiłe, prog-metalowe poczynania Dream Theater na dostępnym w jakości 24/96 albumie „Dream Theater” zabrzmiały z właściwą sobie potęgą i wyrafinowaniem, choć nawet do pięt nie dorastały materiałowi DSD128 „MAGNIFICAT” Nidarosdomens Jentekor, Trondheimsolistene, Anita Brevik. Przestrzeń, oddech, odwzorowanie potężnej, sakralnej kubatury w jakiej dokonano nagrania, to wszystko było na przysłowiowe wyciągnięcie ręki i w dodatku za zaledwie 12 kPLN.

Prawdę powiedziawszy, przynajmniej oficjalnie, urządzenia zza Wielkiego Muru nieczęsto goszczą na naszych łamach. A nieoficjalnie? W tym momencie wypadałoby zacytować fragment przemowy radzieckiego kosmonauty z filmu „Armageddon”, iż nie ważne, czy dane ustrojstwo jest z Rosji, czy z USA, bo i tak i tak wyprodukowano je w … Chinach. Abstrahując jednak od tego kto i czym się chwali a co woli zachować dla siebie Cayin niczego i nikogo nie udaje, bo po prostu nie musi. Jest sobą – chińskim wzmacniaczem ze średniej półki a zarazem bardzo ciekawą propozycją, dla wszystkich tych, którzy szukają wydajnej, bogato wyposażonej i przede wszystkim dobrze grającej integry za rozsądne pieniądze. A to, że nie ma modnej „metki”? Cóż, nie wiem jak u Państwa, ale u nas metki nie grają a Cayin, jak już zdążyłem nadmienić, zagrał i to zagrał dobrze.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Gdybym zadał pytanie, z czym kojarzy się Wam tytułowa marka, czyli w tym przypadku przedstawiciel państwa środka – Cayin, zdecydowana większość rozmówców jednogłośnie zakrzyknęłaby, że z co najmniej ciekawie brzmiących lampowych, od źródeł po wzmacniacze, komponentów audio. Naturalnie wszyscy podobnie myślący w najmniejszym stopniu nie mijaliby się z prawdą, gdyż wypełniona próżnią szklana bańka jest oczkiem w głowie pracujących w owym audiofilskim przybytku inżynierów, ale nie można zapominać, iż chcąc być w pełni przygotowanym na zapotrzebowanie rynku nie zapomnieli również skierować swojej uwagi ku technice tranzystorowej. Tak tak, Cayin oprócz produktów lampowych ma w ofercie konstrukcje oparte o półprzewodniki. Czy wypadają tak dobrze jak ich sztandarowa działalność? Ja już wiem, jednak będąc dalekim od samolubstwa w poniższym tekście w miarę strawnym słowotokiem postaram się to Wam przybliżyć. A o czym w ogóle będziemy rozprawiać? Jak to o czym. Przecież wstępniak zawsze jest pewnego rodzaju kierunkowskazem dalszego ciągu recenzji, czyli idąc za nie do końca rozpoznawaną przez wszystkich gałęzią produkcji chińskiego producenta tranzystorowym wzmacniaczem zintegrowanym z funkcją DAC-a o niewiele mówiącym postronnemu czytelnikowi handlowym kodzie CAYIN CS-120SA. Jak to zwykle bywa, puenta rozbiegówki opiewa na informację o dystrybutorze opiniowanego komponentu, którym w tym przypadku jest stacjonujące w Tychach Studio 16 Hertz.

Studiując załączone fotografie gołym okiem widać, iż podczas logistyki tytułowego pieca nie będzie łatwo. Co prawda wykorzystanie narządu wizji uzmysławia nam jedynie rozmiary produktu, ale znając podejście stawiających na jakość fonii chińskich producentów, a do takich Cayin od lat się zalicza, można wnioskować, iż w temacie wagi będziemy mieli do czynienia z jej solidnym wynikiem, co nie owijając w bawełnę natychmiast potwierdzam. To jest kawał kolca i nie dlatego, że wnętrze zalano betonem, tylko podczas projektowania, a potem wdrażania do produkcji, nie oszczędzano na komponentach. Front 120-ki składa się z trzech płaszczyzn, gdzie dwie zewnętrzne wykonano z grubych płatów aluminium, a trzecia centralna jest w stosunku do nich zapadnięta i jako budulec wykorzystuje czerniony akryl. Dokładniejszy opis przywołanych akcentów wzorniczych donosi nam, iż czarny jak listopadowa noc akryl w swym centrum oferuje użytkownikowi swoisty wielofunkcyjny cyferblat. Podstawowymi zadaniami tego przypominającego zegarek, okrągłego designerskiego gadżetu jest pokazanie sumarycznego wysterowania obydwu kanałów przy użyciu pojedynczego wskaźnika wychyłowego i wykorzystując jego zewnętrzny, w tym przypadku srebrny pierścień zmiana poziomu głośności. Ja wiem, pierwsze skojarzenie jest jasne, czyli coś w stylu: “jak to Chińczycy. przesadzili z wielofunkcyjnością tego manipulatora”, ale zawczasu uspokajam, w kontakcie organoleptycznym wszystko nabiera rumieńców, a po kilku dniach użytkowania wydaje się być czymś naturalnym. Idąc dalej tropem opisu przedniego panelu należy wspomnieć jeszcze o rozłożonych symetrycznie obok tej nietypowej gałki głośności dwóch przyciskach funkcyjnych i zatopionych w aluminiowych nakładkach dziesięciu piktogramach informacyjnych o wykorzystywanej w danym momencie funkcji wzmacniacza. Kierując kroki ku tylnej ściance i patrząc na wzmacniacz z lotu ptaka zauważamy monstrualne radiatory na bokach i cztery bloki otworów wentylacyjnych na górnej płaszczyźnie obudowy. Po skoncentrowaniu swojej uwagi na rewersie naszego bohatera natychmiast widać, iż po ewentualnym zakupie otrzymujemy do dyspozycji trzy wejścia liniowe RCA i jedno XLR, dwa wejścia cyfrowe: COAX i USB i jedno wyjście COAX, pojedyncze terminale kolumnowe, gniazdo zasilające IEC i włącznik główny. Całość oferty uzupełnia ciekawy wizualnie i nieprzeładowany funkcjonalnie pilot zdalnego sterowania. Czyli reasumując, w obecnym, nastawionym na posiadanie wielu funkcji w jednym urządzeniu czasie CS-120 SA w pełni spełnia wymogi nowoczesnego audiofila.

Rozpoczynając przekazywanie spostrzeżeń testowych jestem zobligowany poinformować, iż po uruchomieniu wzmacniacza mamy do dyspozycji dwie opcje jego mocy oznaczone jako HI i LO POWER. Z racji, iż zabawa z moimi kolumnami zdecydowanie lepiej sprawdzała się przy wykorzystaniu większej dawki Watów, cały test odbył się przy wykorzystaniu tego trybu. Próbując z grubsza umiejscowić walory soniczne 120-ki na tle mojej końcówki mocy powiedziałbym, że w średnicy pasma akustycznego była nieco lżejszy, górze jaśniejsza, a w dolnych rejestrach lekko pogrubiona. Przybliżając sposób budowania wirtualnej sceny muzycznej ważnym wydaje się być raport o jej delikatnym przybliżeniu do słuchacza, ale przy oddaniu przyzwoitej głębokości, czyli coś na kształt przesiadki podczas koncertu o kilka rzędów bliżej orkiestry. Przerażeni tą litanią? Jeśli tak to proszę o spokój, gdyż te wyglądające na same wady aspekty nie są problemami jako takimi, tylko kwintesencją prawie dziesięciokrotnej różnicy w cenie pomiędzy porównywanymi konstrukcjami i tzw. sznytem grania. A co w tym wszystkim jest zaskakująco pozytywne, spoglądając na dźwięk z perspektywy całości nawet w mojej konfiguracji przez cały okres testu sprawiał mi bardzo wiele radości. Wymienione podzakresy nie chadzały swoimi drogami, tylko w pewien, bardzo synergiczny dla tej półki cenowej sposób pokazywały nieco inne oblicza (najczęściej z dużą dawką oddechu) znanych mi płyt. Jak to wyglądało? Na początek wybrałem trio Marcina Wasilewskiego z materiałem „January”. Efekt? Najciekawszą obserwacją było fajne dla tego krążka granie z należytą dla niego dawką ciszy pomiędzy czasem odległymi od siebie poszczególnymi nutami. Ta płyta bez podobnego potraktowania byłaby zwyczajnie odbębniona, a tak gdy tylko tego wymagał materiał muzyczny do gry wkraczała umiejętność trzymania w ryzach otwartości wysokich tonów, a przez to bez sztucznego zaszumienia tła znane chyba wszystkim wielbicielom jazzu trio bez problemów zagrało swoje partie. Ale to tylko jedna strona medalu, gdyż przywoływane wcześniej świetliste wysokie tony bardzo dobrze oddawały realizm przeszkadzajek i perkusjonaliów w dobrze napowietrzonej przestrzeni między-kolumnowej. I gdybym naprawdę miał ponarzekać, przyczepiłbym się jedynie do nieco zbyt obfitego kontrabasu. Wiem, że w realnym świecie nie jest wycięty żyletką, ale w tym przypadku mieliśmy więcej informacji o pudle rezonansowym niż o strunach. Ale i tak suma summarum mierząc siły na zamiary była to ciekawa prezentacja tego generatora fal dźwiękowych. Kolejna propozycja płytowa, to twórczość Diany Krall “The Girl In The Other Room”. W tym przypadku reprodukcja basu nie była obciążona zwracającym uwagę pogrubieniem, gdyż sam materiał jest sam w sobie dość ciężki w tym paśmie i temat przeszedł bez większego echa. Co więcej, dzięki podkręceniu realizacji na stole mikserskim wszystkie niuanse brzmieniowe testowanego wzmacniacza (spowodowana lekkością grania żywość środka i sopranów) podobnie do basu również zdawały się zatracać swoje piętno i po symbolicznej akomodacji słuchu wszystko ułożyło się w ciekawą opowieść muzyczną. Na koniec mitingu przytoczę kompilację oficyny NAIM LABEL „BURN” formacji Sons Of Kemet. To jest produkcja typu muzyczny bunt i dzięki ogólnej ochocie do stawiania na spektakularny przekaz gościa z Chin co prawda z nieco poluzowanym, ale za to mocnym basem wspomniana grupa pokazała, iż oferta Cayin-a jest tym, co w tym teście mogło dobrego ją spotkać, czyli jazda bez trzymanki.

