Opinia 1
To, że drogimi zabawkami zajmujemy się praktycznie na co dzień, było podstawowym założeniem naszego SoundRebelsowego biznesplanu. Jednak jak wiadomo, pojęcie „drogie” bardzo mocno polaryzuje stan naszego posiadania. To znaczy? Nie będę tego roztrząsał, gdyż dla jednego dużo to 10, dla drugiego 50, a trzeciego 100 tysięcy złotych. Jednak dla zrozumienia wydźwięku dzisiejszego testu z pełną odpowiedzialnością jestem w stanie wygłosić tezę, iż przykładowe 100 kPLN nawet dla zamożnych audiofilów znad Wisły jest już pewnego rodzaju nawet jeśli nie kwotowym, to z pewnością mentalnym wyzwaniem. Skąd ta pewność? Głównie z rozmów z wieloma chadzającymi na tych pułapach cenowych melomanami. Jaki jest cel tego wywodu? Bardzo istotny, gdyż mimo naszego sporego obycia z zabawkami audio ze wspomnianego stutysięcznego pułapu cenowego, czasem dajemy się zaskoczyć. Czym? Choćby dzisiejszym powodem spotkania, którym po odbytych przed laty starciach na szczycie z Octave Jubilee, japońskimi Robert Koda Takumi K-15 & Takumi K-70, Audio Tekne TFA-9501 & TM-9502 i bułgarskimi Thrax Audio Libra & Spatrakus 300 – koszt każdego seta dobrze ponad 100 tys euro, będzie kolejna przygoda z pochodzącymi z kraju kwitnącej wiśni, w standardowym zestawie lamp kosztującymi prawie 300 kPLN, monofonicznymi końcówkami mocy Air Tight ATM-3211. Szaleństwo? I to w najczystszej postaci, ale jak każde poprzednie starcie warte każdej spędzonej podczas testu minuty mojego cennego życia. Bredzę? Nic z tych rzeczy, gdyż poprzeczkę owych przeżyć zawsze bardzo mocno podnosi jeden drobny fakt. Otóż najciekawsze w ww. konstrukcjach jest to, że mimo obecności w układach elektrycznych lamp elektronowych, każda z nich prezentuje całkowicie odmienne cechy brzmieniowe. Nie drobne cieplej – chłodniej, tylko często diametralnie odmienne bieguny odbioru muzyki. Niemożliwe? Powiem tak, z wnioskami odnośnie pierwszych czterech setów przy wykorzystaniu wyszukiwarki możecie zapoznać się natychmiast, natomiast w celu poznania moich przemyśleń o ostatnim musicie zagłębić się w poniższej epistole, której powstanie zawdzięczamy dystrybutorowi marki – warszawskiemu SoundClubowi.
Co japońscy inżynierowie przy, nie bójmy się tego powiedzieć, astronomicznej sumie w kwestii technikaliów i ogólnej prezentacji, zaproponowali potencjalnemu zainteresowanemu? Jeśli chodzi o aparycję, to nie odeszli od swojego punktu widzenia na piękno i w przypadku obudowy konsekwentnie postawili na stonowaną zieleń i ciemny błękit okalających układy elektryczne blach, na tle których swój urok prezentują mogące pochwalić się fantastyczną poświatą wielkie lampy elektronowe. Naturalnie w stosunku do mniejszych braci ze stajni Air Tighta, obudowy modelu 3211 z racji zastosowania w stopniu wyjściowym dwóch 211-ek są znacznie większe i wyższe, ale nie zmienia to faktu, że dzięki umiejętnym zabiegom typu zagłębienie lamp mocy, aby licowały wysokością z kubkami znajdujących się za nimi transformatorów, nadal mamy do czynienia z designerskim dziełem sztuki. Naciągam fakty? Niestety na moje nieszczęście nie, gdyż nawet teraz, po kilkunastu dniach od spakowania owych zabawek w kartony nie jestem w stanie zapomnieć o spędzonym z nimi nie tylko w kwestii sonicznej – o tym w następnej części testu, ale również organoleptycznej, bogatym w doznania czasie. Wróćmy jeszcze do technikaliów. Jak wspomniałem, nasze bohaterki w stopniu wyjściowym wykorzystują po dwie usadowione na typowej platformie tuż przed obudowami transformatorów w okrągłych nieckach, pracujące w układzie push-pull, a przez to oferujące 120W mocy przy 6 Ω triody 211 marki Psvane. Jednak wiadomym jest, iż coś musi nimi sterować, czym w tym wydaniu zajmuje się zlokalizowana w tylnej części górnej płaszczyzny obudowy, tuż za trafami seria, podwójnych triod 12BH7 od Electro Harmonixa. Front każdej koncówki jest wariacją dwóch zewnętrznych płatów ciemnoszarego i centralnego, w stosunku nich nieco zagłębionego, wykończonego w kolorze tytanu szczotkowanego aluminium. Ale to nie koniec zabawy z detalami, bowiem te z pozoru spokojne, ale świetnie współgrające barwowo połacie przełamują usadowiony na centralnej płaszczyźnie, skryty pod swoistą kwadratową, osiągającą prawie centymetr grubości soczewką, ozdobiony logo marki, uruchamiany podczas procedury regulacji wskaźnik prądu podkładu dla lamp mocy i znajdujący się tuż pod nim okrągły srebrny włącznik. Nic specjalnego? Nie wiem, czy dobrze oddają to fotografie, ale zapewniam, w realnym zderzeniu ten prosty zabieg jest niedoścignionym przez wielu konstruktorów urządzeń audio wizualnym smaczkiem, za który wielu z Was dałoby się pokroić. Boczne ścianki, z racji osadzenia lamp na górnej płaszczyźnie, a przez to braku przymusu solidnego wentylowania trzewi w swych górnych częściach zostały poddane jedynie drobnym perforacjom. Zaś rewers spełniając proste założenia jedynie wzmacniania monofonicznego sygnału audio został wyposażony w pojedyncze terminale kolumnowe, również pojedyncze wejście RCA, przełącznik uruchamiający procedurę kontroli pracy lamp mocy, gniazdo zasilania IEC z usytuowanym obok bezpiecznikiem, jak to zwykle bywa u Air Tighta pozwalające na dopasowanie pracy końcówek mocy do skuteczności kolumn pokrętło Attenuatora i ułatwiające proces logistyki tych monstrualnych piecyków pionowo zorientowane uchwyty. Całość posadowiono na czterech solidnych, miękko wyściełanych, okrągłych stopach.
Cóż takiego wydarzyło się po aplikacji rzeczonych podwójnych 211-ek w mój tor? Otóż bardzo ciekawe rzeczy. Nie wiem, jak to możliwe, ale te konstrukcje zupełnie się nie starając, z sukcesem połączyły dwa światy – szybkość i energię tranzystora z umiejętnie podaną, bo unikającą przesytu magii w muzyce, lampową szlachetność dźwięku. Naturalnie w zderzeniu z niewiele tańszym, ale za to z piekła rodem Gryphonem Mephisto tytułowe bohaterki wyśmienicie broniły się jedynie w kwestii świetnej rozdzielczości, a przez to zjawiskowego oddechu i fantastycznego podania średnich tonów, ale zapewniam, tak zrównoważonej, oferującej nie tylko eufonię, ale również szybkość i na ile pozwalały lampy mocy, energię uderzenia dźwięku dotychczas nie słyszałem. To oczywiście w momencie stawiania na magię np. kultowych baniek 300B lub bezkompromisowość w ataku mocnych KT150 zawsze można podważyć, ale z mojego doświadczenia wynika, że gdy tamte sporo oddawały pola na przeciwległych biegunach swoich mocnych plusów, ten zestaw wydawał się być wręcz idealnym kompromisem. Mało tego, kompromisem, którego granice z łatwością można było przesuwać z pomocą wykorzystania, lub pominięcia przedwzmacniacza liniowego, co znakomicie zrewidowałem, raz grając prosto z regulowanego wyjścia przetwornika cyfrowo-analogowego dCS Vivaldi DAC 2.0, a raz przy użyciu pre Robert Koda Takumi K-15. Liniówka wnosiła bowiem do dźwięku odrobinę body i fajnej plastyki z wyraźnym pogłębieniem sceny i świetnym zawieszeniem na niej dźwięku w domenie 3D. Natomiast potraktowanie sygnału jedynie DAC-em powodowało przyspieszenie narastania sygnału, jego zebranie się w kwestii basu z wyraźnym utwardzeniem oraz minimalne skrócenie dystansu do muzyków, co wespół z lekkim podkręceniem ostrości wydarzeń na scenie zwiększało się ich namacalność. A najlepsze w tym wszystkim było to, że w każdej konfiguracji bez problemu zakochiwałem się w średnicy za jej magię, a przy tym fajną, najlepiej oddawaną podczas słuchania muzyki symfonicznej i wszelkiego rodzaju instrumentów barokowych szorstkość. Mowa o nieosiągalnym przez konstrukcje tranzystorowe oddaniu ilości i jakości drewna w drewnie czynnik „X”. Nie wiem, jak to dokładnie opisać, ale przekładając z polskiego na nasze, w każdej odsłonie monobloki Air Tighta świetnie dozowały ilość wybrzmiewającego drewna w wykorzystujących je do swojego wyprodukowania instrumentach. Raz było chrypliwie, innym razem jedynie rozedrganie, ale zawsze z finezją i bliską naszej fizjologii przyjemną drapieżnością. Jak to możliwe? Nie pytajcie mnie, tylko posłuchajcie sami, a przekonacie się, że bez względu na dostarczany do nich sygnał nie zagubią tego w moim odczuciu fenomenalnego znaku szczególnego. Panowie z Air Tighta, naprawdę szacun.
Jak to przekładało się na konkretną muzykę? Oczywiście zacznę od wody na młyn tych konstrukcji, czyli współczesnej muzyki symfonicznej i barokowej. Powiem tak. To był pierwszy zestaw, podczas testu którego słuchałem tak dużo tego typu repertuaru. I to nie z powodu jedynie słusznego dla niego wyboru, ale z racji wspomnianej magii brzmienia wszelkiego rodzaju smyków i drewnianych instrumentów dętych. To była feeria występujących jedynie u najlepszych zawodników – patrz wyliczankę we wstępniaku – teoretycznie naturalnych, ale jakimś dziwnym trafem niezbyt często dających się w ten sposób odebrać naturalnych dźwięków. Mało tego. W tym wydaniu nie dostawałem jednego świetnego wycinka nagrania, tylko wspomniany nieco wcześniej, dobrze zbalansowany kompromis pomiędzy atakiem, energią, masą i oddechem, co przekładało się na szybkość, trafione w punkt body i plastykę swobodnie dobiegających do mnie wydarzeń muzycznych. Bez względu na to, czy z głośników wydobywały się melancholijne ballady, czy nagłe tutti pełnego składu orkiestry, na systemie wydawało nie robić najmniejszego wrażenia, tylko bez zadyszki co do joty realizował założenia muzyków. Oczywiście przy takim postawieniu punktu „G” przez mieniące się nocą magią lamp Japonki w podobnym tonie wypadała wszelkiego rodzaju wokaliza. I to nie tylko ta rodem z Baroku i kubatur kościelnych, ale również współczesna, studyjna spod znaku Diany Krall, czy Cassandry Wilson. Nie było znaczenia, w jakim miejscu została zrealizowana, ważne, że lampa za każdym razem wprowadzała do głosu artystek szczyptę nieprzesadzonej magii. Co to znaczy „nieprzesadzonej”? Niby nic szczególnego, ale jakże ważnego dla zbliżenia się do prawdy. Chodzi mi bowiem o co prawda wyraźnie odczuwalny, ale nie determinujący siłowo każdej częstotliwości posmak lapy w graniu systemu. Co mam na myśli? Otóż nie było przesytu na basie i środku. Nie było również nachalnego ugładzania i kolorowania w kierunku czerwonego złota wysokich tonów. Był za to świetnie wyważony, na pełnej oddechu prezentacji lekki posmak szklanej bańki, co zapewniam, nie jest takie łatwe i czego nie trzeba daleko szukać, w ten sposób nie potrafiły oddać nawet tańsze konstrukcje tytułowego producenta. Owszem, również brzmiały zjawiskowo, ale jednak z pojedynczym mocnym sznytem czy to magii – ATM 300R, energii – ATM-2, czy też szybkości ukierunkowanej na odchudzenie i przejrzystość dźwięku – ATM-211. Zawsze coś za coś. Tymczasem 3211-ki w sobie tylko znany sposób potrafiły to wszystko wypośrodkować. Cuda? Być może. Ważne, że bez problemu przez każdego z potencjalnych nabywców natychmiast, to znaczy od pierwszych taktów weryfikowalne.
A co z rockiem i inną ciężką muzyką? Spokojnie, również było zjawiskowo. Jednak w tym przypadku podparty konkretną konfiguracją wynik soniczny mocno zależał od często traktowanej po macoszemu przez realizatorów tych nurtów jakości nagrań. Czyli? Wystarczyła szybka rezygnacja lub wykorzystanie przedwzmacniacza liniowego. Anorektyczne nagrania bez problemu pobudzałem do fajnego życia preampem Roberta Kody, a zastany lekki muł ożywiałem bardziej zwartym i mocniej narysowanym w domenie kreski sterowaniem wzmocnienia z DAC-a. Oczywiście mogłem i tak na koniec zrobiłem, czyli biorąc na klatę słabość realizacji w znacznej większości testu postawiłem na zestaw z pre liniowym, ale dla pełnego zdania relacji nie mogłem, nie pokazać, z jak uniwersalnym brzmieniem lampowych piecyków miałem przyjemność obcować. A elektronika? Tutaj najlepiej wypadało sterowanie z DAC-a. Oczywiście pomijając fakt postradania zmysłów w przypadku angażowania tak wyrafinowanego wzmocnienia do słuchania przepraszam za brutalną prawdę, komputerowego jazgotu. Ale bez obaw, sztuczne dźwięki podobnie do rocka również nie powodowały u mnie niedosytu. Było nieźle w kwestii energii, w miarę ostro i co ważne lotnie. Może nie było szans na starcie 1:1 ze wspomnianym tranzystorowym Duńczykiem, ale jak na możliwości lampy naprawdę ciekawie, żeby nie powiedzieć dobrze.
Wieńcząc ten długawy tekst chciałem przeprosić Was, że w swej opowieści nie posiłkowałem się konkretnymi płytami. To był zamierzony cel, bowiem jak wspominałem, praktycznie każdy włożony do napędu CD-ka srebrny krążek brzmiał zjawiskowo. Oczywiście fakt wykorzystania w układach elektrycznych lamp elektronowych wprowadzał do dźwięku sznyt ich świetnej aplikacji, ale jak wynika z tekstu, nie było to działanie siłowe, tylko poprawiające odbiór muzycznej uczty doprawianie smaku. Zawsze, powtarzam, zawsze dźwięk cechowała swoboda, dobra motoryka i szybkość wybrzmiewania, co pozwala domniemać, iż praktycznie każdy nakarmiony końcówkami mocy Air Tight-3211 system audio nie tylko wzniesie się na dotychczas nieosiągalne poziomy przyjemności obcowania z muzyką, ale również w moim odczuciu od przysłowiowego startu bezgranicznie Was w sobie rozkocha. Czy trzeba lepszej rekomendacji? Myślę, że nie, gdyż dalsze opowiadanie sytuacji przeżytych z wieloma odwiedzającymi moje progi podczas testu gośćmi mogłoby zostać odebrane jako pisanie artykułu na zamówienie, co przy jakości grania potomkiń samurajów miałoby się nijak do rzeczywistości. Czy to może być przedmiot pożądania przez każdego z nas? To wynika z tekstu, czyli z małym „ale” tak. Jednak jak to zwykle w ekstremalnym High Endzie bywa, jest mały haczyk. Jaki? Niestety spora cena. Ale jak wiadomo, za jakość się płaci, co w tym przypadku na szczęście dla zainteresowanych idealnie się bilansuje.
Jacek Pazio
Opinia 2
W powszechnej świadomości współczesnych trójka jawi się jako liczba na swój sposób perfekcyjna. I trudno się temu dziwić, skoro już Pitagoras uważał ją za doskonałą, tworzącą początek, środek i koniec a podtytułowe łacińskie „ommne trinum perfectum”, czyli „wszystko co potrójne jest doskonałe” świetnie się miało w starożytnym Rzymie. Wystarczy jeszcze wspomnieć o Świętej Trójcy i temat możemy uznać za zamknięty. Z faktami nie ma bowiem co dyskutować. W audio jest z resztą podobnie. Nie wierzycie? Cóż, najwidoczniej część z Państwa zapomniała o takich drobiazgach jak prędkość z jaką obraca się większość winylowych krążków na waszych (naszych) gramofonach, czyli 33⅓ i ucieleśnienie audiofilskiego absolutu – skonstruowana przez Lee De Foresta i doskonalona przez Irvinga Langmuira najprostsza i zarazem najstarsza lampa mocy -składająca się z trzech elektrod (anody, katody i siatki) trioda. I to właśnie owej triodzie postanowiliśmy poświęcić niniejszą recenzję, jednak nie w jej najbardziej ortodoksyjnej SET-owej, kilkuwatowej, eterycznej odmianie a zdecydowanie bardziej uniwersalnej, choć nie mniej bezkompromisowej … ponad 100 W odsłonie. Krótko mówiąc fanatyczni akolici kultowych 2A3 i 300B mogą zrobić sobie dziś wolne, gdyż na redakcyjny tapet, dzięki uprzejmości stołecznej ekipy SoundClubu, wzięliśmy prawdziwy „state of the art”, „top of the top” i równie mroczny obiekt pożądania co Kondo Kagura, czyli oparte na lampach 211, wykonywane wyłącznie na zamówienie, monobloki Air Tight ATM-3211.
