Opinia 1
O tym, że przewrotny los pisze dość zaskakujące scenariusze zdążyliśmy przekonać się nie raz i nie dwa. Podobnie sprawy mają się z markami, które choć doskonale znamy, to znamy z … widzenia, z czysto przypadkowych, niezobowiązujących odsłuchów, bądź też recenzencką przygodę z nimi rozpoczynaliśmy od mało oczywistego dla nich asortymentu. Ot , wystarczy wspomnieć o Sonus faberze, który przecierał u nas szlaki swymi … słuchawkami (Pryma Carbon). Jednak tym razem, choć nadal pozostaniemy na Półwyspie Apenińskim, będzie nieco normalniej, gdyż po wzbogaceniu swojego portfolio m.in. o znaną i lubianą, acz do tej pory nieobecną na naszych łamach markę Opera Loudspeakers stołeczny Horn był na tyle miły, by zaproponować nam zapoznanie się z uroczymi, dość mało absorbującymi gabarytowo i co ważne nader przyjaznymi portfelom nabywców podłogówkami Opera Quinta V2 na których test serdecznie zapraszamy.
Wbrew temu co mawiał klasyk – „Components, American components, Russian components, all made in Taiwan!” („Armagedon”) Opera cały czas dzielnie broni się przed podstępnym i dyskretnym urokiem globalizacji, oraz jakże miłej uszom księgowych optymalizacji kosztów własnych, więc siedziba firmy nadal znajduje się w Dosson di Casier nieopodal Treviso a tytułowe podłogówki na swych kartonach (vide unboxing) kuszą deklaracją, iż wykonano je ręcznie w słonecznej Italii („Handcrafted in Italy”). Abstrahując jednak od tego gdzie, kto i jak je zmontował uczciwie trzeba przyznać, że Quinty v2 prezentują się nad wyraz atrakcyjnie i to pomimo tego, że dostarczoną na testy parkę wykończono okleiną dębową a nie szlachetnym palisandrem. Nie ukrywam, że spora w tym zasługa legendarnemu wręcz włoskiemu poczuciu smaku i wzornictwa przejawiających się w tym przypadku łagodnymi zaokrągleniami trapezoidalnych korpusów, których fronty, plecy, górę, oraz spód pokryto miłą w dotyku mięsistą czarną (eko?)skórą. Dodatkowo całość posadowiono na łukowatych, ażurowych cokołach uzbrojonych w eleganckie, niemalże biżuteryjne, regulowane kolce. Uzyskano w ten sposób lekkość, jak i ponadczasowa elegancję formy wobec których nie sposób przejść obojętnie. Co prawda ich poprzedniczki – wykończony drewnem wiśniowym, bądź mahoniowym model Quinta SE pod względem elegancji miał nieco więcej do powiedzenia, to już ich ciężar „optyczny” był zdecydowanie bardziej absorbujący.
Pomijając kwestie natury estetycznej Quinty są zgrabnymi, trójdrożnymi, czterogłośnikowymi konstrukcjami wyposażonymi w komplet Scan Speaków – 26mm tekstylną kopułkę wysokotonową, 15cm średniotonowiec z włókna szklanego i przesuniętą ku podstawie parą 18 cm aluminiowych basowców. Zdublowany układ bas refleks umieszczono na ścianie tylnej a tuz pod nim wylądował aluminiowy szyld z pojedynczymi, solidnymi terminalami. Od strony elektrycznej Opery mogą pochwalić się 91 dB skuteczności, co przy deklarowanej 6 Ω (min.4,3 Ω) impedancji dobrze wróży ich kompatybilności z niekoniecznie najmocniejszymi lampowcami. Jednak nie ma co się temu dziwić, skoro takowe (znaczy się lampowce Unison Research) powstają pod tym samym dachem.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu naszych dzisiejszych bohaterek pozwolę sobie na oszczędzający czas miłośnikom stereotypowego włoskiego romantyzmu mały spoiling i przynajmniej na razie nie wdając się w szczegóły zdradzę, iż w naszym systemie Quinty v2 niespecjalnie chciały się w ów kanon piękna wpasować. Ba, pół żartem, pół serio można byłoby przypisać im zaskakująco wiele cech jeszcze jakiś czas temu nierozerwalnie związanych z kolumnami pochodzącymi sąsiedniej … Francji. Mówiąc wprost a zarazem nieco upraszczając całą złożoność zjawiska tytułowym Operom bliżej estetyką grania do dawnych Triangli aniżeli współczesnym, powstającym w Villeneuve Saint-Germain wypustom do swych protoplastów. Czy to źle? Absolutnie nie, po prostu lojalnie o owej volcie informuję, by jednostki bazujące na wspomnieniach i swego rodzaju stereotypach nie doznały zbyt mocnego szoku poznawczego podczas mniej, bądź bardziej przypadkowego odsłuchu.
Wracając jednak do meritum warto podkreślić, że Quinty V2 grają … świetnie – dynamicznie, żywiołowo i z niepozwalającą na nudę werwą. Mówiąc w telegraficznym skrócie szalenie angażująco, wprowadzając do systemu w którym grać im przyjdzie orzeźwienie i świeżość prezentacji. Wystarczyło bowiem na playliście umieścić „Terra Mater” Maleny Ernman, L’Arpeggiaty i Christiny Pluhar, by uznać, iż dawne opactwo benedyktynów – L’Abbaye de Saint-Michel en Thiérache stało się azylem lokalnego ptactwa, które w dowód wdzięczności wypełnia je radosnym świergotem i godowymi trelami. Co ciekawe, pomimo dość oszczędnej aury pogłosowej, która z racji kubatury sakralnego lokum z powodzeniem mogłaby grać tu pierwsze skrzypce, włoskie kolumny z powodzeniem informacje o wysokości zawieszenia stropu, czy samej przestrzeni w jakiej artyści postanowili dokonać realizacji dostarczają w pełnym spectrum dyskretnie „rozwibrowując” strunowe instrumentarium. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć. Tu nie chodzi o to, że źródła pozorne tracą na precyzji definicji, bądź lądują poza głębią ostrości użytej na potrzeby tegoż nagrania optyki, lecz jedynie to, że jeśli tylko Quinty v2 „dostaną” do reprodukcji dźwięk szarpanej, bądź smyranej smykiem struny, to możemy mieć pewność, że oprócz samego dźwięku uda się im przemycić również wielce namacalną mechanikę pracy takowego, wykorzystującego ostrunowanie, instrumentu. Podobnie sprawy mają się z wszelakiej maści perkusjonaliami, które we włoskim wydaniu ewidentnie zyskują na atrakcyjności a tym samym awansują w „zespołowej” hierarchii.
Czymże jednak byłby test bez zapuszczenia się w rejony niespecjalnie tak przez prezenterów, jak i samych producentów preferowane. Dlatego też po audiofilskich uniesieniach z repertuarem delikatnie pieszczącym zmysły słuchaczy przyszła pora na coś, co może nie tyle po gombrowiczowsku „zgwałci przez uszy”, co zawiesi poprzeczkę złożoności, dynamiki i skomplikowania na zdecydowanie wyższym pułapie. Ot chociażby takie „Among the Fires of Hell” Sakisa Tolisa, gdzie może próżno doszukiwać się ekstremów doskonale znanych m.in. z „The Battle of Yaldabaoth” Infant Annihilator, czy też ciężaru, potęgi i brutalności głównego projektu Sakisa, czyli Rotting Christ („Pro Xristou”), lecz tuż za/pod epickimi riffami i wzniosłymi melodeklamacjami mamy „samo geste” – począwszy od iście apokaliptycznych spiętrzeń dźwięków, poprzez obłąkańcze partie perkusji po odzwierzęcy growl, czyli wszystko to, co tygryski lubią najbardziej i zarazem coś, co nader skutecznie „wietrzy” wystawowe pokoje z nieprzywykłej do takiego łomotu publiczności. I proszę mi wierzyć, że również w takich klimatach Opery świetnie się odnalazły grając z werwą, świetnym timingiem i otwartością z jednoczesnym, zdroworozsądkowym umiarem jeśli chodzi o podkreślanie tak ostrości, jak i ofensywności, dzięki czemu nie przekraczały cienkiej czerwonej linii, za którą dźwięk mógłby stać się nazbyt męczący i jazgotliwy. Jak łatwo się domyślić pod względem potęgi, wolumenu i eksploracji najgłębszych zakamarków Hadesu Opery nie mogły równać się nie tylko z dyskretnie stojącymi za ich plecami majestatycznymi Gauderami , jak i rezydującymi u mnie AudioSolutions Figaro L2, więc jeśli ktoś liczy na obezwładniające infradźwiękowe uderzenia, to raczej nie ten adres, lecz bądźmy szczerzy – chyba nikt przy zdrowych zmysłach patrząc tak na gabaryty samych tytułowych kolumn, jak i średnice wykorzystywanych przez nie przetworników takowych doznań nie oczekiwał. Ba, jeśli do powyższej charakterystyki dodamy jeszcze zaskakująco przystępną cenę, to śmiem twierdzić, że i tak końcowy odbiorca otrzymuje zaskakująco wiele a i sami Włosi albo operują na granicy opłacalności, albo chcąc wyeliminować konkurencję perfidnie poszli w dumping.
W ramach podsumowania jedynie pozwolę sobie stwierdzić, że jeśli tylko lubicie Państwo otaczać się rzeczami po prostu ładnymi i świetnie wykonanymi a jednocześnie jesteście miłośnikami wysokiej jakości brzmienia przy rozsądnych nakładach finansowych, to tytułowe kolumny Opera Quinta V2 spełniają wszystkie powyższe kryteria i pokładane w nich nadzieje. Są przy tym wielce ciekawą alternatywą dla swych podobnie wycenionych, równie „rustykalnych”, rodaczek czyli m.in. Chario Cygnus MkII czy Amelia przy wyraźnie przyjaźniejszej współczesnemu wzornictwu lekkości brył. Dlatego też jeśli tylko dysponujecie 18-25 metrowym pomieszczeniem a jednocześnie niespecjalnie gustujecie w ciemnej i lepkiej od przesłodzenia estetyce grania, to odsłuch ww. Włoszek wydaje się ze wszech miar wskazany.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Choć pośród sporej populacji audiomaniaków tytułowa włoska marka jest dość dobrze rozpoznawalna, to dotychczas nie mieliśmy okazji przyjrzeć jej się w stricte testowym starciu. Naturalnie kilka spotkań na wystawach i podobnych im imprezach zaliczyliśmy, jednak co innego niezobowiązująco rzucić uchem, a co innego spróbować ocenić w wartościach bezwzględnych. Na szczęście idąc za przysłowiem co się odwlecze, to nie uciecze, po owocnych rozmowach z warszawskim Hornem udało nam się przerwać dotychczasową flautę i w nasze skromne progi zawitały z pozoru nieduże, jednak wielkie duchem kolumny podłogowe. Jakie konkretnie i spod jakiego znaku towarowego? Panie i panowie oto pochodzące z Italii, pięknie prezentujące się zespoły głośnikowe Opera Quinta V2.
Jak widać na zdjęciach, tytułowe konstrukcje to średniej wielkości podłogówki. Jednak nie są to proste, zazwyczaj nudne wizualnie i sprawiające wiele problemów z wewnętrznymi rezonansami prostopadłościany. Ich obudowy to dość skomplikowane, bo unikające sytuacji powstawania fal stojących pomiędzy dwoma równoległymi płaszczyznami skrzynki, co oznacza, że każda ze ścian kolumny w stosunku do przeciwległej z wyjątkiem awersu i rewersu jest pod pewnym kątem. Sposób znany od lat, jednak stosunkowo rzadko wykorzystywany. Aby tę walkę wesprzeć, potencjalnie problematyczne narożniki obudów przyjemnie dla oka zaoblono. Jeśli chodzi o ich ogólną aparycję, front i tylny panel Włosi ubrali w pięknie prezentującą się czarną skórę, zaś boczne ścianki w kontrastujące ze wspomnianą czernią dębowe panele. Kreśląc kilka zdań o wyposażeniu technicznym V2-ek najistotniejszą jest informacja o współpracy sekcji inżynierskiej Oper ze Scan Speakiem. Owocem tego posunięcia jest widoczna z przodu aplikacja dwóch zorientowanych w dolnej części basowców oraz w górnej pojedynczego średniaka i tuż nad nim wysokotonówki. Ale to nie jedyny front działań marki na polu uzyskania jak najlepszego brzmienia tej konstrukcji, gdyż z równie dużym zaangażowaniem panowie podeszli do konstrukcji zwrotnic, gdzie nie szczędząc kosztów zastosowano rezystory Vishay i kondensatory Mundorf. Powoli zbliżając się ku końcowi akapitu o technikaliach nie mogę nie wspomnieć o umieszczonych w dolnej części tylnego panelu kolumn dwóch portach bass-refleks, pod nimi pojedynczym zestawie terminali przyłączeniowych oraz posadowieniu tych smukłych wież na przykręcanych do podstawy, zwiększających rozstaw punktów podparcia, wyposażonych w regulowane kolce stalowych stelażach. Wieńcząc opis budowy podam jeszcze kilka danych o osiągach Oper, które jako feedback opisanych przed momentem zabiegów mogą pochwalić się pokryciem pasma przenoszenia na poziomie 42 Hz – 21 kHz oraz skutecznością 91dB przy nominalnym obciążeniu 6 Ohm – maksymalny spadek określono na poziomie 4.3 Ohm. Jak widać, nasze bohaterki są dość przyjazne dla sekcji wzmacniającej, co sprawia, że są nad wyraz uniwersalne.
Gdy podłączałem rzeczone kolumny w swoim systemie, po zapoznaniu się z odezwą producenta do potencjalnego nabywcy byłem ciekawy, co oznacza jego zapewnienie o łatwości ich wysterowania. Spora skuteczność często skutkuje świetną swobodą prezentacji już przy o wiele niższych poziomach wzmocnienia, aniżeli podczas napędzania tak zwanych słupów telegraficznych – czytaj potworków ze skutecznością poniżej 85 dB, na co oczywiście liczyłem. I jak się finalnie okazało, mocodawcy marki nie kłamali, a ja potwierdziłem swoje nabyte przez lata oczekiwania. W efekcie mariażu z moim A-klasowym wzmocnieniem muzyka tryskała niepohamowaną radością i rozmachem budowania realiów scenicznych nawet podczas słuchania muzyki na poziomie niezobowiązującego plumkania. Chodzi o to, że już sporo przed zwykle stosowanym przeze mnie punktem głośności brzmiała nader lekko, ale nie anorektycznie w górnym i środkowym pasmie oraz oferowała ciekawie podparcie uderzeniem muzyki mocnym kopnięciem w dolnych częstotliwościach. To było pewnego rodzaju granie bez szukania siłowego przegrzania prezentacji, tylko raczej jej napowietrzania w celu pokazywania zawartej w muzyce radości. Oczywiście roszadą okablowania efekt soniczny można było lekko podkręcić w stronę większej propagacji energii w środku pasma, jednak uzyskany sposób wizualizowania słuchanych projektów płytowych był na tyle ciekawy, że dodatkowo nie chcąc zaburzać prawdziwego „ja” naszych bohaterek, opisany stan pozostawiłem na pełen okres testu. A zapewniam, nie był to lekki spacerek po parku pełnym wiosennych woni czasu rozkwitania zieleni, tylko rasowa wspinacza na wymagające zdolności radzenia sobie z przeciwnościami losu Rysy. Nie muszę chyba wyjaśniać, iż w tej przenośni chodzi mi o serię użytych płyt, bowiem oprócz serwowania systemowi muzyki będącej dla niego wodą na młyn, niejednokrotnie stawiałem go przed brutalną ścianą. Naturalnie ścianą w postaci zapewnienia odpowiedniej ilości energii i nieprzewidywalności w siermiężnym rocku. Jak to wypadło?
Początek okazał się dla kolumn bułką z masłem, gdyż w napędzie odtwarzacza CD wylądowała Christina Pluchar ze swoją formacją L’arpegiata i produkcją „Monteverdi: Teatro D’amore”. Ale żeby nie było, wbrew pozorom nie jest to dziecinnie łatwy do pokazania zamierzeń artystów materiał. Chodzi mianowicie o odpowiednie oddanie unikalnego głosu Philippe Jaroussky’ego, którego z jednej strony nie można zrobić zbyt dziecinnego jak na mężczyznę, a z drugiej ma zdradzać wiele cech kobiecych. Do tego nie należy zapominać o oddaniu estetyki grania nierzadko oryginalnych instrumentów dawnych z ich specyficznym tembrem brzmienia i ogólnej aury goszczącego muzyków pomieszczenia. Na szczęście Quinty V2 brylowały w tym materiale jak mało która konstrukcja. Swoboda, lotność, rozwibrowanie, ale kiedy wymagał tego materiał fajne kopnięcie energią dźwięku dawały poczucie oczekiwanej namacalności kreowanych wydarzeń. Nic, tylko słuchać, co z ostentacyjnym zadowoleniem z użyciem kilku posiadanych płyt tego producenta z premedytacją uczyniłem.
A co brutalnym brzmieniem choćby mającej w tym roku w Birmingham wykonać ostatni koncert w oryginalnym składzie sprzed lat formacją Black Sabbath? Powiem tak. Owszem, swoistemu hymnowi „Iron Man” z płyty „Paranoid” w moim odczuciu przydałoby się większa szczypta nasycenia wspomagającego drapieżne brzmienie nie tylko gitar, ale także pełnego samczych cech wokalu – co ciekawe perkusja z uwagi na wspominane wcześniej kopniecie na samym dole się broniła. Jednak i w tym przypadku mimo moich oczekiwań biorąc pod uwagę słabość realizacji materiału dało się przy tym wpaść w zadumę z powodu brutalnie mijającego czasu. Może z lekkim pragnieniem podkręcenia krytycznego dla naszego słuchu centrum pasma, ale jednak bez problemu się dało. Nie był to naturalnie pokaz satysfakcjonujący w stu procentach całą populacji maniaków tej formacji, ale pamiętajmy, że specjalnie zarzuciłem próby sztucznego podkręcania emocji w domenie esencjonalności, aby pokazać prawdziwą twarz kolumn. A ta według mnie mimo niezłego finału ze zderzeniem ich ze specjalistami od czarnych zlotów, raczej faworyzowała muzykę pełną radości. Rzekłbym nawet, że są dla takowej stworzone, co udowodniła wizualizacja twórczości z okresu Baroku. To oczywiście nie wyklucza słuchania na Quintach V2 pełnego spektrum repertuaru, ale jednak moim typem jest materiał unikający brutalnych brzmień. W tych czuły się jak ryba w wodzie.