Analizując wyartykułowane powyżej obserwacje można odnieść wrażenie, że na siłę drukowałem pozytywny wynik meczu. Najpierw wymieniłem doskwierające konstrukcji artefakty, a potem twierdziłem, iż są to pewnego rodzaju plusy. Gdzie tu logika? Ano jest i to bardzo łatwo zrozumiała. Chodzi mianowicie o fakt zajmowania dwóch przeciwległych biegunów cenowych, a co za tym idzie i jakościowych porównywanych konstrukcji. Przy cenie 12 tysięcy złotych za wzmacniacz zintegrowany z możliwością słuchania plików przy użyciu wewnętrznego przetwornika i tak ciekawie wypadającej jakości brzmienia Cayin’a temat wydaje się być ofertą co najmniej do posłuchania. Czy to jest produkt dla wszystkich? Powiem szczerze, z pewnością dla sporej grupy docelowej. Tym bardziej, że choć samego DAC-a używałem bardzo krótko, to to, co zaprezentował, szło w parze z ogólnym rysem brzmieniowym konstrukcji, tylko z dodatkowym doświetleniem przekazu. Co prawda dla mnie było już zbyt nonszalancko, ale przecież to tylko dodatkowa opcja użytkowania, a na dodatek jestem bardziej stetryczałym wielbicielem gęstego grania, niż żądnym informacji, młodym orłem polskiego ruchu audiofilskiego, dlatego przed wydaniem negatywnego werdyktu weźcie Cayina na osobistą konfrontację. Zapewniam, będzie co najmniej ciekawie.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Cayin Polska
Cena: 12 000 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa:
Hi-Pwr:2x120W (1kHz, 8 Ω)
Lo-Pwr: 2x55W (1kHz, 8 Ω)
Pasmo przenoszenia: <=20 Hz – 35 kHz (+- 1 dB)
Zniekształcenia THD: 0,2% (1 kHz, 100W, 8 Ohm)
Stosunek sygnał/szum: 90 dB
Czułość wejściowa: 600mV
Pobór mocy: <5W (stand-by), 280W (Lo-Pwr), 600 W(Hi-Pwr)
Wymiary (S x G x W): 435 x 470 x 174 mm
Waga: 26 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audeze LCDi4

Audeze poszerza gamę słuchawek LCD o model LCDi4, za pomocą którego wprowadza do świata dousznych słuchawek referencyjną jakość dźwięku. Najnowsza konstrukcja wykorzystuje takie same rozwiązania jak topowe słuchawki wokółuszne LCD-4, ale w zminiaturyzowanej formie. Dzięki temu LCDi4 łączą spektakularny dźwięk z łatwością przenoszenia.

Po opracowaniu referencyjnych słuchawek wokółusznych LCD-4 projektanci Audeze postanowili przenieść ich najwyższą jakość dźwięku do bardziej funkcjonalnej, mobilnej konstrukcji. W ten sposób powstały LCDi4 – referencyjne słuchawki douszne, które zapewniają absolutną jakość brzmienia
w swojej klasie.

W LCDi4 projektanci zastosowali takie same przetworniki planarne jak w wokółusznym modelu LCD4, ale zmniejszone do 30 mm. Te największe w swojej klasie głośniki wykorzystują opatentowaną membranę Uniforce™. Ultra-cienka folia o grubości zaledwie 0,5 mikrona powstaje podczas specjalnego, powolnego procesu osadzania próżniowego, pozwalającego uzyskać bardzo plastyczną warstwę metalu. Siłę napędową zapewnia układ magnetyczny Fluxor™ z magnesami neodymowymi N50. Każdy przetwornik jest ostrożnie montowany w słuchawce i dopasowywany do drugiego głośnika w granicach +/-1 dB. Dzięki temu LCDi4 wyznaczają nowy punkt odniesienia pod względem realizmu brzmienia wśród słuchawek dousznych i ze swoją półotwartą konstrukcją zapewniają najszerszą
i najprecyzyjniejszą scenę dźwiękową.

Dopracowując planarną technologię projektanci Audeze uzyskali bardzo korzystne parametry. Podczas projektowania LCDi4 priorytetem było zapewnienie niezwykle szerokiej i precyzyjnej sceny dźwiękowej oraz liniowej charakterystyki. W efekcie powstały słuchawki, które mogą pochwalić się pasmem przenoszenia sięgającym od 5 Hz do 50 kHz. LCDi4 wyróżniają się także ekstremalnie niskimi zniekształceniami (THD), które nawet przy dużym poziomie głośności nie przekraczają 0,1 proc., co jest ewenementem w tej klasie słuchawek. W całym obsługiwanym spektrum poziom zniekształceń jest niższy niż 0,2 proc. przy 100 dB. Doskonałe parametry dopełniają: czułość na poziomie 105 dB/1 mW, maksymalne ciśnienie (SPL) przekraczające 120 dB oraz maksymalna obsługiwana moc 3 W.

Z impedancją 35 Ω słuchawki LCDi4 z łatwością współpracują z wszystkimi mobilnymi źródłami dźwięku. Mobilny charakter konstrukcji Audeze podkreśla jej niewielka waga – pojedyncza słuchawka waży zaledwie 12 g. LCDi4 wyposażone są w uniwersalne wkładki douszne, idealnie dopasowujące się do dowolnego kształtu kanału słuchowego.
Swoją trwałość słuchawki LCDi4 zawdzięczają m.in. obudowie z magnezu oraz wysokiej klasy plecionym przewodom z posrebrzanej miedzi OCC wzmacnianym kewlarowymi nitkami. Zastosowanie odłączanych kabli pozwala zwiększyć żywotność słuchawek – nawet w przypadku ich uszkodzenia przewody z łatwością można wymienić na nowe.

Projekt LCDi4 został opracowany przez Audeze przy ścisłej współpracy ze strategicznym partnerem Designworks, firmą należącą do BMW Group. Wszystkie LCDi4 produkowane są ręcznie w Kalifornii. Rezultatem są słuchawki, które wyglądają, a przede wszystkim grają, jak żadne inne.

Audeze LCDi4 już są dostępne w sprzedaży. Poglądowa cena detaliczna modelu wynosi 11 999 zł.

Dystrybucja: Audio Klan

  1. Soundrebels.com
  2. >

Stoltzer Ensemble „Graduał Wiślicki”

Opinia 1

Pomimo najszczerszych chęci i dalekosiężnych planów dotyczących w miarę systematycznego rozbudowywania naszego działu z recenzjami płytowymi niestety proza codziennego życia każdorazowo poddaje je dość radykalnej weryfikacji. Dziwnym zbiegiem okoliczności pierwszeństwo mają bowiem publikacje sprzętowe i reportaże a odkładane na półkę „do zrecenzowania” krążki cichutko leżą i cierpliwie czekają na swoją kolej. Przychodzi jednak taki moment, gdy misternie układany stos CD-ków i winyli zaczyna się niebezpiecznie chwiać i wtedy wiemy, że nie ma co dłużej zwlekać, tylko zamiast słuchać „sprzętu” wreszcie posłuchać samej muzyki do reprodukcji której ww. samograje zostały stworzone. Jednak w przypadku dzisiejszej okołomuzycznej epistoły było nieco inaczej, gdyż impulsem do jej powstania stało się spotkanie z pomysłodawcami tytułowego projektu – Janem Tarnawskim i Marcinem Majewskim podczas warszawskiego koncertu/spektaklu „Lament Świętokrzyski”. Mając już zatem odpowiedni „podkład” merytoryczny postanowiliśmy zatem wziąć na nasz redakcyjny warsztat kolejny efekt współpracy obu jegomości, którym właśnie jest album „Graduał Wiślicki” w wykonaniu wrocławskich kameralistów – formacji Stoltzer Ensemble z gościnnym udziałem Roberta Pożarskiego, Łukasza Mazura i Agnieszki Kowalczyk-Krzysiek.