Już pokrótce dokumentująca proces unboxingu sesja zdjęciowa powinna dać Państwu wyobrażenie o niewątpliwej urodzie japońskich wzmacniaczy. Niemalże sześcienne bryły ich korpusów, z wyjątkiem utrzymanych w tytanowych szarościach 15 mm aluminiowych płatów frontowych paneli, pokryto wielce dystyngowanym, lekko opalizującym lakierem w kolorze autorskiej mieszanki wspomnianego tytanu i niezwykle głębokiej zieleni. Tzn. o doprecyzowanie nomenklatury barwowej sugerowałbym zapytać przedstawicielki płci pięknej, gdyż jako rasowy samiec zdolność postrzegania barw mam niejako genetycznie ograniczoną do trzech składowych i jakbym się nie starał i tak i tak nie jestem w stanie prawidłowo zinterpretować, podobno koniecznych do normalnej egzystencji, niuansów. Generalnie roboty blacharsko-lakiernicze w przypadku 3211-ek wykonano perfekcyjnie, więc zamiast szukać przysłowiowej dziury w całym ograniczę się do cichego podziwu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianych frontów. Otóż, jak na klasyczne lampowce Air Tighty są zaskakująco wysokie i choć swym wzrostem może nie dorównują „dwóm wieżom” Octave Jubilee, to dość znacznie odbiegają od stereotypowych, nastroszonych lampami platform. Monotonię płyt czołowych przełamują nie tylko dzielące je na trzy części pionowo biegnące ciemniejsze podfrezowania, co przede wszystkim tak lubiane przez audiofilskich „fetyszystów” bursztynowo podświetlone wskaźniki wskazówkowe. Co prawda nie są to standardowe, radośnie podrygujące w rytm oddawanej mocy VU-mettery a jedynie woltomierze, ułatwiające ustawianie biasu lamp wyjściowych, niemniej jednak wystające poza płaszczyznę obudowy kostki wyświetlaczy stanowią niewątpliwy element dekoracyjny. W ww. „korytkach” przycupnęły również włączniki główne, dzięki czemu nie trzeba każdorazowo przy uruchamianiu/wyłączaniu urządzeń nurkować na zapleczu.
Płyta górna to już niekwestionowane królestwo osadzonej w szczotkowanych nieckach przepięknej pary 211-ek Psvane oddzielonych od siebie ozdobnym szyldem z logotypem producenta. Tuż za charakteryzującymi się nad wyraz intensywną złotą iluminacją lampami wygospodarowano miejsce na dwa masywne silosy chroniące transformatory – wyjściowy Tamury i zasilający, nawijany samodzielnie przez ekipę Air Tighta. Zdolne oddać 120 W /6 Ω lampy pracują w układzie push-pull i klasie AB, przy czym pierwsze 30W dostarczają w klasie A.
Jeśli zastanawialiście się Państwo gdzie podziała się reszta lamp spieszę z uspokajającymi wiadomościami. Otóż nikt nie wpadł na pomysł ukrycia ich w trzewiach wzmacniaczy, lecz zgodnie z logiką umieścił je jak najbliżej wejść, by możliwie skrócić ścieżkę sygnału. Patrząc zatem na niewielki „gzyms” jaki zostawiły za sobą na płycie górnej trafa znajdziemy tam pracującą w stopniu wejściowym 12AX7 i trzy 12BH7, z których jedna stanowi drugi stopień wzmocnienia a pozostałe dwie pełnią rolę wtórnika katodowego.
Skoro już zerknęliśmy na zakrystię, to warto jeszcze wspomnieć, iż producent był tak miły i biorąc pod uwagę dość absorbującą wagę 44 kg każdego z monobloków wyposażył je w stosowne, szalenie ułatwiające przenoszenie masywne uchwyty. Oprócz nich nie zabrakło oczywiście solidnych, acz pojedynczych terminali głośnikowych WBT (można zażyczyć sobie zmianę standardowo – fabrycznie ustawionej impedancji obciążenia z 6 Ω na 16 Ω) i pochodzących od tegoż samego dostawcy gniazd RCA. Standardowo spodziewać by się można jeszcze zasilającego IEC, które wraz z komorą bezpiecznika oczywiście jest, lecz ofertę rewersu zamykają dwa, będące miłym dodatkiem, zlokalizowane tuż przy wejściu sygnału pokrętła. Górne to tłumik sygnału wejściowego pozwalający dopasować końcówki do wysokiego sygnału przedwzmacniacza, bądź skuteczności kolumn, a drugim wybieramy lampę do pomiaru/ustawiania biasu.
Zanim przejdziemy do części poświęconej brzmieniu pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na pewien drobiazg natury finansowej. Otóż za powyższy duet producent życzy sobie drobne 280 000 PLN. Drogo? Cóż, nie chciałbym nikogo straszyć, ale zakup tytułowych Air Tightów to nie koniec, a dopiero wstęp do dalszych wydatków, gdyż jeśli kogoś naszłaby ochota na wymianę standardowych 211-ek na np. NOS-y RCA z 1936, to za parkę takowych trzeba wyasygnować około 3 k$. Nie musze chyba dodawać, że przy wymianie wypadałoby zaopatrzyć się w dwa takie komplety. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie pozostać wiernym Psvane, co uszczupli nasz budżet w zależności od wersji (HiFi series, Treasure Mark II, ACME, WE Series) jedynie o ok. 450 – 6 500 PLN za parę.
Wielokrotnie podkreślaliśmy w naszych publikacjach, że starając się poznać jakeś urządzenie w pierwszej kolejności dążymy do poznania ludzi, bądź konkretnego człowieka za nim stojącego. Znając bowiem jego sposób patrzenia na otaczający świat i mając świadomość elementów, składowych na jakich się skupia tworząc kolejne projekty zdecydowanie łatwiej jest nam zrozumieć konkretne decyzje tak brzmieniowe, jak i konstrukcyjne. Tak też było i tym razem, gdyż zarówno podczas ubiegłorocznego Audio Video Show, jak i kameralnego spotkania w stołecznej siedzibie SoundClubu mieliśmy okazję porozmawiać z twórcą tytułowych monobloków – synem Atsushi Miury – założyciela Air Tight, a obecnie głównodowodzącym marką – samym Yutaką „Jackiem” Miurą. Otóż sam projekt ATM-3211 zajął Mu „zaledwie” pięć lat, gdyż będąc wielkim miłośnikiem triod starał się pogodzić przysłowiowy ogień z wodą i zaoferować typowo triodową rozdzielczość i wyrafinowanie a jednocześnie stworzyć wzmacniacz zdolny prawidłowo wysterować nawet mało skuteczne kolumny, z którymi skądinąd świetne 22W monobloki ATM-211 poradzić sobie nie mogły.
Jak zatem owe ambitne plany ziściły się w praktyce? Cóż, mając na koncie odsłuchy dość szerokiego wachlarza wszelakiej maści wzmacniaczy spotkanie z ATM-3211 jestem w stanie rozpatrywać jedynie w kategoriach absolutu. I to niezależnie, czy patrzę na nie przez pryzmat zupełnie nierealnej dla mnie ceny, czy też reprezentowanej przez nie technologii, gdyż na tym pułapie brzmieniowej nirwany to, czy na pokładzie wzmacniacza siedzą lampy, czy tranzystory nie ma praktycznie żadnego znaczenia. No może poza aspektem czysto wizualnym. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie by mieć lampę zupełnie nieabsorbującą swym wyglądem, jak dopiero co przez nas testowany zestaw Thraxa, bądź tranzystor, z którym trzeba się obchodzić z najwyższą ostrożnością z racji rysującego się niemalże od samego patrzenia akrylowego frontu – vide Gryphon Mephisto, lecz przynajmniej z naszego – audiofilskiego punktu widzenia i tak i tak najważniejsze będzie brzmienie. A to w przypadku ATM-3211 jest niejako wypadkową dwóch właśnie wymienionych przeze mnie konstrukcji.
Jest to bowiem niezwykle udane połączenie dynamiki i motoryki duńskiej końcówki z eufonicznym spokojem bułgarskich monosów, z tą tylko różnicą, że wszystko robi … po swojemu i zarazem w sposób pozornie alogiczny. Odznacza się np. świetną motoryką a jednocześnie dół reprodukowanego pasma, choć schodzi niezwykle nisko przy zachowaniu fenomenalnego zróżnicowania, jest zarazem szalenie daleki od stereotypowo rozumianej twardości, czy konturowości. Trudno to jakoś ułożyć w sensowną całość? No to może podejdę do tematu z nieco innej strony i skonfrontuję dzisiejszego dubeltowego gościa z jego pociotkiem – z ATM-211. Otóż „podstawowe” jednolampowe monosy ze względu na zaskakującą rozdzielczość oferowały świetny wgląd w strukturę nagrania i nisko schodzący, acz przyjemnie zaokrąglony bas.
Tymczasem ATM-3211 aspekt rozdzielczości wprowadza na jeszcze wyższy pułap, lecz okrasza go niesamowicie realistyczną tkanką wypełniającą kontury, dodając do tego potężną dawką energii w całym paśmie. I tutaj drobna uwaga. Otóż owe turbodoładowanie wcale nie oznacza grania siłowego, wyczynowego, czy też epatującego dysponowaną mocą, a jedynie zdolność zachowania iście stoickiego spokoju nawet przy ekstremalnym skomplikowaniu reprodukowanego materiału oraz niemalże koncertowych poziomach głośności. Nawet stanowiący wielce udany mariaż Metalcore’u, Death Metalu i Rapu, niepozorne wydawnictwo „Drowning Regret & Lungs Filled with Water” Ateny zabrzmiało wprost obłędnie. Delikatne partie chóralne i oniryczne trele w ułamku sekundy przerywane były brutalnymi wejściami growlu i iście kakofoniczną ścianą gitarowych riffów wspieranych ogłuszającą nawałnicą perkusyjnych pasaży suto podlaną syntezatorowym sosem. Krótko mówiąc na wieloplanowej scenie dzieje się nie dość, że bardzo dużo, to jeszcze bardzo szybko i ten ogrom informacji trzeba kolokwialnie mówiąc ogarnąć, z jednej strony zachowując dbałość o detale i niuanse a z drugiej pamiętając o spójności całości.
A 3211 robiły to z taką swobodą i wdziękiem, jakby to było audiofilskie plumkanie na dulcimer i serpent, w dodatku stanowiące li tylko tło do manierycznych wokaliz anemicznej miłośniczki jarmużu i wegańskich bez z wody po cieciorce. Każdy z instrumentów miał swoje precyzyjnie określone miejsce, chór odzywał się to bliżej, to dalej, a syntetyczne, impresjonistyczne plamy dźwiękowe raz nasuwały skojarzenia z Depeche Mode, by za chwilę stanowić jedynie lepiszcze zdecydowanie bardziej agresywnych partii. Jednak w tym ćwiczeniu wcale nie chodziło o ogłuszenie i skonfundowanie słuchacza a jedynie o udowodnienie, że nawet tak bezpardonowy i brutalny materiał przy odpowiednio wyrafinowanej amplifikacji jest w stanie zabrzmieć po prostu dobrze – selektywnie, wieloplanowo i intrygująco angażując uwagę odbiorcy a nie tylko nim poniewierając. Jeśli bowiem podobna twórczość wypada płasko, jazgotliwie i generalnie bardziej przypomina ordynarny hałas aniżeli bądź co bądź muzykę, którą bezsprzecznie jest, to problem może leżeć nie tylko w samej realizacji, co właśnie w możliwościach, bądź raczej ich braku, systemu ją reprodukującego.
Jednak nie samym, jak to Jacek określa, „łomotem” człowiek żyje i czasem zamiast z muzyką się zmagać woli się nią delektować, a mało co ostatnio koi me skołatane nerwy skuteczniej aniżeli „Handel: Water Music” w wykonaniu The English Concert pod batutą Trevora Pinnocka. I właśnie owa klasyka z japońską amplifikacją w torze zabrzmiała niezwykle świeżo i niemalże rześko z niezwykłą dbałością o aurę pogłosową i podobne jej smaczki. Jednak w przeciwieństwie do Kagur Kondo, których kilkukrotnie dane mi było posłuchać, 3211-ki Air Tighta nie były aż tak … klinicznie transparentne i analityczne. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napiszę zakrawać będzie na świętokradztwo, a część z Państwa zacznie zabiegać o moją ekskomunikę, ale … właśnie takie, preferowane przez bohaterów niniejszej epistoły uczłowieczenie przekazu zdecydowanie bardziej do mnie przemawiało. Jest to w pewnym sensie rozwinięcie idei, pomysłu na dźwięk, jaki mieliśmy przyjemność poznać podczas testów równie kultowych, a przy tym niezaprzeczalnie wręcz undergroundowych, końcówek Audio Tekne (TM-8801, TM 9502) gdzie pomimo pozornego niezabiegania o atencję słuchacza, na tyle skutecznie przykuwały nas do foteli, że wszelkie grafiki i plany dnia traciły rację bytu. Tutaj mamy dokładnie tę samą, wynikającą ze świadomości własnego geniuszu nonszalancję sprawiającą, że większość naszych ulubionych nagrań zaczniemy może nie tyle poznawać na nowo, co traktować jako indywidualne, imienne zaproszenie do uczestnictwa w sesji nagraniowej. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i tytułowe Air Tighty wylądowały w kartonach i wracają do dystrybutora pozostawiając po sobie wyłącznie pozytywne wspomnienia i pewnego rodzaju pustkę. Pustkę, którą niełatwo będzie czymkolwiek zastąpić. Jednak podczas swoje obecności nie tylko cieszyły nasze oczy i uszy, lecz również działały na zupełnie innym poziomie percepcji. Z każdą godziną, z każdym dniem odsłuchów sukcesywnie przewartościowywały nasze wyobrażenia o dźwięku, i tu asekuracyjnie dodam „na swój sposób” idealnym, automatycznie podnosząc poprzeczkę zarezerwowanego dla stanowiącego punkt odniesienia wzorca. Niby apetyt rośnie w miarę jedzenia, jednak w tym przypadku śmiało mogę stwierdzić, że przynajmniej jeśli chodzi o lampy, to nie zamawiam deseru – danie główne całkowicie spełniło moje oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 280 000 PLN/para
Dane techniczne
Użyte lampy: 12AX7 x 1, 12BH7 x 3, 211 x 2
Moc: 120 W (6 Ω, TDH 2%)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-50 kHz (±1 dB/THD 0,06% @ 1 kHz/30 W)
Zniekształcenia THD: 0.06% (1kHz/30W)
Współczynnik tłumienia: 6 (1kHz/1W)
Czułość wejściowa: 1 V
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja obciążenia: 6 Ω (standard) | 16 Ω (na zamówienie)
Pobór mocy: 550 VA
Pasmo przenoszenia: 30 Hz – 50 kHz (-1 dB/1 W)
Wymiary (S x G x W): 400 x 450 x 405 mm
Waga: 44 kg
Opinia1
Do wywołujących zdziwienie, niedowierzanie, bądź wręcz stany lękowe i histeryczne ataki śmiechu u postronnych obserwatorów cen audiofilskich i przede wszystkim high-endowych akcesoriów zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ponadto znudziło nam się nieustanne tłumaczenie, że tego typu dodatki, jak z resztą i cały segment Hi-Fi i High-End, nie należą do towarów pierwszej potrzeby, a li tylko powstały w celu spełniania naszych czysto hedonistycznych zachcianek. Ponadto przy tego typu dobrach luksusowych ceny reguluje sam rynek i jeśli tylko znajdują się amatorzy na takie „bibeloty” jak daleko nie szukając nóżki Harmonix TU-1000 Lijin Million Meastro / TU-210ZX Huujin Million Meastro (1,650 €/2 szt.), czy 360 g. docisk tegoż samego producenta TU-812MX Million Maestro za drobne 12 499 PLN to nic nam do tego. Z resztą od czego ludzka inwencja? Począwszy bowiem od wszelakiej maści odbojników do drzwi, „amortyzatorów” pralek, poprzez przepołowione piłeczki do squasha, na kostkach pumeksu i stanowiących ostatnimi czasy mroczny obiekt pożądania rolkach papieru toaletowego skończywszy, złotousi osobnicy płci obojga starają się walczyć z wszechobecnymi wibracjami, tym samym dopieszczając brzmienie własnych systemów. Pojawia się jednak dość zasadne pytanie. Czyżbyśmy stali przed wyborem pomiędzy przyprawiającą o palpitacje serca i stany debetowe komercją a mniej bądź bardziej garażowym DIY? Okazuje się, że niekoniecznie, gdyż z alternatywnym rozwiązaniem przychodzą nasi zachodni sąsiedzi z kojarzącej się przede wszystkim z wysokiej klasy okablowaniem i świetnymi pod względem muzycznym samplerami marki in-akustik. Jeśli w tym momencie lekko unosicie Państwo brew, to mówiąc szczerze, my również początkowo, szczególnie po kontakcie z ultra high-endowymi przewodami głośnikowymi LS-4004 AIR Pure Silver za drobne 125 kPLN, akurat w portfiolio tego producenta budżetowych propozycji niespecjalnie się spodziewaliśmy. Tymczasem wystarczyło tylko nieco dokładniej poszperać, by natrafić na bohaterów naszej dzisiejszej epistoły, czyli podstawki pod kable Reference Cable Base, które dzięki uprzejmości dystrybutora – stołecznego Horna, gościły w naszych systemach przez ostatnich kilka tygodni.