Puentując powyższy opis nie będę się zbytnio rozwodził na temat możliwości sonicznych rzeczonych zespołów głośnikowych, gdyż to po lekturze tekstu jest jasne jak słońce. Powiem tylko, że nawet będąc umiarkowanym piewcą mocnego grania nie skreślałbym ich z listy odsłuchowej. Dlaczego? Otóż bazując na wyartykułowanych również w tekście informacjach, czyli dokonując odpowiednich ruchów konfiguracyjnych są duże szanse na uzyskanie finalnie nieco bardziej dociążonego brzmienia. A, że warto o to powalczyć niech świadczy ich znakomity występ z muzyką wymagającą oddania zawartej w niej magii. Tego byle „grajpudła” nie będą w stanie zapewnić, dlatego mając na uwadze tę cechę nasze bohaterki poleciłbym dosłownie i w przenośni całej populacji melomanów. Jest jednak jeden warunek. Muszą mieć świadomość, co tak naprawdę im w duszy gra. Co? Podpowiem, w ten sposób. Rock będzie raczej jedynie fajną przygodą, aniżeli wodą na młyn. Za to reszta repertuaru gwarantem wulkanu pozytywnych emocji.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Opera Loudspeakers
Cena: 26 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: trójdrożna, bass-reflex, podłogowa
Zastosowane przetworniki
– głośnik wysokotonowy: 26 mm miękka kopułka wysokotonowa, podwójny magnes ferrytowy, aluminiowa płyta przednia
– głośnik średniotonowy: 150 mm powlekany stożek z włókna szklanego, magnes ferrytowy
– głośnik niskotonowy: 2 x 180 mm anodyzowany na czarno stożek aluminiowy, magnes ferrytowy
Skuteczność (2,83 V / 1 m): 91 dB
Impedancja: 6 Ω (nominalna); 4,3 Ω (minimalna)
Pasmo przenoszenia (-3 dB): 42 Hz – 21 000 Hz
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 250 – 2 300 Hz
Moc max.: 200 W
Zalecana moc wzmacniacza: 25 – 150 W
Wymiary : 237 x 1100 x 440 mm (tylko obudowa, bez podstawy); 319 x 1158 x 529 mm (kompletny głośnik, z podstawą)
Waga: 39,00 kg / szt.
Dostępne wersje wykończenia: Cement Gray, Oak, Rosewood
Choć ostatnimi czasy Sonus faber nader odważnie poczyna sobie na polu podłogówek, to śmiem twierdzić, że dla starszej frakcji audiofilów pierwsze skojarzenie po przywołaniu do tablicy włoskiej marki dotyczyć będzie raczej monitorów, z których ta manufaktura słynęła i którymi podbiła rynek oraz serca niezliczonej rzeszy wiernych akolitów. Dlatego też z autentycznym entuzjazmem śledziłem informacje dotyczące próbujących przebić się do szerszej świadomości nabywców najnowszych i zarazem bezprzewodowych podstawkowców z włoskiej stajni, czyli modelu Duetto, który wydawał się łączyć wieloletnią tradycję z najnowocześniejszymi i niejako obowiązkowymi obecnie technologiami. Co prawda śledzenie to odbywało się na tzw. „partyzanta”, gdyż choć nasze dzisiejsze bohaterki swoją, objętą ścisłym embargiem, premierę miały razem z flagowymi Stradivari G2 w trakcie ostatniego High Endu, jednak trzymałem rękę na pulsie co i rusz zaglądając tu i ówdzie. Całe szczęście stołeczny Horn również wykazał się godną pochwały czujnością oraz uprzejmością i gdy tylko stosowną parkę ze słonecznej Italii otrzymał nie omieszkał jej do mnie przekierować. Tym oto sposobem przez ostatnie kilkanaście dni miałem okazję zapoznać się z możliwościami tytułowych maluchów z czego relację poniżej zamieszczam.
Duetto docierają do odbiorcy końcowego we wspólnym kartonie, więc pomimo dość poręcznych gabarytów jest co nosić, gdyż proszę pamiętać iż mamy do czynienia nie tylko z klasyką włoskiej stolarki, lecz również z konstrukcjami aktywnymi, więc oprócz „wsadu drewnianego” i przetworników każda z kolumn kryje w sobie stosowny zestaw wzmacniający, a to jak wiadomo swoje waży. Warto jednak nieco się napocić, bo widok, jaki ukaże się naszym oczom po wyłuskaniu Sonusów z ochronnych pianek i zabezpieczających tekstylnych woreczków z nawiązką wynagrodzi nadwyrężone plecy. A właśnie, skoro przy unboxingu jesteśmy, to warto mieć na uwadze, iż choć wraz z kolumnami otrzymujemy dedykowanego im pilota zdalnego sterowania, to o stosowne standy trzeba zadbać we własnym zakresie, bądź poprosić o dołączenie firmowych, opcjonalnych (płatnych dodatkowe 3 499 PLN) i przynajmniej moim skromnym zdaniem jest to najrozsądniejsze rozwiązanie, gdyż dzięki temu możemy zespolić kolumny z podstawkami stosownymi śrubami, gdyż tak Duetto, jak i standy mają zgodny rozstaw otworów montażowych.
Wróćmy jednak do samych kolumn, gdyż zbiegający się ku szczątkowemu tyłowi liropodobny korpus pokrywa przepiękny orzechowy fornir (dostępna jest też nieco mniej urodziwa popielata opcja Graphite) a górną powierzchnię, gdzie umieszczono dotykowy panel SENSO™, podobnie jak najbliższe otoczenie przetworników (osadzonej w niewielkim falowodzie 1.1” jedwabnej kopułki i wykonanego z pulpy papierowej 5.25” nisko-średniotonowca), nie mniej elegancka czarna skóra. W zestawie znajdziemy ażurowe, tekstylne i montowane magnetycznie maskownice, które, o ile tylko nie posiadamy na stanie małoletniej progenitury, lub zwierzaków o destrukcyjnych ciągotach najlepiej umieścić z powrotem w kartonie i zapomnieć. Urody bowiem Duetto nie dodają a i walorów sonicznych nie poprawiają.
Pomimo braku konwencjonalnych „pleców” Włochom udało się nader zgrabnie wkomponować w każdą z kolumn pionowe ujście kanału bas-refleks osadzone w masywnym aluminiowym profilu pełniącym dodatkowo rolę radiatora ukrytych w trzewiach wzmacniaczy – pracującej w klasie AB 100W, dedykowanej tweeterowi jednostki i 250W, tym razem D-klasowej, sekcji basowej. Wszystkie interfejsy ukryto w podstawach kolumn. Kolumna „master” może pochwalić się wyjściem na subwoofer, wejściem liniowym, które można przełączyć w tryb phono MM z dedykowanym zaciskiem uziemienia, portami Ethernet, USB, HDMI ARC/EARC, wejściem optycznym i przyciskami resetu, parowania i zmiany obsługiwanego kanału (lewy/prawy) oraz gniazdem zasilania (klasyczna „ósemka”). Z kolei interfejs satelity został ograniczony do przycisków parowania oraz resetu, gniazda zasilającego i USB.
Skoro mamy do czynienia z niejako bardzie wyrafinowanym rozwinięciem idei all’in’one znanej z lifestyle’owej Omni warto poświęcić chwile na poprawny set-up całości. Pełnej konfiguracji najłatwiej dokonać z poziomu dedykowanej aplikacji dostępnej bądź to poprzez wczytanie kodu QR na smartfon//tablet, bądź wprowadzeniu adresu 192.168.255.249 odpada więc problem kompatybilności, więc zarówno posiadacze urządzeń spod znaku nadgryzionej psiary, jak i zielonego robocika nie powinni czuć się pominięci, bądź uprzywilejowani. Klika podstawowych zakładek, wybór „profilu brzmieniowego” adekwatnego do ustawienia kolumn w pomieszczeniu i już. Kwestię dogadania się z domowymi źródłami dźwięku też możemy uznać za przemyślaną i dopracowaną, gdyż Sonus faber nie próbuje wyważać już otwartych drzwi i wymyślać koła na nowo, więc po prostu jest w pełni zgodny z AirPlay / Home app, Chromecast /Google Home a podczas wzajemnej komunikacji włoskie maluchy wykorzystują pozwalającą uniknąć opóźnień i zakłóceń technologię UWB (Ultra Wide Band).
I jeszcze mała podpowiedź jak interpretować sygnały jakie przekazują użytkownikom tytułowe kolumny. I tak, o tym, które wejście / jaki rodzaj transmisji bezprzewodowej zostało wybrane Sonusy łaskawie poinformują nas zmieniając kolor iluminacji „Control Bar-a”. I tak niebieski przypisano Bluetooth, pomarańczowy HDMI, magenta optycznemu, różowy liniowemu/phono, biały to AirPlay, żółty Chromecast, zielony – Spotify Connect, fioletowy – Roon, jasnoniebieski – Tidal. I to by było na tyle.
A jak będące zwieńczeniem czterdziestoletniej historii Sonus fabera Duetto (swoją drogą dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł dopisania owej 40-ki do nazwy, bo mielibyśmy dubla z Triangle’ami Magellan) grają? Śmiem twierdzić, że … zaskakująco, gdyż po tak uroczo filigranowych monitorkach, przynajmniej zgodnie z logiką i prawami fizyki, trudno spodziewać się jakiś spektakularnych doznań. Tymczasem Sonusy nic a nic sobie z owych prawideł nie robiąc nie dość, że z powodzeniem nagłaśniały mój 24 metrowy pokój, to jeszcze zapuszczały się w rejony zazwyczaj zarezerwowane dla pełnopasowych podłogówek. Dały zatem już na wejściu do zrozumienia, że warto najpierw posłuchać ich „solo”, znaczy w duecie, a dopiero potem rozglądać się za ewentualnym wsparciem ze strony subwoofera i to co najmniej takiego z wyższych rejonów klasy średniej. Jest bowiem dynamicznie, soczyście i co tu dużo mówić atrakcyjnie, więc zamiast mozolnego dzielenia włosa na czworo zdecydowanie częściej po prostu słuchałem ulubionej muzyki li tylko z czysto hedonistycznych względów. Ot takie symboliczne „Włoskie wakacje”, gdzie nic nie trzeba a wszystko można. I tak też po części wyglądały moje odsłuchy, lampka Primitivo deska serów, wędlin, kiść winogron i pełen relaks. Jednak zamiast przebojów rodem z ledwie co zakończonego, odbywającego się corocznie od 1951 r. Festival della Canzone Italiana (Festiwal Piosenki Włoskiej w San Remo) pozwoliłem sobie na nieco bardziej korespondujący z moimi gustami repertuar i na pierwszy ogień poszedł mroczno-melancholijny „Aether” ukrywającego się pod nazwą The Moon and the Nightspirit projektu Ágnes Tóth i Mihály Szabó. Baśniowe klimaty, intrygujące brzmienie dulcimera nisko schodzący mięsisty bas i nie trzeba niczego więcej. Warto w tym momencie podkreślić zdolność Duetto nie tylko do całkowitego znikania, co również kreowania imponującej tak głębią, jak i panującym na niej porządkiem przestrzeni. Nie sztuką jest bowiem zrobić efekt „wow!” i rozdmuchać wszystko do irracjonalnych rozmiarów, za to kiedy przyjdzie do zapanowania nad poszczególnymi planami i zawierzeniu w trójwymiarowych realiach poszczególnych dźwięków zaczynają się schody i to niekoniecznie te Hiszpańskie (Scalinata di Trinità dei Monti) o 138 stopniach. Tymczasem Sonusom opanowanie tego rozgardiaszu przychodzi całkowicie naturalnie i bez jakichkolwiek oznak wysiłku. Ma być eterycznie ale z przyjemnie masującym trzewia basem i jest. W dodatku, gdy tylko nie przesadzimy z jego ilością (a proszę mi wierzyć na słowo, że da się to zrobić np. z pomocą funkcji Loudness Maximizer) praktycznie w całym zakresie najniższe składowe może i będą kreślone nieco grubszą kreską, lecz z pewnością nie będzie można odmówić im zróżnicowania i zaraźliwej motoryki.
Na jeszcze mniej sielankowym a wręcz śmiało romansującym z kakofonią „Bloodmoon: I” Converge & Chelsea Wolfe włoskie maluchy nadal trzymały całość w żelaznym uścisku z jednej strony wgniatając słuchacza w fotel potężnymi uderzeniami i istną ścianą dźwięków wszelakich a z drugiej pieściły zmysły iście anielskim wokalem Chelsea. Z niekłamaną satysfakcją odnotowałem wtenczas również fakt perfekcyjnego opanowania trudnej sztuki łączenia słodyczy z ostrością, której to Sonusom mogą pozazdrościć niejednokrotnie wyżej wycenieni konkurenci. Podobnie jak swobody prezentacji opartej na piekielnie szybkich skokach dynamiki. Właśnie dopiero na takim, dość morderczym repertuarze słychać jak dużo daje dedykowana, wbudowana amplifikacja i choć śmiem twierdzić, iż podobny efekt dałoby się uzyskać z monitorami pasywnymi i zewnętrznym wzmacniaczem, to po pierwsze trzeba byłoby się nieźle nagłowić po co sięgnąć, a po drugie na 100% koszt takiej zabawy znacząco przekroczyłby cenę, jaka widnieje na metce Duetto. Dlatego nie ma co kombinować, tylko zaufać ekipie z Vicenzy, bo widać i słychać, że wie co robi.
A właśnie, co do robienia, to choć w materiałach firmowych można natrafić na zdjęcia naszych milusińskich kuszących swymi niewątpliwymi wdziękami na eleganckich komodach, to po blisko dwóch tygodniach w ich towarzystwie szczerze odradzam tego typu profanację. Po prostu unikniecie Państwo zrobienia tak sobie, jak i im „kuku”, bo to konstrukcje wybitnie dedykowane solidnym standom i zupełnie niepotrzebujące dodatkowego pudła rezonansowego do podbicia najniższych składowych. Aby jednak nie być gołosłownym zrobiłem to za Was i ustawiłem je na ponad 120kg komodzie z litego Palisandru i niestety poza czysto estetycznymi walorami, uczciwie trzeba przyznać, że prezentowały się zjawiskowo, to ich dźwięk na tyle boleśnie obniżył loty, że czym prędzej wróciły na podstawki.
I już zupełnie na koniec jeszcze tylko drobna wzmianka o wejściu HDMI (ARC), dzięki któremu Sonusy stają nie nieodzownym systemem nagłośnienia podczas projekcji filmowych i chyba jest to jedyny przypadek, gdy miłośnicy iście hollywoodzkich efektów specjalnych mogą zacząć rozglądać się za dodatkowym reproduktorem infradźwiękowych tąpnięć. Tak jak jednak wcześniej wspomniałem bez głębszego sięgnięcia do kieszeni się nie obędzie, więc ewentualne przymiarki sugeruję rozpocząć od poziomu firmowego Gravisa III, żeby nie tylko grał, ale i wyglądał zgodnie z firmowym dress codem.
Oj udały się Włochom tytułowe maluchy. Sonus faber Duetto nie tylko prezentują się świetnie pod kątem wizualnym, lecz z powodzeniem mogą rywalizować ze stacjonarnymi systemami Hi-Fi przynajmniej do pułapu 50 kPLN, co jak na ich posturę i cenę jest zaskakującym rezultatem. Dlatego też jeśli nie macie Państwo głowy i/lub czasu na mozolne kompletowanie wymarzonego systemu audio a jednocześnie chcecie mieć wszystko pod ręką w możliwie atrakcyjnej formie, to właśnie Duetto wydają się być spełnieniem Waszych oczekiwań.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Horn
Producent: Sonus faber
Cena: 18 999 PLN + 3 499 PLN dedykowane standy
Dane techniczne
Konstrukcja: 2-drożna, aktywna, bezprzewodowa, wentylowana
Zastosowane przetworniki
– wysokotonowy: 1.1” jedwabna kopułka w falowodzie
– nisko-średniotonowy: 5.25” celulozowy z neodymowym magnesem
Zastosowane wzmacniacze
– sekcja wysokotonowa: 100W klasy AB
– sekcja nisko-średniotonowa: 250W D-klasowy
DAC: SABRE, AKM
Obsługiwane formaty: WAV, FLAC, AIFF, ALAC max 32bit/192kHz; MP3, AAC, OGG, WMA max. 48kHz/16bit
Częstotliwość podziału: 1 900 Hz
Pasmo przenoszenia: 37 – 30 000 Hz
Max SPL: 105 dB SPL @ 1 m
Wejścia: RCA Line/Phono; Toslink; HDMI ARC/EARC
Wyjścia: SUB Output
Łączność: Ethernet (10/100 Mbps); Wi-Fi b/g/n/ac (2.4GHz and 5.2GHz); Bluetooth (SBC, AAC, aptX, Aptx HD)
Pobór mocy: 18W (standard); 4W (standby); 0,5W (głębokie uśpienie)
Wymiary (W x S x G): 342 x 210 x 272 m; 1082 x 298 x 371 mm (na standach)
Waga: 6,8 kg / master; 6,45 kg / satelita; 7,8 kg / szt. (standy)
Opinia 1
Myślę, iż tytułowego niemieckiego specjalisty o zespołów głośnikowych Canton Elektronik GmbH chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. I nie dlatego, że to podmiot z sąsiedniego landu, tylko nie ma co się oszukiwać, oferta z tej stajni w szeregach kochających muzykę melomanów ze średniej półki cenowej jest jedną z najważniejszych pośród konstrukcji tak zwanego pierwszego wyboru. Powód? Pierwszym jest wysokiej jakości wykonanie. Zaś drugim będąca feedbackiem technicznej wiedzy zespołu konstruktorskiego jakość grania wypuszczonych pod ich egidą kolumn. W teorii sytuacja wręcz idealna. Coś konstruujemy, dobrze się sprzedaje, czyli wystarczy zwyczajnie odcinać kupony. Ale taka polityka Cantona nie zadowala. O co chodzi? Już zdradzam. Otóż mając za sobą wspomnianą, jakże bogatą w sukcesy historię trwania na rynku mocodawcy rzeczonej marki postanowili powołać do życia model flagowy. Jednak nie jako podniesienie jakościowego prestiżu będącej w ofercie konstrukcji, tylko zbudowanie modelu w dotychczas raczej unikanych przez nich rejonach jakościowych, a co za tym idzie również cenowych. Takim to sposobem dzięki niebagatelnemu wysiłkowi logistycznemu warszawskiego Horn-a w redakcyjnym OPOS-ie pojawiły się monstrualne jak na markę, do tego drogie i co chyba najistotniejsze, wyprzedając nieco fakty, zjawiskowo grające kolumny z segmentu High End Canton Reference GS Edition.