Patrząc od strony czysto systematycznej „Graduał Wiślicki” jest datowanym na 1300 r. zbiorem służących do odprawiania nabożeństw pieśni liturgicznych, których forma idealnie wpisuje się w obowiązujące wtenczas zasady śpiewu wg. chorału gregoriańskiego. Sam chorał gregoriański jest z kolei funkcjonalnie związany z rytem Kościoła rzymskokatolickiego i stanowi jedną z 4 odmian śpiewu kościelnego w Kościele zachodnim obok ambrozjańskiego śpiewu związanego z rytem ambrozjańskim, galijskiego śpiewu związanego z rytem galijskim i mozarabskiego śpiewu związanego z rytem mozarabskim. W Polsce – chorał gregoriański (wg H. Feichta) pojawił się równocześnie z powstaniem miejsc jego wykonywania, czyli kościołów biskupich w Poznaniu (968r.), Gnieźnie, Wrocławiu, Krakowie i Kołobrzegu (1000r.) a po reakcji pogańskiej (XI w.) rozszerzył się na ziemiach polskich śpiew benedyktyński. Z tego okresu zachowały się m.in. następujące przykłady chorałów gregoriańskich – Exsultet w Sakramentarzu tynieckim z ok. 1060r., Pontyfikał krakowski sprzed 1110r., Exsultet w Ewangeliarzu płockim z ok. 1130. W XII w. Polsce pojawił się chorał cysterski (Jędrzejów, Ląd, Łekno). Z XIII w. istnieją zabytki chorału franciszkańsko-rzymskiego, np. Graduał krakowski klarysek, rękopisy starosądeckie, Graduał płocki, zawierające pierwsze w Polsce, anonimowe, niewielkie traktaty muzyczne. Z przełomu XIV i XV w. pochodzą rękopisy bernardynów krakowskich oraz Graduał gnieźnieński klarysek. Na przełomie XIII i XIV w. wyodrębnił się chorał diecezjalny (kalendarz rzymski z uwzględnieniem świąt lokalnych), którego najstarsze zabytki to właśnie Graduał Wiślicki i Antyfonarz kielecki z 1372.
Tytułowe dzieło powstało w skryptorium katedry wawelskiej a w połowie XV wieku Jan Długosz prowadzący wówczas w Wiślicy edukację synów króla Kazimierza Jagiellończyka przeniósł go do miejscowej kolegiaty. Obecnie Graduał Wiślicki znajduje się w bibliotece Wyższego Seminarium Duchownego w Kielcach, gdzie trafił po dokonanej konserwacji pod koniec XX wieku.

Tyle jeśli chodzi o rys historyczny i kontekst jego powstania, które choć niezwykle istotne z kronikarskiego punktu widzenia niewiele mówią postronnemu odbiorcy o samej zawartości muzycznej dzieła. A jest ona, jak na współczesne czasy, nad wyraz surowa i wymagająca skupienia. Próżno bowiem szukać w niej przebojowości, czy fragmentów, utworów mogących nosić znamiona „hitów”. Jeśli ktoś sięgnie po niniejszy krążek licząc na wsad porównywalny do dokonań takich formacji jak ERA, czy Gregorian może najdelikatniej mówiąc srodze się zawieść. Zamiast bowiem repertuaru lekkiego, łatwego i przyjemnego otrzymamy pozbawione wszelakich ozdobników i plastikowej – popowej ornamentyki purystyczne misterium oparte wyłącznie na męskich głosach ujętych w sztywne ramy XIV w. estetyki. Dopiero w „Hymnus Crux Fidelis T.I Orantis” pojawia się głos Agnieszki Kowalczyk-Krzysiek, delikatny motyw organowy i kończący utwór odległy odgłos kościelnych dzwonów. Czy to źle? Broń Boże, gdyż kontakt z „Graduałem Wiślickim” działa niczym swoiste catharsis, detox pozwalające oczyścić nasz umysł w celu doświadczenia piękna i umiejętności odnajdywania owego piękna w rzeczach prostych i szczerych. Tutaj nic nas nie rozprasza, nie mami i nie oszukuje i jeśli tylko odpowiednio skupimy się na reprodukowanym materiale to mamy gwarancję, że nie tylko zapamiętamy go na długo, lecz i wracać będziemy do niego możliwie często.

Dokonane w Klasztorze Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej na Świętym Krzyżu nagrania zachwycają misternym oddaniem akustyki sakralnej budowli i precyzją lokalizacji poszczególnych głosów. Długi, naturalny pogłos podkreśla kubaturę pomieszczenia a przy tym nie zaburza tak melodyki, jak i czytelności pieśni. Szukając analogicznych pozycji wśród nieco bardziej znanych wydawnictw pierwszy na myśl przychodzi mi nasz dyżurny album „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, z tą tylko różnicą iż nasz rodzimy krążek jest pod względem realizacyjnym jeszcze bliższy perfekcji i jeszcze bardziej wymagający w stosunku do systemu, na jakim zamierzamy go odtwarzać. Trudno bowiem znaleźć trudniejszy do odtworzenia instrument niż głos ludzki a i powolnie wygasający, naturalny pogłos też potrafi sprawić nie lada problemy. Warto jednak podkreślić, iż nie mamy w tym przypadku do czynienia z krążkiem typowo audiofilskim, gdzie każdy, nawet najmniejszy niuans urasta do miana pierwszoplanowego wydarzenia, lecz skupienie się na meritum, czyli realistycznie oddanych wokali i zastanych, jakże dalekich od studyjnej sterylności, warunków akustycznych pozwoliło możliwie zbliżyć się do ideału, czyli tego, czego jesteśmy w stanie doświadczyć uczestnicząc w podobnych misteriach osobiście.
Jeśli zatem w Państwa płytotekach odsetek płyt pochodzących z takich wytwórni jak Alia Vox, Alpha Classics, czy Hyperion wskazuje na to, że z muzyką dawną Wam za pan brat, to czym prędzej powinniście zapoznać się z „Graduałem Wiślickim”.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Recenzowana dzisiaj produkcja płytowa jest kontynuacją zgłębiania przez portal Soundrebels poczynań dwóch znanych pilnie śledzących nasze poza-testowe przygody bywalcom portalu panów: Jana Tarnawskiego i Marcina Majewskiego. Przesadziłem z tą rozpoznawalnością wymienionych osobników? Jeśli tak, niestety czytacie nas tylko pobieżnie. Jednak bez względu na to, miło mi jest po raz kolejny zasygnalizować, iż jednym z ważniejszych, a po niezobowiązujących rozmowach kuluarowych z owymi panami śmiem twierdzić, że wręcz flagowym nurtem działalności jest ocalanie od zapomnienia starych polskich pieśni, jak choćby opisywany przez nas jakiś czas temu koncert zatytułowany “Lament Świętokrzyski”. Owszem, to w większości przypadków jest materiał religijny, ale każdy w miarę wyedukowany przedstawiciel homo sapiens wie, że bez mogącego przerodzić się w spór dogłębnego roztrząsania tematu spokojnie można stwierdzić, iż polskie dzieje swój oficjalny początek na arenie międzynarodowej zawdzięczają właśnie wstąpieniu do braci chrześcijańskiej, która niosła ze sobą zalążki edukacji kulturalnej typu piśmienna dokumentacja powstałych w tamtych czasach tworów muzycznych i literackich. Ok. Wystarczy tego wprowadzania Was w około-religijne meandry, czas przedstawić clou programu, czyli kompilację płytową zatytułowaną “Graduał Wiślicki”, za powstanie której odpowiedzialni są wyżej wymienieni panowie Jan i Marcin. Naturalnie od samego pomysłu na produkt do jego finalizacji zazwyczaj prowadzi bardzo kręta droga, którą w tym przypadku inicjatorzy krążka pokonali przy wokalno-muzycznym współudziale: formacji „Stoltzer Ensemble” w składzie: Radosław Pachołek, Maciej Gocman, Piotr Karpeta, Rafał Chalabala, i gości w osobach: Robert Pożarski, Łukasz Mazur i Agnieszka Kowalczyk-Krzysiek. Wieńcząc ten akapit wiążącym zdaniem nie możemy zapominać, iż w całość przedsięwzięcia zaangażowani byli również: rejestrujący nagranie Graduału Jarosław Toifl , opracowujący projekt graficzny okładki Radosław Nowakowski i wydająca całość na srebrnym krążku oficyna Busferie.