Niech tylko nie zrazi Państwa „referencyjność” w nazwie tytułowych akcesoriów, gdyż odnosi się ona tylko do samego, wielce eleganckiego a zarazem minimalistycznego wyglądu a nie ceny samych podstawek. Okazuje się bowiem, że za składający się z sześciu sztuk zestaw zapłacimy 1 199 PLN a dziesięciu 1 899 PLN. Całkiem akceptowalnie, nieprawdaż? Całość dostarczana jest w niewielkim, czarnym kartonowym pudełku, w którym podstawki ułożone są w wyprofilowanych komorach plastikowego insertu szczelnie wypełniającego wnętrze opakowania. Ot taka audiofilska odmiana bombonierki. Każda z podstawek wykonana jest z wykończonego na satynowy połysk aluminium i składa się z okrągłej, podklejonej żelowym stabilizatorem podstawy, w którą wkręcone są dwa, również aluminiowe „słupki”. Umieszczone na nich na wysokości 25 / 33 / 44 mm nacięcia umożliwiają montaż gumowych oringów umożliwiających umieszczenie okablowania. Kwestię zamkniętego, bądź otwartego ułożenia przewodów pozostawiam już Państwu, gdyż w głównej mierze zależeć będzie od średnicy głoskowców, jakimi dysponujecie. Jak się zapewne domyślacie zadaniem RCB (Reference Cable Base) jest izolacja naszych drogocennych kabliszczy od możliwie szerokiego spektrum wibracji degradujących odbywający się w nich przesył sygnałów. I tak też jest w istocie, jednak oprócz oczywistej separacji mechanicznej, czyli minimalizacji przenoszonych na nie drgań, RCB redukują również anomalie pojemnościowe zachodzące w układach przewód-podłoże.
Z racji dość szerokiego wachlarza możliwości ułożenia na RCB kabli pozwoliłem sobie podczas testów wykorzystać nie tylko firmowe Referenz LS-804 AIR (na które też przyjdzie czas), lecz również dyżurne redakcyjne Signal Projects Hydra i Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable, dzięki czemu bez większych trudności mogłem w warunkach polowych sprawdzić, które konfiguracje sprawdzają się, przynajmniej w moim systemie, najlepiej. Od razu na wstępie pragnąłbym zatem zwrócić uwagę iż „open cable routiiing”, czyli przekładając na nasze „otwarte prowadzenie kabli” (ułożenie przewodów na dolnych gumkach, bez stabilizacji górnymi) zarezerwować mogą sobie posiadacze przewodów bądź to niezwykle wiotkich, bądź wykonanych w postaci taśm i to w dodatku poprowadzonych po posadzkach, bądź parkietach, czyli powierzchniach nie tylko twardych, co i gładkich. Po prostu takie ustawienie podkładek na wykładzinach i dywanach graniczy z cudem i nawet w najmniejszym stopniu nie zapewnia stabilności mechanicznej. Za to złapanie kabli głośnikowych w potrzask dolnego i górnego oringa sprawia, iż całość wzajemnie się asekuruje i przy przemyślanym ustawieniu ma spore szanse przetrwać nawet obecność domowych czworonogów. Generalnie im środek ciężkości takiego połączenia będzie niżej, tym lepiej.
A jaki wpływ na brzmienia mają powyższe akcesoria? Śmiem twierdzić, iż jednoznacznie pozytywny a zarazem z łatwością słyszalny. Chodzi bowiem o to, że ich podłożenie pod okablowanie głośnikowe jest po prostu od razu zauważalne, gdyż obszar ich działalności skupia się w zakresie najbardziej newralgicznym dla ludzkiego ucha, czyli średnicy. Otóż Reference Cable Base ów środek pasma z niezwykłą estymą i atencją dociążają i wysycają, dbając jednocześnie o to, by w swych działaniach nie popaść w zbytnią przesadę. Efekt ich obecności można w pewnym sensie porównać do nieco stereotypowego „zlampizowania” centrum pasma. Pojawia się karmelowa słodycz, aksamitna gładkość i równie aksamitna czerń tła. Co ciekawe im bardziej misterny-ażurowy przewód lądował na gumowych trampolinach RCB, tym poprawa, oczywiście w moim mniemaniu, była nie tyle większa, co milej widziana. Przykładowo zarówno w przy warkoczach Hydry, jak i niezwykle zwartym, wielowarstwowym Vermöuth-cie obecność niemieckich podstawek objawiała się głównie na zasadzie ostatecznego sznytu, delikatnej korekty ich natywnych walorów brzmieniowych i finezyjnego dosaturowania takich niuansów jak gitarowe riffy, bezpardonowo uderzane blachy na hard-rockowych kompozycjach Jorna („50 Years on Earth (the Anniversary Box Set)”) , czy tonizacji zbytniej sterylności „Vägen” Tingvall Trio.
Natomiast z Referenz LS-804 AIR podstawki Reference Cable Base stanowiły zestaw tyleż kompletny co oczywisty. Niczym Yin i Yang wzajemnie się uzupełniały, łącząc w niezwykle atrakcyjną i homogeniczną całość wszystkie swoje cechy. Szybkość, holograficzną precyzję i eteryczną rozdzielczość przewodów równoważyły soczystość, gładkość i wypełnienie średnicy podstawek, które bez osłabiania transjentów i zaokrąglania konturów źródeł pozornych sprawiały, że nawet cięższy repertuar nie brzmiał zbyt ofensywnie, czy wręcz sucho.
Pomimo całej swojej niezaprzeczalnej uniwersalności w pierwszej kolejności użycie in-akustik Reference Cable Base sugerowałbym posiadaczom systemów, którzy poszli nieco za daleko z neutralnością i rozdzielczością, dzięki czemu słyszą niewyobrażalne bogactwo dźwięków, lecz coraz trudniej jest im uznać je za coś mogącego aspirować do miana muzyki. Kolejną, oczywistą grupą docelową wydają się miłośnicy wszelakiej maści ultra-szybkich taśm głośnikowych w stylu Nordostów, bądź Neytonów (vide Hamburg), gdzie z racji symbolicznej wagi izolacja od drgań podłoża wydaje się raczej koniecznością, aniżeli fanaberią. A wszystkim pozostałym melomanom i audiofilom polecam zapoznanie się z tytułową ofertą
in-akustika, gdyż w tej cenie trudno znaleźć na rynku równie atrakcyjne tak wzorniczo, jak i brzmieniowo akcesoria.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Nie ma co się oszukiwać. Jeśli jesteście, że tak powiem, w pełni świadomymi czułości Waszego systemu audio na nawet najdrobniejsze zmiany nie tylko w zakresie elektroniki, ale również otaczających go peryferiów, miłośnikami dobrze odtworzonej muzyki, z pewnością zdajecie sobie sprawę, że bez dopieszczających całość zestawu akcesoriów nie ma szans na wyciśniecie z niego siódmych potów. Co mam na myśli? Wszelkiego rodzaju platformy, stopki lub podstawki, które eliminując szkodliwe wibracje podłoża pozwalają systemom audio skupić się na przybliżaniu nas do świata muzyki. Tak, tak, to nie jest bajka rodem z mchu i paproci, tylko potwierdzona przez sporą rzeszę korzystających z tego typu dodatków zakręconych na punkcie obcowania zapisami nutowymi osobników homo sapiens. Dlatego też kontynuując co jakiś czas pojawiającą się na naszych łamach sagę z tego typu produktami, w tym podejściu zmierzymy się z bardzo niepozornymi, jednak w konsekwencji użycia zaskakująco wyraźnie wpływającymi na końcowy wynik soniczny mojej układanki podstawkami pod kable głośnikowe. Jakimi? Firmę, choćby z racji testu topowego modelu kabli kolumnowych LS-4004 Air Pure Silver znacie. To pochodząca zza naszej zachodniej granicy niemiecka marka in-akustik, z której portfolio za sprawą warszawskiego dystrybutora Horn tym razem dostaliśmy do zaopiniowania zestaw sześciu sztuk Reference Cable Base. Zaciekawieni, co takie maleństwa potrafią zdziałać w już mocno zaawansowanym sonicznie zestawie? Jeśli tak, to zapraszam do lektury.
Opis budowy rzeczonego akcesorium izolującego okablowanie kolumnowe od podłoża nie będzie obfitować w informacje rodem z NASA o zastosowanych technologiach kosmicznych. Mamy bowiem do czynienia z dość prostymi, wykonanymi ze stopów aluminium, wyściełanymi od spodu silikonowymi podkładkami talerzykami z dwoma pionowymi belkami, na których wykonane z naturalnego kauczuku, roboczo rozciągnięte pomiędzy nimi dwie gumki podtrzymują kabel dostarczający sygnał do zespołów głośnikowych. I to wszystko? Owszem. Zaskoczeni? Przyznam szczerze, że w momencie aplikacji tych maleństw w swój tor również byłem pełen obaw, czy aby ktoś nie robi sobie ze mnie żartów. Jednak nauczony życiowym doświadczeniem aby nigdy nie mówić nigdy, pieczołowicie ułożyłem kolumnówki na rozpostartych pomiędzy wspomnianymi słupkami cięciwach i zasiadłem wygodnie w fotelu. Powód? Przecież obiektywnie rzecz biorąc tytułowe bohaterki spełniały dwie ważne dla sygnału funkcje, czyli izolowały od drgań i separowały przewody od często szkodliwego potencjału elektrycznego podłoża, a to powinno przełożyć się na słyszalne efekty. I? O tym w kolejnym akapicie.
W ramach wielokrotnych roszad i testów porównawczych okazało się zastosowanie in-akustik Reference Cable Base najlepiej sprawdziło się pod okablowaniem Referenz LS-804 AIR tegoż producenta. To znaczy, że bez nich było źle? Naturalnie nie, tylko dźwięk „gołych” 804-ek w moim odczuciu odznaczał się pewnego rodzaju nerwowością. Był szybki i obfitował w dużą ilość z rozmachem prezentowanych na wirtualnej scenie informacji, ale brakowało mi w takiej prezentacji nieco spójności i może szczypty przyjemnej gładkości. Tymczasem po aplikacji dzisiejszego punktu zapalnego w tor dźwięk w pierwszej kolejności nabrał jakże oczekiwanego spokoju. Ale to nie koniec dobrych wieści, bowiem w pakiecie otrzymałem dodatkową szczyptę body, a przez to plastyki. Naturalnie wszystko odbyło się na drodze odejścia od pogoni za szybkością narastania sygnału ponad wszytko, a tym samym wyrównania ważności wszystkich aspektów brzmienia systemu. Nadal było swobodnie i dźwięcznie, jednakże umiejętnie zbilansowane barwowo i wagowo. Niemożliwe, że takie niepozorne zabawki są w stanie wprowadzić do dźwięku, aż tak jednoznacznie pozytywne zmiany? Szczerze? Jak wspominałem w akapicie o technikaliach, nawet w najbardziej optymistycznych snach nie podejrzewałem takiego obrotu sprawy. Tymczasem okazało się, że drogą do sukcesu nie jest rozmiar, czy aparycja, tylko spełnianie odpowiednich założeń mechaniczno – elektrostatycznych, które niemieckie konstrukcje spełniały w stu procentach. I nie było znaczenia, jakiego materiału muzycznego słuchałem, bowiem każdy, powtarzam, każdy nurt muzyczny – od barokowego, po elektronikę – po wspomnianej korekcie brzmiał prawdziwiej. Dlaczego? Po prostu w miejsce wyczynowości w domenie szybkości oferował dobrą podstawę basową, przyjemne dociążenie środka i w najmniejszym stopniu nie ograniczał wybrzmień górnych rejestrów. Nie wierzycie? Cóż, mogę jedynie zachęcić Was do prób. Innej drogi nie ma.
Czy tytułowe akcesoria naszego zachodniego sąsiada warte są zawracania sobie głowy? Naturalnie. Powód? Dam nawet trzy. Pierwszym i najważniejszym jest zjawiskowe poprawianie, tak nie boję się użyć tego określenia, poprawianie jakości brzmienia wykorzystywanego podczas testu zestawu. Drugim jest unikający designerskiego rozmachu i co istotne rozmiaru, a przez to potrafiący wpisać się w praktycznie każde lokum minimalizm i wygląd owych podstawek. Zaś trzecim łatwość aplikacji i zaręczam bezproblemowe wychwycenie wyartykułowanych w powyższym tekście zjawisk sonicznych. Mało? Cóż, zapewniam, że nawet w przypadku ortodoksyjnej niewiary w podobne ustrojstwa w zupełności wystarczająco, aby spróbować na własnej skórze i przekonać się o opisanych przeze mnie zjawiskach. Czy spełnią pokładane oczekiwania, to oczywiście zależeć będzie od reszty toru. Ze swej strony mogę jedynie powiedzieć, iż u mnie okazały się być bardzo pomocne.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Dynaudio Contur 60
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, in-akustik Referenz LS-804 AIR
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Horn
Ceny: 1 199 PLN (6 szt.), 1 899 PLN (10 szt.)
Jeszcze nie zdążył opaść kurz po unboxingu Classé a w OPOS-ie pojawiły się dość niekonwencjonalne, intrygujące i dosłownie pachnące fabryką kolumny – Polk Audio Legend L800.
cdn. …
Na dzisiejszą dostawę tak naprawdę czekaliśmy od … maja zeszłego roku, kiedy to w ramach monachijskiego High Endu mieliśmy okazję rzucić okiem i uchem na właśnie przybyłą topową, dzieloną amplifikację Classé. Krótko mówiąc doczekaliśmy się i wreszcie je u siebie mamy – Delta PRE & Delta MONO.
cdn. …
Opinia 1
Z kojarzącym się z wakacjami w Złotych Piaskach bułgarskim Thraxem, na naszych łamach spotykaliśmy się już wielokrotnie. Pamiętacie ile razy? Prawdę mówiąc, choć w momencie pisania tego wstępniaka nie sprawdzałem oficjalnej liczby starć, jednak jestem głęboko przekonany, iż udało nam się sprawdzić możliwości soniczne niemalże pełnej oferty. Zazdrościcie? Nie ma czego, bowiem wszystkim co nas spotkało – bez względu na wychwycone zalety i potknięcia, sumiennie podzieliliśmy się z Wami w stosownych odcinkach, do czego dzięki wyszukiwarce w każdej chwili jesteście w stanie wrócić. Po co o tym wspominam? Otóż po serii sparingów na niebotycznie wysokich pułapach cenowych, tym razem zderzymy się chyba z najdroższym zestawem pre-power tytułowego wytwórcy. Ale to nie koniec ciekawostek, gdyż w moim odczuciu nie cena, a pomysł właściciela marki Rumena Artarskiego, czyli wykorzystanie do wzmacniania sygnału audio kultowych lamp 300B, dla wielu jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. I nie ma znaczenia, że prawdopodobnie nie tylko w tym, ale być może w potencjalnym po reinkarnacji przyszłym życiu nie będziemy w stanie ustawić takiego zestawu w swoim audiofilskim sanktuarium, ważne, że dzisiaj będziemy rozprawiać o urządzeniach z królową lamp próżniowych w swoich trzewiach. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem tym razem na recenzenckim tapecie wylądowały zabawki dla dużych chłopców wykorzystujące nie jedną, nie dwie wspomniane szklane bańki, tylko biorąc pod uwagę obydwie końcówki mocy i przedwzmacniacz liniowy ni mniej ni więcej, ale szesnaście takich panien. Zaciekawieni, co taka bateria kultowych 300B potrafi zdziałać w starciu z muzyką? Jeśli tak, zapraszam na prezentację jeszcze pachnącego fabryką przedwzmacniacza liniowego Libra i mających swoją premierę na zeszłorocznej wystawie w Monachium monofonicznych końcówek mocy Spartakus 300 ze stajni Thrax Audio, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się katowicki RCM.