Jak sugerują fotografie, nasze bohaterki są nie tylko pokaźne gabarytowo, ale również atrakcyjne wizualnie. I całe szczęście, że są przyjazne dla oka, gdyż owa aparycja pozwala delikatnie zminimalizować słuszną wysokość na poziomie 163 cm i szerokość frontu 46 cm o głębokości 72 cm nie wspominając. A udało się to dzięki wykonaniu obłej obudowy z łukowato zbiegającymi się od frontu ku tyłowi ściankami bocznymi i otuleniu boków dodatkowymi, kontrastującymi z matowym grafitem skrzynek, okleinowanymi orzechowym fornirem płaszczami. Być może zdjęcia tego nie oddają, ale zapewniam, dzięki zabiegowi zastosowania dodatkowych połaci na bokach oprócz większej stabilności obudowy zyskał jej wygląd. Jeśli chodzi o kilka informacji stricte technicznych, w przypadku tego modelu mamy do czynienia z ważącą bagatela 155 kg / szt. konstrukcją 3-drożną na bazie czterech głośników basowych (218 mm) – trzy na dole i jeden na górze pod opadającą górną połacią kolumny, jednego średniotonowca (174 mm) i pierwszy raz zastosowanej kopułki diamentowej DCC (25 mm). Co wydaje się być ciekawym, to fakt istnienia w każdym przypadku pewnego rodzaju wymuszonego krągłościami bryły falowodu wokół każdego przetwornika, co finalnie znakomicie przekładało się na wyniki brzmieniowe naszych bohaterek. Jak można się spodziewać, w celach stabilizacji te dwie wielkie wieże posadowiono na również owalnych podstawach, nad którymi za sprawą prześwitu pomiędzy nimi, a dolną częścią obudowy z wylotami do przodu i tyłu zostały zrealizowane porty bass-reflex. Jeśli chodzi o wieńczący tył kolumn panel, ten został wykonany z aluminium i poza skrywaniem zaawansowanych zwrotnic, oprócz zastosowanych zacisków WBT w dolnej części wraz z firmowymi zworkami, na trzech wysokościach oferuje nabywcy dodatkowe dostrajanie pracy każdej z sekcji (dla każdego pasma osobna w zakresie +/- 1.5 dB) za pomocą odpowiednio przykręcanych zworek. Jak wynika z opisu, od wyglądu, przez zastosowanie odpowiedniej technologii i wyszukanych półproduktów, po osiągi soniczne, wszystko zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. A jak grało?
Odpowiadając na zadane pytanie bez kozery powiem, że w najśmielszych snach nie spodziewałem się aż tak wyrafinowanego dźwięku. Dostojnego i co bardzo ważne na tym poziomie cenowym, równego od samego dołu, przez środek, po górne rejestry. Z niskim zejściem, nasyconym, acz pełnym informacji centrum pasma i jako wisienka na torcie dźwięcznymi, z uwagi na wykorzystanie głośnika diamentowego, zarezerwowanymi jedynie dla najlepszych wysokimi tonami. Znając zaplecze techniczne Cantona gdzieś podskórnie czułem, iż ta konstrukcja może zaoferować fajny dźwięk, ale to było coś na zasadzie wygranej w Totka. Już pierwsze dźwięki spowodowały moje pozytywne osłupienie, a im dalej w las tym było tylko lepiej. A lepiej dlatego, że do naszej redakcji kolumny trafiły prosto od producenta, co oznaczało mozolne wygrzewanie. Jednak co innego wygrzewanie czegoś na początku grającego średnio, a co innego czegoś, co gra w mojej estetyce nie tylko osadzenia w masie, barwie i energii, ale również z wysoką jakością. Tak, tak jakością, której może pozazdrościć wiele konkurencyjnych a przy tym po wielokroć droższych konstrukcji. To zaś sprawiło, że jak rzadko kiedy cały proces testowy był bezkrytycznym napawaniem się muzyką nie tylko od pierwszych minut, ale również dosłownie każdym rodzajem muzyki. Taką sytuację umożliwiał dobrze skrojony w domenie wagi i energii, a przy tym rozdzielczy przekaz, który dolnym zakresem dawał oparcie muzyce rockowej, natomiast za sprawą swobodnie poruszającego się po meandrach informacyjności przekazu średniego zakresu nie zabijał lotności i oddechu w wykonaniach jazzowych oraz barokowych rodem z występów w kubaturach kościelnych. To nieczęste umiejętności, bowiem zazwyczaj jest tak, że gdy jeden rodzaj muzyki zyskuje, inny nieco cierpi. Niby nieznacznie, jednak prawie zawsze. Tymczasem w tym przypadku rozmiar kolumn, a przez to swobodne dostarczanie zwartej energii zdawało się temu przeczyć. W kluczowych momentach Niemki z jednej strony niezauważalnie pozwalały odpowiednio nakarmić gitarowe i perkusyjne popisy grupy AC/DC „Back in Black”, a z drugiej dzięki zachowaniu odpowiedniej szybkości narastania dźwięku wszystko podawały z niezbędną iskrą i kopnięciem. Nic, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu masakrować swoje narządy słuchu fajnie doprawioną hard-rockową muzyką, co z uwagi na dorastanie w czasach jej powstawania z premedytacją uczyniłem. Nie inaczej, czyli znakomicie bawiłem się z twórczością z przeciwnego bieguna. Jaz spod znaku braci Oleś „Komeda Ahead”, czy zapisy sesji nagraniowych w klasztorach Jordi Savalla „El Cant de la Sybil.la” wypadły niebezpiecznie blisko poziomu oferowanego przez moje zespoły głośnikowe. W pierwszym przypadku porażała precyzja oddania soczystości i krawędzi każdego instrumentu oraz blask zawieszonych w bezkresnym eterze perkusjonaliów, zaś w drugim oprócz uzyskania znakomitej barwy popisów wokalnych i często wykorzystywanych instrumentów z epoki, zjawiskowo wypadała aura goszczących muzyków wielkogabarytowych budowli. Naturalnie to również był feedback rozmiarów kolumn i operowania niezbędnymi technikaliami sonicznymi, które raz pozwalały tchnąć w dźwięk duże pokłady masy, a innym razem podać go z rozmachem budującym nie tylko szeroką i głęboką, ale również odpowiednio wysoką wirtualna scenę. Nasze bohaterki podobnie do moich pokazały dobitnie, że w pewnych aspektach bez odpowiedniego rozmiaru generatorów dźwięku nie da się pokazać prawdy o muzyce. A przynajmniej nie z takim wynikiem w kwestii wielkości kreowanego obrazu oraz bez najmniejszego poczucia wymuszenia. Gdy raz się tego zazna, ciężko jest potem wrócić do stanu przed doświadczeniem, gdyż zawsze będzie się odczuwać niedosyt. Niedosyt, który notabene był zaczynem do nabycia przeze mnie jeszcze większych od testowanych Canton-ów, również niemieckich kolumn spod znaku Gauder Akustik. To jest jak narkotyk, który z pełną świadomością i co najważniejsze, w pełni zgodnie z prawem unijnym swą prezentacją muzyki serwują opiniowane panny. A trzeba wspomnieć, że na swój sposób bardzo uniwersalne panny, gdyż konstruktorzy w dbałości o potencjalnego klienta zastosowali w nich możliwość dostrojenia danego pasma za pomocą zworek na tylnym panelu do zastanych warunków. Wiem, że to sporo daje, bo podczas wizyty znajomego na jego prośbę sam tego spróbowałem. I może nie uwierzycie, ale gdy dotknąłem jedynie zakresu średnich tonów – dodałem 1.5 dB, w wyniku czego niby niedużo, ale zauważalnie to pasmo stało się bardziej esencjonalne, znaczącej poprawie uległy najniższe rejestry. Zebrały się w sobie rysując wyraźnie lepszą krawędź. Cuda? Nic z tych rzeczy. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że manipulowanie przy jednym zakresie sporo miesza w całym strojeniu, co w tym przypadku w dwójnasób skończyło się sukcesem. Czy w każdym systemie i konfiguracji, to pokaże dane podejście, jednak nie mogłem wspomnieć o z pozoru niewielkim, jednak finalnie bardzo mocno przewartościowującym ogólne postrzeganie brzmienia kolumn dodatku od producenta. Dla mnie to bardzo dobry ruch.
Jak spuentuję powyższy proces testowy? Powiem tak. W przypadku wiedzy na czym polega high-end-owy dźwięk, jedynym, powtarzam jedynym problemem dla tych kolumn może być pochodzenie. Niestety znakiem rozpoznawczym naszych czasów jest metka. Tymczasem to, co oferuje zestaw kolumn Canton Reference GS Edition spokojnie wymyka się możliwościom dogonienia przez sporą grupę starych wyjadaczy z najwyższej ligi. Generowana i co najważniejsze, umiejętnie dozowana energia, w pełni relaksująca swoboda oraz nadający muzyce radości, pozbawiony zniekształceń blask góry są na tak wysokim poziomie, że nasze bohaterki wskakują na moją bardzo krótką listę produktów, które gdybym nie miał obecnego zestawu, zaraz po drugich od góry Klipsch-ach 75 Anniversary (niestety ze zdecydowanie słabszymi wysokimi tonami, ale w połączeniu z dobra lampą również były znakomite) byłyby kandydatem numer dwa do potencjalnego ożenku. Co w moim rankingu łączy konstrukcje tak bardzo różniące się podejściem do tematu projekcji dźwięku? Cóż, patrząc na posiadane przeze mnie zabawki z tak zwanego cenowego sufitu być może to niedorzeczne, ale obie wspomniane pary zespołów głośnikowych na tle szeroko rozumianej konkurencji przy jakości prezentowanego brzmienia kosztują tyle, co przysłowiowe waciki. Tak, w odniesieniu do możliwości to naprawdę są waciki. Na razie jestem wydolny w spełnianiu swojego szaleństwa, ale zawsze trzeba mieć plan awaryjny. I tworzenie takiej listy, na której od dzisiaj znalazła się druga para kolumn, jest właśnie takim planem. Jeśli zatem takie postrzeganie naszych bohaterek do Was nie przemawia, to nie mam więcej nic do dodania.
Jacek Pazio
Opinia 2
Do niedawna żyłem w błogim przekonaniu, że przynajmniej w audio mało rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. W końcu po blisko ćwierćwieczu w branży człowiek impregnuje się na wszelakiej maści sensacje a wyskakujące jak grzyby po deszczu jednosezonowe byty obserwuje jeśli nie ze znudzeniem, to stoickim spokojem, mając graniczącą z pewnością świadomość, że za rok, góra dwa z ich grona pozostanie jeden, może dwa niedobitki rozpaczliwie łapiące oddech byleby tylko utrzymać się na powierzchni. Jednak patrząc z perspektywy czasu pewien z trendów zwrócił moją nie tylko uwagę, co dość zauważalnie podniósł ciśnienie, bowiem ni stąd ni zowąd marki niekoniecznie kojarzone z High-Endem w owe, stricte ekskluzywne rejony zaczęły się zapuszczać i to nie tylko z ciekawości, co z zamiarem i o dziwo sporymi szansami na uszczknięcie dla siebie kawałka lukratywnego tortu. W tym momencie wystarczy wspomnieć o Rotelu i jego wielce udanej inkarnacji Michi, czy podobnie „trafionej” propozycji Cambridge Audio (Edge NQ & M). O ile jednak w elektronice takie aberracje może i początkowo zaskakiwały, to biorąc pod uwagę zaplecze technologiczne i know-how były do racjonalnego wytłumaczenia. Tymczasem wśród kolumn przez lata śmiało można było mówić o przysłowiowym szklanym suficie, przez który wielu próbowało, niestety bezskutecznie, się przebić. Jednak do czasu i momentu, gdy m.in. Dynaudio, jak i Triangle nie mają tak naprawdę żadnego rozbudzającego rządzę posiadania flagowca, do gry włączyło się … Dali wprowadzając do swego portfolio zjawiskowe Kore i gdy wydawało się, że zgodnie z zasadą mówiącą, że „jedna jaskółka wiosny nie czyni” podczas zeszłorocznego monachijskiego High Endu mą uwagę i przy okazji serce skradły zupełnie niekojarzone z interesującym nas segmentem niemieckie … Canton Reference GS Edition, które wespół z elektroniką AVM dość brutalnie zburzyły mój misternie budowany porządek. Owo zupełnie przypadkowe i zarazem niezobowiązujące spotkanie wywarło na mnie na tyle piorunujące wrażenie, że od razu po powrocie z wojaży zakomunikowałem rodzimemu dystrybutorowi marki – stołecznemu Hornowi, że jeśli tylko parka takowych nad Wisłą wyląduje, to zgłaszamy pełną gotowość przyjęcia ich pod swój dach. A skoro czytacie Państwo te słowa, to znak, że marzenia czasem się spełniają i tytułowe Cantony koniec końców u nas wylądowały.
Jak już sesja unboxingowa pokazała Canton Reference GS Edition nie należą ani do najmniejszych, ani tym bardziej najlżejszych kolumn, więc zaprzyjaźniona, wykwalifikowana czteroosobowa ekipa, która podjęła się zadania wstawienia ich do naszego OPOS-a nie narzekała na brak wrażeń, tym bardziej, że tytułowe podłogówki, z racji dostarczania jedynie w dość wiotkich kartonach, wymagają transportu w pionie. Czego jednak się nie robi, żeby zaznać rozkoszy w objęciach uroczych Niemek? A tak już zupełnie na serio to 155 kg kolumny o wysokości ponad 160 cm są nad wyraz ambitnym wyzwaniem logistycznym, więc jeśli najdzie kogokolwiek z Państwa na nie ochota lepiej zawczasu odpowiednio się przygotować. Jeśli jednak pokonamy problemy z ich aplikacją w czterech (w przypadku OPOS-a ośmiu) kątach, to naszym oczom ukażą się wielce imponujące obeliski z popielato-czarnymi, satynowymi wsadami otulonymi fornirowanymi naturalnym orzechem i lakierowanymi na wysoki połysk „płaszczami”. I tu miła niespodzianka, gdyż pomimo nader absorbujących gabarytów Cantony dzięki seksownym krągłościom zwężających się ku tyłowi korpusów i schodzącym skosem w tym samym kierunku płytom górnym dalekie są od zwalistości. Ba, śmiało można mówić o pewnej, intrygującej dynamice formy bliższej włoskim mistrzom lutnictwa aniżeli twardo stąpającym po ziemi Niemcom. Czasy jednak się zmieniają a na przykładzie GS-ek widać, że ich wzornictwo dalekie jest od przypadkowości i ktoś nad nimi pochylił się nie tylko pod kątem parametrów fizycznych, lecz również intensywnie łapiącego oko designu. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok tych pyszniących się sześciogłośnikową baterią 500W kolumn. Jak z resztą na powyższych zdjęciach widać Canton bynajmniej nie poszedł w ślady chcącej przypodobać się dekoratorom wnętrz konkurencji i nie próbował niezbyt imponujących średnic przetworników rekompensować ich ilością, więc patrząc od góry mamy pierwszy z kwadry 218 mm wooferów, poniżej 174mm średniotonowiec z membraną BTC, następnie 25 mm diamentowy (!!) tweeter i pozostałą trójkę 218 mm wooferów BCT wspieranych autorskim –„dmuchającym” do dołu i rozpraszanym do przodu i tyłu przez masywny cokół układem bass reflex typu Downfire. Od razu w tym momencie warto wspomnieć, iż ów tajemniczy skrót BTC to de facto aluminium, którego 25 struktury molekularnej zostało przekształcone w strukturę ceramiczną, uszlachetnione wolframem i dodatkowymi cząstkami metalu. Z pewnością wprawne oko dostrzeże, iż wszystkie przetworniki umieszczono w niewielkich falowodach, lecz o ile basowce dopieszczono amorficznie uformowanymi pierścieniami z nisko rezonansowego POM-u, to sekcja wysoko-średniotonowa otrzymała własny szyld i osobną komorę.
Nie mniej intrygująco prezentują się wykonane z masywnych aluminiowych profili ściany tylne na których oprócz podwójnych terminali głośnikowych WBT nextgen z solidnymi zworkami CantoLink 600 (zamawianych w in-akustik-u) znajdziemy zestaw regulatorów autorskiego systemu RC (Room Compensation) umożliwiającego dopasowanie każdej z sekcji w zakresie ± 1,5dB. Jakby tego było mało ukrytą za ww. panelem zwrotnicę zamknięto w dedykowanej komorze, dzięki czemu jest chroniona przed zmianami ciśnienia akustycznego powstającego podczas pracy przetworników.