Przybliżając treść zawartego na płycie materiału muzycznego po wieloletnich doświadczeniach z muzyką dawną muszę szczerze powiedzieć, że całość produkcji ma dwa oblicza: jest łatwa i zarazem trudna. Dlaczego wysnuwam taką tezę? Spokojnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku od wykonania, przez sam wsad merytoryczny, mastering, po goszczące cały projekt muzyczny mury klasztoru Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej na Świętym Krzyżu. Zatem gdzie tkwi haczyk? Powiem tak, przy całej fantastyczności zebranych w jeden zbiór pieśni, jak i bardzo umiejętnym wykorzystaniu pogłosu kubatury kościelnej przez realizatorów, brak w większości utworów modnych w ostatnich czasach w produkcjach zagranicznych wyszukanego instrumentarium zmusza nas do skupienia się od pierwszej do ostatniej nuty każdego tracka. W czy problem? Niestety, to nie jest muzyka, a przynajmniej mnie nie udało się potraktować jej jako coś lecącego w tle. Swą tekstową misterią nie pozwalała na oderwanie się od siebie, a z autopsji wiem, że obecne czasy niczym niewytłumaczalnego pędu za polepszeniem swojego bytu na tym ziemskim padole nie pozwalają na zbyt długie rozpływanie się w taktach ulubionej muzyki. Co innego, gdy w materiale muzycznym bardzo duży udział ma rozbudowana paleta instrumentów. Wówczas, nawet gdy nasz mózg jakimś cudem (być może ze zmęczenia) wyłączy się na moment z procesu pochłaniania przekazu muzycznego, wyskakującymi niczym Filip z konopi, lub będącymi długimi pasażami dźwiękami serpentu, teorby czy nawet pojedynczego trójkąta co jakiś czas jest ponownie budzony. Ja wiem, że to nieistotne, ale chciałbym, abyście podchodząc to tego krążka wiedzieli, że albo wchodzicie weń na całość, albo zwyczajnie odpuście. Inaczej albo skrzywdzicie siebie nie rozumiejąc o co w całym projekcie chodzi, albo sam merytoryczny wsad odbierając go jako nudny lub co najwyżej bez wyrazu. Coś o samej muzyce? Proszę bardzo. Większość płyty wypełniona jest mocnymi chórami męskimi. Oczywiście swoje pięć minut ma również kilka fraz nutowych na głosy kobiece, ale w najważniejszych produkcjach królują panowie. Na szczęście dla tego pomysłu muzycznego pod koniec płyty Jan Tarnawski i Marcin Majewski pozwolili sobie na małe odejście od zbytniej powagi całości i znajdziemy na nim iście transowy utwór z organami i znakomitą Agnieszką Kowalczyk-Krzysiek w roli głównej i kilka obecnie często śpiewanych w kościołach, a przez to łatwo rozpoznawalnych przez większość z nas obrzędowych pieśni. Dlatego też, jeśli nawet w początkowej fazie słuchania między wami a omawianą propozycją płytową nic nie zaiskrzy, postarajcie się wytrzymać do końca, gdyż może okazać się, że owe rozładowujące spore napięcie duchowe kompilacji kreacje soniczne okażą się bodźcem do ponownej próby zmierzenia się z całością, ale już w innym wymiarze. Zapewniam, nic na tym nie stracicie, a możecie wiele się nauczyć.

Jak to zwykle bywa, jako że jesteśmy bardzo uczuleni na punkcie jakości realizacji opisywanych przez nas płyt, postaram się przybliżyć wartość soniczną przywołanego krążka. Z rozmów z jednym z pomysłodawców (Marcinem Majewskim) wiem, że łatwo nie było. A to problem z okiełznaniem pogłosu klasztoru, a to użyty podczas realizacji wydarzenia sprawiający problemy podest dla wokalistów, czyli jak to zwykle bywa, gdy wszystko wydaje się być zapięte na ostatni guzik, co chwila wyskakują trudne do przewidzenia problemy. I właśnie za finalne zapanowanie nad przeciwnościami losu w postaci fantastycznie zgranego na stół i potem zremasterowanego w zaciszu studio mitingu muzycznego wszystkim biorącym udział w owym przedsięwzięciu należą się wielkie brawa. Uczucie bycia tam i wtedy daje się wychwycić już od pierwszych fraz pieśni. Mimo odbijającego się od sklepienia szaleńczego echa nie ma najmniejszych problemów z czytelnością tekstów, a gdy do głosu dochodzą organy, efekt rozmachu budowli znacząco się powiększa. Powiem szczerze, muzyka dawna to mój konik, dlatego też bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć tylko jedno: wielu zagranicznych realizatorów od opisywanej tu ekipy może pobierać nauki, jak nie popsuć wartości, które wnosi nam przecież od wieków goszcząca podobne pieśni budowla sakralna.

Puentując dzisiejszą recenzję mimo początkowego ostrzegania Was przed zbyt pochopnym podejściem do produkcji „Graduał Wiślicki” mimo wszystko bardzo zachęcam do zgłębienia jej zawartości. Owszem, skupienie jest wymagane, ale zapewniam, jeśli tylko podobną twórczość choć trochę lubicie, na dzisiaj opiniowanej pozycji muzycznej z pewnością się nie zawiedziecie.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

NIME Audiodesign Mya

Link do zapowiedzi: NIME Audiodesign Mya

Opinia 1

Wertując nasze dotychczasowe zmagania testowe bardzo łatwo można się zorientować, że co jak co, ale z małymi kolumnami, z racji sporego gabarytowego salonu odsłuchowego, mierzymy się stosunkowo rzadko. Owszem, kilka przypadków miało swoje pięć minut, ale za każdym razem zmuszeni byliśmy brać poprawkę na nieco mniejszy rozmach generowanego dźwięku. Czy to się sprawdza? Co prawda podobnych spotkań było niewiele, ale na podstawie tych odbytych muszę powiedzieć, że i owszem. Co więcej, za każdym razem te uzbrojone w przetworniki “maluchy” bez najmniejszych problemów pokazywały, że wielu zdecydowanie większych rozmiarowo konkurentów w kwestii budowania głębokiej wirtualnej sceny muzycznej i łatwego znikania z niej po zamknięciu oczu może się od nich uczyć. Dlatego też, gdy nadarzyła się kolejna okazja zaopiniowania kolumn monitorowych nie było trzeba nas namawiać i już w pierwszej, poświęconej logistyce rozmowie temat został zaakceptowany. A z czym będziemy mieli do czynienia? Panie i panowie, mam przyjemność przedstawić Włoszki z krwi i kości (rozwinięcie tego zwrotu w części poświęconej budowie produktów), a konkretnie mówiąc kolumny podstawkowe Nime Audiodesign Mya, których opieki dystrybucyjnej na naszym rynku podjął się krakowski dystrybutor Audio Anatomy.

Akapit dotyczący budowy i wyglądu tytułowych kolumn bez specjalnego wprowadzania w meandry pochodzenia już przy pierwszym spojrzeniu na fotografie kieruje nasze przypuszczenia na znajdujący się na południu Europy land w kształcie buta. Co może być tego przyczyną? Bez żartów. Przecież takiego połączenia próbującego nawiązać do wzorców z filmów science fiction designu wyszukanej bryły i chwytającej za oko kolorystyki nie można się nauczyć. To trzeba wyssać z mlekiem matki, która jest rodowitą mieszkanką Półwyspu Apenińskiego, inaczej może po odebraniu odpowiedniej szkoły w pewien sposób zbliżymy się do włoskiego wysmakowania, ale będzie to co najwyżej próba doścignięcia zmysłu autochtonów, a nie równoprawny artystycznie projekt. Zatem jak to wygląda? Na pierwszy rzut oka dość kanciasto, ale w tych ostrych rysach bez problemu znajdziemy inspirację filmami typu „Obcy”, czy „Predator”. A gdy dorzucimy do tego blask połyskującego srebra frontu z wkomponowanymi weń ceramicznymi przetwornikami, kontynuujące akcent chromu, będące wariacją litery „X”, stabilizujące kolumny na podłożu stelaże i włącznie z jednonogim standem czerwień „Red Ferrari” reszty obudowy, okaże się, że takie połączenie jest w stanie spełnić nawet najbardziej wyszukane gusta naszych drugich połówek. Puentując ten akapit nie można nie wspomnieć, iż dla ułatwienia podłączenia kolumny do zastanego zestawu audio terminale dla kabli głośnikowych zlokalizowano w dolnej części podstawek, a jeśli chodzi o elektryczną aplikację przetworników, mamy do czynienia z konstrukcjami dwudrożnymi.