Nawet zdawkowy rzut okiem na nasz punkt zainteresowania jasno sygnalizuje, iż konstruktor omawianego zestawu postawił na mocno techniczny design. Ryzykownie? Z racji mojej pełnej aprobaty dla pomysłu na skrywające elektronikę iście industrialne bryły obudów, nie podejmuję się wygłoszenia bezstronnej opinii, jednak zapewniam, iż bez względu na wszelkie za i przeciw, połączenie satynowej czerni aluminium ze srebrem pionowych pasów umiejętnie przełamujących monumentalizm nader sporych gabarytowo komponentów i pozwalającym ujrzeć światło dzienne lampom 300B, hartowanym szkłem górnych oraz bocznych płaszczyzn skrzynek w końcówkach mocy, jest najczystszej postaci wizualnym majstersztykiem. Rozpoczynając opis od dzielonego przedwzmacniacza mamy do czynienia z dwoma identycznymi gabarytowo komponentami (zasilacz plus elektronika). W tym przypadku zderzamy się z niezbyt wysokimi prostopadłościanami, które patrząc z lotu ptaka przypominają powierzchnię kwadratu ze skośnie ściętymi narożnikami – z przodu jest to lekkie uchylenie się frontu na jego zewnętrznych flankach ku tyłowi, zaś z tyłu ścięcie zawężające szerokość rewersu w stosunku do głównej części obudowy. Naturalnie mowa o ogólnym postrzeganiu, gdyż każdy z produktów mając inne zadanie za sprawą dopasowania do wymagań nieco się od siebie różni. Czym? Już zdradzam. Serce przedwzmacniacza (sterowanie) na froncie oferuje zorientowany pomiędzy dwoma wielkimi gałkami duży wielofunkcyjny wyświetlacz. Na górnej płaszczyźnie obudowy z uwagi na wykorzystanie zamontowanych w poziomie lamp elektronowych nieco z przymusu znalazły się poprawiające wentylację dwa bloki poprzecznych otworów. Zaś plecy realizując zadania przyjęcia i oddania sygnałów audio są ostoją symetrycznie usadowionych czterech wejść XLR, jednego RCA, trzech wyjść jedynie w standardzie XLR i będących firmowym połączeniem z zasilaczem dwóch wielopinowych terminali. Jeśli chodzi o sam zasilacz, ten na awersie został ozdobiony jedynie logiem marki, a rewers zdobią wspomniane okrągłe złącza do zasilania centralki sterowania, gniazdo sieciowe i główny włącznik. Tak nietuzinkowo wyglądające komponenty posadowiono na czterech wychodzących nieco poza obrys obudów stopach, wykonanych z płaskich, o dużej średnicy krążków. Na koniec przybliżania przedwzmacniacza dodam, iż miłym akcentem ze strony producenta jest dostarczany w komplecie pilot zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o końcówki mocy, przy identycznym podejściu do techniki uprzyjemniania postrzegania całości poprzez ścinanie obudowom narożników, za sprawą postawionych w pionie lamp, są znacznie wyższe, a patrząc z lotu ptaka tym razem przypominają prostokąt. Na ich froncie oprócz logo marki znajdziemy jedynie bardzo lubiane przez melomanów, mieniące się kremową, dającą się korygować podczas aplikacji w naszych domostwach przez pracowników salonu audio kremową poświatą, wielkie wskaźniki wychyłowe oddawanej mocy. Górny i boczne płaty obudowy dzięki wstawkom z hartowanego szkła świetnie eksponują piękno niestety bardzo symbolicznie świecących szklanych baniek 300B. Zaś plecy w swej górnej części za sprawą wielu poprzecznych otworów stały się od dziwo w pełni wystarczającą sekcją chłodzącą wnętrze urządzenia – sprawdzone w kilkutygodniowym boju, a w dolnej bazą dla pojedynczych terminali kolumnowych, włącznika głównego i gniazda zasilania. Wieńcząc ten akapit chyba nikogo nie zaskoczę, gdy dodam, iż owe piecyki postawiono na identycznie wyglądających jak w przedwzmacniaczu liniowym stopach.
Nie wiem, jak opisane przed momentem komponenty postrzegacie Wy, ale ja aplikując je w swój tor nie byłem w stanie zdusić w sobie jednego zasadniczego pytania. Jakiego? Wolne żarty. Przy takiej nawałnicy kultowych lamp w grę wchodzi tylko jedno, czyli: „Jak zareaguje na to dochodząca do moich uszu muzyka?”. Czy nadmiarem cukru w cukrze zbliży się do śmierci klinicznej jak pacjent po zażyciu pawulonu? Czy przy fajnej prezentacji jej plastyka i namacalność nabiorą całkowicie innego wymiaru? Czy być może najzwyczajniej w świecie ilość w tym przypadku w najmniejszym stopniu nie przełoży się na jakość? Zgadzacie się ze mną w kwestii najbardziej gorących potencjalnych pytań? Jeśli tak, to oznacza, że chodzimy może nie identycznymi, ale z pewnością bliskimi ścieżkami i tak jak mnie, również Wam tytułowy zestaw pod pewnymi warunkami bez najmniejszych problemów jest w stanie zawrócić w głowie. Co mam na myśli? Naturalnie jego fenomenalne od strony barwy, nasycenia i sposobu prezentacji na wirtualnej scenie postrzeganie świata zapisanych na pięciolinii nut. Obcując z tym śmiało powiedzieć swoistym systemem marzeń, nie ma mowy o siłowym dzieleniu włosa na czworo, często powodującym utratę duchowego uczestnictwa w wydarzeniu muzycznym na rzecz analizy poszczególnych podzakresów, lub co gorsza skupianiu się na pojedynczym artyście. Owszem, w momencie podjęcia takiej decyzji jesteśmy w stanie wychwycić najdrobniejsze niuanse soniczne, jednak celem nadrzędnym tego zestawu jest, na ile to możliwe, przybliżanie nas do piękna muzyki. Bez nachalnej pogoni za wyczynowością skrajów pasma, ale za to z niezłym drivem i co najważniejsze fenomenalnym oddaniem kolorystyki instrumentów i ich sposobu zawieszenia w specyfikacji 3D na szerokiej i głębokiej scenie. Nie wiem, jak konstruktor to osiągnął, ale wykorzystywana w tym zestawie dla wielu lampiarzy zatrważająca liczba lamp bez dwóch zdań przekuła się w jakość. Czyli? Nie muszę daleko szukać, wystarczy każdy krążek z muzyką współczesną, klasyczną lub barokową. Czy to „Water Music” GF Handela, czy interpretacje Claudio Monteverdiego „A Trace Of Grace” Michela Godarda, za każdym razem przekaz aż kipiał od, w dobrym tego słowna znaczeniu, eufoniczności, tworząc tym sposobem w mojej podświadomości ciężki do zapomnienia na wiele lat obraz tamtych, tożsamych z życiem wspomnianych muzyków czasów. Niemożliwe? Być może dla wielu buntowników muzycznych tak. Jednak jeśli jesteście miłośnikami dobrze zaaplikowanych lamp 300B i umiecie z ich pomocą wejść w nagranie bez zahamowań, opisywany set jest jednym z niewielu tak łatwo wywołujących wspomniany stan. Oddech prezentowanych fraz dźwiękowych, ich rozmach i co równie ważne, fenomenalna kolorystyka są poza zasięgiem większości konkurencji. A trzeba przypomnieć, iż moje kolumny same w sobie mocno zabarwiają świat, co pozwala snuć przypuszczenia, że przy lżejszych barwowo zespołach głośnikowych elektronika Rumena Artarskiego w kwestii bliskości prawdy jest w stanie wznieść się na jeszcze wyższy poziom. Tak tak, zdając sobie sprawę z ograniczeń moich paczek jestem w stanie dopuścić taki obrót sprawy. Bredzę? Niestety nie, Zwyczajnie jestem świadomy możliwości każdego ze swoich komponentów i wiem, że w pewnych aspektach można lepiej, co niestety nieco ogranicza testowany bałkański konglomerat.
Wróćmy jednak do tematu opiniowanego wzmocnienia. Jak wiadomo, nie samym miauczeniem kościelnej wokalizy i piłowaniem orkiestrowych smyków człowiek żyje, dlatego też z przyjemnością oświadczam, iż w podobnym, tonie wypadała również twórczość iście jazzowa. Co ważne, bez znaczenia było, czy słuchałem mainstreamowych pozycji Paula Bley’a ze stajni ECM, czy szaleńczego free spod znaku Johna Zorna w kilku projektach formacji MASADA, zawsze zderzałem się z fenomenem wielobarwności i dostojności fortepianu, pełnego konsensusu wybrzmiewania strun i energii pudła rezonansowego kontrabasu, oddania estetyki brzmienia drewnianego stroika saksofonu, czy swobodnego osadzenia na mocnych uderzeniach stopy perkusji dźwięcznych przeszkadzajek bębniarza. To znaczy, że za cenę zjawiskowej barwy i nasycenia nie było najmniejszych strat w innych aspektach prezentacji? Niestety jak to zwykle bywa, nawet tak świetnie zgrany system musiał pójść na drobne ustępstwa. Jakie? Spokojnie, nie były to karygodne przypadłości, tylko przypominam, będące wypadkową karmienia gęstych kolumn soczystymi lampami delikatne kompromisy. To znaczy? W ciężkim rocku mimo dobrej energii czasem brakowało mi mocniejszego kopnięcia i odpowiedniej szybkości narastania sygnału. Ale przypominam, iż być może była to wina spowodowanych walką o wysoką skuteczność, niezbyt niskich zejść w dolne rejestry moich ISIS-ów, co zapewniam nie degradowało odbioru, a jedynie inaczej go interpretowało. Czy to powód do narzekań? Przeciwnie. Dla mnie było to całkowicie zrozumiałe, a po kilku utworach akomodacji zupełnie niedostrzegalne. Czy dla Was? To musicie sprawdzić sami. Innej opcji nie ma. Ok. Oparta o instrumenty naturalne i cięższa muzyka w znakomitej większości były wodą na młyn naszych bohaterów. A co z elektroniką? Szczerze? Dla mnie wykorzystywanie tego typu konstrukcji do muzy tworzonej przy pomocy komputera jest nieporozumieniem. Jednak jeśli ktoś się uprze, można i tak. Jednak musi liczyć się z mocnym sznytem gania królowych lamp w stylu unikania rysowania dźwięku żyletką i kaleczenia piskami naszych narządów słuchu. Będzie homogenicznie, przez to przyjemnie, ale daleko od zamierzonej przez artystów szkodliwości dla uszu, a przecież nie o to w elektronicznej muzie chodzi. Ale jak wspomniałem, każdy głosuje swoim portfelem i nie mnie oceniać wybory każdego z Was. Ja jedynie opisuję efekt uzyskany u siebie, a Wy decydujecie, czy to szukana przez Was bajka.
Nie przeczę, w znakomitej większości, żeby nie powiedzieć prawie całej gamie słuchanego podczas testu repertuaru opiniowany system w moim ośrodku zarządzania ciałem dokonywał brutalnego, naturalnie pozytywnego zwarcia układów nerwowych. To były fenomenalnie zawieszone w eterze i do tego świetnie oddane emocjonalnie opowieści muzyczne, za którymi jeszcze długo będę tęsknił. Owszem, ze sztuczną inteligencją nie do końca było mu po drodze, ale to w moim odczuciu było celem zamierzonym, bowiem wykorzystując kultowe lampy 300B nie można zjeść i mieć cukierka, czyli tłumacząc z polskiego na nasze szukać magii i kaleczyć sobie słuch jednocześnie. Trzeba się na coś zdecydować, czego Rumen Artarski zamierzenie dokonał i za co mu gratuluję. Czy to jest oferta dla wszystkich? Jak wspominałem, to nie jest idealny partner do generowania w naszych domostwach elektronicznego stanu wojennego. W przypadku zestawu Thrax Audio Lira & Spartakus 300 mamy do czynienia z wysublimowanym, przenoszącym nas w inny wymiar postrzegania piękna muzyki, poszukiwanym przez ludzi kochających ową muzykę przez duże „M”, lampowym graniem. Ale nie lampowym w domyśle zamulonym, tylko lampowym, bo swobodnie i z wyrafinowaniem kreującym odtwarzany przekaz muzyczny. Jakieś wady? Poza jedną, która akurat w moim odczuciu również jest zaletą, czyli wpisanym w kod DNA brakiem porozumienia z muzą elektroniczną, w przypadku tego seta jest tylko jeden „zonk”, jakim jest spora cena. Jeśli jednak to nie jest jakakolwiek zaporą, nie wyobrażam sobie, aby nie wpisać tytułowych zabawek Thraxa na potencjalną listę odsłuchową.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć od blisko sześciu lat – pierwszy test na naszych łamach pojawił się w czerwcu 2014 r, staramy się przybliżać możliwie szerokiemu gronu powstające w Sofii, pod czujnym okiem Rumena Artarskiego, sygnowane logotypem Thraxa przeważnie lampowe cudeńka, to z przykrością muszę stwierdzić, że i tak i tak dla większości nieskażonej audiophilią nervosą części populacji Bułgaria nadal kojarzy się li tylko z błogim lenistwem w Złotych Piaskach, a starszym, pamiętającym ubiegłe tysiąclecie, jednostkom z całkiem sympatycznymi wyrobami przemysłu fermentacyjnego działającego pod skrzydłami Vinprom Karnobat. Wychodząc jednak z założenia, że niczym kropla drążąca skałę każda publikacja zwiększa społeczną świadomość istnienia takich marek jak ww., co jakiś czas staramy się pozyskiwać co ciekawsze urządzenia. Tym oto sposobem mogliśmy obserwować w zaciszu redakcyjnego OPOS-a zarówno rozwój portfolio, jak i wykorzystywanych przez Thraxa technologii. Wystarczy tylko wspomnieć, że o ile „podstawowy”, choć bez wątpienia high-endowy – inaugurujący nasze polsko-bułgarskie relacje set Dionysos & Heros zaledwie zbliżał się do 40 k€, to nasi dzisiejsi goście dość niefrasobliwie minęli … 115 k€, czyli zgodnie z obowiązującymi kursami walut przekroczyli magiczną barierę pół miliona PLN. Jeśli zastanawiają się Państwo cóż takiego oferuje zestaw w cenie zbliżonej do równowartości dwupokojowego mieszkania w Warszawie serdecznie zapraszam na spotkanie z przedwzmacniaczem liniowym Libra i monoblokami Spartacus 300.
Nawet pobieżny rzut okiem na naszą unboxingową sesję zdjęciową powinien dać Państwu wyobrażenie o skali logistycznego przedsięwzięcia z jakim przyszło się mierzyć katowickiej ekipie RCM-u (dystrybutora marki). Co prawda dostaliśmy zestaw korzystający z dobrodziejstw legendarnych lamp 300B, a te niespecjalnie kojarzą się z jakimiś imponującymi gabarytami, jednak jak sami widzicie nie tym razem, gdyż po pierwsze zamiast konwencjonalnych dwóch, bądź ewentualnie czterech większych „baniek” otoczonych mniej, bądź bardziej liczną gromadką mniejszych lampek status quo przedstawia się zgoła inaczej. Nie wdając się, przynajmniej na razie, w bardziej szczegółowe technikalia powiem tylko tyle, że sam przedwzmacniacz kryje w sobie cztery KR Audio, a każda z końcówek po sześć Emission Labs. Łatwo policzyć, iż w sumie jest to szesnaście, bynajmniej wcale nie najtańszych 300B.
Jak sami Państwo widzicie Lira składa się z dwóch przywodzących na myśl zminimalizowane wersje Enyo modułów, z których sekcja sygnałowa może pochwalić się centralnie umieszczonym błękitnym wyświetlaczem, którego flanek bronią dwa masywne pokrętła – regulacji głośności i selektora źródeł. Za miły, przełamujący minorową czerń frontu, element dekoracyjny można uznać dwa pionowe chromowane pasy. Płyta czołowa jednostki zasilającej jest oczywiście niemalże bliźniacza z tą tylko różnicą, że zamiast toczonych pokręteł i wyświetlacza pojawił się centralnie umieszczony, elegancki chromowany szyld z logotypem marki.
Z racji generującej całkiem pokaźne ilości ciepła „szklarni” płytę górną modułu sygnałowego ponacinano, natomiast zasilacz jest szczelnie zamkniętym monolitem. Ściany tylne są za to ewidentnym przeciwieństwem minimalistycznych awersów. I tak, zachowując nadrzędną zasadę symetrii na plecach zasilacza znajdziemy centralnie umieszczone, zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC, po którego obu bokach przycupnęły wielopinowe terminale doprowadzające życiodajną energię do modułu sygnałowego, oraz gniazda triggerów. Z kolei w dedykowanym obróbce sygnałów module wejść liniowych jest sześć z czego trzy to XLR, dwa RCA a brakującą sztukę (oczywiście na kanał) zaanektowała zbalansowana pętla magnetofonowa. Wyjść sygnału mamy … trzy – dwa liniowe regulowane i dedykowane pętli magnetofonowej – wszystkie XLR. Listę zmyka para terminali magistrali zasilającej.
Spartacusy 300 to zdecydowanie inny ciężar gatunkowy. Pomijając pozornie całkiem akceptowalne 50 kg na kanał (o ile nie trzeba nosić samemu) ich obecności w systemie po prostu nie da się ukryć. Primo z racji gabarytów, a secundo z powodu zajmujących blisko połowę powierzchni ścian przednich białych okien wychyłowych wskaźników o dość intensywnej iluminacji, którą oczywiście da się przyciemnić umieszczonym w komorze lamp pokrętłem. A właśnie, same lampy można podziwiać zarówno przez boczne, jak i wykrojony w płycie górnej przeszklony bulaj, choć warto mieć na uwadze fakt, iż 300B nie należą do zbyt szczodrych pod względem generowania bursztynowej poświaty konstrukcji. Na „zakrystii” Sprtacusów znajdziemy tylko to, co niezbędne – pojedyncze, acz fenomenalne, terminale głośnikowe Furutecha, złocone wejście XLR i zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC.
W ramach podsumowania części poświęconej walorom wizualnym nie można zapomnieć o wspólnej cesze powyższej gromadki, czyli imponujących talerzach nóg, dzięki którym spoczywająca na nich elektronika wydaje się być przyklejona do podłoża.