Obudowy o grubości 81 mm wykonano na 5-osiowych obrabiarkach CNC i dodatkowo wzmocniono nie tylko stosownymi przegrodami, lecz również zewnętrznym 30 mm wielowarstwowym płaszczem pokrytym naturalnym fornirem. W roli wytłumienia posłużono się specjalną włókniną a dokładnie 40 mm warstwą waty z poliwłókna o gęstości 8.75 kg/ m³. Jak już zdążyłem nadmienić na wstępie od strony elektrycznej mamy do czynienia z konstrukcją trójdrożną z częstotliwościami podziału ustalonymi na 160 i 3100 Hz oraz efektywności 89dB przy dość niefrasobliwie deklarowanej impedancji 4 – 8 Ω, co niejako z automatu sugeruje zainteresowanie się nie tylko mocną, ale i wydajną prądowo amplifikacją.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu zapobiegliwie sugeruję zapiąć pasy i mocno trzymać się foteli, bowiem śmiem twierdzić, iż zarówno Państwo nie jesteście, tak jak i my nie byliśmy przygotowani na to, co dobiegło naszych uszu. A dobiegły dźwięki podane w tak wyrafinowany a zarazem bezpośredni i dynamiczny sposób, że w pierwszej chwili zastanawialiśmy się, czy w ferworze walki przy sesji unboxingowej w ogóle Cantony podłączyliśmy, czyli czy przypadkiem dalej nie słuchamy … naszych dyżurnych Gauderów. Jednym słowem „grubo”, choć akurat wtenczas z naszych ust wyrwała się dość popularna partykuła wzmacniająca, której pozwolę sobie jednak nie przytaczać. Po prostu realizm, holografia i rozmach brzmienia Reference GS Edition wymykał się prostej i wydawać by się mogło całkiem logicznej, gdyż skorelowanej z ich ceną ocenie. One po prostu grały zjawiskowo nie na 224 kPLN za parę, nie za dwukrotność ww. kwoty, lecz w skali bezwzględnej, bądź jeśli komuś jakieś ramy i punkt odniesienia są do szczęścia potrzebne, to jedynie przypomnę, iż patrzyliśmy na nie z perspektywy ww. „mrocznych 11-ek” za niemalże „bańkę”, z którymi to tytułowe kolumny nawiązywały całkowicie pozbawioną kompleksów i tremy rywalizację. Cantony po prostu spowodowały zbiorowy opad szczęk i w pełni uzasadnione niedowierzanie powodujące natychmiastową weryfikację ich ceny katalogowej u źródła czy przypadkiem zamiast PLN za oczekiwaną za nie kwotą nie powinien przypadkiem znaleźć się symbol „€”, co i tak stawiałoby je nie tyle w wybitnie korzystnym świetle, co wręcz nosiło znamiona dumpingu. Pomińmy jednak kwestie natury finansowej i skupmy się na dźwięku. W dodatku dźwięku, z którym kontakt dłuższy niż kwadrans oznacza konieczność chirurgicznej interwencji w celu usunięcia z twarzy słuchaczy bądź to zastygłych na nich (twarzach, nie słuchaczach) uśmiechów, bądź pozbierania z podłogi żuchw.
Zacznijmy zatem od początku, czyli od właściwej pełno-pasmowym, a więc dużym konstrukcjom skali a co za tym idzie realizmu serwowanej przez nasze bohaterki prezentacji. I tu zaliczamy pierwsze liczenie po prawym podbródkowym, gdyż zarówno gabaryty i kubatura sceny, jak i obrazowanie umieszczonego na niej aparatu wykonawczego pozbawione są jakiegokolwiek przeskalowania. Począwszy od intymności niewielkich jazzowych składów, jak m.in. „How Long Is Now?” tria Iiro Rantala, Lars Danielsson, Peter Erskine, poprzez rozmach wielkiej symfoniki w stylu „Dziadka do orzechów” w wykonaniu Berliner Philharmoniker pod batutą Sir Simona Rattle’a, na apokaliptycznej kakofonii serwowanej przez chorzowski Hegeroth na „Disintegration” skończywszy za każdym razem dostawaliśmy dokładnie to, co powinniśmy w dokładnie takiej rozmiarówce, jaką znamy, bądź znać powinniśmy, ze świata realnego, czyli z uczestnictwa w wydarzeniach muzycznych na żywo – w roli widzów i słuchaczy. Tutaj nie było za grosz przeskalowywania, dopasowywania do rozstawu kolumn, czy też kubatury lokum w jakim tytułowym kolumnom grać przyszło a jedynie porażająco wierne odwzorowanie 1:1 tego co zarejestrowały mikrofony. Proszę tylko wsłuchać się w przepiękny cover hendrixowskiego „Little Wing” z urzekająco dźwięcznym fortepianem Iiro Rantali, oszczędną perkusją (dyskretnie wybrzmiewające blachy) Petera Erskina i dystyngowanym kontrabasem Danielssona, gdzie pomimo minimalizmu formy wcale nie brak swobody, oddechu i dynamiki. Choć tej ostatniej z wiadomych względów raczej w skali mikro aniżeli makro, co tylko dobrze świadczy o samych kolumnach, które pomimo wręcz nieograniczonych możliwości energetyczno – wolumenowych potrafią utrzymać drzemiące pod maską konie i nie „pompować” źródeł pozornych, bądź niepotrzebnie nie podkręcać tempa w poszukiwaniu taniej sensacji i adrenaliny. Z kolei na wyrafinowanej klasyce Cantony onieśmielają … naturalnością i oczywistością przekazu budując go niejako od podstaw, czyli prezentując aparat wykonawczy przede wszystkim jako precyzyjnie zestrojony ze sobą, skomplikowany, choć koherentny i zespolony nawet nie mechanizm lecz organizm a jednocześnie oferując w pełni oczywisty wgląd w jego tkankę. Jednak najlepsze jest to, że owe zawężenie pola widzenia, czyli de facto skupienie się na konkretnej grupie instrumentów, pojedynczej partii, czyli detalu nie odbywa się na zasadzie ekstrakcji i siłowego wyodrębnienia owego elementu a więc niejako zaburzenia integralności całości, lecz jedynie ustawienia na nim pola wyboru ostrości a tym samym to my operujemy przysłoną regulując ową głębię. Mamy zatem pełen detali i niuansów, niemalże poddawany umownej wiwisekcji, obiekt obserwacji a jednocześnie cały czas egzystuje on w swym naturalnym otoczeniu, czyli nie jest zawieszony w bezkresnym mroku próżni lecz nadal zachowuje energetyczne więzy ze współwykonawcami. W rezultacie nie odnotowujemy ani pływania samej głębi sceny, ani podobnych zaburzeń perspektywy, co wraz z bezdyskusyjną dematerializacją samych kolumn daje niebezpiecznie bliskie prawdzie poczucie uczestnictwa w spektaklu.
Może na papierze wygląda to nieco pokrętnie, ale proszę mi wierzyć, że „na ucho” wszystko się idealnie spina, gdyż jak się okazuje dla GS-ek kluczowe i nadrzędne jest panowanie nad całością, lecz nie w pojęciu ogólnego wrażenia a raczej dbałości o to, by słuchaczowi nic a nic nie umknęło, nie zginęło w natłoku przekazywanych informacji. Czyli z jednej strony mamy priorytet koherencji a z drugiej, podawaną z taką samą wagą i istotnością rozdzielczość i to nie zasadzie albo/albo, lecz jako nierozerwalnie zespolone ze sobą yin i yang.
Jeśli zastanawiacie się Państwo jak do tej niezwykłej harmonii i wyrafinowania budowanego na autentyczności i realizmie a nie pseudoaudiofilskiej antyseptyczności ma się wspomniane ekstremum w postaci operującego w dramatycznie przeciwstawnej estetyce „Disintegration” Hegeroth, to spieszę z wyjaśnieniami, że wręcz … idealnie. Wato jednak pamiętać, iż nie sztuką jest zagrać materiał wymuskany, dopieszczony i idealnie wpasowujący się w wyrafinowane gusta zblazowanych słuchaczy. Schody zaczynają się w momencie gdy wsad muzyczny takich znamion nie tylko nie nosi, co wręcz im zaprzecza. Gdzie zamiast gładkości i blasku mamy chropawą ziarnistość i garażowy brud a zamiast iście anielskich, kryształowo czystych fraz niemalże zwierzęcy ryk i potępieńcze wycie przechodzące w agoniczny growl. Nie da się bowiem czegoś takiego zagrać „ładnie” a wszyscy, którzy tego próbują wykładają się jak niejaki Jacek.S na wyborach kopertowych. Podobny los czeka również śmiałków bezlitośnie obnażających czy to post-produkcyjną mizerię, czy też nawet niespełnianie ogólnie przyjętych standardów piękna. Tu chodzi o coś zupełnie innego – o zdolność oddania nagromadzonych, zazwyczaj negatywnych emocji, które ujście znajdują właśnie w tak brutalnych środkach artystycznego wyrazu. I właśnie ową autentyczną agresję trzeba umieć oddać z całą właściwą jej niszczycielską siłą i wgniatającą w fotel energią. I sztuka ta Cantonom się udaje. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokazują swe mroczne i niszczycielskie oblicze. Z dziką radością oddają najbardziej bestialskie blasty, tną gitarowymi riffami jak rozpaloną do białości krajzegą i krzyczą wokalami donośniej aniżeli sąsiadka z dołu na swego małżonka z powodu stłuczenia ślubnego kryształu. Nie oznacza to jednak poluzowania wodzy prowadzących bas, czy bezrefleksyjnej jazdy bez trzymanki w stylu „byle szybciej, byle głośniej”. O nie. Tu nadal mamy pełną kontrolę nad całością. Spora w tym zasługa świetnego różnicowania i definiowania najniższych składowych zarówno pod względem ich energetyczności, jak i konsystencji, więc nawet w najbardziej karkołomnych momentach spiętrzenia dźwięków nie ma najmniejszego problemu z wychwyceniem szarpnięcia basu, uderzenia w tomy’ego, czy podwójnej stopy (świetna okazja do odkurzenia „Archangel” Soulfly). Warto jednak mieć na uwadze, że dysponujące czterema basowcami GS-ki na takim wkładzie materiałowym potrzebować będą odpowiedniej elektrowni i z byle integry ich nie „pogonimy”. Całe szczęście redakcyjny Apex radził sobie z nimi jak chciał i prowadził ów danse macabre trzymając potężne Niemki w stalowym uścisku. A one same z siebie również nie próbowały się w tegoż kieratu wyswabadzać, więc ani o ponadnormatywnej ekspresji góry, co biorąc pod uwagę krzyki i wrzaski tam obecne nie byłoby wskazane, ani próbie sztucznego dosaturowywania średnicy mowy nie było. Wszystko zostało podane tak jak należy a więc przecząc obiegowej opinii jakoby w wysokiej klasy systemie takich nagrań reprodukować nie sposób.
Prawdę powiedziawszy przechodząc do podsumowania po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy ewidentnie brakuje mi słów. Po prostu Canton Reference GS Edition nie tylko zdewastowały i zrównały z ziemią mój mozolnie budowany porządek audiofilskiego świata, lecz przede wszystkim zbezcześciły i ośmieszyły dotychczas świetnie sprawdzający się prywatny ranking referencji. Czy to źle? Absolutnie nie. Jestem wręcz tym faktem zachwycony, ponieważ to, co wydawało się przed GS-kami niemożliwe, możliwym się stało. Okazało się bowiem, iż ekstremalny High-End wcale nie jest dostępny wyłącznie za „miliony”, gdyż o ile tylko dysponuje się odpowiednim metrażem, można posiąść go poniżej ćwierci owej „bańki”. Mogę też wybitnie subiektywnie stwierdzić, iż Reference GS Edition są może nie najlepszymi, lecz na pewno jednymi z najlepszych (spokojnie łapią się na podium) kolumn jakie dane mi było słyszeć. Nie zdziwiłbym się zatem, jeśli również dla Państwa, o ile tylko nie grają Wam „metki” i na tak mało kojarzonego z high endowym Olimpem producenta przymkniecie oko, kontakt z topowymi Cantonami okazał się końcem drogi ku audiofilskiej nirwanie.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Canton
Cena: 223 998 PLN
Dane techniczne
– Konstrukcja: 3-drożna, wentylowana (bass reflex typu Downfire)
– Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: 1 x 25 mm tlenek ceramiki aluminiowej DLC (diamentowy)
– średniotonowy: 1 x 174 mm wolframowo – ceramiczny (Wave surround)
– niskotonowy: 4 x 219 mm czarny wolframowo – ceramiczny
– moc: 500 W (nominalna); 950 W (muzyczna)
– Pasmo przenoszenia: 18 – 40 000 Hz
– Częstotliwość podziału: 160 / 3100 Hz
– Efektywność (2,83 V / 1 m): 89 db
– Impedancja: 4 – 8 Ω
– regulacja poziomu: tak
– Wymiary (S x W x G): 460 x 1630 x 720 mm
– Waga: 155 kg
Opinia 1
Jeśli dynamika fluktuacji dystrybutorów na naszym rodzimym rynku dla kogoś postronnego wydaje się zbyt niska, to spieszymy donieść, że w tzw. międzyczasie, czyli od momentu dostarczenia na testy do publikacji co nieco w temacie reprezentacji stanowiącej obiekt niniejszej recenzji marki się zmieniło. Czyli mówiąc wprost przeszła z rąk do rąk. Zanim jednak zdradzimy kto, co i z kim warto, w ramach budowania napięcia niczym w filmach Hitchcocka, na wstępie wspomnieć, że bohater dzisiejszego spotkania wydaje się reprezentantem nowego otwarcia i wejściem w pozornie dotychczas niedostępne dla kojarzącego się głównie z kieszonkowo-desktopowymi rozwiązaniami gracza. O kim a raczej o czym mowa? O stricte high-endowym, zdolnym napędzić jeśli nie wszystkie, to przynajmniej lwią część dostępnych na rynku konstrukcji wzmacniaczu słuchawkowym iCan Phantom sygnowanym przez znaną i lubianą markę iFi. A wracając do otwierającej rozbiegowy akapit fluktuacji, to ów Phantom raczył był dotrzeć do nas przed ostatnią edycją Audio video Show dzięki uprzejmości stołecznego Horna a w momencie publikacji, znaczy się teraz, w rubryce dotyczącej dystrybucji, z resztą zgodnie ze stanem faktycznym i wystosowanym oficjalnym memo, widnieje 21Distribution, czyli biznesowe (B2B) zaplecze pabianickiego Q21. Skoro jednak urządzenie do nas trafiło, zostało przesłuchane i obfotografowane nie widzimy powodu, z którego mielibyśmy zrezygnować z publikacji zebranych podczas procesu testowego refleksji i obserwacji, co też niniejszym czynimy. A co z tym faktem zrobi aktualny opiekun, to już nie nasz problem.
Kiedy dawno, dawno temu za sprawą wrocławskiego Moje Audio zupełnie nieznane iFi wkraczało na nasz rynek oficjalny przekaz marketingowy był taki, że może to i niepoważne gabarytowo kieszonkowce, lecz tak po prawdzie drzemie w nich zminiaturyzowany know-how matczynego Abbingdon Music Research, czyli AMR-a. Fakt, owe maluchy grały naprawdę świetnie, jednak nie ma co ukrywać, czy też zaklinać rzeczywistości, ale do poziomu pełnowymiarowych protoplastów najdelikatniej rzecz ujmując „nieco” im brakowało. Ale … to już było, czyli de facto jest historią, bo nasz dzisiejszy gość ani zbyt kompaktowy, jak na pełniona funkcję, nie jest a i od swoich „braci mniejszych” odstaje nie tylko posturą, co przede wszystkim możliwościami, o których dosłownie za chwilę. Zanim bowiem przejdziemy do jego walorów brzmieniowych skupmy się na aparycji. A ta, jak widać na powyższych zdjęciach, przynajmniej na moje astygmatyczne oko i w wybitnie subiektywnym mniemaniu, jest nad wyraz atrakcyjna.
Warto bowiem zwrócić uwagę na fakt, iż iCan Phantom, choć jeden, to przynajmniej na pierwszy rzut oka wygląda jak dwa ustawione jedno na drugim urządzenia. Górne – srebrne stanowiące niejako centrum dowodzenia i będące odpowiednikiem preampu z centralnie umieszczonym okrągłym bulajem wyświetlacza OLED i strzegącymi jego obu flanek masywnymi gałkami. Lewą – odpowiedzialną za włączenie/wyłączenie, wybór źródła i dostęp/nawigację po menu, oraz okalaną dyskretna aureolą prawą – przeznaczoną do regulacji głośności. I oczywiście dolne – czarne, podziurawione niczym wyborny szwajcarski ser, z bezwstydnie pyszniącymi się wyjściami słuchawkowymi we wszelkich możliwych standardach. I tak, patrząc od lewej mamy dwa gniazda dedykowane elektrostatom, trzy gniazda zbalansowane dla klasycznych konstrukcji dynamicznych obsługujące XLR-y i duże jack-i, niezbalansowane gniazdo 3,5mm i zbalansowane 4,4 mm. Dodatkowo w górnej części ulokowano przełączniki trybu pracy i wzmocnienia (Gain 0dB/9dB/18dB) a na „gzymsie” oddzielającym obie kondygnacje przyciski AC termination, doboru impedancji (16Ω – 96Ω), dopasowania do IEM-ów, nastaw XSpace (symulacja szerokości sceny z możliwością zdefiniowania w stopniach kąta dogięcia (30˚, 60˚, 90˚) „wirtualnych” kolumn) i XBass (wzmocnienie jedynie dołu pasma). Co istotne XBass nie jest cyfrowym DSP „mieszającym” w całym paśmie a rozwiązaniem czysto analogowym obejmującym swym działaniem jedynie najniższe podzakresy. I tak wybór 10Hz dotyczy pasma poniżej 40Hz, 20Hz zakresu poniżej 80Hz a 40Hz kończy swoją działalność na 160Hz. Jakby tego było mało w sekcji zarezerwowanej dla elektrostatów zaimplementowano slot akceptujący karty SD z zapisanymi presetami dla poszczególnych modeli takowych odnośnie wymaganych przez nich napięć. A gdzie takowe karty zdobyć? W tym celu wystarczy udać się na zakrystię i zdjąć górny panel … pleców, w którego podszewce ukryto stosowne nośniki informacji. Sprytne i estetyczne a magnetyczny montaż dodatkowo ułatwia życie i poprawia estetykę. Do dyspozycji mamy sześć kart z zapisanymi nastawami dla 500, 540, 580, 600, 620 i 640V, więc bezstresowo możemy mając na stanie tytułowe wzmocnienie sięgać zarówno po popularne Stax-y, high-endowe HIFIMAN Shangri-La, kultowe Sennheisery Orpheus , jak i totalną egzotykę w stylu Phenomenon Libratum.