Jak sygnalizowałem już we wstępniaku, każdorazowe zastąpienie moich trzydrzwiowych szaf filigranowymi monitorkami zmusza mnie do odpowiedniego nastawienia się na zdecydowanie mniejszy udział masy dźwięku podczas słuchania znanych mi płyt. To z jednej strony jest pewnego rodzaju urozmaiceniem testowych pojedynków, ale z drugiej, jeśli coś w przecież dość przypadkowo skonfigurowanym systemie nie iskrzy, temat zaczyna być nieciekawy. I wiecie co? Szczerze powiedziawszy, patrząc na wysiłki konstruktorów w kierunku pięknego wyglądu tuż przed wciśnięciem guzika PLAY byłem pełen obaw, czy aby cała para nie poszła w gwizdek, czyli przekładając na nasze, czy dźwięk nie jest jedynie przystawką do aparycji. I? I tutaj pozytywne zaskoczenie, gdyż to, co wydobywało się z tych dzieł sztuki użytkowej, jawiło się jako bardzo zrównoważony przekaz. Przekaz, który nie krzyczał i nie był przesadnie kanciasty, co biorąc pod uwagę przyklejoną do zastosowanych głośników łatkę szorstkości, szarości i braku pierwiastka muzykalności teoretycznie nie powinno się wydarzyć. A tym czasem, okazało się, ze się da i to na tyle ciekawie, że przy odpowiednim odkręceniu gałki wzmocnienia nawet w moim zdecydowanie za dużym dla testowanych konstrukcji pomieszczeniu dało się poczuć zalążki odpowiednio masywnego basu. Cuda panie, cuda. Naturalnie należy brać siły na zamiary i nie oczekujcie przestawiania ścian, jednak z pewnością to, czego doświadczyłem w dziedzinie niskich rejestrów przez te kilkanaście tygodni nazwałbym sporym zaskoczeniem in plus. Jednak najważniejszą cechą naszego obiektu zainteresowania jest zadziwiająco gładka średnica. Nie przeczę, musiałem wykonać drobną żonglerkę kablami, a i sama elektronika jest nastawiona na gęste granie, ale zapewniam, efekt był bardzo dobry. I gdy do kompletu zalet dorzucę artykułowaną wcześniej umiejętność znikania z pomieszczenia i budowania spektakularnej sceny, samoczynnie zrodzi się niezobowiązująca rada typu: jeśli macie małe pomieszczenia i jesteście w stanie wygenerować odpowiednią liczbę banknotów NBP, Nime Audiodesign Mya mają duże szansę spełnić Wasze nawet najbardziej wyszukane w domenie dźwięku (o wyglądzie już wspominałem) oczekiwania. Macie chęć na dawkę informacji z konkretnymi płytami w roli głównej? Proszę bardzo. Rozpocznijmy do najnowszego krążka wirtuoza kontrabasu Garego Peacock’a z kolegami w kompilacji „Tangents”. Pierwszym co przykuło moją uwagę, był solidny pakiet informacji o pracy instrumentu front mena, którym w tym przypadku był kontrabas. Wszelkie pasaże po gryfie oddane były w zatrważająco (w dobrym tego słowa znaczeniu) szybki sposób. Oczywiście chciałoby się w tym momencie dopalić całość odpowiednią dawką wypełnienia, ale fizyki nie da się przeskoczyć i momentami w temacie udziału w muzyce pudła rezonansowego starszego brata skrzypiec było nieco ubogo. Co prawda wcześniej wspominałem, iż przy odpowiedniej głośności świat basu nabierał rumieńców, ale przecież nie da się słuchać jazzu na poziomach zarezerwowanych dla muzyki rockowej, czy elektronicznej. Niemniej jednak, przy odpowiednim filtrze i zdaniu sobie sprawy, że melomani z kubaturą pomieszczenia sięgającą 100 metrów sześciennych nie są grupą docelową włoskich kolumn, na tle bywającej u mnie konkurencji całość wypadała bardzo dobrze. Ale to nie koniec słodzenia testowanym konstrukcjom, gdyż jestem zobligowany poinformować Was, iż bez względu na fakt, jak odbierzecie przed momentem głoszone opinie, najważniejsze dla tego typu muzyki aspekty typu: głębia i rysunek źródeł pozornych były najwyższych lotów. Jako drugą, mającą pokazać nie tylko zalety, ale i pewnego rodzaju wynikające z samej konstrukcji problemy pozycję wybrałem pochodzącą z Bałkanów Amirę Medunjanin i jej produkcję „Silk & Stone”. W tym przypadku wyraźnie słychać było, że głośniki ceramiczne nigdy nie zagrają jak celulozowe, co tutaj akurat nie było takie złe, gdyż dawały bardzo dobry wgląd nie tylko w artykulację artystki, ale również ciekawie ożywiały będące znakiem rozpoznawczych tamtych stron struny gitar. Tak, było bardzo otwarcie, ale ze smakiem, za który niejeden wielbiciel bezpośredniego grania oddałby nerkę. Na koniec bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć, że pomogę naszym bohaterkom, gdyż wspomnę o muzyce elektronicznej, która z założenia powinna być słuchana dość głośno, a to idąc za wcześniejszymi ustaleniami znacznie pomaga w ich całościowym odbiorze. Mam na myśli zespół Yello i znaną z moich zmagań płytę „Touch”. Owszem, nie było trzęsienia ziemi w pierwszym kawałku, ale to, co w dziedzinie basu udało się wygenerować naszym maluchom, wywoływało uśmiech na mojej twarzy, a do tego było okraszone odpowiednią dla tego typu muzy sztucznie wygenerowaną przez syntezatory maestrią alikwot. Sam nie wierzę, że to piszę, ale tak to odebrałem i będę tego bronił w każdej kuluarowej rozmowie ze znajomymi.

Czytając powyższy tekst z pewnością nasunie się Wam refleksja, że miałem do czynienia z czymś wyjątkowym. Małe, piękne i do tego sprawiające dużo radości podczas słuchania muzyki. To wydaje się być niemożliwe, ale zapewniam, cały test był jednym wielkim pozytywnym zaskoczeniem. Jednak abyście Wy odebrali kolumny Mya marki Nime Audiodesign w podobny do mnie sposób, musicie spełnić kilka warunków. Pierwszym jest dysponowanie mocnym wzmacniaczem,. Drugi wymaga dobrego przygotowania się do procesu okablowania systemu. Na koniec chcąc być spokojnym o pozytywny wynik w trzecim punkcie choć nie jako przymus, ale zalecałbym posiadanie ciemno grającej elektroniki. Jeśli któryś z podpunktów koncertowo zlekceważycie, to albo wzmak nie uciągnie głośników ceramicznych, albo zbyt jasny zestaw towarzyszący kolumnom spowoduje upływ krwi z uszu. Ale natychmiast uspokajam, aby osiągnąć wymienioną jako ostatnia spektakularną porażkę, musielibyście nie mieć pojęcia o konfiguracji systemów audio, o co nikogo czytającego nasze przygody z High Endem nie śmiem nawet podejrzewać.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Na przestrzeni kilkuletniej historii naszego magazynu udało nam się posłuchać i co najważniejsze wpiąć we własne tory audio dość pokaźny zbiór kolumn o nad wyraz szerokim spektrum tak rozmiarowym, jak i cenowym. W celu zobrazowania rozpiętości opisywanej przez nas oferty rynkowej wspomnę o swoistych, goszczących u nas ekstremach w stylu miniaturowych, filigranowych wręcz Trenner&Friedl ART i stojących na przeciwległym krańcu skali ich pobratymcach – Duke’ach, strzelistych Dynaudio Evidence Platinum, czy też tubowych Avantgarde Acoustic Trio. Jednym słowem do wyboru, do koloru a przy tym, z oczywistym wyjątkiem Avantgarde’ów wszystkie goszczące u nas kolumny wyglądały jak … kolumny właśnie. Oczywiście doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z istnienia konstrukcji swą aparycją zbliżonych bardziej do wymyślnych instalacji przestrzennych i współczesnych, nieraz bardzo śmiałych i futurystycznych rzeźb, lecz do powyższego faktu podchodziliśmy bardziej jak do ciekawostki natury przyrodniczej aniżeli istotnego trendu mogącego zagrozić pudełkopochodnemu kolumnowemu mainstreamowi. I pewnie żylibyśmy sobie dalej w tym błogostanie nieświadomości, gdyby nie pojawienie się w ofercie krakowskiego dystrybutora Audio Anatomy włoskiej marki NIME Audiodesign o której wyrobach można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są konwencjonalne i mainstreamowe, bo takie po prostu nie są i już. Jeśli zatem poszukują Państwo niebanalnego wzornictwa i zamiast wstydliwie wtapiać w tło chcielibyście możliwie wyeksponować posiadane kolumny, to … sugeruję z uwagą zapoznać się z niniejszą recenzją zjawiskowych, otwierających portfolio wspomnianej manufaktury, monitorów Mya.