A teraz garść technikaliów. Przedwzmacniacz wykorzystuje pracujące w czystej klasy A po dwie lampy 300B KR Audio na kanał. Libra posiada dwa wyjścia, których wzmocnienie można ustawiać niezależnie os siebie, dzięki czemu, w przypadku bi-ampingu z użyciem wzmacniaczy o różnym wzmocnieniu dla średnich/wysokich tonów, oraz basu możliwe jest utrzymywanie pełnej synchronizacji poziomu głośności. Ponadto Librę wyposażono w zbalansowaną pętle magnetofonową pozwalającą w pełni wykorzystać potencjał coraz bardziej popularnych śród zaawansowanych audiofilów profesjonalnych magnetofonów szpulowych w stylu Studera czy Ampexa. Ponieważ układy kontrolujące pracę bezpośrednio żarzonych triod (DHT) zawierają dużo dodatkowej elektroniki Libra jest konstrukcją dwuelementową składająca się z modułu zasilającego i jednostki sygnałowej. Kontrolę nad całością sprawuje stosowny mikroprocesor.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia potężnych monobloków. Zarówno przez boczne, jak i górne okna widać komplet sześciu wyśmienitych 300M Emission Labs, z których jedna pracuje w stopniu wejściowym a kolejna jest odpowiedzialna za bocznikowanie stanowiącej stopień wyjściowy kwadry dostarczającej do terminali głośnikowych solidne 50W w klasie A. Dzięki takiej topologii udało się uniknąć obecności kondensatorów w ścieżce sygnału. Z podobnym pietyzmem potraktowano również zasilanie, w którym zarówno transformator (oczywiście z osobnymi odczepami), jak i dławik wyposażono w nanokrystaliczne rdzenie.
Ponieważ Jacek bułgarską gromadkę solidnie wygrzał zapewniając jej czas na bezstresową akomodację, nie widziałem najmniejszego powodu, by dawać jej fory i stosować taryfę ulgową. Dlatego też zgodnie z zasadą, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i to ono będzie rzutowało na dalszy proces testowy zamiast jakiegoś asekuracyjnego audiofilskiego usypiacza sięgnąłem po krążek „These Grey Men” Johna Dolmayana – perkusisty System Of A Down, na którym za jedyny przejaw łagodności można uznać pojawienie się na coverze Madonny „Hang Up” Sirusho, a i to nie do końca. Generalnie mamy tu kawał radosnego łomotu, który niespecjalnie wydaje się właściwym materiałem testowym dla bądź co bądź lampowej, w dodatku triodowej, amplifikacji. Tymczasem Thraxy do tematu podeszły z zaskakująco stoickim spokojem rzucone przeze mnie wyzwanie traktując z podobną nonszalancją, jakby co najmniej chodziło o któryś z kameralnych recitali Leonarda Cohena. Tylko uwaga – tu nie chodzi o to, że ostry rock zabrzmiał jakby naszprycowano go pawulonem i otulono kraciastym kocykiem, lecz o całkowity brak nerwowości, siłowego grania, czy nawet najmniejszych śladów zadyszki w przypadku co bardziej szaleńczych popisów, czy to gitarzystów, czy też samego pozornie bez opamiętania tłukącego w gary Dolmayana. Co to to to nie. Kontrola była pełna i choć osiągnięta w zdecydowanie inny sposób i z jednoznacznie innym rezultatem aniżeli przy udziale Gryphona Mephisto, to nic się nie zlewało, czy też monotonnie dudniło. Oczywiście było słychać lampową eufonię, lecz nie w przesadnej saturacji i rozgrzaniu średnicy, lecz natywnej szklanym bańkom homogeniczności i niepodrabialnej gładkości idących w parze z rozdzielczością. W dodatku żonglując różnymi płytami coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, iż właśnie owa rozdzielczość jest swoistym kluczem umożliwiającym rozszyfrowanie duszy bułgarskiego zestawu. Chodzi bowiem o to, że z jednej strony Thraxy śmiało można określić jako grające ciemno, jednak z drugiej nie sposób zarzucić im czegokolwiek jeśli chodzi tak o otwartość góry, komunikatywność średnicy, czy też zróżnicowanie najniższych składowych. Nie ma za to w nich za grosz nerwowości, czy też sztucznego parcia na podkreślanie konturów źródeł pozornych, przez co praktycznie każde nagranie brzmi w sposób nieprzyzwoicie wręcz analogowy i koherentny. Czemu zatem w poprzednim zdaniu użyłem asekuranckiego „praktycznie”? Cóż, niestety niezależnie od organicznej wręcz muzykalności bułgarskiej dzielonki realizacyjne koszmarki w stylu „The End Of Life” Unsun nadal będą dwuwymiarowymi, płaskimi jak tania pocztówka namiastkami prawdziwego muzycznego spektaklu i nic a nic tego nie zmieni.
Zamiast jednak tracić czas na powyższe wypadki przy pracy polecę Państwu coś z przeciwległego końca mojej prywatnej skali, czyli sygnowane przez norweskie 2L wydawnictwo „Ole Bull – Stages of Life” Annara Follesø. Jest to o tyle ciekawa propozycja, że została zrealizowana pozornie dość ciemno, co w połączeniu z wykazującymi podobną manierę Thraxami przynajmniej teoretycznie, mogłoby prowadzić do niemalże mrocznej i niezbyt szczegółowej prezentacji. Tymczasem zamiast „sumy wad” (mam cichą nadzieję, że powyższa metafora jest dla Państwa czytelna) dostajemy kumulację zalet, co oznacza typowo analogową gęstość przekazu z fenomenalnym wglądem w nagranie, precyzyjną gradacją planów i pełnym spektrum dynamiki. Jednak bez ofensywności, nachalności, czy też usilnych prób zwrócenia naszej uwagi na jakieś poboczne didaskalia. Po prostu Thraxy w sposób całkowicie niewymuszony dokonują swoistej ekstrakcji muzycznej esencji i podają ją słuchaczom w możliwie skondensowanej a zarazem niezwykle precyzyjnej formie, która im więcej atencji jej poświęcimy, tym więcej niuansów, zakamarków i mikrodetali nam udostępni. Proszę tylko uważać i kontrolować czas, gdyż chęć muzycznych eksploracji potrafi bardzo poważnie uzależnić powodując, przynajmniej w początkowej fazie nie tylko codziennych obowiązków na bliżej nieokreśloną przyszłość, co również próby drastycznego ograniczenia czasu na sen.
Przedwzmacniacz Libra wraz z dedykowanymi mu monoblokami Spartacus 300 stanowi swoiste zwieńczenie działalności kierowanego przez Rumena Artarskiego Thraxa. Oczywiście nie oznacza to, że nic lepszego w serii Statement, bodź jakiejś jeszcze wyższej, choć obecnie nieistniejącej w firmowym portfolio się pojawi, lecz tu i teraz tytułowy zestaw może czuć się zupełnie niezagrożony. Łączy bowiem w sobie niezwykłą uniwersalność przy doborze docelowych kolumn, jak i natywne cechy najlepszych implementacji legendarnych 300B. Jeśli zatem poszukują Państwo ekstremalnej dawki wyrafinowania i najwyższych lotów muzykalności to kontakt z ww. zestawem Thraaxa może okazać się spełnieniem Waszych marzeń.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Ceny
Thrax Libra: 48 500 €
Thrax Spartacus 300: 68 000 €
Dane techniczne
Thrax Libra
Wzmocnienie: 12db
Impedancja wejściowa: 47kΩ
Max. poziom sygnałuwejściowego: 18dBu
Max. poziom sygnału wyjściowego: 24dBu
Wymiary
Moduł sygnałowy(S x G x W): 43 x 47 (z pokrętłami i terminalami) x 15 cm
Zasilacz (S x G x W): 43 x 43 x 15 cm
Waga:
Thrax Spartacus 300
Wykorzystane lampy: 6 x EML300B
Wejścia: pojedyncze XLR
Moc wyjściowa: 50W w czystej klasie A
Pobór mocy: 450W
Wymiary (S x G x W): 440 x 540 x 300 mm
Waga: 55 kg
Skoro zestaw słuchawkowy HiFi Mana z racji swoich gabarytów wylądował na miejscu głównego systemu, to nieco z przekory i nieco z ciekawości postanowiliśmy sprawdzić, jak poradzą sobie na biurku przeurocze maluchy Chord Electronics z serii Choral – wszytkomający DC/preamp Dave i 150W końcówka mocy Étude.
cdn. …
Opinia 1
Słuchawki, nawet w swych najbardziej wyrafinowanych audiofilsko – high endowych odmianach, jak daleko nie szukając Final Sonorus X, czy Focal Utopia nieodparcie kojarzą się większości populacji z czymś jeśli nawet nie mobilnym w outdoorowym znaczeniu, to przynajmniej „desktopowym”. Ot siedzi sobie przy stoliku jakiś naburmuszony jegomość z nausznikami na czerepie i wygląda jakby uciekł z „Wielkiej gry”. Krótko mówiąc o ile same słuchawki potrafią przyjmować iście poważne rozmiary i wagę, to już dedykowana im amplifikacja niezbyt często wykracza poza na swój sposób ujęte właśnie w ww. wyobrażeniu „nabiurkowym” ramy. Powyższe zjawisko potwierdzają zresztą nasze osobiste doświadczenia począwszy od maluchów ifi, dystyngowanie surowego Coplanda DAC 215, poprzez uroczo pstrego Lebena CS-300F, na imponującej wieży Octave V 16 Single Ended skończywszy, podczas odsłuchów których wyraźnie pięliśmy się w górę, ale cały czas zachowywaliśmy dość rzadko obecny w naszych stacjonarnych eksploracjach zdrowy rozsądek. Najwyższy jednak czas wejść na kolejny poziom zaawansowania i dać upust fantazji, czyli mówiąc wprost pojechać po przysłowiowej bandzie i wziąć na redakcyjny tapet coś, co dla postronnego – vide „normalnego”, czyli nieskażonego „audiophilią nervosą” obserwatora zakrawać będzie na totalny obłęd i ewidentny przerost formy nad treścią. Jeśli zastanawiacie się Państwo co tym razem wpadło nam nie tyle do głowy, co do naszych systemów, to od razu uspokoję, że na ekstrema w stylu wież Woo Audio WA234, bądź też wycenionego na drobne 50 000$ „lotniskowca” HiFiMAN Shangri-La przyjdzie jeszcze czas (przynajmniej mamy taką nadzieję), a na razie, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – białostockiego Rafko, udało nam się pozyskać nieco „skromniejszy” (cudzysłów jest w pełni zamierzony) zestaw – wzmacniacz HiFiMAN EF1000 wraz ze słuchawkami Susvara.
Już podczas unboxingu dość wyraźnie było widać, że lekko nie będzie, gdyż tytułowy set słuchawkowy okazał się mówiąc najdelikatniej dość absorbujący od strony logistycznej. Dwa potężne, hermetyczne i praktycznie niezniszczalne case’y PELI™ nie tylko wyglądają poważnie, ale i swoje (po załadowaniu) ważą, dlatego też oba wyposażono nie tylko w kółka, ale i wysuwane rączki, co proszę mi wierzyć na słowo bynajmniej nie jest ekstrawagancją a wyłącznie troską o nasze plecy ze strony producenta. W wyściełanych gęstą i wyciętą pod wymiar gąbką spoczywają jednostka sygnałowa i równie budzący respekt zasilacz. Z racji tego, że dostarczony egzemplarz Susvar był li tylko „demówką” niestety nie mógł pochwalić się równie efektowną „skorupą” i dostarczony został w tzw. „opakowaniu zastępczym”. Wróćmy jednak do amplifikacji.
Moduł sygnałowy prezentuje się nad wyraz elegancko i minimalistycznie zarazem. Delikatnie ścięty po bokach gruby płat aluminiowego frontu wycięto w centrum i w tak powstałym oknie zaimplementowano formatkę z czernionego akrylu, która z kolei stała się bazą dla pokaźnych rozmiarów pokrętła głośności, dwóch niewielkich przycisków odpowiedzialnych za wybór źródła i wyjścia, oraz dwóch gniazd słuchawkowych – dużego Jacka i 4-pinowego XLR-a (obu z blokadami). Gęsto perforowana płyta górna i pełniące rolę ścian bocznych gęsto użebrowane radiatory we wzmacniaczu słuchawkowym wydają się na pierwszy rzut oka przede wszystkim elementami dekoracyjnymi, jednak po zapoznaniu się z osiągami ww. jednostki jasnym staje się, że sytuacja wygląda nieco odmiennie, ale o tym dosłownie za chwilę. Wizja lokalna pleców może wprawiać i wprawia niezorientowanych w lekką konsternację. Okazuje się bowiem, iż oprócz spodziewanych wejść pod postacią trzech par złoconych RCA, z których jedną można przełączyć stosownym guzikiem na XLR i wielopinowych terminali zasilających, znajdziemy tam dwie pary solidnych … gniazd głośnikowych. Niby do podobnego widoku zdążył przyzwyczaić nas zarówno Leben, jak i Octave, jednak każdorazowo spotykaliśmy się z zastrzeżeniem, iż ze względu na dość graniczoną do kilku – kilkunastu Watów moc warto o nich myśleć głównie posiadając dość łatwe do wysterowania i zarazem skuteczne zespoły głośnikowe. Tymczasem EF1000 może pochwalić się porównywalną do ww. konkurencji mocą 20 W w czystej klasie A, tylko że na … wyjściu słuchawkowym, bo już na terminale głośnikowe idzie również w klasie A „drobne” 50 W a w klasie AB 110 przy 8Ω. Wspominałem już, że mówimy o wzmacniaczu słuchawkowym? Jeśli nie, to tylko chciałbym o tej drobnostce Państwu przypomnieć.
Za taki stan rzeczy odpowiadają trzewia, które nie dość, że nader rozsądnie rozdzielono dzięki czemu część odpowiedzialna za zasilanie nie ma szans na „sianie” po wrażliwych na tego typu odziaływanie układach zajmujących się amplifikacją sygnałów audio, to jeszcze potraktowano z odpowiednią atencją. I tak w stopniu wejściowym i napięciowym pracuje sześć Electro Harmonixów 6922 w układzie push-pull, za to stopień wyjściowy powierzono sześciu parom MOSFETów Hitachi.
I w tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję natury użytkowo-ergonomicznej, gdyż przy szukaniu odpowiedniego „lokum” dla EF1000 warto wziąć pod uwagę fakt iż grzeje się on jak diabli. Dlatego też uprzedzając ewentualne pytania i przekreślając tym samym misterne plany od razu zaznaczę, że ustawianie całości na biurku w bezpośrednim sąsiedztwie komputera, oraz Was samych gorąco i to dosłownie odradzam. No chyba, że ktoś mieszka na biegunie zimna i oprócz systemu audio rozgląda się za jakąś farelką. To wtedy jak najbardziej – w pełni zasłużona rekomendacja.
Zasilacz jest nieco węższy i nieco płytszy od swojego sygnałowego towarzysza, co wbrew pozorom okazuje się wielce przydatne, gdyż to w końcu do niego wpinamy przewód zasilający, a te jak już nie raz i nie dwa zdążyliśmy się przekonać nie zawsze wykazują się zbytnią wiotkością, co tym razem nie powinno sprawiać nam większego problemu, gdyż przy wyrównaniu płaszczyzn frontów obu modułów zyskamy na „zapleczu” kilka dodatkowych centymetrów na ewentualną kablarską ekwilibrystykę. Całe szczęście oba przewody dostarczające zasilanie do jednostki głównej są uroczo lejące się przez palce, więc z ich strony żadnych problemów bym się nie spodziewał. Z detali o których wypadałoby wspomnieć masywny aluminiowy front może pochwalić się przyciskiem usypiający/wybudzającym zestaw z trybu stand-by, umieszczoną nad nim diodą i skromnym logotypem z oznaczeniem modelu tuż przy dolnej krawędzi. Ściana tylna również nie wzbudza większych kontrowersji – ot zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo IEC plus dwa – dla każdego kanału osobne wielopinowe, zakręcane terminale magistrali zasilającej zabezpieczone na czas transportu stosownymi zaślepkami. I tutaj podobnie jak w module sygnałowym producent zadbał o ich przywiązanie do korpusu, dzięki czemu szanse na ich zapodzianie maleją niemalże do zera. W trzewiach zasilacza znajdziemy tylko to co niezbędne i zarazem mile widziane – potężne, konwencjonalne trafo i budzącą respekt baterię ośmiu kondensatorów Elna o pojemności 10 000 µF każdy.