Z kolei dolna sekcja to już domena wszelakiej maści interfejsów z parą wejść zbalansowanych, trzema parami RCA i zestawem wyjść obejmujących zarówno XLR-y, jak i RCA. Zasilanie zapewnia zewnętrzny moduł, więc zamiast klasycznego gniazda IEC znajdziemy jedynie 15V gniazdko dla zewnętrznego, zaskakująco masywnego i budzącego zaufanie zasilacza.
We wspomnianym menu ustawić można nie tylko jaskrawość wyświetlacza, czy samoczynne uśpienie urządzenia w przypadku bezczynności (fabrycznie zdefiniowana jest 1 godzina, którą można skrócić do 30 min, bądź wydłużyć do 3h), lecz m.in. kontrolować „przebieg” lamp (oczywiście po wymianie należy go zresetować), czy zweryfikować zainstalowaną wersję firmware’u. A właśnie, skoro o tym mowa, to warto zassać z sieci dedykowaną apkę iFi Nexis, by oprócz funkcji pilota zyskać dostęp do przyszłych nowych funkcji i właśnie uaktualnień oprogramowania. I jeszcze jedno, niemalże zupełnie na koniec. Otóż nasz gość wyposażony jest w solidne nóżki antywibracyjne a wraz z nim, w pudełku, znajdziemy również poręczny standardowy pilot zdalnego sterowania.
Wracając jeszcze na chwilę do aparycji nie sposób nie odnotować zastosowania wielce podnoszącej atrakcyjność całości akrylowej pokrywy górnej wykonanej z semi-transparentnego, przydymianego akrylu z aluminiowym, ozdobionym firmowym logotypem wiekiem. Jest to o tyle istotne, że widać przez nie nie tylko płytę główną, co przede wszystkim pyszniącą się parkę lamp General Electric 5670 (ekskluzywny ekwiwalent „cywilnych” 6922). A to, czego nie widać ukryto piętro niżej i jest to potężna bateria kondensatorów tworząca „wirtualny akumulator” zapewniająca 1,000V DC stanowiąca niejako kondycjoner chroniący cały układ przed ewentualnymi, płynącymi z zewnątrz zakłóceniami. Skoro o zasilaniu mowa, to Phantom może pochwalić się wykonanym na zamówienie permaloyowym transformatorem PPCT (Pinstripe Permalloy Core Transformer) o niezwykle szerokim paśmie przenoszenia, doskonałej liniowości i niskich zniekształceniach. Ponadto pomimo obecności na pokładzie ww. lamp iCAN Phantom nie jest bynajmniej urządzeniem wyłącznie … lampowym, gdyż w zależności od potrzeb i preferencji jego użytkowników może również pracować w trybie solid-state wykorzystując pracujące w pełni dyskretnej klasie A tranzystory J-FET. Z kolei wybierając kuszące bursztynowym blaskiem próżniowe bańki do dyspozycji mamy dwie opcje – Tube – z całkowicie odłączonymi J-FET-ami oraz Tube+ z dodatkowo zredukowanym sprzężeniem zwrotnym i podkreślonymi harmonicznymi parzystymi. Jednak niezależnie od wybranego trybu pracy każdorazowo możemy cieszyć się zaletami w pełni zbalansowanego układu, więc nie ma mowy o żadnych kompromisach i drodze na skróty. Dlatego też, o ile tylko dysponujecie Państwo takowym źródłem/torem warto korzystać z XLR-ów.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu pozwolę sobie na małą dygresję, bowiem o ile na co dzień w zupełności wystarczają mi dwie pary Meze 99 Classics Gold i Meze 99 Neo pracujące wespół, zespół z kompaktowym setem … iFi (Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini) na firmowym akrylowym racku, o tyle na potrzeby niniejszego testu postanowiliśmy zapewnić naszemu gościowi zdecydowanie wyżej urodzone towarzystwo. I tak, dzięki uprzejmości Horna mieliśmy do dyspozycji, reprezentujące dynamiczną klasykę High-Endu zjawiskowe Focale Utopia 2022 a z Sieci Salonów Top HiFi & Video Design elektrostatyczne Staxy SR-L700MK2. I? I w obu przypadkach iFi pokazał, że nie tyle jeńców brać nie zamierza, co swymi walorami uzależnia równie szybko, co najnowsze syntetyczne środki psychoaktywne piorąc w jasyr niczego niespodziewających się akolitów słuchawkowych doznań. Nie dość bowiem, że pokazał miejsce w szeregu niemalże dwukrotnie tańszemu wzmacniaczowi Stax SRM-500T, to sprawił, że i same elktrostatyczne nauszniki dostały takiego energetycznego kopa, że nie sposób było im zarzucić jakąkolwiek niechęć do reprodukcji repertuaru zazwyczaj przez nie omijanego, czyli wszelakiej maści ryków i krzyków okraszonych istną kakofonią gitarowych riffów i perkusyjnych blastów. Zanim jednak przejdziemy do ekstremów zacznijmy nieco delikatniej, co bynajmniej w moim przypadku nie oznacza audiofilskich smętów, lecz wieloplanowe, prog-metalowe i jak to w życiu bywa zagmatwane opowieści snute przez ekipę Distant Dream na „Your Own Story”. Niby dwie gitary, bas i perkusja na pozór nie powinny sprawić większych problemów, jednak proszę mi wierzyć, że przy tej, serwowanej przez chłopaków z Gdańska, intensywności i złożoności kompozycji w sytuacji, gdy system nie wyrabia się tak pod względem rozdzielczości, co zdolności przekazania momentami wręcz przytłaczających spiętrzeń informacji, słuchacz otrzymuje przysłowiową ścianę dźwięku. Jednym słowem kakofoniczny monolit, z którego jesteśmy w stanie odczytać jedynie to, co na jego powierzchni. Tymczasem iFi iCan Phantom nie tylko intensyfikuje rozmach i potęgę reprodukowanych dźwięków, lecz również daje pełen wgląd w ich strukturę i układ przestrzenny w jakim przyszło im funkcjonować. Jest piekielnie szybko, rozdzielczo, lecz na pewno nie jasno i hiperdetalicznie. Śmiem twierdzić, iż niezależnie od tego jakie wyjście wybierzemy, po jakie nauszniki sięgniemy i jaki układ (lampa/tranzystor) będzie odpowiedzialny za wzmocnienie, to za każdym razem dźwięk iFi będzie bliższy naturalności aniżeli neutralności a wyrafinowana rozdzielczość dominować będzie nad siermiężną detalicznością. Jasnym tym samym staje się nacisk, jaki konstruktorzy tytułowego urządzenia położyli na jego muzykalność i nieprzyzwoicie uzależniającą eufonię. Całe szczęście nawet z lampami w torze udało im się uniknąć pułapki zbyt lepkiej i przesłodzonej prezentacji zabijającej natywną motorykę i timing nagrań. Tutaj bowiem, szczególnie w trybie tranzystorowaym, puls i rytm są pełnoprawnymi, jeśli nie kluczowymi składowymi, więc zarówno uderzenia perkusji, jak i szarpnięcia basu mają właściwą natychmiastowość i co istotne energię, które w zależności od zastosowanych środków artystycznego wyrazu mogą bądź to kusić krągłością i leniwymi wybrzmieniami, bądź też trzaskać jak faworki – równie natychmiastowo zaczynać się, jak i kończyć.
Aby poznać pełnię możliwości iFi, niczego prog-rockowcom nie ujmując, warto również sięgnąć po nieco mniej zelektryfikowany a zatem kameralny materiał, jak chociażby przepięknie minimalistyczny „Thimar” tria Anouar Brahem, John Surman, Dave Holland gdzie niezwykle eteryczne arabskie melodie zostały z niezwykłym wyczuciem i smakiem doprawione jazzową niejednoznacznością. W efekcie oprócz gry samych muzyków do głosu dochodzi jeszcze jakże lubiana przez znawców tematu gra ciszą. I to na napędzanych iFi słuchawkach doskonale słychać. Klimat budowany przez aurę pogłosową, wszelakiej maści mikro-wybrzmienia i mówiąc wprost obecne w studiu „powietrze” stają się tak oczywiste, że im dłużej z Phantomem przyjdzie nam obcować, tym ciężej będzie nam zrozumieć, jak bez nich – na takim poziomie obecności, mogliśmy do tej pory funkcjonować. Oczywiście powyższa, ECM-owska realizacja nie rozpieszcza pod tym względem słuchaczy, jednak od czego nasz dyżurny Michel Godard i jego „Monteverdi – A Trace of Grace”, by na własnych uszach poczuć istne hektary przestrzeni i wznoszące się kilkanaście metrów nad naszymi głowami sklepienie Opactwa Noirlac. Z kolei zarezerwowane dla wielkiej symfoniki („Morricone 60”) skoki dynamiki i wierność rozmachowi wielkiemu aparatowi wykonawczemu nie tylko nie dają powodów do krytyki, lecz również pozwalają na dokonanie stosownych obserwacji nt. natury poszczególnych rozwiązań konstrukcyjnych konkretnych słuchawek. Nie da się bowiem ukryć, iż o ile w niewielkich składach i dość oszczędnych aranżacjach elektrostaty sprawiają się wprost wybornie, to wraz ze wzrostem energetyczności i złożoności/wieloplanowości repertuaru konstrukcje dynamiczne, przynajmniej w moim mniemaniu, wysuwają się na prowadzenie oferując bardziej intensywny i krwisty „kontent”.
Szukając motoryzacyjnych analogii można byłoby iFi iCan Phantom uznać za wielce udaną hybrydę rasowego muscle-cara w stylu 2020 Hennessey Resurrection Camaro z potężnym ciągnikiem MACK Anthem. Nie dość bowiem, ze poraża dynamiką i natychmiastowością serwowanych dźwięków, to w dodatku jest w stanie wysterować i z łatwością „pociągnąć” jeśli nie wszystkie, to z pewnością przeważającą większość dostępnych na rynku słuchawek dowolnej proweniencji. Jeśli zatem zaliczacie się Państwo do słuchawkowych fanatyków, którzy kolekcjonują nauszniki niczym czołowe „szafiarki” buty znanych projektantów, to najwyższa pora chociażby przymierzyć się do jednego i zarazem w pełni uniwersalnego wzmacniacza mogącego z podpiętych do niego słuchawek wycisnąć ostatnie soki. I właśnie tytułowy iFi iCan Phantom wydaje się owe wyśrubowane kryterium spełniać.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin T3
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold, Meze 99 Neo, Stax SR-L700MK2, Focal Utopia 2022
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Znacie tę markę? Spokojnie, to pytanie retorycznie, bowiem od lat jest bardzo prężnie radzącym sobie na naszym rynku podmiotem gospodarczym i chyba nie ma pośród nas osobnika, który by tego brandu nie znał. Jednak co w tym wszystkim jest bardzo dziwne, do tej pory nie mieliśmy okazji skrzyżować szpad z produktami spod tego znaku towarowego. A na dodatek, gdy wreszcie po latach do tego doszło, okazuje się, że kolejny raz zmienia swojego opiekuna, czyli ni mniej nie więcej wyskakuje spod skrzydeł warszawskiego Horn-a. To problem? Cóż, nie dla nas, gdyż jak już coś wpadło w nasze ręce, bez względu na zmianę barw postaramy się na temat jednej z zabawek tego producenta napisać. O kim i o czym mowa? Panie i panowie przedstawiam znane wielu użytkownikom iFi Audio, z portfolio którego w nasze progi trafił potrafiący napędzić każdy rodzaj słuchawek – dynamiczne, planarne, magnetyczne i elektrostatyczne – wzmacniacz słuchawkowy iCAN Phantom. Gwoli spełnienia obowiązku przedstawienia pełnego składu zestawu testowego, jestem zobligowany dodać, iż nasz bohater podczas testu współpracował ze słuchawkami Focal Utopia 2022.
Próbując opisać aparycję rzeczonego piecyka słuchawkowego trzeba powiedzieć jedno, nie jest to piewca spokoju wizualnego. A ów fakt ewidentnie potwierdza dwuczęściowa obudowa, z czego dolna jest płaskim, czarnym prostopadłościanem z wyraźnymi radiatorami na bocznych ściankach i zestawami wejść oraz wyjść na froncie i plechach, zaś górna nieco mniejszym, również płaskim prostopadłościanem, z tą tylko różnicą, że zewnętrzne, okalające ten moduł z przodu i boków połacie są srebrne, a awers jest ostoją dla dwóch gałek – lewa selektor wejść, a prawa głośność, centralnie umieszczonego, okrągłego wyświetlacza oraz dwóch przełączników hebelkowych – wybór używanego w danym momencie trybu wzmocnienia (lampa/tranzystor) i Gain. Przyznacie, spokój rodem z klasztoru wschodnich sztuk walki temu designowi jest obcy. Jednak to nie oznacza, że jest nieciekawy, gdyż po kilkudniowej akomodacji zaczynałem zauważać, że fakt tak wyrazistego wyglądu nie jest czymś złym, tylko takim, a nie innym pomysłem na wygląd, który tak na koniec dnia jest jakiś, a nie kolejną, jedną z wielu podobnych, sztampowych kopią nie zawsze lubianej przez potencjalnego klienta prostoty. Ja po kilku dniach bez problemu to polubiłem.
Czym zauroczył mnie tytułowy dawca sygnału dla zestawów słuchawkowych? Po pierwsze esencjonalnością przekazu. Po drugie mocnym, ale pozbawionym cech rozlania, dlatego energetycznym basem. A po trzecie rozmachem i swobodą prezentacji. To z jednej strony zapewniało zjawiskowo sugestywne w domenie uderzenia podanie muzyki, ale z drugiej cechowała je znakomita lotność i brak efektu nachalności wypełniania przestrzeni wokół mojego ośrodka zarządzania ciałem. Nie lubię, gdy to, czego słucham, na siłę wciska mi się w głowę, co często jest efektem zbyt mocnego dociążenia dźwięku. Nie lubię również, kiedy wspomniany materiał niby lekko otacza moją głowę, jednak jest na tyle anorektyczny, że jest wszędzie i nigdzie – zbytnie rozdmuchanie nader ulotnych bytów, co sprawia, że ich wizualizacja w moich zmysłach jest na poziomie raczej domysłów, aniżeli odbioru konkretnego rozlokowania w przestrzeni esencjonalnych źródeł pozornych. Jak można się domyślić, aby sprostać wymogom dobrej prezentacji, należałoby połączyć obydwie wspomniane estetyki grania. I zapewniam, taki stan konsensusu pomiędzy wagą, mocą uderzenia i swobodą malowania w eterze muzyki tytułowemu wzmacniaczowi bez problemu udało się uzyskać. Powiem więcej. Nie było to zwykłe zaspokojenie podstawowych założeń, tylko ich rzadko kiedy spotykane umiejętne wyśrubowanie. Dzięki temu bez jakiego dramatycznego znaczenia był fakt wyboru materiału – oczywiście z lekkim marginesem błędu idealności odbioru tworów nutowych z repertuaru grup rockowych typu Metallica, czy Slayer, ale to również znakomicie się broniło, który zazwyczaj pokazywany był w najlepszym możliwym wydaniu. Czy to wokalna twórczość Cassandry Wilson „Glamoured”, jazzowa spod znaku kontemplacji Bobo Stensona „Cantando”, czy barokowa Johna Pottera interpretująca zapisy Claudio Monteverdiego „Care-charming sleep”, za każdym razem zestaw oczekiwanie różnicował niesioną przez dany krążek emocjonalność. A robił to dlatego, że odpowiednio akcentował raz energię, innym razem plastykę, a jeszcze innym rozmach prezentacji, bez zróżnicowania czego nie byłby w stanie wciągnąć mnie w dane wydarzenie z odpowiednim nastawieniem emocjonalnym. Owszem, w takiej projekcji pomagała produktowi iFi para słuchawek Focal Utopia, ale umówmy się, test jakiegokolwiek urządzenia ma pokazać maksimum jego zalet podczas współpracy z odpowiednim zapleczem konfiguracyjnym, a nie walkę z rzucanymi pod nogi kłodami w postaci marketowych, często plastikowych konstrukcji słuchawkowo-podobnych. Dla mnie to połączenie było fantastyczne. Na tyle mocne, że gdybym był „słuchawko-filem”, portfel prawdopodobnie zaliczyłby nieplanowane odchudzenie. A, że wiedziałem, iż tak się nie stanie, nie pozostało mi nic innego, jak bardzo rozbudowane w ilość przesłuchanego materiału, przez to kilkunastodniowe napawanie się naprawdę bardzo wymagającą od elektroniki wielobarwności, szybkości oraz namacalności muzyką. Muzyką, która mimo swoich jakościowych potrzeb ani razu nie sprawiła iFi najmniejszego problemu, co dobitnie potwierdziło już od pierwszych chwil formułowane w myślach pozytywne wnioski.