Patrząc na bryłę Nimesów trudno znaleźć istniejący na ziemi (tej ziemi) jakikolwiek ich odpowiednik. Jeśli jednak poszerzymy nieco horyzonty i popatrzmy w górę okaże się, iż takowy, zgodny z nimi wzorzec istnieje, choć pociecha z jego egzystencji jest nazwijmy to delikatnie żadna. Mowa bowiem o legendarnym, powołanym do życia przez Ridley’a Scotta Obcym a dokładnie jego czerepie. Zauważają Państwo podobieństwo? Ano właśnie. Całe szczęście Mye zamiast traktować populację homo sapiens jako jednorazowe wdzianka dla swojego potomstwa wybrały spa w Maranello i lubieżnie wyzywającą czerwień Ferrari. Dzięki temu zamiast krwiożerczych bestii w naszym OPOSie wylądowały włoskie i w dodatku skore do uciech wszelakich bliźniaczki.
Zespolone na stałe z pochylonymi ku tyłowi, ustawionymi na rozczapierzonych, chromowanych łapach standami kolumny dzięki drapieżnej rozszerzającej się w kierunku słuchacza bryle wydają się szykować do ataku. Ich optyczną dynamikę podkreślają czerwony lakier fortepianowy i chromowane, trapezoidalne fronty. Wbrew pozorom geometria ich brył nie wynika jedynie ze względów czysto estetycznych, lecz u podstaw niniejszego projektu leży czysta fizyka (vide obliczenia) mająca na celu redukcję nie tylko wewnętrznych rezonansów, co i powstających już na zewnątrz kolumn – wynikających z dyfrakcji zniekształceń dźwięku. Również same, wykorzystane przez producenta – ukryte za metalowymi maskownicami ceramiczne przetworniki Accutona (25mm tweeter i 27cm mid-woofer) nadają całości mocno industrialnego charakteru. Za najspokojniejszą pod względem wzorniczym płaszczyznę można uznać jedynie ich czarną, przyozdobioną wylotem układu bass refleks ścianę tylną.
Jak z pewnością zdążyli Państwo zauważyć jak na razie nie wspomniałem ani słowem o terminalach głośnikowych, których należy szukać … tuż przy podłodze – na eleganckiej tabliczce znamionowej przytwierdzonej do nogi standu. To pojedyncze, lecz najwyższej jakości WBT-y NextGen a ich lokalizacja okazuje się mieć niebagatelne znaczenie nie tylko dla wszystkich tych, którzy na widok zwisających z wysokości kilkudziesięciu przewodów popadają w ciężką nerwicę i stany lękowe o wątpliwych walorach natury estetycznej nawet nie wspominając, co przede wszystkim ze względów czysto praktycznych. O ile bowiem przy niezbyt ciężkim a przy tym wiotkim okablowaniu problemy natury użytkowej jakoś da się przeboleć, to przy sztywnych i masywnych drutach już tak różowo nie jest. Zaproponowana w Nime lokalizacja przyłączy okazała się dla nas wręcz zbawienna, gdy wraz z równolegle testowanymi Lumen White’ami otrzymaliśmy kompletny set Siltechów Triple Crown a jak wiadomo to nie są ani zbyt wiotkie, ani tym bardziej lekkie „druty”.

Nie ukrywam, że z dostawą tytułowych monitorów związane były nasze pewne obawy, gdyż w większości znanych nam w Hi-Fi przypadków łapiący za oko design nad wyraz rzadko idzie w parze z choćby akceptowalnym brzmieniem a i obecność markowych przetworników potrafi zamiast pomagać być przysłowiowym gwoździem do trumny. Tym bardziej, gdy mowa o ceramicznych Accutonach, które najdelikatniej rzecz ujmując nie są najłatwiejsze w aplikacji, co pokazał przykład dość dyskusyjnych pod względem uniwersalności, nomen omen również włoskich Albedo Aptica . Krótko mówiąc nie mając bladego pojęcia czego możemy się po NIME spodziewać delikatnie je rozpakowaliśmy (co uwieczniliśmy w stosownej zajawce) i zaczęliśmy niezobowiązująco wygrzewać, gdyż zgodnie z zapewnieniami dystrybutora ich przebieg był praktycznie zerowy. O dziwo pierwsze, jeszcze nieśmiałe generowane przez Mye dźwięki okazały się na tyle intrygujące, że początkowe obawy prysły jak bańki mydlane a nam ewidentnie zeszło związane z nimi ciśnienie. Abstrahując powiem od wybitnie śmiały design włoskie monitory grały nie dość, że całkiem normalnie – czyli bez udziwnień, co po prostu dobrze. I to zupełnie niewygrzane! Kiedy standardowy, jednak okres ochronny minął wzięliśmy się za ostre strzelanie, bo nawet od najładniejszych monitorów za ponad 50 kPLN oczekiwaliśmy nieco więcej aniżeli tylko „dobrze”. W dodatku, skoro Jacek pastwił się nad nimi z użyciem własnego i na stałe rezydującego w OPOSie tranzystorowego systemu redakcyjnego ja postanowiłem nieco zaryzykować i większość odsłuchów prowadziłem z użyciem dzielonej, lampowej amplifikacji Phasemation CA-1000 & MA-2000 a jako kolumnowy punkt odniesienia wybrałem zamiast ISISów oparte również na drajwerach Accutona … Lumen White’y Kyara. Ot taka moja wrodzona krnąbrność, żeby jeśli tylko jest ku temu okazja, to na własne uszy sprawdzić, jak to właściwie jest z tą wręcz legendarną trudnością z prawidłowym wysterowaniem ceramików. Szczerze powiem, że do niniejszego eksperymentu niejako pośrednio skłoniła mnie jedna z ostatnich rozmów z dr. Rolandem Gauderem, który właśnie w lampach i to o dziwo wcale nie najmocniejszych widział wdzięcznych partnerów dla swoich, opartych na wiadomych przetwornikach kolumn.
I jak? Śmiem twierdzić, że świetnie, gdyż dźwięk oferowany przez Mye przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Pierwsze co zwracało uwagę to zaskakujący jak na tak niewielkie, dwudrożne konstrukcje, mocny i przy tym nisko schodzący bas, który w naszym blisko czterdziestometrowym oktagonie okazał się całkowicie wystarczający. Oczywiście stojące tuż obok Kyary w tym temacie potrafiły zdecydowanie więcej, lecz biorąc pod uwagę drastyczną różnicę gabarytów (o cenie nawet nie wspominając), to wykazującym zamiłowanie do motoryzacyjnej kolorystyki Włoszkom należą się w tym momencie w pełni zasłużone brawa, gdyż materiałem testowym, jakim się posiłkowałem był album „Thunder” super tria Stanley Clarke, Marcus Miller, Victor Wooten, gdzie oprócz trzech gitar basowych sporo do powiedzenia mają również perkusjonalia. Skomplikowane linie melodyczne, wieloplanowa struktura poszczególnych kompozycji i wirtuozerskie popisy frontmanów nie dość, że nie nużyły słuchaczy, to i samym kolumnom nie sprawiły większych problemów. Oczywiście fani iście koncertowych poziomów głośności i typowego dla systemów PA „kopiącego” basu zamiast NIME z pewnością wybiorą Everesty JBLa, ale nie tylko dla „normalnego” przedstawiciela homo sapiens, lecz i dla zmanierowanego, jak piszący te słowa, tetryka motoryka, dynamika i tzw. PRAT (Pace, Rhythm, and Timing) nie pozostawiały wątpliwości, że z Myami nudzić się nie sposób.
Kolejnym stereotypem z jakim przyszło się zmierzyć tytułowym bliźniaczkom był mówiący, iż z ceramicznych tweeterów słodyczy i połączonej z rozdzielczością otwartości uzyskać się nie da. Najwidoczniej jednak Nico Memoli (właściciel marki) nic o tym nie wiedział, gdyż NIME ani myślą stawiać na matowość śmiało zmierzając w kierunku kremowo-karmelowej gładkości wyznaczonej swojego czasu przez starsze modele Estelona. Nawet zazwyczaj nieco matowy głos Joan Osborne na „Songs of Bob Dylan” nabrał nieco słodyczy i blasku znacząco zyskując na jakości. Sięgnięcie po klasyczną wokalistykę – „Dolce Duello” Cecilii Bartoli, której na wiolonczeli akompaniuje Sol Gabetta wraz z Cappella Gabetta również okazało się trafną decyzją. Nie dość bowiem, że sam mezzosopran koloraturowy Bartoli otrzymał wielce przyjemną konsystencję, co kontury wspomnianego instrumentu smyczkowego, który swymi gabarytami ewidentnie przypadł do gustu tytułowym monitorkom, zaskakiwały stabilnością i wyrazistością.
Na koniec, żeby niniejsza recenzja nie przypominała ociekającej lukrem laurki postanowiłem dać nieco NIME do wiwatu i w odtwarzaczu wylądował symfoniczny krążek „S&M” … Metallicy. Na zdrowy rozsądek to nie miało szans skończyć się happy endem. Wspomagani wielkim aparatem wykonawczym giganci heavy metalu, czterdziestometrowe i w dodatku wysokie pomieszczenie w połączeniu z bądź co bądź dość niewielkimi monitorkami to wręcz idealny przepis na porażkę. Tymczasem w Mye wstąpiło jakieś złe, bo na orkiestrację największych przebojów „Mety” rzuciły się jak szczerbaty na suchary z zaskakującym entuzjazmem i swobodą wypełniając naszego OPOSa solidnym i noszącym wyraźne znamiona potęgi dźwiękiem. I to wszystko z zaledwie 25W lampowymi końcówkami w roli amplifikacji. Cuda, bądź moja zbyt daleko posunięta konfabulacja? Ani to, ani to drodzy Państwo. Powyższe zjawisko nosi bowiem miano synergii a takowa właśnie miała podczas niniejszego testu miejsce. Tylko tyle i aż tyle.