A jak sprawy się mają z samymi Susvarami? Na zachętę powiem tylko tyle, że jeśli komuś do gustu przypadły uderzająco podobne HE1000 przesiadając się na tytułowy model pozuje się jak w przysłowiowym siódmym niebie. Bowiem Susvary są od 1000-ek 30g lżejsze (szkielet wykonany ze stopów metali lekkich) i mają inaczej ukształtowane nie tylko drewniane korpusy, a raczej ich ramki, co również hybrydowe skórzano poliestrowe pady, przez co komfort ich użytkowania dodatkowo wzrósł. Docenią to przede wszystkim użytkownicy okularów – nic nie wgniata zauszników w głowę a nawet duże małżowiny z łatwością mieszczą się wewnątrz. Jak to w przeważającej większości HiFiManów bywa również i tym razem mamy do czynienia z otwartymi konstrukcjami planarnymi, z tą tylko różnicą, iż pełniąca rolę przetwornika, wykonana w nanotechnologii diafragma jest jeszcze cieńsza i pozbawiona nawet najmniejszych mierzalnych zniekształceń, przez co zyskała miano „zero distortion driver”. W dodatku zapewniające jej ruch cewki mają obecnie grubość poniżej jednego … mikrometra i nanoszone są w technice napylania. W dodatku stanowiące resztę „napędu” magnesy wykonano w przypominającej znaną z niewidzialnego bombowca F117 technologii „stealth”, dzięki czemu uzyskano ich pomijalny wpływ na fale dźwiękowe. Równie wiele uwagi poświęcono maskownicom zewnętrznym, które w Susvarach nie są obarczone problemem generowania dyfrakcji dźwięków wydobywających się z pracujących membran a efekt laboratoryjnych prac ochrzczono mianem „window shade”.
I na koniec opisu wrażeń wizualno-technicznych mała ciekawostka. Otóż konstrukcję EF1000 w głównej mierze zawdzięczamy nie tylko samemu właścicielowi i pomysłodawcy HiFiMAN-a, czyli Dr. Fang Bian, lecz jego przyjacielowi operującemu głównie w obszarze DIY – Dehua Liu.
Opis brzmienia zacznę nieco nietypowo, gdyż od konfiguracji EF1000 nie z dostarczonymi wraz z nim Susvarami, lecz z moimi dyżurnymi … kolumnami, czyli Dynaudio Contour 30. Skoro bowiem producent wyposażył go w stosowne wyjścia głośnikowe i dodatkowo podał w danych technicznych nader kuszącą moc 2x50W / 8Ω i to oddawaną w czystej klasie A ciężkim grzechem zaniedbania byłoby na własne uszy nie przekonać się cóż ten uroczy maluch ma do zaoferowania. A jak się okazało ma całkiem sporo, gdyż pomimo gdzieś tam kołaczących się obaw, że to tylko taki substytut, czy to dla picu i do wysokoskutecznych głośników, czy też, żeby było się czym pochwalić w towarzystwie EF1000 okazał się pełnokrwistą integrą śmiało mogącą powalczyć z mniej sfokusowaną na słuchawki konkurencją. W telegraficznym skrócie jego brzmienie śmiało można wpisać w ramy wyznaczane zarówno przez ultra purystycznego Tellurium Q Iridium 20 II, jak i potężną rodzimą końcówkę Abyssound ASX-2000. Chodzi bowiem o ponadprzeciętną i wręcz zachwycającą rozdzielczość sprawiająca, iż większość AB-klasowej konkurencji wypada przy niej szaro, matowo i nijako. Niby w kategoriach bezwzględnych HiFiManowi brakuje nieco impetu i zejścia najniższych składowych, jednak reszta pasma z nawiązką ową umowną ułomność rekompensuje. W dodatku proszę mieć na uwadze, iż nie dość, że punktem odniesienia był mój 300W Bryston to w dodatku powyższe, dotyczące zwiewności basu uwagi formułuję na podstawie odsłuchów nie audiofilskich plumkań a rasowego, metalowego łojenia w stylu „Ballistic, Sadistic” Annihilatora, więc trudno mieć do zdecydowanie słabszego „słuchawkowca” o cokolwiek pretensję. Były za to zachwycająco przestrzenne, pioruńsko szybkie i bezpośrednie, jednak bezpośredniością wynikająca z ich rozdzielczości a nie napastliwości, dzięki czemu z jednej strony byliśmy w stanie usłyszeć dosłownie wszystko, lecz bez jakiegoś musu, zależało to bowiem jedynie od naszej dobrej woli i chęci, bądź jej braku, wniknięcia w strukturę nagrania.
Przesiadka na zdecydowanie mniej skuteczne od moich Dynek 83dB (!!!) Susvary okazała się niejako powtórką z rozrywki, lecz w zauważalnie bardziej wyrafinowanej formie. Nadal bowiem mieliśmy do czynienia z ową niesamowitą rozdzielczością i ogromem kreowanej sceny, lecz podanymi z jeszcze większą precyzją i pietyzmem. Bas za to schodził nieco niżej niż z kolumnami, choć sięgając pamięcią muszę przyznać, że np. podczas ostatniego Audio Video Show z czarno-żółtą ViVa Audio Egoista 845 tytułowe nauszniki zagrały nieco tłustszymi, choć nie tak konturowymi niskimi tonami. Wracając jednak do dzisiejszego zestawu uczciwie muszę przyznać, że dawno nie było mi dane delektować się tak realistycznie zaprezentowanym fortepianem. Zarówno minimalistyczny i melancholijny „Night” Ola Gjeilo, jak i wzbogacony orkiestracjami „Dream Songs: The Essential Joe Hisaishi” sprawiły, że można było zapomnieć o całym świecie. Był tylko jeden warunek. W otoczeniu musiała panować absolutna cisza, gdyż Susvary ze względu na swoją „ażurowość” praktycznie zupełnie nie izolują akustycznie nas od dźwięków z zewnątrz, a przebywających z nami domowników od aktualnie przez nas reprodukowanego repertuaru. Gdy jednak zadbaliśmy o ową ciszę jeden z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszy instrument porażał swoją namacalnością i oddaniem realnych wymiarów, co jasno dawało do zrozumienia, że operujemy na najwyższym pułapie słuchawkowego wtajemniczenia. Było słodko a jednocześnie niezwykle rześko, przez co nic a nic się nie zlewało a przy precyzji gradacji planów śmiało można byłoby dokonywać pomiarów wzorcowych. Jednak myliłby się ten, dla którego powyższy opis wskazywałby na zbytnią analityczność. O nie. Tutaj ze świecą można było szukać osuszenia, czy wręcz wyjałowienia dźwięków i zbytniej aseptyczności. Z oczywistych, czysto konstrukcyjnych względów, nie było to tak gęste granie, jak np. z Finali Sonorus X, ale nadal bez najmniejszego uczucia dyskomfortu można było spędzić długie godziny katując narząd słuchu kakofonicznymi poczynaniami Dave’a z ferajną na „Countdown To Extinction” Megadeth. I w tym momencie dochodzimy do chyba największego atutu tytułowych nauszników – umiejętności holograficznego wręcz oddania praktycznie najmniejszych niuansów umożliwiających uznanie ludzkiego głosu za taki jak (niemalże) na żywo. Tylko „żywo” czyli w rozmowie w face 2 face a nie po wzmocnieniu na którymś z koncertów.
Zadajcie sobie Państwo tylko trud posłuchania w kontrowanych warunkach z pomocą ww. seta Mercedes Sosy na „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” , albo nawet panny Krysi u Herbiego na „Possibilities” a w tzw. oka mgnieniu zrozumiecie z czym słuchawkowy High-End powinien się kojarzyć. Uprzedzam jednak lojalnie, iż po takiej sesji większość systemów stacjonarnych zabrzmi płasko, bez wyrazu i na tyle zachowawczo, że dzień-dwa przerwy okażą się koniecznością.
O ile zwykło się mówić, że jak coś jest do wszystkiego, to albo jest to szwajcarski scyzoryk, albo jest do … mniejsza jednak czego, to śmiało można uznać, iż HiFiMAN EF1000 & Susvara są ewidentnym wyjątkiem potwierdzającym ww. regułę. Łączą bowiem w sobie dwa, wydawać by się mogło nie do pogodzenia światy – najwyższych lotów słuchawkowy i nie mniej wyrafinowany stacjonarny. O ile jednak temat słuchawek z udziałem Susvar można uznać za zamknięty, to już przy wyborze odpowiednich dla EF1000 kolumn warto zaszaleć, gdyż poszukiwania rywali godnych tytułowych słuchawek sugerowałbym rozpocząć od pułapu 50-100 kPLN. Mam też cichą nadzieję, że jest to wystarczająca rekomendacja.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Lubicie obcować z muzyką z wykorzystywaniem słuchawek? Spokojnie, to było pytanie retoryczne, bowiem biorąc pod uwagę bardzo mocno rozwijający się rynek tego typu akcesoriów nawet jeśli Wasza odpowiedź będzie przecząca, wszelkiego rodzaju tabelki sprzedaży świadczą dobitnie, iż biorąc pod uwagę populację użytkowników smartfonów i innych przenośnych grajków jesteście w mniejszości. Co z tego wynika? Jak to co. Bardzo odpowiedzialne, bo oferujące szeroką ofertę produktową w praktycznie każdym pułapie cenowym i co za tym idzie jakościowym, przygotowanie producentów tego wycinka rynku audio. To znaczy? Wystarczy prześledzić nasze zmagania z podobnymi konstrukcjami, żeby przekonać się o prawdziwości mojego twierdzenia. A jeśli to dla kogoś nadal mało, myślę, że dobitnym postawieniem kropki nad „i” będzie dzisiejszy test zajmującego drugie miejsce od góry w portfolio marki, kompletnego zestawu od specjalisty w tej dziedzinie amerykańskiej marki HiFiMAN, w postaci słuchawek Susvara z dedykowanym wzmacniaczem EF1000, o pojawienie się którego w naszych progach zadbał stacjonujący w Białymstoku dystrybutor RAFKO.
Tytułowy model otwartych, magnetostatycznych słuchawek Susvara jest rozwinięciem obsypanych nagrodami konstrukcji HE-1000 i Edition X, w którym ewolucję technologiczną przeszły nie tylko ultra cieknie i ultra lekkie membrany przetworników, ale również magnesy – teraz typu „stealth”, wykonane z lekkich stopów maskownice „window shade” i hybrydowe muszle nauszne. Ale to nie wszystko, gdyż może zdjęcia tego nie oddają, ale zapewniam, iż w kontakcie bezpośrednim ze wspomnianymi nausznikami w kwestii wykonania mamy do czynienia z rasowym przedstawicielem klasy premium. Krótko mówiąc, nabywając rzeczony produkt dostajemy nie tylko fenomenalny dźwięk, ale również fantastyczną jakość wykończenia, co przy założeniu nakładania tych zabawek na nasz ośrodek zarządzania ciałem ma niebagatelne znaczenie. Świadczy o tym nie tylko użycie lekkich, zjawiskowo wykończonych w domenie estetyki stopów metali do budowy nauszników i pałąka nagłownego, ale również naturalna skóra padów wokółusznych wespół z pasem sadowiącym całość na głowie, a także drewniane korpusy nausznic.
Po dawce informacji na temat słuchawek przyszedł czas na wzmacniacz EF1000. I tutaj kolejne bardzo dobre wieści, gdyż owa konstrukcja w najmniejszym stopniu nie odbiega jakością wykonania od wyżej opisanych głośniczków na pałąku. W ramach przybliżania danych na temat wspomnianego piecyka słuchawkowego ważną informacją wydaje się być bezkompromisowe podejście do tematu zaspakajania jego potrzeb w zakresie energii elektrycznej i z reguły pozytywnie wpływające na finalny dźwięk wydzielenie przez konstruktorów z jego trzewi osobnego zasilacza. Ale to nie koniec ciekawostek, bowiem rozpoczynając miting opisowy od serca, czyli części wzmacniającej, należy dodać, iż w tym przypadku mamy do czynienia z hybrydową topologią układu, czyli zastosowanie w EF1000 lamp elektronowych. To oczywiście z automatu wymusiło na amerykańskich inżynierach dbałość o bezpieczne i co ważne, skuteczne odprowadzenie z wewnątrz obudowy generowanego ciepła. Dlatego też górna połać średniej wielkości skrzynki została uzbrojona w zajmujące jej całą powierzchnię, poprzecznie zorientowane nieduże otwory wentylacyjne, a boczne ścianki w istocie są sporymi gabarytowo, jak na niezbyt duże urządzenie, radiatorami. Jeśli chodzi o front, ten na tle czerni reszty obudowy wykonano grubego płata, w bocznych parcelach lekko uchylającego się do tyłu, wykończonego w naturalnym kolorze aluminium. W jego centrum wkomponowano prostokątne czarne okienko, na tafli którego patrząc od lewej strony znajdziemy srebrne pokrętło głośności, tuż obok ustawioną w pionie baterię piktogramów informacyjnych o wykorzystywanej funkcji urządzenia (trzy wejścia liniowe, wyjście słuchawkowe i wyjście na zespoły głośnikowe), dwa srebrne guziki wyboru wspomnianych funkcji i dwa wyjścia słuchawkowe (duży Jack i czteropinowy XLR). Przenosząc nas na tylny panel przyłączeniowy w pierwszej kolejności zauważamy trzy wejścia linowe RCA, jedno XLR, dwa wielopinowe terminale łączące urządzenie z zasilaczem i zaskakujące jak na wzmacniacz w głównej mierze słuchawkowy, zaciski kolumnowe. Wieńcząc dzieło przybliżania naszego punktu zainteresowań pozostał nam do opisania dawca energii. Jak można się spodziewać, z racji skrywania jedynie sekcji zasilania dla EF1000 – ki, mimo mniejszych rozmiarów nie odbiega wizualnie od samego wzmacniacza, z tą tylko różnicą, że na awersie oprócz logo marki znajdziemy tylko okrągły włącznik i tuż nad nim diodę informującą nas o inicjacji działania zestawu, a na plecach podobnie do odbiorcy pakietu elektronów dwa wielopinowe złącza prądowe i gniazdo zasilania. Jak przystało na produkt z najwyższej półki, obydwa komponenty spakowano w dwa osobne, pozwalające na bezpieczną logistykę, solidne transportowe kuferki.
Co wydarzyło się podczas testu uzbrojonego w szklane bańki zestawu słuchawkowego? Nie będę się krygował, tylko napiszę, iż same dobre, żeby nie powiedzieć fantastyczne rzeczy. Dźwięk był najwyższej próby. Oczywiście jak każdy produkt audio niósł ze sobą pewnego rodzaju sznyt brzmieniowy, ale zapewniam, to był świetnie spędzony czas przy muzyce. To znaczy? Otóż obcując z tytułowym setem przeniosłem się w bardzo dobrze napowietrzony, unikający siłowego wciskania się w głowę przekaz. Mówiąc kolokwialnie wokół mnie urealniały się hektary nieskończonej przestrzeni w dobrze nasyconej estetyce grania. Czyli? Panowie zza wielkiej wody uzbrajając większość muzy w odpowiednią dawkę masy uniknęli przy tym pogoni za przesadnym, często u konkurencji zalatującym nadwagą, jej nadmiernym dociążeniem, co z jednej strony dało poczucie fajnej lekkości, a z drugiej w bardziej akcentowanych niskimi rejestrami przez muzyków momentach zazwyczaj nie brakowało niezbędnego kopnięcia. Czyli mówiąc krótko, swobodnie, z oddechem i adekwatnym, a nie siłowym wykopem. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że ktoś może woleć nasycenie, a przez to lekkie spowolnienie przekazu ponad wszystko, jednak takich „kwiatków” u Amerykanów nie znajdziecie. Oni postawili na świeżość okalającego nas świata dźwięku, za co po tych kilkunastu dniach zabawy szczerze im dziękuję.
Konkretnie za co? Choćby za wszelkie koncertowe realizacje jazzowe Keitha Jarretta w triach z Charliem Hadenem i Paul-em Motianem lub Garym Peacockiem i Jackem DeJohnette, ze świetnie poukładaną, rysowaną z rozmachem, często będącą zapisem wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat sceną – „Hamburg 72”, czy „Live At Montreux” z 2001 roku. Ale mnie tylko. Również za świetne oddanie barwy oraz masy instrumentów i bardzo bliskie prawdy pokazanie panującej wówczas atmosfery. Tego nie da się odwzorować siłowym kolorowaniem świata, tylko odpowiednim dozowaniem masy, koloru i swobody wybrzmiewania całości w eterze, co zestaw HiFiMAN-a znakomicie wdrożył w życie. Ale to nie wszystko, gdyż w podobnej estetyce odbierałem muzykę wokalną w postaci twórczości bałkańskiej piosenkarki Amiry Medunjanin z krążka „Damar”. Podobnie do jazzowego klasyka, ta pokazująca całkowicie inne instrumentarium i sposób dotarcia do mojej duszy kompilacja również kipiała radością, a przez to zachętą do bezwiednego implementowania kolejnych płyt w CD-ku. To było na tyle naturalne, że zanim się ogarnąłem, okazało się, iż zamiast w celach poznawczych pożonglować kilkoma cięższymi do odtworzenia krążkami, spędziłem w tym przyjemnym letargu jakieś 1.5 godziny.