Komu poleciłbym opisywany wzmacniacz słuchawkowy? Z punktu widzenia odpowiedniego zbilansowania wagi i lotności dźwięku wszystkim. Jednak wyobrażam sobie melomanów w pierwszej kolejności stawiających na rozmach prezentacji z delikatnym uszczerbkiem na esencjonalności słuchanej muzyki, dlatego zostawiam furtkę dla małej grupy innego rodzaju wyczynowców. Jednak naprawdę małej, gdyż z dużą dozą prawdopodobieństwa już podpięcie znanych ze wspomnianego sposobu swobodnego kreowania świata dźwięku słuchawek Stax-a załatwiłoby sprawę również w ich przypadku. Dlatego kończąc tę opowieść powiem tylko jedno. Jeśli szukacie odpowiedniego piecyka dla swoich „nauszników”, iFi Audio iCAN Phantom bezwarunkowo powinien znaleźć się na liście pretendentów do zakupu. To naprawdę fajny, potrafiący połączyć wodę z ogniem wzmacniacz.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: 21Distribution
Producent: iFi
Cena: 16 999 PLN
Dane techniczne
Wzmocnienie (Gain): 0dB, 9dB i 18dB do wyboru przez użytkownika
Pasmo przenoszenia: 0.5 Hz – 500 kHz (-3dB)
Zastosowane lampy: para General Electric 5670
Zniekształcenia THD + N
– XLR: 0.0015% (Solid-State); 0.002% (lampa); 0.012% (lampa+)
– RCA: 0.007% (Solid-State); 0.006% (lampa); 0.2% (lampa+)
Stosunek sygnału do szumu: >145dB(XLR); >130dB(RCA)
Moc wyjściowa: >15.000mW / 16 Ω (XLR); >5.760mW / 16 Ω (RCA)
Napięcie wyjściowe: >27.0V / 600 Ω (XLR); >14.0V / 600 Ω (RCA)
Napięcie wyjściowe dla ESL:
Custom/Pro: 640V RMS max.
Normal: 320V RMS max.
Wejścia liniowe: para XLR; 3 pary RCA
Wyjścia słuchawkowe: 3-pinowe zbalansowane XLR; 4-pinowe zbalansowane XLR; 4.4mm zbalansowane; 6.3mm (faza dodatnia); 6.3mm (faza odwrócona) i 1x 3.5mm (zawiera technologię S-Balanced zmniejszająca zniekształcenia o 50 procent)
Elektrostatyczne wyjścia słuchawkowe: 5-pinowe normal bias; 5-pinowe niestandardowe bias
Wyjścia przedwzmacniacza: para XLR; para RCA
Napięcie wejściowe: DC 12V/4A lub 15V/3A (Phantom iCAN)
Napięcie wejściowe: AC 85 – 265V, 50/60Hz (zasilacz iPower Elite)
Pobór energii: < 27 W bezczynność, 75 W maks.
Wymiary (S x G x W): 256 x 185 x 120 mm
Waga (netto): 4.2 kg
Pół żartem pół serio można byłoby uznać, iż cała nasza zabawa w audio w pewnym sensie przypomina … ogrodnictwo ze szczególnym uwzględnieniem róż, czyli iście królewskich kwiatów, z którymi bez chodzenia wokół nich, pielęgnowania i mniej, bądź bardziej zawiłych / tajemniczych praktyk raczej się nie zaprzyjaźnimy. Tak to już niestety w życiu bywa, że sam, to co najwyżej robi się bałagan i same z siebie rosną chwasty. Dlatego też chcąc cieszyć oczy (w przypadku róż) i uszy (w przypadku naszych zestawów Hi-Fi/High-End) warto zadbać o możliwie optymalne warunki ich egzystencji. I właśnie w ramach działań prewencyjno – dopieszczających, po misternie utkanych wewnątrz pajęczych kokonów przewodach Reference LS-2404 & LS-4004 AIR Pure Silver i równie filigranowych podstawkach Cable Base przyszła pora na zdecydowanie większy i cięższy kaliber z portfolio niemieckiego in-akustika – topową wersję Full 6F kondycjonera Reference Power Station AC-4500.
Już na wstępie warto nadmienić, iż Niemcy bardzo poważnie podchodzą do swoich produktów, na każdym kroku podkreślając, iż wbrew wszechobecnej globalizacji i optymalizacji kosztów własnych, m.in. poprzez korzystanie z dobrodziejstw azjatyckich centrów OEM-owych, tytułowy kondycjoner nie tylko został zaprojektowany w ich fabryce, lecz w niej wykonany i co istotne również w „zakładowym” – akredytowanym laboratorium po rygorystycznych testach otrzymał certyfikację CE/CB. W końcu mamy tu do czynienia z prądem a jak wiadomo z nim żartów nie ma, więc zamiast voodoo warto zaufać fizyce i twardej inżynierskiej wiedzy.
Korpus AC-4500 wykonano z ocynkowanej blachy stalowej o grubości 2mm a front to płat szczotkowanego aluminium w naturalnym, bądź kruczoczarnym umaszczeniu, ozdobiony jedynie mini diodą wskazującą na stan pracy urządzenia i równie nieabsorbującym włącznikiem, pod którym skromnie przycupnęło oznaczenie modelu. Jedynym elementem dekoracyjnym jest zlokalizowany tuż przy górnej krawędzi firmowy logotyp. Nazbyt skromnie? Au contraire, raczej można byłoby aparycję naszego gościa określić mianem dyskretnej i zarazem ponadczasowej elegancji. Skoro bowiem nie komunikuje Urbi et Orbi parametrów prądu pobieranego ze ściany i/lub obciążenia generowanego przez podpięte do niego urządzenia, jak daleko nie szukając czekający na swoje przysłowiowe pięć minut sławy na naszych łamach Tsakiridis Super Athena, to zbędna ornamentyka i iluminacja jest całkowicie nie na miejscu. Ba, prawdę powiedziawszy z chęcią przeniósłbym również ww. mini-diodę z frontu na np. spód (tuż za frontem – niech świeci w podłoże), gdyż przy ustawieniu urządzenia vis a vis słuchacza, szczególnie podczas wieczorno-nocnych odsłuchów, nawet tak niewielkie źródło światła potrafi być na tyle irytujące, że finalnie i tak i tak zostaje czymś przysłonięte (u mnie w tej roli świetnie sprawdziła się figurka Lego nieco przerośniętego Dartha Vadera).
Równie schludnie i nieprzesadnie prezentuje się rewers, na którym patrząc od lewej znajdziemy gniazdo wejściowe IEC C-20 oraz sześć wyjściowych Schuko podzielonych na dwie grupy filtracyjne dedykowane urządzeniom analogowym i cyfrowym. Komory bezpiecznika niestety na widoku nie ma, więc w przypadku konieczności/chęci jego wymiany trzeba będzie sięgnąć po wkrętak i dostać się do trzewi. A tam … iście niemiecki porządek. W dostarczonej przez Horna wersji Full 6F każde z gniazd posiada własny moduł filtracyjny, lecz jeśli ktoś nie czuje aż tak obsesyjnej potrzeby dopieszczania każdego z posiadanych komponentów może oczywiście wybrać nieco mniej doposażoną wersję – nawet taką z pojedynczym filtrem obsługującym wszystkie wyjścia. Ponadto wnętrze zostało zaprojektowane w taki sposób, aby grupy gniazd były od siebie ekranowane, a wszelkie zakłócenia związane z podłączonymi urządzeniami nie mogły się rozprzestrzeniać.
Skoro mowa o zakłóceniach, to chyba nikogo nie trzeba uświadamiać, że to, co otrzymujemy ze ściennego gniazdka z pokazywaną w materiałach promocyjnych dostawcy idealną sinusoidą niewiele ma wspólnego. Pomijając to, co wrzucają do sieci wielkie zakłady przemysłowe, komunikacja miejska i sieci komórkowe nawet w obrębie naszych osiedli, bloków i domów dzieje się zaskakująco wiele zła. Bezlik odbiorników bazujących na zasilaczach impulsowych, coraz bardziej inteligentne i rozbudowane systemy oświetlenia, sprzęty AGD, czy w końcu fotowoltaika odciskają swoje negatywne piętno na tym, czym staramy się poić i karmić nasze drogocenne ołtarzyki. Krótko mówiąc lwia część audiofilów chciał nie chciał korzystając z przeciążonej sieci energetycznej, niezbyt ma wpływ na to co dzieje się przed przysłowiowym gniazdkiem w ścianie a jedynie nieliczni pozwalają sobie na szaleństwo w stylu dedykowanej linii zasilającej na osobnym bezpieczniku. Co nieco poprawia sytuację, choć i sama tablica sporo „w gratisie” z okolicy też zbiera. Mając na uwadze powyższe i co tu dużo mówić ewidentnie szkodliwe warunki pracy inżynierowie z in-akustika zakasali rękawy i przystąpili do działań naprawczych. Przejawem owego procesu tentegowania w głowie jest stanowiący pierwszy stopień uzdatniania „Rdzeń centralny” Power Station AC-4500, którego zadaniem jest możliwie wysokie tłumienie stałej składowej. Jeśli zastanawiacie się Państwo skąd ona bierze się w sieci już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zaskakująco wiele urządzeń gospodarstwa domowego wykorzystuje tylko połowę fali prądu przemiennego. Z tego powodu wielce pożądany przebieg sinusoidalny 50 Hz jest niesymetryczny i zawiera składowe napięcia stałego (przesunięcie DC) prowadzące do „niesymetrycznego” zasilania podłączonych komponentów Hi-Fi, co z kolei może prowadzić do nasycenia ich transformatorów a w rezultacie obniżenia wydajności i ich brzęczenia, o zainfekowaniu dźwięku pasożytniczymi anomaliami nawet nie wspominając. Tak uzdatniony prąd ponownie przyjmuje postać „symetryczną” i dalej redystrybuowany jest z pomocą solidnych miedzianych szyn zbiorczych i specjalnych bezlutowych złączy wysokoprądowych o niezwykle niskiej rezystancji pętli i wyjątkowej wydajności prądowej. I w tym momencie dochodzimy do dedykowanych poszczególnym gniazdom komór, w których na specjalnych dystansach zamontowano kolejne układy filtrujące. A na nich pierwszą linię frontu obsadziły umieszczone tuż za gniazdami rdzenie ferrytowe, które dzięki efektowi zwiększania indukcyjności tłumią zakłócenia HF. Kolejnym rozwiązaniem pozwalającym zminimalizować niepożądane zakłócenia są specjalnie dopasowane – odpowiadające zastosowaniu, do którego są przeznaczone, obwody filtrujące. Niezliczone testy i pomiary przy użyciu różnych konfiguracji obwodów wykazały, że urządzenia cyfrowe i analogowe powinny mieć różne konstrukcje filtrów. Reference Power Station AC-4500 jest zatem wyposażony w dwa różne typy takowych w zależności od konfiguracji: typ I dla urządzeń analogowych i typ II dla urządzeń cyfrowych. Typ I to szeregowa sieć filtrująca, w której cewki o wysokim poziomie odporności na zakłócenia przewodzą prąd użyteczny. Natomiast typ II to równoległa sieć filtrująca, która kieruje uciążliwe częstotliwości zakłócające do masy. Nie zapomniani również o zabezpieczeniu przeciwprzepięciowym zrealizowanym na bazie dodatkowej „poduszki wyładowczej” („gas discharge pill”) zdolnej pochłonąć większość energii.
Uff, tyle teorii i najwyższa pora na skonfrontowanie jej z praktyką. I tu od razu uwaga natury użytkowej, bowiem dostarczanego wraz z kondycjonerem przewodu zasilającego wyciągać z kartonu tyleż nie trzeba, co wręcz nie należy. Mówiąc bez ogródek – jego obecność w torze niweczy całe know-how jakie w AC-4500 zaimplementowano a samo działanie tytułowego ustrojstwa ogranicza do usypiającego mulenia. Wystarczy jednak sięgnąć po nawet niedrogi, żeby nie powiedzieć budżetowy Shunyata Research Venom HC, bądź pozostając w obrębie marki Referenz AC-2502 AIR Schuko – C19 (można też zaszaleć z AC-4004 AIR HQ), by nasz gość pokazał nie tylko swoje prawdziwe oblicze, ale i zaskakujące jak na jego budowę pazury. Nie ma bowiem co się krygować, tylko uczciwie powiedzieć, że filtracja filtracją, uzdatnianie uzdatnianiem, lecz fizyka fizyką i słuch słuchem, czyli w większości przypadków większość złotouchej braci staje przed dylematem czy filtrować i chronić, godząc się na spadek rozdzielczości i utratę powietrza, czy jednak tylko, możliwie bezstratnie rozdzielać i cieszyć się nieskrępowaną dynamiką i oddechem. Jak sami Państwo widzicie wybór tyleż trudny, co daleki od utopijnego wyniku win/win. Oczywiście są wyjątki potwierdzające powyższe reguły jak daleko nie szukając niestety już nieprodukowany, niegdyś topowy Keces Audio BP-5000, który z pobieranym ze ściany prądem czynił takie cuda, że biblijna przemiana wody w wino wydawała się przy nich niewinną igraszką. I nieco uprzedzając fakty śmiem twierdzić, że i tytułowy In-akustik, który pomimo braku w swych trzewiach potężnego trafa a więc bazowaniu li tylko na pasywnej filtracji, nie dość, że nijakich spadków czy to wolumenu detali, czy dynamiki nie serwował, co wręcz oba ww. aspekty znacząco … poprawiał. Serio, serio. Sam też początkowo w ów fakt wierzyć nie chciałem i potraktowałem to, co dobiegało moich uszu z daleko posuniętą i w pełni zrozumiałą nieufnością. Jednak tak jak z kobietami, tak i z nim, czyli faktem, dyskutować nie sposób. Skoro bowiem ani na świetnym prog-metalowym concept-albumie „Turbulence” Frontal nic a nic z zagmatwanych linii melodycznych i wieloplanowych spiętrzeń dźwięków się „nie zapodziało” i nie spłaszczyło a odsłuch międzygatunkowego (od klasycznego heavy, poprzez prog aż po death metal) „In The Court Of The Dragon” Trivium przypomina próbę polizania wystającego ze ściany przewodu zasilającego 230V, to nader namacalny znak, że In-akustik zna się na rzeczy i nie próbuje udowadniać, że czystość i bezpieczeństwo nie tylko kosztują, lecz muszą być okupione daleko idącymi kompromisami brzmieniowymi. Tutaj bowiem na żadne kompromisy miejsca nie ma, więc wszystko, co znalazło się w materiale źródłowym i co nasz system jest w stanie z niego wycisnąć zostanie do głośników dostarczone i to w nienaruszonym stanie. Skąd zatem wrażenie poprawy swobody, rozdzielczości i dynamiki, skoro dostajemy de facto tylko to, co teoretycznie powinniśmy znać z wcześniejszych odsłuchów? Cóż. Kluczem jest tu zwrot „teoretycznie”, bowiem tak jak w części poświęconej technikaliom wspomniałem AC-4500 oprócz dedykowanej poszczególnym komponentom filtracji w pierwszej kolejności zajmuje się eliminacją stałej składowej „zapychającej” i obniżającej sprawność traf pracujących w naszych drogocennych zabawkach. Nie chodzi w tym momencie o cudowne rozmnożenie a jedynie zapewnienie na tyle komfortowych warunków pracy, by poszczególne sekcje zasilania mogły dać z siebie wszystko co najlepsze skupiając się na sygnałach „roboczych” a nie walce z przeciwnościami losu. I to po prostu, z jednej strony jako przyrost a de facto odetkanie, słychać. A po im cięższy, gęstszy i bardziej zagmatwany materiał sięgniemy, tym benefity wynikające z obecności in-akustika będą bardziej oczywiste.
I tu kolejny aspekt, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Mowa o absolutnie perfekcyjnym zaczernieniu tła. Jednak niemiecki kondycjoner zamiast je przybliżać i iść na łatwiznę z aksamitną kotarą rozpościeraną tuż za ostatnim rzędem muzyków stawia na absolutnie nieprzeniknioną mroczną otchłań, gdzie dźwięki trwają w niemalże nieskończoność a nie są „gaszone” od razu po zetknięciu z nią. Efekt? Porażający, wystarczy tylko sięgnąć po nasz dyżurny papierek lakmusowy, czyli „Tomba sonora” Stemmeklang i Kristin Bolstad, czy ograny niemalże do znudzenia „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, by poczuć jak włoski na rękach i karku wstają a wydobywające się z instrumentów i ust wokalistów frazy szybują hen ponad ich głowami i odbijając się od sklepień katakumb w mauzoleum na terenie Muzeum Emanuela Vigelanda w Oslo i Opactwa Noirlac w całkowicie naturalny sposób, niespiesznie wygasają. W oczywisty sposób ujawnia się również namacalność źródeł pozornych, które kreślone szalenie precyzyjną, acz zaskakująco mocną kreską materializują się, o ile tylko realizator nie miał innego pomysłu, niemalże na wyciągnięcie ręki. Co ciekawe, czerń tła i czystość – klarowność sceny niekiedy wywołują niezbyt pożądany efekt zbytniej sterylności, gdyż wraz odfiltrowaniem pasożytniczej mory i rozedrgania krawędzi zbliżonego do znanej w fotografii aberracji chromatycznej eliminowany jest tzw. audiofilski plankton. Tymczasem in-akustik śmieci niweluje, lecz w pełni naturalną aurę otaczającą wokalistów i muzyków pozostawia, przez co nie wyglądają oni jak nieudolnie z żurnala wycięci i wstawieni w nowe tło w Photohhopie.