Choć konfiguracja systemu, w którym mające podobnież największy wpływ na finalne brzmienie kolumny kosztują mniej więcej tyle, co pojedyncze przewody zasilające a wzmocnienie jest od nich sześciokrotnie droższe, wydaje się dość kuriozalnym pomysłem, to praktyka, vide niniejszy test, dowodzi iż w tym szaleństwie jest metoda i czasem mniej znaczy lepiej. Oczywiście nie próbuję nikogo nakłaniać, by mając sporej wielkości -kilkudziesięciometrowe pomieszczenie odsłuchowe na upartego „ubierał się” w tytułowe NIME Audiodesign Mya, ale już w 20-25 metrach ich odsłuch znacząco zyskuje na sensowności. I niech nie zmyli Was ich typowo lifestyleowa aparycja – to są rasowe monitory i to z najwyższej półki. Nie wierzycie? To posłuchajcie, inaczej zweryfikować mojego bajkopisarstwa się nie da.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Anatomy
Cena: 53 750 PLN

Dane techniczne:
Przetworniki: 25 mm ceramiczny wysokotonowy, 170 mm ceramiczny średnio-niskotonowy
Pasmo przenoszenia: 40 Hz – 20 kHz
Skuteczność: 88 dB
Impedancja: 8 Ω
Rekomendowana moc wzmacniacza: 15 – 120 W
Wymiary (razem ze standem W x S x G): 1080 x 280 x 700 mm
Waga: 30 kg

System wykorzystywany w teście:
Odtwarzacz CD/SACD: Accuphase DP-720
Przedwzmacniacz: Phasemation CA-1000
Końcówki mocy: Phasemation MA-2000
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”; Lumen White Kyara
Kable głośnikowe: Siltech Triple Crown
IC RCA: Siltech Triple Crown
XLR: Siltech Triple Crown

  1. Soundrebels.com
  2. >

Dynaudio Sub 3 i Sub 6

Dynaudio odświeża ofertę subwooferów, proponując dwa nowe modele: Sub 3 i Sub 6, które zastępują wszystkich poprzedników. Ciekawostką jest, że tańszy Sub 3, to drapieżna bestia o gabarytach tylko nieznacznie mniejszych od starszego modelu Sub 600.

Wykorzystano tu znany z tego ostatniego moduł wzmacniający w klasie D o mocy 300 W, wraz z identycznym panelem ustawień Głośnik wykonano z tradycyjnego MSP, czyli polimeru krzemianowo-magnezowego. Na tym jednak podobieństwa się kończą, gdyż reszta konstrukcji została zaprojektowana od podstaw, na czele z przeznaczonym do tego modelu głośnikiem. Jest on nieco mniejszy i ma średnicę 24 cm, a wykorzystane w nim rozwiązania odpowiadają jakościowo nowej serii Contour – głośnik w Subie 3 charakteryzuje się wyższą efektywnością i rozszerzonym pasmem przenoszenia. Lepiej wypada też cena, gdyż nowy model jest tańszy od Suba 600.

Natomiast droższy Sub 6 to coś dotąd niespotykanego w ofercie Duńczyków. Jego skrzynka jest wyjątkowo szeroka, niska i płytka, a po obu jej stronach znajdują się osobne 24-cm głośniki, pracujące w trybie push-push. W dodatku dysponują one membranami wykonanymi z (uwaga!!!) aluminium, podklejonego od strony wewnętrznej celulozą, która redukuje rezonanse własne metalu. Patent ten został ochrzczony mianem MSP+ Hybrid Drive, a firmowy krzemian magnezu (MSP) przyjmuje tu postać nakładki na środku membrany, będącej dodatkową strukturą usztywniającą. Zapewnia ona powierzchni membrany odpowiednią sztywność przy ekstremalnych parametrach pracy: trzeba przyznać, że pasmo graniczne 16 Hz ze spadkiem 3 dB i 500-watowe wzmocnienie przy użyciu topowego modułu Hypex Ncore pracującego w klasie D, przedstawiają się bardziej niż zachęcająco. Nie mniej istotną cechą Suba 6 jest cyfrowy korektor DSP z rozbudowanymi opcjami filtrowania, a także zaprogramowanymi presetami służącymi do zestrojenia Suba 6 z niektórymi modelami kolumn Dynaudio. Użytkownik dokonuje wyboru w bardzo prosty sposób, za pomocą wyświetlacza na tylnym panelu. Obecnie dostępne są: Contour, Confidence, Evidence, Special Forty i Special Twenty-Five, jednak producent deklaruje, że aktualizacje będą pojawiać się w późniejszych terminach.
Obydwa modele subwooferów umożliwiają także połączenie dwóch lub więcej jednostek w systemie stereo lub surround, z konfiguracją za pomocą przełącznika Master/Slave. Sub 3 i Sub 6 dostępne są w satynowej bieli i czerni, a ich ceny wynoszą odpowiednio: 6 290 i 9 900 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

SoundClub Katowice

Opinia 1

Jeszcze na początku właśnie chylącego się ku końcowi tygodnia liczyliśmy po cichu z Jackiem, że będziemy mogli wreszcie spokojnie posiedzieć w domach, poudzielać się rodzinnie i po prostu ponadrabiać wszelakiej maści zaległości, jakie nagromadziły się w ciągu ostatnich dwóch tygodni, kiedy to najpierw przemierzaliśmy wzdłuż i wszerz Audio Video Show, by potem, w kilku odsłonach ową wystawę zrelacjonować. Jak to jednak bywa przewrotny los miał najwidoczniej w stosunku do nas zdecydowanie odmienne plany i ni stąd ni zowąd w sobotnie, dość mgliste wczesne popołudnie wylądowaliśmy w samym centrum … Katowic. Okazało się bowiem, że właśnie na minioną sobotę, kojarzony do tej pory z Warszawą – stołeczny SoundClub postanowił w ramach towarzysko – audiofilskiego „beforka”, czyli poprzedzającego oficjalne, planowane na 15 grudnia otwarcie, spotkania zaprezentować swoje nowe, jak się miało okazać nad wyraz imponujące śląskie atelier.

Czemu w powyższym akapicie nie użyłem sformułowania „salon” tylko „atelier”? Jeśli tylko spojrzycie Państwo na zamieszczone w niniejszej relacji zdjęcia powód takiego stanu rzeczy wydaje się oczywisty. Salon kojarzy się bowiem z mniej bądź bardziej sklepowym entouragem i takąż lokalizacją. Tymczasem SoundClub na swoją katowicką siedzibę wybrał przepięknie odrestaurowaną, zlokalizowaną dosłownie 100 m od głównego dworca kolejkowego – przy ul. Krzywej 12 (lok 7/9), elegancką kamienicę i rozgościł się wewnątrz dwóch ekskluzywnych, przestronnych apartamentów. Dziwne? Patrząc na nasze – polskie realia może i niezbyt często praktykowane, choć już na zdrową logikę wielce pożądane. Mamy bowiem świetnie skomunikowany nie tylko z lokalnymi, lecz i zamieszkującymi tereny naszych zachodnich sąsiadów miłośnikami wysokiej klasy brzmienia, którzy na pierwszy rekonesans i niezobowiązujące odsłuchy mogą wybrać się nie tylko własnym samochodem, co nawet koleją, by po wstępnej – nausznej weryfikacji na kolejne sesje umawiać się już we własnych czterech kątach.

Przechodząc już do szczegółów i uchylając rąbka tajemnicy przed oficjalnym otwarciem soundclubowych podwoi pozwolimy sobie przedstawić Państwu małe co nieco, co udało się już rozstawić, podłączyć cały czas pracującej na najwyższych obrotach ekipie. O skali całego przedsięwzięcia niech zaświadczy fakt, iż tym razem oprócz spodziewanych czysto stereofonicznych setów mieliśmy okazję zakosztować uroków profesjonalnie przygotowanej i dosłownie wbijającej dźwiękiem w fotel sali kinowej. Zanim jednak skreślę słów kilka o magii srebrnego ekranu, zgodnie z chronologią zaprezentuję kilka zdjęć systemu, z którego możliwościami zapoznaliśmy się w pierwszej kolejności.

Jak sami Państwo widzicie, w eleganckim i ze smakiem zaadaptowanym akustycznie a jednocześnie nic a nic nie tracącym z domowego charakteru pokoju tło muzyczne tworzył system złożony z odtwarzacza sieciowego Nativ Vita, elektroniki ModWright (Elyse DAC, LS100, KWA150SE), kolumn DeVore Fidelity Orangutan O/93 i okablowania Jorma. Nie zabrakło też rodzimego stolika Franc Audio Accessories a skromnie z boku przycupnęły jeszcze niepodłączone kolumny DeVore Fidelity Gibbon 88 i na części zdjęć jeszcze bez lamp (parka urodziwych Takatsuki 300 B pojawiła się dosłownie kwadrans po naszym przybyciu) Air Tight ATM-300 Anniversary. Nie zagłębiając się zbytnio w szczegóły, spokój, wyrafinowanie i ponadprzeciętna muzykalność to słowa klucze opisujące powyższą konfigurację. Nic tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu, oddać kontemplacji i zapomnieć na dłuższą chwilę o otaczającej nas gonitwie.