Na szczęście nie były to po ustawieniu play listy, wiecznie grające pliki i gdy za którymś razem laser odtwarzacza wrócił do stanu spoczynku, na tapet poszła mocna elektronika spod znaku Acid „Liminal”. Efekt? Po części znakomity, a po części jedynie dobry. O co chodzi? Mam nadzieję, że czytając uważnie wiecie do czego będę pił. Zacznę od pozytywów, jakim było pokazanie szybkości zmian rytmu muzyki i jakże częstej jej przenikliwości. To było na najwyższym poziomie. Natomiast jedynym czego mogłoby być więcej, okazały się być świetnie kontrolowane, bez wycieczek do nadwagi, jednak w tym przypadku trochę zbyt zachowawcze niskie rejestry. Owszem, wszystko było, ale dodatkowa szczypta body w tym paśmie wzniosłaby tę prezentację na jeszcze wyższy poziom. A tak było jedynie dobrze. To oczywiście dla celującego w ambitną muzykę zestawu i tak świetny wynik, ale jak to zwykle w życiu bywa, zawsze mamy coś za coś. W tym przypadku za zjawiskowość w odtwarzaniu instrumentów naturalnych oddaliśmy nieco pola na froncie ze sztuczną inteligencją. Nie była to porażka, tylko zdrowy wybór priorytetów, który w moim przypadku był świetnym posunięciem. Do niszczenia sobie słuchu piskami i nadciśnieniem w ukrytych pod słuchawkami uszach można kupić sobie znacznie tańsze zabawki. High End jednak do czegoś zobowiązuje, czego Amerykanie na szczęście konsekwentnie się trzymali.
Na koniec zabawy nie omieszkałem sprawdzić, jak tytułowy, stricte słuchawkowy wzmacniacz spisuje się w starciu z kolumnami. Przecież oddawał 50W w kasie A, co dla wielu zespołów głośnikowych często jest aż nadto. Wynik? Po raz kolejny zaskakujący. Co ważne pozytywnie, gdyż dzięki zastosowaniu w moich paczkach przetworników papierowych muzyka tętniła nieco większą niż słuchawki, a przez to lepiej oddającą realia pudła rezonansowego kontrabasu i majestatyczności fortepianu średnicą. To powód do narzekania na nauszniki? Naturalnie, że nie, gdyż to są inne światy obcowania z muzyką i nigdy nie da się przenieść jednego do drugiego w stosunku jeden do jeden. Zawsze będą różnice. Ważne, że adekwatne do swoich racjonalnych bytów.
Jak widać na załączonym obrazku tekstowym, z punktu widzenia melomana w tej batalii miałem do czynienia z systemem kompletnym. O co mi chodzi? Jak to o co? Przecież w teorii dedykowany głównie do słuchawek wzmacniacz, równie znakomicie poradził sobie z moimi wielgachnymi kolumnami, co w przypadku chęci posiadania obydwu torów audio do słuchania muzyki daje spore oszczędności. Ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze. Mianowicie chodzi o zjawiskowe spisywanie się tytułowego zestawu w podstawowym zadaniu, jakim było celebrowanie świata dźwięku przy użyciu wybitnych pod względem jakości brzmienia nauszników Susvara. To przecież podstawowy cel bytu odwiedzającej moje progi amerykańskiej myśli technicznej. Czy to jest oferta dla każdego? Już wspominałem. Dla melomanów parających się masowaniem uszu bagnistymi pasażami nutowymi z pewnością nie. Jednak jeśli Wasze postrzeganie piękna muzyki nie jest uzależnione od mocno przesuniętego w dolne rejony poziomu nasycenia dźwięku, po spełnieniu drobnego warunku, jakim jest nieco studząca emocje cena, zestawu HiFiMAN EF1000 + Susvara zdecydowanie powinniście posłuchać. Naprawdę warto. A biorąc pod uwagę występ z kolumnami, nawet podwójnie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Rafko
Cena: 79 797 PLN
Dane techniczne
HiFiMAN Susvara
Pasmo przenoszenia: 6Hz-75kHz
Impedancja: 60 Ω
Skuteczność: 83dB
Waga: 450g (bez przewodu)
HiFiMAN EF1000
Stopień wejściowy: Lampowy układ SRPP (6 szt. 6922)
Moc wyjścia słuchawkowego przy 35Ω: 20 W w czystej klasie A
Moc na wyjściach głośnikowych przy 8Ω obciążeniu: 50 W w czystej klasie A, 110W / klasa A/B
Stosunek sygnał/szum: 108dB
Zakres dynamiki: 111dB
Wymiary
Jednostka główna (G x S x W): 460 x 280 x 170 mm
Zasilacz (G x S x W): 360 x 200 x 170 mm
Waga
Jednostka główna: 13.45 kg
Zasilacz: 11.2 kg
Z radością witamy powracającą w oficjalnej dystrybucji 4HIGHEND s.r.o. markę Balanced Audio Technology pod postacią przecierającej szlaki 150W hybrydowej integry VK-3000SE.
cdn. …
Opinia 1
Historia będącego obszarem naszych zainteresowań rynku audio nie raz pokazała, iż obecność wielkich światowych marek nie jest jedynie pokłosiem dożywotnich kooperacji z przez złośliwców nazywanymi domorosłymi „dłubakami”, lecz również wynikiem odejść głównych konstruktorów na tak zwany własny garnuszek, co w dzisiejszym spotkaniu najbardziej nas interesuje.
Co tych ostatnich do takich kroków pcha? Powodów jest wiele. Od będącej wynikiem spowodowanych bessą na rynku zawirowań biznesowych, sprzedaży swojego życiowego dzieła nowemu podmiotowi, po rozejście się z racji nie do końca zbieżnej wizji bytu marki na rynku czy to dwóch wspólników, czy też konstruktora z łożącym grosz na poddane wątpliwości pomysły pracodawcą. Tak się działo i dziać będzie. Kto, co, kiedy? Choć to nie jest myśl przewodnia dzisiejszego spotkania, abym mógł płynnie przejść do clou tematu, dobrym przykładem mojego wywodu jest niestety nieżyjący już Franco Serblin, który wyniósłszy niegdyś włoską markę Sonus faber na ołtarz wielu dozgonnie kochających muzykę melomanów, niemalże u szczytu swojej popularności porzucił wspomnianą ikonę audio i już pod własnym sztandarem powołał do życia równie pozytywnie odbieraną przez rynek manufakturę sygnowaną swoim nazwiskiem. To oczywiście jest najlepiej nam znany i zarazem niezwykle pomocny w zaanonsowaniu dzisiejszego bohatera przykład, bowiem zajmiemy się nie mniej utytułowanym przedstawicielem opisywanych życiowych perypetii. Z kim? Z jeszcze kilka lat temu utożsamianym ze światowym gigantem segmentu audio – amerykańskim Krellem, panem Danem D’Agostino, który w tym rozdaniu testowym zaprezentuje jedną z sygnowanych własnym nazwiskiem konstrukcji w postaci stereofonicznej końcówki mocy Dan D’Agostino Progression Stereo, której wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy stacjonującej w Łodzi ekipie Audiofastu.
Jak prezentuje się tytułowy piecyk? Fantastycznie. To jest nie tylko designerski, ale również wykończeniowy majstersztyk. Progression Stereo jest monstrualnie wielki i ciężki, a mimo to w najmniejszym stopniu nie przytłacza użytkownika swoimi gabarytami. Jakim sposobem? Otóż w tym przypadku słowami kluczami są: wizualny spokój, ornamentacyjny minimalizm i swoisty popis umiejętności nadania urządzeniu banalnie brzmiącej, ale w tym przypadku jakże fantastycznie prezentującej się przysłowiowej wisienki na torcie w postaci mieniącego się poświatą przyjemnej zieleni, ze smakiem wykończonego miedzianymi akcentami, umieszczonego na froncie, przypominającego tarczę naręcznego zegarka, dwuwskazówkowego wskaźnika oddawanej mocy. Tak, to jest znak rozpoznawczy wszystkich konstrukcji Dana. Jednak równie ważnym jak ów cyferblat aspektem wizualnym jego oferty jest fakt zwyczajowego unikania jakichkolwiek innych dodatków. Co to oznacza? Biorąc na tapet naszą bohaterkę – końcówkę mocy – optycznie mamy do czynienia ze sporej wielkości monolitem. Jednak dla przełamania efektu monstrualności uzbrojony we wspomniany wskaźnik, wykonany z grubego płata aluminium front, w górnej części wykończono przyjemnym dla oka, płynnie przechodzącym w górną połać obudowy łukiem. Ale to nie koniec zabawy z formą, gdyż również boczne ścianki idąc tropem zjawiskowego postrzegania, będąc radiatorami odprowadzającymi ciepło wytworzone podczas pracy wzmacniacza, nie są typowymi wariacjami gałązek drzew iglastych, tylko bardzo grubymi z pionowo wyfrezowanymi sporej średnicy otworami, blokami aluminium. Przyznam szczerze, ani to nowatorskie, ani szczególnie bizantyjsko wyszukane, ale wespół z resztą projektu jakże spójne wizualnie, a przez to fenomenalne. Kończąc opis układu chłodzenia układów wewnętrznych warto wspomnieć o centralnie umieszczonych na płycie górnej dwóch modułach poprzecznych otworów wentylacyjnych.
Przechodząc do ściany tylnej z uwagi na dość proste zadanie omawianej konstrukcji znajdziemy na niej jedynie gniazdo zasilania – uwaga – w specyfikacji 20A, tuż obok włącznik główny, a także porozrzucane symetrycznie na boki w górnej i dolnej strefie pojedyncze terminale kolumnowe i gniazda wejściowe w standardzie XLR. Jeśli chodzi o proces uruchamiania urządzenia, włącznik inicjujący jego pracę w postaci mikro-switcha znajdziemy od spodu wspomnianego kilka zdań wcześniej wskaźnika na froncie. Tak prezentującą się piękność posadowiono na czterech solidnych stopach.
Jak tytułowa konstrukcja sprawowała się w temacie brzmienia? W telegraficznym skrócie – znakomicie. To było w pełni zaplanowane na przysłowiowej desce kreślarskiej, a potem wdrożone w życie, energetyczne w pełni kontrolujące kolumny, wyraziste w domenie rysowania źródeł pozornych granie. W końcówce Progression Stereo nie znalazłem żadnych niedomówień w stylu braku zdecydowania, barwnej i milusiej gry „do podusi”, czy też nazbyt ostrej, a przez to ofensywnej, bowiem Dan postawił na co prawda unikające obydwu wspomnianych przeciwstawnych stanów, ale na szczęście konkretne, idące drogą neutralności, bez przekraczania granicy przesady, dzięki temu poszukiwane przez wielu melomanów dynamiczne brzmienie. Co to oznacza? Nie uwierzycie, ale po tych kilkunastu dniach zabawy z amerykańską końcówką mocy, mimo osobistego szukania w muzyce nieco większej niż neutralna dawki soczystości, bez najmniejszych problemów, po lekkich korektach kablowych – na początek postawiłbym na sieciówki, gdyż te mocno oddziaływały na finalny efekt dźwiękowy, w momencie poszukiwań byłby to jeden z moich faworytów do potencjalnych przymiarek. Czyli? Na dole pasma było rewelacyjnie twardo i mocno. W środku może nie w estetyce konstrukcji lampowych, ale z dobrym poczuciem wypełnienia. Zaś w górnych rejestrach swobodnie ze wskazaniem na oddech i czytelne oddanie brylujących w tym paśmie artefaktów. Co to oznaczało w konfrontacji z muzyką? Jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi lampiarzami lub orędownikami soczystego brzmienia kolumn Harbeth, samo dobro. I nie miał znaczenia nurt muzyczny, gdyż postawienie sprawy na kontrolowaną wyrazistość przekazu pozwalało dziecku Dana bronić się nawet w muzyce dawnej. Owszem, może nie było to tożsame, z pracującą w klasie klasie A konkurencją, lub innymi konstrukcjami stawiającymi na dodatkową szczyptę eufonii w muzyce, ale zapewniam, przy odrobinie większej niż podczas testu pracy konfiguracyjnej – nie chciałem zbytnio odchodzić od zamierzeń konstruktora – byłbym w stanie dostroić zestaw do naprawdę zjawiskowego, co prawda odmiennego od wizji Dana, ale w pełni satysfakcjonującego mnie brzmienia. Co zatem udało się wczarować jedynie przy drobnych ruchach kablowych?
Pierwszym starciem tego testu, była muzyka Claudio Monteverdiego w aranżacji Michela Godarda „A Trace Of Grace”. W efekcie otrzymałem dobrze podane prawie wszelkie – o tym za moment – aspekty. Od mocno rysowanej w kwestii energii, a przez to często u konkurencji lejącej się po podłodze, a w tym przypadku świetnie wykreowanej na szerokiej i głębokiej scenie gitary basowej, przez oddanie specyfiki brzmienia używanego przez Michela serpentu basowego, po wierne pokazanie zwiększającej spektakularność wydarzenia, monstrualnej kubatury goszczącego artystów sanktuarium, wszystko z małym niuansem bez problemu oczami wyobraźni przenosiło mnie do czasu tej sesji nagraniowej. Co mnie lekko może nie uwierało, ale odbiegało od oczekiwań i przyzwyczajeń? Zaznaczam, że konfigurując system po aplikacji końcówki Progression nie szukałem siłowego dostrojenia go do moich preferencji, dlatego też w momencie głośnych barokowych fraz gardłowych brakowało mi nieco nasycenia i gładkości często z pełnych płuc generowanej wokalizy, powodując efekt jego zbyt mocnej wyrazistości. Ale uspokajam, to nie była wada, tylko inne niż moje, być może przez lata lubowania się w tej muzyce lekko przesadzone spojrzenie na ten aspekt, dlatego nie mam najmniejszych podstaw do formowania jakiejkolwiek myśli o przyznaniu żółtej kartki.
Co z innymi rodzajami zapisów nutowych? Proszę bardzo. Pierwszy z brzegu przykład jazzu spod znaku Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette w koncertowym materiale „Live In Montreux”. Przy znakomitym pokazaniu realiów obecnej w tej produkcji płytowej sceny z wzorowo rozstawionymi na niej nie tylko muzykami, ale również publicznością i do tego świetnym akcentowaniu natychmiastowych zmian tempa w szybszych utworach, ponownie jedyne co gdzieś w podświadomości zaświtało mi w głowie, to chęć usłyszenia więcej pudła rezonansowego kontrabasu. Naturalnie było je słychać, jednak wolałbym więcej tak zwanego „mięsa”. Ale przypominam o moich ukrytych gdzieś w podświadomości preferencjach, po wstawienie w ich miejsce swoich prawdopodobnie przejdziecie nad tym tematem do porządku dziennego. Tak tak, dopuszczam myśl, że mogę się mylić. I tym optymistycznym akcentem będę zbliżać się ku końcowi tej wyprawki. Z premedytacją o wszelkim rocku nie będę się rozwodził, gdyż tak prawdę mówiąc podczas słuchania wielu płyt było jeśli nie znakomicie, to co najmniej bdb i musiałbym pisać kolejne peany. To zaś byłoby niepotrzebnym, bo być może odbieranym jako nadmierna egzaltacja pochwalnym słowotokiem, którego punkt zapalny dzisiejszego spotkania nie potrzebuje.
Po takim obrocie sprawy w kwestii nasycenia wpadła mi w głowę ciekawa myśl, jaką było wykorzystanie stacjonującego u mnie na co dzień przedwzmacniacza liniowego Robert Koda. Efekt? Tak jak się spodziewałem. System został obdarowany tak zwaną kropką nad „i”, co przełożyło się na odczuwalny efekt większego „body” dobiegającej do mnie muzyki, czyli poprawy wyartykułowanych kilka linijek wcześniej niedostatków nasycenia. To naturalnie odbiło się na wspomnianym na początku tekstu poszukiwaniu przez Dana wyrazistości w domenie ostrości rysunku i szybkości narastania sygnału, ale broń boże nie było to szkodliwe, a jedynie zbliżające brzmienie Progression do z pewnością nie tylko moich, ale również Waszych oczekiwań. Czyli jak sugerowałem, wiedzą co i jak jesteśmy w stanie zdziałać cuda.
Nie trzeba specjalnie doszukiwać się mojego pozytywnego zaskoczenia brzmieniem D’Agostino Progression Stereo, gdyż cały powyższy tekst wydaje się być pochwalną pieśnią. Jednak na swoje usprawiedliwienie przypomnę, iż obcujemy z pełnoprawnym przedstawicielem segmentu ekstremalnego High Endu i jeśli dane urządzenie spełnia jego założenia, nie mam najmniejszych obaw o odebranie przez czytelników moich wywodów jako artykułu sponsorowanego. Jeśli mam do czynienia ze świetnym brzmieniem, bez problemu popuszczam wodzę fantazji podczas opisu takiego wydarzenia. Oczywiście nie zapominam przy tym pokazać ważnych dla każdego z nich wiodących cech, co przecież dla wielu potencjalnych zainteresowanych często może być podstawą do decyzji jeśli nie zakupowej, to przynajmniej próbnego starcia na własnym podwórku. Czy to jest oferta dla każdego? Prawie tak. To znaczy? Jedyną grupą nie mającą szans na porozumienie z Amerykańskim piecem są melomani o mocno przesuniętym w dolne zakresy punkcie nasycenia muzyki. Ale to naprawdę muszą być ortodoksi, bowiem może się zdziwicie, ale nawet ja, również szukający wspomnianego dociążenia i soczystości dźwięku z propozycją Dana D’Agostino bez problemu mógłbym cieszyć się każdą przesłuchaną płytą. A to chyba o czymś świadczy.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć będąca przyczyną dzisiejszego spotkania marka jest stosunkowo młodym bytem na ultra high-endowej arenie, trudno odmówić jej przynajmniej dwóch rzeczy. Pierwszej, czyli praktycznie bezgranicznego zaufania nabywców do jej założyciela, oraz drugiej – rozpoznawalności. Wystarczy bowiem raz mieć kontakt z sygnowanym przez nią urządzeniem, by później z łatwością rozpoznać każde kolejne, niezależnie od tego jakie umaszczenie otrzyma. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż oprócz standardowego rudego złota zarezerwowanej dla topowych modeli miedzi, ponadczasowej czerni i surowego srebra aluminium większość pozycji z ciałkiem obfitego portfolio Dan D’Agostino można, oczywiście za odpowiednią opłatą, zamówić niemalże w dowolnie wybranym przez siebie kolorze. To jednak tylko mniej, bądź bardziej istotne dodatki, swoiste tło do elementu wokół którego wszystko się u Amerykanów kręci – przepięknego, wzorowanego na szwajcarskich czasomierzach, a w moich oczach – z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia, stanowiącego niewątpliwy ukłon w kierunku steampunkowego designu, wskazówkowego wyświetlacza przyciągającego wzrok soczystą zielenią iluminacji. Co prawda najniższa – dedykowana kinu domowemu seria Classic jest owego cyklopiego oka, bądź jakiejkolwiek wariacji na jego temat pozbawiona, ale biorąc pod uwagę fakt, iż mówimy o nawet nie tyle wstępie do „pełnokrwistej oferty”, co wielokanałowej przystawce śmiało możemy uznać to za wyjątek potwierdzający regułę. Dlatego też idziemy w zaparte, twierdząc iż przygodę z „zabawkami” pana Dana D’Agostino zaczynamy od na swój sposób oczywistego a zarazem dającego przedsmak tego, co czeka na wyższych półkach modelu – stereofonicznego wzmacniacza mocy Progression Stereo.