W ramach podsumowania przewrotnie mógłbym stwierdzić, że pomimo wstępnego sceptycyzmu jestem na tak. Ba nawet nie na historyczne 3 x TAK a stricte audiofilskie i potwierdzone wnikliwymi odsłuchami 6 x TAK, bo właśnie taką ilością wyjść In-akustik Reference Power Station AC-4500 Full 6F dysponuje. Jeśli więc poszukujecie Państwo bezkompromisowego uzdatniacza prądu dla Waszego, nawet całkiem rozbudowanego (kilkusetwatowe końcówki i integry i tak najlepiej wpinać bezpośrednio w ścianę) systemu to tytułowy kondycjoner, lub posługując się firmowa nomenklaturą „Referencyjna elektrownia” powinna stać się jedną z pierwszych pozycji na liście urządzeń wartych „posłuchania” w Waszych czterech kątach.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: Horn
Producent: in-akustik
Cena: 24 999 PLN
Dane techniczne
Ilość wyjść: 6 Schuko
Gniazado zasilające: IEC C-20
Max. obciążenie: 16A(sum) / 3.680W(VA)
Wymiary (S x G x W ): 450 x 386 x 122mm
Waga: 15 kg
Opinia 1
Bez względu na fakt Waszego osobistego postrzegania dźwięku tytułowej włoskiej marki, jedno jest pewne – to niekwestionowana ikona zespołów głośnikowych. A żeby było bardziej intrygująco, śmiem twierdzić, iż pomijając jej ostatnimi czasy różnie odbierane próby wypracowania nowego firmowego brzmienia, hołdująca jej grupa wielbicieli jeśli się nie zwiększyła, to na pewno nie zmalała. I zapewniam potencjalnych poszukiwaczy drugiego dna w tej wypowiedzi, to nie są moje pobożne życzenia, tylko feedback opinii zasłyszanych w wystawowych kuluarach. Tak, tak, znakomicie radzący sobie na rynku od ponad 30 lat Sonus faber nadal ma się znakomicie. Na tyle dobrze, że gdy nawet niezobowiązująco uderzymy do Horna- warszawskiego dystrybutora z zapytaniem o dostarczenie czegoś do testu, z uwagi na pewność co do jakości produktu nigdy nie ma z tym problemu. Taki też cykl zdarzeń miał miejsce w przypadku dzisiejszego spotkania. Co jest tego finałem? Otóż po aprobacie przez opiekuna marki potencjalnego starcia bardzo wyrazistym efektem naszych działań jest próba oceny znakomicie prezentujących się wizualnie i nieco uprzedzając fakty, intrygująco brzmiących kolumn Sonus faber Serafino G2. Zainteresowani? Jeśli tak, zapraszam do dalszej lektury.
Tytułowe konstrukcje to średniej wielkości (prawie 1.1m wysokości), ważące około 48 kg, mogące pochwalić się skutecznością na poziomie 90 dB / 4 Ohm, 3.5 drożne kolumny podłogowe z zorientowanymi na froncie czterema przetwornikami – po jednym: wysokotonowym i pracującym w obudowie zamkniętej średniotonowym oraz dwoma basowymi. Oczywiście jak to u Sonusa jest częstym zabiegiem, wspomniany awers modelu Serafino G2 ubrano w naturalną skórę, a w celach poprawienia wizualizacji projektu przywołane zespoły głośników okalano srebrną obwolutą. Jeśli chodzi o temat budowy skrzynek, te w celach nie tylko wpisania się bryły w każde potencjalne pomieszczenie, ale również, a śmiem twierdzić, iż przede wszystkim walki ze szkodliwymi falami stojącymi, począwszy od frontu płynnym łukiem zbiegają się ku zwieńczonemu pionowymi aluminiowymi żebrami, wąskiemu tyłowi. Przyznam szczerze, wygląda to co najmniej zacnie, a przy okazji w górnej części ciekawie skrywa dwa otwory strojące jakość niskich rejestrów „Stealth Ultraflex”, zaś na dole pozwoliło usadowić podwójne zaciski akceptujące dowolnie zakonfekcjonowane przewody. Tak prezentujące włoskie panny posadowiono na aluminiowej podstawie zaopatrzonej w cztery zwiększające punkty podparcia łapy z kolcami, natomiast w kwestii biżuteryjnego wykończenia posłużono się prążkowanym poprzecznie jasnymi wstawkami, wykończonym w połysku, świetnie dopełniającym projekt fornirem w kolorze wenge.
Gdy po akomodacji kolumn z zastanym systemem usiadałem do pierwszych prób testowych, naturalną koleją rzeczy na myśl przychodziło mi starcie z mniejszymi siostrami Serafino, czyli modelem Olympica Nova V. Oczywiście wiadomym było, że to nieco inna liga, jednak nie od dzisiaj wiadomo, iż ostatnimi czasy nie zawsze coś droższego oznacza coś lepszego. Na szczęście tematem spotkania była marka z tradycjami, a co za tym idzie dbałością o wizerunek, dlatego nie dość, że Włosi nie próbowali, kolokwialnie mówiąc odcinać kuponów, to jeszcze mocno podkręcili dawniej zasłyszaną ciekawą, jednak na tle Serafino G2, tylko średnio wypadającą jakość brzmienia. To było słychać od pierwszych traktów muzyki. Lepsze osadzenie w masie, a przez to barwie i esencjonalności podania materiału w połączeniu ze znanym z testu wspomnianych poprzedniczek rozmachem prezentacji dało spektakularny wynik. Naturalnie to nadal nie była szkoła brzmienia monitorów kultowego radia BBC, jednak wyraźnie słychać było walkę inżynierów w kwestii fajnego pokolorowania nadal w założeniu pełnego informacji środka pasma. I powiem Wam, znakomicie im się to udało. Po pierwsze z uwagi na fakt konsekwentnego stronienia od mistycznego hołubienia wręcz ulepionej średnicy ponad wszystko, za cenę niezbędnej transparentności. Zaś po drugie – takim działaniem, czyli dodaniem masy na środku wspomogli podstawę dźwięku, dzięki czemu całościowo perzy zachowaniu dobrej szybkości narastania sygnału, cechowała go w pełni kontrolowana, ale znacznie większa energia. To było tak umiejętnie zestrojone, aby w miarę możliwości nie ucierpiał żaden gatunek muzyczny.
Weźmy na początek elektronikę spod znaku Depeche Mode „Exciter”. Ten album cechowały 3 bardzo istotne aspekty. Pierwszym było dobre oddanie wyrazistości tworzonych przez syntezatory sygnałów sonicznych. Drugim swoboda i rozmach ich kreowania w eterze. Zaś trzecim utrzymanie wagi partii wokalnych i odpowiednie dociążenie niskich rejestrów, bez czego tego typu muza staje się krzykliwa i w konsekwencji nieprzyjemna. Tutaj Sonusowi udało się wszystkiego dopilnować. Na tyle pozytywnie, że nie odmówiłem sobie posłuchania tego krążka z nieco większym niż zazwyczaj to robię, poziomem głośności. Raz było ostro, innym razem gęsto, ale zawsze w dobrym tonie.
Kolejnym ciekawym przykładem był koncertowy zapis Leszka Możdżera, Larsa Danielsona i Zohara Fresco z Atom String Quartet „Jazz at Berlin Philharmonic III”. To jest znakomita realizacja oficyny ACT, dlatego wespół z możliwościami oferowanymi przez testowane kolumny swobodnie oraz z pełnym spectrum uczestnictwa w koncercie mogłem zatopić się w ulubionym przeze mnie, pobudzającym pokłady emocji, przy okazji znakomicie kojącym duszę jazzie. Nie dość, że całe instrumentarium operowało odpowiednio doprawionym barwą brzmieniem – to feedback wspominanych zbiegów działu inżynierskiego w tym modelu, to jako wisienkę na torcie dostawałem pełnię ekspresji uczestnictwa w wydarzeniu koncertowym – pochodna swobody prezentacji wielu kolumn tej stajni. Panowie co chwila popisywali się znanymi mi od lat solówkami, z tą tylko różnicą, że tym razem odbierane przeze mnie dźwięki zamiast brylowania w eterze w stylu nagrania studyjnego, ewidentnie niosły ze sobą cechy koncertowej lotności.
Na koniec coś intymnego spod znaku koreańskiej artystki Youn Sun Nah w materiale „Lento”. Jak wypadła? Powiem tak. Jej głos był nieźle nasycony, kiedy wymagał tego materiał znakomicie wyrazisty, innym razem spokojny i nastrojowy. Cały występ mimo pewnych obaw, był bardzo przyjemny. Czy idealny? Cóż, na tle przykładowych Harbeth-ów, czy Rogers-ów mógłby mieć w sobie więcej esencji. Miałem swoje SHL5, to słyszałem i wiem. Jednak nie oszukujmy się, producent opisywanych zespołów głośnikowych o takim stylu, czyli ocierającym się o manierę uplastycznianiem przekazu nawet przez chwilę nie pomyślał. Jego produkt miał być w miarę uniwersalny, co po latach osobistych poszukiwań i ostatecznym wyborze innej niż Harbeth-y prezentacji w pełni zrozumiałem, dlatego przy obecnej wiedzy stwierdzam, iż ten występ taki właśnie był. Nie za jasny, nie za lekki, nie za oleisty, za to prezentowany z oddechem i nienachalnym wypełnieniem. Z dużą dozą prawdopodobieństwa dla wielu w punkt.
Komu dedykowałbym nasze bohaterki – Sonuus faber Serafino G2?. Powiem szczerze, że jak rzadko kiedy, nie będę miał z tym najmniejszego problemu. Po prostu wszystkim oprócz pięknego designu i wykończenia, szukającym muzyki podanej z nutką nonszalancji. Nie za gęsto, nie za lekko, tylko z przyjemnie okraszonym wagą dźwięku rozmachem. Rozmachem, który naturalnie dodatkowo można skorygować stosowną konfiguracją sprzętową. Włosi kolejny raz postawili na swobodę, którą akurat w tym modelu wspomogli odrobiną body, za co z pewnością wielu z Was tytułowe Serafinki bez problemu pokocha.
Jacek Pazio
Opinia 2
Przymiarki do testu dzisiejszych gościń a po prawdzie ich protoplastek rozpoczęliśmy w niezwykle miłych tak pod względem kulinarnym, jak i artystycznym okolicznościach ponad … sześć lat temu. Zainaugurowaliśmy bowiem śniadaniem z Anną Marią Jopek w ekskluzywnych wnętrzach stołecznego Cosmopolitan w ramach przedpremierowego odsłuchu albumu „Minione”, by dzień później, już wieczorową porą, zanurzyć się w przedpremierowych, synth-popowych dźwiękach „Spirit” Depeche Mode w nieodżałowanym Studiu U22. Jak jednak Państwo widzicie przymiarki przymiarkami, plany planami a życie życiem, więc w tzw. międzyczasie Włosi zdążyli odświeżyć serię Homage Tradition a tym samym Horn – rodzimy dystrybutor marki, zamiast dokonywać swoistej ekshumacji raczył był uszczęśliwić nas najnowszymi inkarnacjami środkowego modelu należącego do ww. linii, czyli zgrabnymi podłogówkami Serafino G2, ponad którymi znajdziemy Amati a poniżej Guarnieri, które w przyszłości ma uzupełnić centralny Vox.
Skoro w końcu udało nam się w towarzystwie tytułowych Włoszek przekroczyć magiczną barierę 100 kPLN jasnym jest, że przynajmniej jeśli chodzi o kwestie natury wizualnej będziemy cieszyć oczy szlachetnymi materiałami i dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach detalami. I tak też jest w istocie, bowiem co tu dużo mówić stolarka Serafino jest najwyższych lotów. Zwężające się ku tyłowi wzorem liry skrzynie wykonano z dziewięciowarstwowych, giętych sandwichy drewnianych pokrytych dziewięcioma warstwami lakieru, dostępnych w trzech wersjach wykończenia: graphite, wenge i red. Jak widać na załączonych zdjęciach do nas trafiły egzemplarze w środkowej opcji i przynajmniej moim skromnym zdaniem prezentują wprost obłędnie. Ciemne wenge nader udanie kontrastuje z klonowymi żyłkami a anodowane na satynowy tytan aluminiowe ranty płyty górnej, szyna zastępująca śladowej szerokości ścianą z idealnie wkomponowanymi podwójnymi terminalami głośnikowymi i podłużnym otworem „Stealth Ultraflex” wentylującym komorę basową oraz uzbrojona w kolce podstawa spinają optycznie całość. Warto jednak mieć świadomość, iż poza stanowieniem niewątpliwej ozdoby pełnią one rolę zdecydowanie bardziej istotną, bowiem są swoistym egzoszkieletem usztywniającym całą bryłę i zarazem zapobiegają pasożytniczym rezonansom elementów drewnianych z jakich wykonano ściany. Nie da się oczywiście pominąć pokrytego skórą frontu, na którym pyszni się sekcja wysoko-średniotonowa z przeprojektowanym 28mm jedwabnym tweeterem D.A.D z charakterystycznym łukowatym dyfuzorem i stykającym się membraną przetwornika elementem antyrezonansowym „Arrow Point” oraz również poddanym poważnym modyfikacjom, widocznym przede wszystkim w przypadku korektora fazy o diametralnie innym kształcie aniżeli w poprzedniej wersji, 150 mm średniotonowcem. Reprodukcję najniższych częstotliwości powierzono parze drugiej generacji 180 mm wooferów Intono z nowymi cewkami i zoptymalizowanymi pod względem wentylacji ramionami koszy. Nieobeznani z tematem czytelnicy mogą co prawda kręcić nosem na niezbyt urodziwe otwory mocowania maskownic, jednak proszę mi wierzyć na słowo, że akurat tym razem mamy do czynienia z wyjątkiem potwierdzającym regułę i o ile w 99,9% przypadków odwodzę Państwa od pomysłu zakładania takowych, to w Serafino owych przeciwwskazań nie znajduję, gdyż zamiast mniej, bądź bardziej degradującej brzmienie przetworników rozpiętej na ramce za przeproszeniem pończochy mamy zestaw eleganckich „strun” które naciągamy na montowanych w ww. otworach aluminiowych „mostkach”. Skoro między wierszami przewinął się temat różnic, to warto również zwrócić uwagę na fakt iż w pierwszej odsłonie Serafino znajdujący się na ścianie górnej firmowy logotyp wkomponowano w ozdobny szyld, a tym razem postawiono na zdecydowanie mniej ostentacyjną i przez to bezapelacyjnie bardziej wyrafinowaną autopromocję poprzez wykonanie stosownej intarsji, co w połączeniu ze wspomnianą wielowarstwową powłoką lakierniczą daje iście zachwycający rezultat.
Od strony elektrycznej mamy do czynienia z układem 3.5 – drożnym z częstotliwościami podziału ustalonymi na 200, 250 i 2 400Hz. Zgodnie z zapewnieniami producenta Serafino mogą pochwalić się 90dB skutecznością przy 4 Ω impedancji, co dobrze wróży ich kompatybilności z większością adekwatnych klasą wzmacniaczy, choć rekomendacja używania wzmocnienia dysponującego przynajmniej 50 – 300W nieco studzi zapał do sięgania po eteryczne, SET-owe lampowce. Jednakże z czystej ciekawości i przekory spróbowałbym szczęścia z chociażby Ayonem Spitfire bądź Kronzillą KR Audio, więc jeśli najdzie Państwa ochota na jakieś niekoniecznie oczywiste konfiguracje, to gorąco zachęcam do wszelakich eksperymentów, których rezultaty mogą Was mile zaskoczyć, jak nas zestawienie Bowers&Wilkins 802D3 z teoretycznie słabowitymi końcówkami mocy Audio Tekne.
Skoro walory natury wizualnej wywołały same ochy i achy najwyższa pora na skupienie się na zdolnościach Serafino G2 do uwodzenia nie tylko zmysłu wzroku, ale i słuchu. W końcu jakby ktoś chciał jedynie napawać się wyglądem nowego nabytku równie dobrze mógłby wybrać jakąś zabytkowa etażerkę, bądź sekretarzyk i też byłby zadowolony. Pech jednak w tym, że dla wyrafinowanego audiofila – estety kolumny mają nie tylko wyglądać, ale i grać, więc przejdźmy do konkretów. A jest o czym pisać, gdyż najnowsza odsłona „średniaków” z serii Homage już od pierwszych taktów „Music Inspired by Slavs” pokazała, że sroce spod ogona nie wypadła i zarazem jest nader oczywistym – wyższym stopniem wtajemniczenia oraz wyrafinowania od swoich protoplastów. Do czego piję? Ano do tego, że poprzednie Serafino dość odważnie operowały górą, która choć otwarta i czysta potrafiła w pewnych konfiguracjach na dłuższą metę nieco zbyt zabiegać o atencję, czy wręcz skłaniać do poszukiwań nieco zaokrąglonego i ciemniejszego tonalnie repertuaru. Tymczasem G2-ki bynajmniej nie obniżając poprzeczki rozdzielczości osiągnęły większą głębię i osadzoną w iście organicznej soczystości dojrzałość, dzięki czemu czy to dulcimer, czy lira korbowa nie wywoływały stanów lękowych i pękania szkliwa na zębach a jednocześnie trudno byłoby je uznać za w nawet najmniejszym stopniu wycofane, zgaszone, bądź zaokrąglone. Dla pewności jeszcze potraktowałem eleganckie Włoszki dość szorstką w swym wyrazie i niepokojącą w warstwie emocjonalnej elektroniką w postaci rozpoczynającej się odgłosem roju owadów „Perseverantia” duetu Hackedepicciotto i gdy i tutaj również nie sposób było wyłapać jakichkolwiek oznak szklistości, czy też granulacji innych aniżeli zamierzonych przez samych twórców dałem sobie spokój z szukaniem dziury w całym i problemów tam, gdzie ich nie ma. Dzięki temu, z nieukrywaną satysfakcją, mogłem delektować się nad wyraz obszerną tak w domenie szerokości, głębokości i wysokości sceną nie dość, że dalece wykraczającą poza ramy wyznaczone poprzez rozstaw samych kolumn, jak i ścian naszego OPOS-a. Nie odnotowałem też żadnych problemów z umownym „znikaniem” Sonusów z owej sceny, oraz wręcz idealnym „zszyciem” przetworników ze sobą, więc śmiało możemy uznać, iż i pod tymi względami konstruktorom udało się osiągnąć bardzo wysoki poziom spójności. Tu jednak pozwolę sobie na drobną uwagę, bowiem Serafino, będąc czystej krwi reprezentantkami najnowszej generacji włoskiej myśli technicznej zamiast iść w kierunku wyraźnego i zarazem asekuracyjnego ocieplenia i zaokrąglenia stawiają na iście krystaliczną czystość, rozdzielczość i zwinność, więc jeśli ktoś bazując li tylko na ich nieco „rustykalnej” aparycji spodziewa się lepkiej i gęstej niczym miód prezentacji będzie zmuszony nieco zweryfikować swoje oczekiwania, bądź nieco się nagimnastykować, by takowy efekt osiągnąć pozostałymi elementami toru. Nie oznacza to jednak chłodnej analityczności a jedynie dążenie do swoistej transparentności i ograniczenia się do reprodukcji przekazywanych przez wzmacniacz informacji a nie ich interpretacji. Średnicę mamy zatem niezwykle komunikatywną i wręcz kipiącą informacjami, lecz bez wrażenia ich przeładowania, gdyż Serafino z wrodzonym wdziękiem i zgodnie tak z logiką, jak i zamysłem realizatorów dokonują stosownej selekcji pod względem istotności i roli w przekazie muzycznym, więc to tylko od odbiorcy zależeć będzie jak głęboko w tkankę nagrania będzie chciał się zanurzyć. Doskonale to słychać na wspomnianym albumie „Perseverantia” gdzie pierwszy plan, wierzchnia warstwa wydaje się w mniej rozdzielczych systemach jedynie zagmatwana, zaszumiona i a tam gdzie wspomniana rozdzielczość zastępowana jest detalicznością nazbyt szorstka, jednak wraz ze wzrostem właściwej rozdzielczości a nie analitycznej detaliczności okazuje się, że wszystkie dźwięki mają właściwą definicję, miejsce w przestrzeni i czas trwania, układając się w co prawda skomplikowaną, jednak niezaprzeczalnie logiczną całość a wraz z odkrywaniem kolejnych ich pokładów doceniamy inwencję, talent i warsztat ich twórców. Podobne komplementy należą się również najniższym składowym, które gdy wymaga tego sytuacja są kruche niczym karnawałowe faworki, by po chwili rozlać się po podłodze niczym niemalże płonąca surówka z martenowskiego pieca.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie oczywistymi beneficjentami takich walorów brzmieniowych nie są li tylko elektroniczne szumy i trzaski, lecz również zdecydowanie bardziej analogowe i niezelektryfikowane formy artystycznego wyrazu, jak wszelakiej maści większe i mniejsze składy jazzowe, czy orkiestry symfoniczne. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż jeśli ktoś nie wyobraża sobie dnia bez chociażby kilku kwadransów w towarzystwie Bacha, Brucknera, Mahlera, Mozarta, czy Straussa i innych wielkich kompozytorów lubujących się w dziełach dedykowanych wielkim aparatom wykonawczym, to właśnie na najnowszą inkarnację Serafino powinien zwrócić szczególną uwagę, gdyż tego typu repertuar jest dla nich przysłowiową wodą na młyn. Z łatwością bowiem będą w stanie oddać zarówno najcichszy szmer miotełki muskającej werbel, czy świergot pikuliny, jak i potężne, wgniatające w fotel tutti i to przy zachowaniu pełnego pakietu informacji i różnorodności poszczególnych jego składowych, czyli natywnej sygnatury każdej z sekcji instrumentów owo spiętrzenie dźwięków tworzących. W ramach weryfikacji powyższych zapewnień i superlatyw polecam sięgnąć po „Rhapsodies” Leopolda Stokowskiego i jeśli tylko elektronika i pomieszczenie pozwolą tytułowym Sonus faberom rozwinąć skrzydła, to coś czuję w kościach, że uśmiech trzeba będzie Państwu zdejmować chirurgicznie, bądź poczekać co najmniej tydzień aż mięśnie twarzy przestaną usilnie dążyć do upodobnienia was do Jacka Nicholsona wcielającego się w Jokera.