W bezpośrednim sąsiedztwie, za podwójnymi, dźwiękoszczelnymi drzwiami ulokowano zaprojektowaną przez włoskich specjalistów z HTE referencyjną salę kinową. Choć ani na pierwszy, ani na kolejny rzut oka próżno szukać w niej spodziewanego nagłośnienia, to proszę mi wierzyć na słowo, iż ono tam jak najbardziej było i dawało o sobie nad wyraz dobitnie znać oferując potęgę, kontrolę i rozdzielczość dosłownie na każdym nagraniu, filmie, czy repertuarze i to niezależnie od tego czy właśnie spustoszenie siały „Transformersy”, odgrzewający „The Wall” Roger Waters, cy cała w bieli, wyposażona w gogle spawacza Lady Gaga. Przed wzrokiem ciekawskich (w odrębnym pomieszczeniu) ukryto bowiem sześć trzykanałowych końcówek mocy Wisdom Audio SA-3 napędzających, już obecne w pokoju kinowym trzy frontowe kolumny Wisdom Audio Sage Line 2, sześć surroundów Wisdom Audio Insight L8i i cztery sufitowe Wisdom Audio Sage Point 2. O iście infradźwiękowe doznania dbała para subwooferów STS (dwa kolejne są już w drodze), całością zarządzał procesor Trinnov Audio Altitude32, źródłem sygnału były serwery wideo Kaleidescape a obraz wyświetlano na ekranie Screen Excellence Reference AT. O ile do tej pory do tematyki tzw. kina domowego stosunek najogólniej miałem ambiwalentny, to muszę Państwu się przyznać, ze po wizycie w Katowicach również do multipleksów będę miał równie krytyczny. Nie dość, że jeszcze nie dane mi było doświadczyć w żadnej sali kinowej tak czystego, rozdzielczego i zrównoważonego tonalnie dźwięku, to jeszcze w porównaniu z dwu i trzysilnikowymi, ustawionymi w przez SoundClub w dwóch rzędach fotelami Moovia (regulowane zagłówki i wysuwane podnóżki) kinowe siedziska przypominają komfortem i ergonomią drewniane taborety.

Wróćmy jednak na ziemię i przenieśmy się piętro wyżej, gdzie oczy i uszy cieszył kolejny stereofoniczny system, w którym zamiast plikograja źródłem sygnału był dzielony zestaw Accustic Arts DRIVE II i TUBE DAC II współpracujący z również dzieloną (Przypadek? Nie sądzę) amplifikacją Air Tight ATM-2 + ATC-2 spiętą okablowaniem Jorma z kolumnami DeVore Fildelity Gibbon X. System ustawiono na stoliku Franc Audio Accessories i choć w jego towarzystwie spędziliśmy chyba najwięcej czasu, to biorąc pod uwagę, iż przez większą jego część prowadziliśmy bądź to ożywioną konwersację, bądź równie przyjemną konsumpcję jego walory soniczne w mą pamięć zapadły zdecydowanie słabiej aniżeli dwóch poprzednich konfiguracji. Dodając do tego prowadzone w trakcie sobotniego spotkania zmiany okablowania i drobne poprawki ustawienia samych kolumn można jedynie stwierdzić, że na bardziej krytyczny odsłuch jeszcze przyjdzie czas.

Na koniec pozwolę sobie na małe resume i bez zbytniej przesady twierdzę, iż tak jak, już nie pamiętam ile lat temu, SoundClub otwierając podwoje swojego warszawskiego salonu po prostu znokautował rodzimą konkurencje pod względem profesjonalnie zaadaptowanych dwóch pomieszczeń odsłuchowych i stricte high-endowego asortymentu, to zbliżające się wielkimi krokami otwarcie katowickiego atelier również w takich kategoriach rozpatrywane być powinno. Jeśli zatem rozglądają się Państwo za miejscem, gdzie w prawdziwie domowych warunkach chcielibyście zaznać audiofilskich uniesień i rozpocząć budowę, bądź jedynie nieco zupgrade’ować już posiadany system marzeń to wizyta w katowickiej kamienicy przy ul. Krzywej 12 (lok 7/9) wydaje się oczywistą koniecznością.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Rozpoczynając obecną relację, mam dla Was kilka naprowadzających na clou programu pytań. Znacie będącego obiektem dzisiejszego spotkania dystrybutora? Wiem, znacie. A wiecie, że zajmuje się ekstremalnym High Endem? Spokojnie, przewiduję Waszą odpowiedź. Kojarzycie adres salonu? I tutaj Was mam, gdyż jeśli zeznacie, że tak, czyli na ul. Skrzetuskiego 42 w Warszawie, to od wczorajszej soboty (02.12.2017r.) będziecie w lekkim błędzie, gdyż nasz bohater rozszerzając swoją ofertę lokalizacyjną jako pierwszy azymut swojej ekspansji obrał stolicę węglowego zagłębia, czyli ni mniej nie więcej tylko leżące na południu polski Katowice. Ale to nie koniec dobrych informacji, gdyż nie pozostawiając adresu nowego salonu przypadkowości losu, swoje audio-wierzeje usytuował nieopodal (dosłownie trzy minuty pieszo) dworca głównego, na ul. Krzywej 12 lok 7/9 . Zaskoczeni? Ja nie, gdyż jeśli ktoś chce odnieść sukces, powinien zadbać o najdrobniejszy szczegół, jakim łatwość odwiedzenia salonu dla niezmotoryzowanych melomanów wydaje się być jednym z nadrzędnych, co w 100% zostało zrealizowane.

Analizując będącą dogłębną, może jeszcze nie do końca skończonych pod względem ostatniego szlifu wizualno-sprzętowego prezentowanych pomieszczeń relację fotograficzną przekonacie się, że na czym jak na czym, ale na ilości mogących pochwalić się różną kubaturą lokali odsłuchowych, co często jest piętą achillesową sporej ilości innych dystrybutorów, panowie z SoundClubu nie oszczędzali. Mamy do dyspozycji trzy studia dla systemów stereo i jedną, za to w pełni profesjonalnie zaadaptowaną salę kinową ze spełniającymi najbardziej wyszukane potrzeby kinomanów od strony ergonomii samego siedzenia fotelami. Ale to nie koniec atrakcji, gdyż ów przybytek świata filmu obsługuje znany z naszych innych opisów, osiemnasto-kanałowy, zgodny z Dolby Atmos system marki Trinnov. Efekt? Gdy przykładowo decydujemy się na obejrzenie filmu sience fiction z serii “Tranformers”, chyba nie będę zbytnio rozmijał się z prawdą, gdy napiszę, iż z tytułowymi robotami ręka w rękę idziemy na wojnę z czyhający na naszą planetę złem obcych galaktyk. Obcowanie z tego rodzaju produkcjami czujemy każdym członkiem naszego ciała, a chyba o to w tej zabawie chyba chodzi.

A jak wygląda świat muzyki? Cóż. W zależności od potrzeb samego zestawu audio dysponujemy małym pokojem dla kolumn wielkością zbliżonych do znanych wszystkim audio-maniakom Audio Note’om, lub przystosowanym dla smoków pokroju moich ISIS-ów wielkim salonem. Do koloru, do wyboru, czego dusza zapragnie. Coś o samym zastanym dźwięku? Niestety, czasu było zbyt mało, dlatego nic kategorycznego nie skreślę, ale w obfotografowanym pokoju z elektroniką ModWright’a i kolumnami Orangutan marki Devore Fidelity muzyka bez najmniejszych problemów ocierała się próbę zawładnięcia moją romantyczną duszą melomana-audiofila.

Kończąc tę niestety z racji jeszcze konfiguracyjnego etapu katowickiego salonu, bardzo emocjonalnie odebraną relację, mimo ogromu niezbędnej do wykonania pracy chciałbym pogratulować dystrybutorowi ważnego kroku w swojej działalności, jakim jest powołanie do życia kolejnej lokalizacji. Choć nie tylko jemu, gdyż takie postawienie sprawy oznacza, że dotychczas skazani na dalekie wyprawy katowiccy audiofile pełen pakiet oferty SoundClubu będą mieli pod przysłowiową ręką. A analizując mój flagowy zestaw można się zorientować, że wybierając się do tytułowego sprzedawcy komponentów audio jest w czym wybierać nie tylko pod względem mnogości oferty, ale również pod kątem jej wyrafinowania sonicznego. Wieńcząc naszą pogawędkę nie mogę napisać nic innego jak: “Katowiczanie, SoundClub wykonał pierwszy krok, teraz czas na ruch z Waszej strony”.

Jacek Pazio