Jak sami Państwo widzicie, Progression Stereo prezentuje się wprost obłędnie. łącząc niemalże monolityczny, srebrny aluminiowy korpus z miedzianym pierścieniem okalającym roztaczający zielonkawą poświatę bulajem z widocznym wewnątrz zegarowym mechanizmem wskazówkowym informującym o oddawanej w danym momencie mocy. Na masywnym froncie, oprócz ww. zajmującego honorowe – centralne miejsce, cyferblatu znajdziemy jedynie zlokalizowany w prawym dolnym rogu logotyp producenta i … to by było na tyle, gdyż włącznik sieciowy ukryto na spodzie wzmacniacza mniej więcej w połowie szerokości płata czołowego. Ściany boczne wykonano z masywnych bloków aluminium i zamiast nastroszyć je standardowymi żebrami radiatorów ograniczono się do wykonania przenicowujących je na wylot odwiertów. Z racji oddawanej mocy i powstającego przy tym ciepła wspomniane wymienniki wspomaga perforacja płyty górnej.
Nie mniej minimalistycznie, a przy tym elegancko, Progression Stereo wygląda „od zakrystii”. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem parę wejść XLR, centralnie umieszczone gniazdo zasilania IEC C20 (całe szczęście łódzki Audiofast – dystrybutor marki, oprócz standardowego, ”komputerowego” przewodu zasilającego był tak miły i dorzucił jeszcze zdecydowanie wyższej klasy Synergistic Research Black UEF AC) z ulokowanym tuż obok hebelkowym włącznikiem głównym, oraz pojedyncze i jak na półkę cenową w jakiej operujemy, zaskakująco mało finezyjne terminale głośnikowe. Warto również wspomnieć o obecności we/wyjść dla 12V triggera i trójpozycyjnego hebelka umożliwiającego regulację/wyłączenie natężenia iluminacji frontowego wskaźnika.
Zaglądając do trzewi już na pierwszy rzut oka widać, że Dan raczej nie jest fanem małolitrażowych turladełek, czy też melexopodobnych Tesli, bowiem sercem 300 W Progression (zdolnego oddać 1200 W / 2Ω) jest potężne 3000 VA toroidalne trafo współpracujące z baterią elektrolitów o łącznej pojemności … 400 000 μF. Powód przywołanych przed chwilą motoryzacyjnych analogii nie jest jednak przypadkowy, gdyż podobnie jak w Progression Mono zaimplementowano w nim technologię Super Rail polegającą na swoistym napięciowym „doładowaniu” układu wzmocnienia wstępnego. Co prawda wbrew nazwie prąd do ww. układów doprowadza się standardowymi przewodami (czerwonym i niebieskim) a nie np. miedzianymi szynami, jednak idea samochodowej turbosprężarki pozwoliła w tym przypadku zapewnić pełen potencjał sekcji wyjściowej końcówki mocy, w której pracują po 24 tranzystory Sankena na kanał przymocowane do … i tu robi się jeszcze ciekawiej, ważących po 22 kg radiatorów, w których zamiast standardowego układu wręgowego postawiono na zdecydowanie bardziej łaskawe dla otoczenia (trudniej się o nie pokaleczyć, szczególnie przy przenoszeniu) jedenaście tuneli (na kanał) o kształcie zwężek Venturiego.
Warto też wspomnieć, iż producent oferuje możliwość, oczywiście za drobną, wynoszącą 25 710 PLN, opłatą konwersję stereofonicznej końcówki na mono, co w przypadku chęci przesiadki na monobloki wydaje się wielce atrakcyjnym rozwiązaniem.
Nie po to jednak odchudzamy domowy budżet o ponad 100 000 PLN, żeby na nowy nabytek jedynie patrzeć, no chyba, że mowa o jakimś dziele sztuki, ale w High-Endzie liczy, a przynajmniej liczyć się powinien, przede wszystkim dźwięk. Dlatego też po ochach i achach dotyczących aparycji z niecierpliwością czekaliśmy na to, co owa blisko 60 kg piękność pokaże po wpięciu w nasz system. Oczywiście chciałbym w tym momencie jedynie zaznaczyć, że krytyczne odsłuchy rozpoczęliśmy dopiero po kilkudniowej akomodacji, podczas której jasnym dla nas się stało, że tytułowa końcówka i tak i tak pełnię swoich możliwości zdolna jest pokazać dopiero po trzech-czterech kwadransach po wybudzeniu z trybu stand-by. A proszę mi wierzyć, że są powody ku temu, by cierpliwie na ową stabilizację termiczno-prądową poczekać. Kiedy bowiem D’Agostino wreszcie się umości, porozciąga i rozgrzeje mięsnie, to czeka nas prawdziwa jazda i to nawet nie rollercoasterem „bez trzymanki”, tylko uczestnictwo w którymś z wyścigów NASCAR, w którym to my kurczowo trzymając kierownicę próbujemy okiełznać pędzącą z oszałamiającą prędkością 750-konną bestię w stylu Chevy Camaro ZL1. Tutaj nie ma miejsca na leniwy i zarazem komfortowy cruising, jazdę na „zimny łokieć” i pogaduchy przez komórkę. O nie. Od pierwszych taktów Progression wymaga od nas stuprocentowego skupienia, angażując bez reszty w reprodukowane wydarzenia muzyczne. Nie wierzycie? No to proponuję posłuchać „Runaljod – Ragnarok” Wardruny, bądź ścieżki dźwiękowej do „The Vikings” autorstwa Trevora Morrisa, by niemalże poczuć w ustach smak słonej bryzy, na ciele ślady stoczonych walk, a w chwilach zwątpienia prosić o mądrość i siłę Odyna. Jeśli nie odnotujecie u siebie powyższych „wirtualnych” artefaktów, to albo z Waszym systemem jest coś bardzo nie w porządku, albo zapomnieliście zastąpić znajdującą się w pudle razem ze wzmacniaczem komputerową sieciówkę czymś adekwatnym do klasy samej amplifikacji, bo czego by o niej nie mówić jest nad wyraz wrażliwa na tego typu detale i nie owijając w bawełnę potrafi strzelić „focha”.
Skupmy się jednak na wspomnianym materiale muzycznym. To nie jest przysłowiowa kraina łagodności i znana z jazu gra ciszą. Tutaj jest szorstko, twardo i po prostu pierwotnie brutalnie, co z jednej strony stawia pewne wyzwania przed samym słuchaczem a z drugiej równie wysoko poprzeczkę oczekiwań zawiesza przed wzmacniaczem. Jakiekolwiek złagodzenie, stonowanie ataku, bądź próba ucywilizowania odwołujących się do naszych atawistycznych pokładów wrażliwości dźwięków wypada nad wyraz mało efektownie i po prostu sztucznie. Dlatego też swoista „żylastość” i bezpardonowość nie tylko dołu, ale i całości słyszalnego spektrum dźwięków sprawia, że dostajemy dokładnie to, co powinniśmy – prawdę i tylko prawdę, niezależnie od tego jaka by ona nie była. Nie oznacza to bynajmniej, iż jesteśmy skazani na swoistą bezdusznie prosektoryjną analityczność, gdyż Progression jest od niej oddalony o całe lata świetlne, lecz zamiast przysłowiowej „buły” uznawanej przez co poniektórych za oznakę muzykalności, otrzymujemy fenomenalną rozdzielczość i właśnie muzykalność, jednak w jej odartej ze zbędnych upiększeń, warstw podkładów, korektorów i innych mazideł odsłonie. Szukając testowanych już na naszych łamach analogii w pierwszej kolejności wskazałbym na oczywisty przykład podobnej estetyki grania w postaci bliźniaczego pod względem osiągów, również 300W Bouldera 1160. To jest dokładnie to samo podejście do tematu, czyli im gorzej, tym lepiej. Co się kryje za tym pozornie będącym samozaprzeczeniem i alogicznym stwierdzeniem? Po pierwsze … logika, lecz właśnie ta mniej oczywista – parakonsystentna a po drugie upór i perfekcjonizm w dążeniu do celu. Jeszcze bardziej zagmatwałem? No to już tłumaczę o co chodzi. Dla większości populacji – tak przedstawicieli homo sapiens, jak i ich radosnej twórczości, w przypadku pojawienia się jakiś nieprzewidzianych trudności i komplikacji logicznym jest znalezienie jakiegoś obejścia – alternatywnej trasy. Natomiast D’Agostino zamiast omijać zawiłości i zagmatwania po prostu się z nimi mierzy a im wyższy pułap trudności napotka, tym większą werwą się wykazuje. Ma bowiem ku temu zarówno umiejętności, jak i możliwości natury technicznej, gdyż tak moc, jak i wydajność prądowa, jakimi dysponuje sprawiają, iż tam, gdzie znaczna część konkurencji rzuca ręcznik na ring on ze stoickim spokojem robi swoje. Mają być istne hektary przestrzeni? Proszę bardzo. Życzą sobie Państwo mrożące w żyłach wilcze ujadanie, albo naruszające strop odgłosy nadchodzącej z oddali burzy? Nie ma najmniejszego problemu. I w tym momencie wypadałoby wspomnieć o aspekcie przestrzennym, gdyż starając się zachować obiektywizm i do minimum ograniczyć cisnące się na klawiaturę superlatywy pojęcia w stylu scena 3D, umiejętność lokalizacji poszczególnych dźwięków we wszystkich trzech wymiarach, czyli oprócz głębokości i wysokości również na odpowiedniej wysokości, w przypadku Progression wydają się czczymi banałami. Najogólniej rzecz ujmując zdolności tytułowej końcówki pod tym względem spokojnie można przyrównać do progresu jaki wniosło pojawienie się w OPOS-ie ustawionych na ISIS-ach dodatkowych, grających nie tyle w sufit, co w potężne kryształy Swarovskiego supertweeterów. W dodatku bez niepotrzebnego prężenia muskułów, prób popisywania się w momentach, gdzie tego typu zachowania niekoniecznie są mile widziane, czy też wprowadzania podskórnej nerwowości. Pełen profesjonalizm i pozostawianie emocji muzyce.
Skoro Progression z zaskakującą łatwością rozprawił się z pagan-folkowymi porykiwaniami postanowiłem pójść o krok dalej i sięgnąłem po mroczną i dość daleką od komercyjnego mainstreamu elektronikę, czyli „The Maze To Nowhere” Lorn i moje dyżurne ekstremum, czyli „BBNG2” formacji BADBADNOTGOOD, na których ilość zarejestrowanych, iście infradźwiękowych, poczynań może wywołać spore zamieszanie w pobliskich ośrodkach badawczych wyposażonych w aktywne sejsmografy. Oba albumy są jednak na tyle „specyficzne”, żeby nie powiedzieć wredne, że bardzo często potrafią zniechęcać bądź to ewidentnym brakiem kontroli a co za tym idzie mało przyjemnym przebasowieniem, bądź obcięciem najniższych składowych i liczenie tym samym na bujną wyobraźnię słuchaczy. Tymczasem Progression trafia w przysłowiowy punkt mając pełną kontrolę nad dołem pasma a jednocześnie nie odchudzając średnicy i nie powodując, że góra zabrzmi zbyt szeleszcząco i szkliście.
A właśnie średnica. W stereotypowo amerykańskim wydaniu powinna być lubieżnie lepka i zjawiskowo oszałamiająca niczym któraś z nieprzyzwoicie podrasowanych w klinikach medycyny estetycznej celebrytek. Tymczasem D’Agostino traktuje ją po swojemu stawiając akcent na holograficzny wręcz realizm, ewentualne zabiegi upiększające pozostawiając reszcie toru. Otrzymujemy dzięki temu świetne różnicowanie nagrań plus coś na kształt obiektywizmu i emocjonalnej transparentności. Tytułowa amplifikacja bowiem wspomniane różnicowanie stosuje li tylko do technicznej jakości i umiejętności muzyków, ocenę ich poczynań pozostawiając odbiorcy. Zyskują na tym twórcy i nagrania na swój sposób intrygujące i nieoczywiście wpisujące się w obowiązujące kanony urody, piękne. Wystarczy bowiem sięgnąć po „Shades Of Black” Kovacs, „Hard Rain” Barb Jungr, bądź „Bad As Me” Toma Waitsa, gdzie nad wyraz charakterystyczne głosy wokalistów, właśnie poprzez swoją oryginalność i wynikającą z „życiowego doświadczenia” szorstkość są bardziej autentyczne i bliższe temu, do czego w całej tej zabawie zwanej High Endem dążymy, czyli dźwięku live.
W podobny sposób traktowane są najwyższe składowe. Instrumenty smyczkowe są szorstkie, o ile tylko realizator nie postanowił, że zamiast kalafonii muzycy powinni używać pozyskiwanego z krzewu Simmondsia Chinensis olejku jojoba, dęciaki potrafią radośnie wwiercać się w nasze synapsy, a blachy od delikatnego, metalicznego szelestu przechodzić do kakofonii bliskiej zrzuceniu rodowych sreber z betonowych schodów. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie niespodziewana … drapieżność elektrycznych gitar, których riffy w większości przypadków są mniej bądź bardziej cywilizowane i tonizowane. W końcu poruszamy się na ultra high-endowym pułapie, więc śmiało można założyć, iż większość potencjalnych nabywców swoje rockowe poszukiwania zakończy na Dire Straits, Eagles i Garym Moorze a chcąc zaznać odrobiny szaleństwa od czasu do czasy włączy The Doors. Tymczasem mając słabość do zdecydowanie mniej mainstreamowych odmian rocka z lubością pławię się w kakofonicznych ekstremach z dziką satysfakcją patrząc jak co poniektóre „legendy” wykładają się na takim repertuarze niczym nieporadna dzieciarnia podczas pierwszej wizyty na lodowisku. Tymczasem Progression bez najmniejszych problemów był w stanie zachować pełną dawkę brutalnej energii w górze pasma nawet na groove metalowym, czyli będącym wielce udanym mariażem melodyjnego death metalu z deathcore, albumie „Orator” The Silenced, jak i nieco bardziej melodyjnym garażowo heavy metalowym, doprawionym szczyptą hardcore punku „Hydrograd” Stone Sour. To był iście bezpardonowy popis możliwości i bezkompromisowego podejścia do tematu amerykańskiej końcówki zbliżony do tego, co może czuć kierowca wspominanego już wcześniej 750-konnego Chevy Camaro ZL1, gdy wskazówka obrotów w najlepsze zadomowi się na czerwonym polu.
Prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia, czy pomysł na dźwięk proponowany przez Progression Stereo przypadnie Państwu do gustu, jednak mnie osobiście „podstawowa” końcówka mocy sygnowana przez Dana D’Agostino nawet nie tyle oczarowała, co uzależniła i mówiąc dosadnie rozbiła na atomy. Oferuje bowiem ten sam typ bezkompromisowości i bezpardonowości co mój dyżurny Bryston 4B³, z tą tylko różnicą, że dokonując bezpośredniego porównania wychodzi na to, że Kanadyjczyk zaledwie rozpoczyna i sygnalizuje to, co dopiero amerykański piec jest w stanie oddać i pokazać w pełnej krasie. Krótko mówiąc szach-mat, a teraz pozwolą Państwo, iż z traumą związaną z koniecznością odesłania tytułowego wzmacniacza posiedzę sobie w samotności.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audiofast
Cena: 113 110 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 300 W / 8Ω, 600 W / 4Ω, 1200 W / 2Ω
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 200kHz, -1dB; 20Hz – 20kHz, +/- 0,1dB
Zniekształcenia: 300W @ 8W: 0,15% @ 1kHz
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Wejścia: 2 wejścia XLR
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja wyjściowa: 0.15 Ω
Wymiary (S x G x W): 45,7 x 50,8 x 19 cm
Waga: 57 kg
Najnowsze komentarze