Sonus faber Serafino G2 to kolumny tyleż eleganckie i wyrafinowane, co orzeźwiająco krystaliczne i rozdzielcze, dające fenomenalny wgląd w nagranie, lecz i wymagające względem towarzyszącego im toru. Ani im w głowie naprawianie, bądź li tylko maskowanie, pudrowanie niedociągnięć współpracującej z nimi elektroniki. Jeśli jednak potraktujecie je z odpowiednią atencją i dacie im odpowiednie warunki, w tym przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł to szanse, że zostaną z Państwem na lata wydają się całkiem spore.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Horn
Producent: Sonus faber
Cena: 119 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: podłogowe, 3.5-drożne; sekcja średniotonowa zamknięta, sekcja basowa wentylowana „Stealth Ultraflex” system
Zastosowane przetworniki
– wysokotonowe: 1 x 28 mm DAD Arrow Point
– średniotonowe: 1 x 150 mm z systemem magnesów neodymowych
– niskotonowe: 2 x 180 mm Intono Woofers
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 200Hz – 250Hz – 2.400Hz
Pasmo przenoszenia: 30 – 35.000 Hz
Skuteczność: 90 dB SPL (2.83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4 Ω
Zalecana moc wzmacniacza: 50 – 300W
Dostępne wykończenie: graphite, red, wenge
Wymiary (W x S x G): 1091 x 396 x 485 mm
Waga: 48,5 kg
Opinia 1
Pewnie nie będę oryginalny, gdy ze stuprocentowym przekonaniem stwierdzę, iż na szeroko rozumianym rynku audio są marki, które bez względu na chwilowe wzloty i upadki podczas swojego bytu na tym ziemskim padole już po wypowiedzeniu ich nazwy wzbudzają w nas wypracowany przez lata szacunek. Jak wspomniałem, nie ma znaczenia jak dany brand jest postrzegamy w danym momencie, ważne, że w pierwszej kolejności kojarzy się z czymś nietuzinkowym. Niestety to w obecnych, nastawionych na pogoń za pieniądzem za wszelką cenę czasach jest już coraz rzadszym zjawiskiem, ale nie oszukujmy się, nadal jest kilka podmiotów idealnie pasujących do mojej tezy. Kogo tak pokrętnie chciałem Wam przedstawić? Oczywiście bohatera dzisiejszego spotkania. którego znakomicie znacie, bowiem tym razem będę miał przyjemność przelać na klawiaturę kilka opinii o trzeciej odsłonie dystrybuowanych przez warszawski Horn, kultowych monitorów włoskiego specjalisty Sonus faber o handlowym oznaczeniu Electa Amator III. Zainteresowani? Przyznam, że osobiście mimo ich kilkuletniego już stażu na rynku – miałem okazję być na ich oficjalnym debiucie, po zdawkowym poznaniu ich możliwości w salonie byłem bardzo ciekawy, jak wypadną w znanych mi warunkach sprzętowych i lokalowych. Trochę na to czekałem, ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze i są – efekt 30 lat działania marki na rynku, czyli Sonus faber Electa Amator III w pełnej krasie.
Jak przystało na produkt spod znaku Sonus faber, nasze bohaterki choć gabarytowo są stosunkowo niewielkie, od pierwszego kontaktu wzrokowego nie pozostawiają złudzeń, iż to majstersztyk w najczystszej postaci. Naprawdę niewielu producentów potrafi w ten sposób połączyć pewnego rodzaju wodę z ogniem. Oczywiście mam na myśli użyte do wykonania kolumn, nadające im niedoścignionej aparycji półprodukty typu: biały marmur, drewno orzecha i czarna, strukturalna skóra w przypadku obudowy dzierżącej przetworniki oraz wsparty na złotych kolcach również biały marmur i czernione aluminium nóg w kwestii dedykowanych podstawek. To z pozoru wydaje się być karkołomnym i raczej pozbawionym sensu konstrukcyjnym miszmaszem, jednak jak to u Włochów prawie zawsze bywa, ostatecznie wyszło im tak zwane wizualne cacuszko. Z pozoru typowa obudowa jest połączeniem znakomicie prezentującego się drewna orzecha przyjemnie dla oka zaokrąglonych ścianek bocznych i jej górnej połaci, nakładanej ręcznie czarnej skóry na odpowiednio wyprofilowanym, będącym płaszczyzną nośną dla głośników awersie i wyposażonym w port bass-reflex wraz z podwójnym zestawem terminali rewersie oraz odseparowanego wstawką z mosiądzu marmuru Carrara w roli stabilizującej konstrukcję podstawy. Oczywistym jest, że kolumny monitorowe potrzebują odpowiednich podstawek, dlatego designerzy Sonus faber chcąc zaoferować spójny z kolumnami projekt, w jego wykonaniu poszli drogą samych skrzynek. Takim to sposobem standy wykonano z dwóch owalnych, anodowanych na czarno, zasypywanych materiałem tłumiącym profilów aluminiowych, które bliźniaczo do kolumn, czyli poprzez mosiężny motyw posadowiono na uzbrojonym w złote kolce białym marmurze Carrara. Jeśli chodzi o zestaw przetworników, do obsługi układu dwudrożnego zaprzęgnięto 28 mm kopułkę i 6,5 calowy niskotonowiec.
Rozpoczynając przygodę z rocznicowymi Electami z wielką przyjemnością jestem zobligowany przyznać, iż biorąc pod uwagę fakt dedykowania do znacznie mniejszych pomieszczeń niż odbył się test, to naprawdę świetny produkt. Powód? Otóż nie tylko bez najmniejszych problemów wypełniały kubaturę mojego wielkiego salonu, ale przy okazji nieźle zaznaczały linię zawartego w materiale muzycznym basu. W wartościach bezwzględnych naturalnie było go nieco za mało, jednak gdy zderzymy zastany, dla mnie już fajny wynik z trudnymi warunkami lokalowymi, jestem wręcz przekonany, że w dedykowanym, nieco poniżej 20-25 m² lokalu temat podstawy basowej jeśli nie osiągnie ideału, to nabierze akceptowalnych rumieńców. Co bardzo istotne, rumieńców spod znaku nowej odsłony Sonusa. Czyli nadal z brzmieniową nutą z dawnych lat kolorystycznej namiętności, jednak okraszoną najnowszymi trendami tego typu konstrukcji. Naturalnie piję do ewolucji ich brzmienia. Ja wiem, że wierni fani tego modelu sprzed lat mogą ponarzekać na znacznie mniejszy poziom esencjonalności prezentowanego dźwięku, jednak nie oszukujmy się, czasy lejącego się z głośników lukru odeszły w niepamięć. Owszem, to może się podobać, jednak obecnie istotnym elementem w oddaniu ducha muzyki jest nie tylko często przesadna projekcja zawartego w niej liryzmu, ale również pokazanie go z naturalną swobodą i oddechem. Niestety tego nie da się odwzorować w momencie zbytniego przywiązania do nasycenia i krągłości. A jeśli tak, chyba nie dziwne jest, że konstruktorzy najnowszej odsłony Amatorów chcąc nawiązać do poprzedniczek, ale nie kopiując ich dawnych nawyków, tchnęli w jubilatki szczyptę pozwalającej muzyce odetchnąć witalności. Dla mnie to dobry ruch. Co prawda lubię otaczać się dźwiękiem prezentowanym w estetyce nasycenia, ale ważnym aspektem jest również pozwalająca jej swobodnie wybrzmieć zdroworozsądkowa lekkość. W innym wypadku zamiast ważnego dla prawdy o zapisanym w materiale pakietu informacji przekaz będzie nosił cechy napychania odbiorcy monotonną papką. Jak wspominałem, być może dla kogoś przyjemną, jednak w odniesieniu do dążenia do doskonałości projekcji mało zróżnicowaną pod względem odcieni pojedynczego dźwięku beznamiętną strawą. Na szczęście nasze piękne bohaterki nader udanie to zbilansowały.
Wręcz idealnym przykładem na obronę tego stwierdzenia była płyta braci Oleś z wibrafonistą Christopher-em Dellem „Górecki Ahead”. Świetnie pokazany akcent sposobu grania Marcina na kontrabasie oraz artykulacja rytmu i zawieszenie przeszkadzajek przez jego brata na zestawie perkusyjnym dały fenomenalny podkład do brylowania naszpikowanemu milionem nienachalnych informacji wibrafonowi Christophera. To dla wielu z pozoru jest prosty do pokazania pełni możliwości instrument, gdyż cechuje go zwykłe uderzenie w płytkę. Niestety to bywa złudne, gdyż często w wyniku działania uderzenia pałeczką słyszymy dość mocno skondensowany, czasem nawet przyjemnie soczysty, ale jednak zbyt mocno skupiony dźwięk. Tymczasem nie jest to monolityczny, dłuższy lub krótszy impuls, tylko pakiet wydarzeń w skład którego wchodzą twardawy atak, stopniowe nasycanie i na końcu mieniące się milionem informacji modulowane wygasanie. I prawdopodobnie to w zamyśle mieli konstruktorzy najnowszych Elect III. Kolokwialnie mówiąc nie zawiesić w eterze wibrafon jako tłusty, pozbawiony nieoczekiwanych meandrów, przez to nieciekawy życia byt, tylko pokazać go poprzez pryzmat pełnej życia energii, po nieuchronny, ale za to jakże pełen odcieni koniec. Bez zdroworozsądkowego rozdrobnienia tego aspektu nie ma szans na ciekawą prezentację podobnych instrumentów. A przecież dla wspomnianego rodzeństwa wibrafon na tej płycie to wisienka na torcie, dlatego tak jak zrobiły to małe Sonusy, dobrze jest spróbować odtworzyć go w pełnej krasie.
Innym przykładem na znakomitą pracę włoskiej myśli technicznej okazała się być wokalistyka w wykonaniu bałkańskiej artystki Amiry Medunjanin. Jednak jak wiadomo, nie z samej wokalizy tego typu muzyka się składa i wbrew pozorom to wydawnictwo przywołałem z myślą o wspierającym frontmenkę zespole. Co mam na myśli? Chyba nikogo nie trzeba przekonywać o pewnej wyrazistości użytych podczas sesji nagraniowej instrumentów, które bez dobrego pokazania ich specyfiki brzmienia oraz sposobu wytwarzania dźwięku nie mają szans na porwanie duszy słuchacza. I żeby nie było, nie chodzi o akompaniament do znanej powszechnie Zorby, tylko ogólne spojrzenie na z pozoru prosty w obsłudze, jednak w rękach wirtuoza wyrazisty dęciak qudt, czy podobny do cytry strunowiec kanun. Jak można się spodziewać, zbyt mocne osadzenie ich w nasyceniu nie pozwoliłoby im odpowiednio lekko, ale przy tym z rozmachem wybrzmieć. Tymczasem Włoszki nie miały z tym najmniejszego problemu. Dzięki odejściu od dawnych nawyków było swobodnie, ale przy okazji wyraziście i dzięki temu dźwięcznie, co jest solą tego typu muzyki.
A co z twórczością z przeciwległego bieguna spod znaku rocka lub elektroniki? Powiem tak. Owszem, da się jej słuchać. Jednak nie oszukujmy się, dla tytułowych konstrukcji to walka o przetrwanie. Teoretycznie zagrają wszystko, co im się zapoda, tylko jaki jest sens szukania brutalności często źle zrealizowanej muzyki w monitorach stawiających na wyrafinowanie? To nawet nie jest szaleństwo, tylko w moim odczuciu bezsens. Po pierwsze – są zbyt małe, aby oddać odpowiednią ścianę marnego jakościowo dźwięku, a po drugie – za sprawą oferowanej jakości dźwięku wszelkie zniekształcenia wręcz wyeksponują. To gdzie tu logika? A gdy jej nie widzę, nie będę tego tematu dalej roztrząsał.
Po tak konkretnym w wszelkie za i przeciw teście na myśl samoczynnie nasuwa jedno zasadnicze pytanie – „Czy są to kolumny dla każdego?”. I wiecie co? Z odpowiedzią na nie nie będę miał najmniejszego problemu. To wynika z powyższego słowotoku, który jasno pokazuje, że aby skorzystać z ich najlepszych cech, należy umieścić je w odpowiednim rozmiarowo pomieszczeniu i raczej unikać muzyki stawiającej na doznania oparte o ekstrema. I nie chodzi o obronę miernego produktu, tylko pokazanie, że pewne konstrukcje mają swoje preferencje. Naturalnie włoskie panny spokojnie można karmić ciężkim rockiem, tylko swoje prawdziwe „ja” pokażą dopiero w muzyce epatującej emocjami opartymi o esencję, kolorystykę i kontrasty następujących po sobie wydarzeń. Niestety monotonna papka zmarnuje ich potencjał. A zapewniam, jest bardzo duży.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile młodszemu pokoleniu pewnie nie robi to żadnej różnicy, bo tematyką audio interesują się tu i teraz, raczej śledząc kolejne nowości aniżeli oglądając się wstecz, to bardziej doświadczeni audiofile z pewnością pamiętają czasy, gdy Sonus faber był niejako synonimem wytwórcy ekskluzywnych monitorów a Franco Serblin z zamawianych w Seasie, Audio-Technology i Dynaudio, a później również Scan-Speaku przetworników wyczarowywał kolejne cudeńka. Któż nie marzył o orzechowych Minimach, Electach, czy Elactach Amator, o Extremach nawet nie wspominając? Kluczowy okazuje się jednak czas przeszły – był, do … 1998r., kiedy to światło dzienne ujrzały zjawiskowe podłogówki Amati Homage. A potem już poszło z górki, bo na królewskim tronie pyszniły się Stradivari Homage, The Sonus faber, Aidy, Lilium i nowsze inkarnacje poprzedników – New Aida. Oczywiście w tzw. międzyczasie nie zabrakło klasycznych podstawkowców w stylu Guarneri Memento, Guarneri Evolution, Ex3ma, czy nieco skromniejszych, choć nadal butikowo-rustykalnych Electa Amator III i Minima Amator II, jednak mleko się rozlało a tym samym zmieniło się postrzeganie marki, która o zgrozo próbowała swych sił w niemalże budżetówce. Ba, nawet my sami staliśmy się ofiarami ww. zmiany optyki, gdyż na przestrzeni minionej dekady mieliśmy okazję pochylić cię jedynie nad, a jakże, podłogowymi Olympica Nova V. Jednak, co się odwlecze, to nie odwlecze i choć od polskiej premiery (w której, jak widać, mieliśmy okazję uczestniczyć) minęły … cztery lata, koniec końców udało nam się wyszarpnąć z objęć Horn Distribution będące nad wyraz udanym odwołaniem do jakże chlubnej przeszłości na wskroś włoskie monitorki Sonus faber Electa Amator III.
Tym razem sesja zdjęciowa przebiegła nieco inaczej, gdyż zamiast podziału na unboxing i właściwe odsłuchy postanowiłem od razu wszystko uwiecznić za jednym podejściem, bowiem wyłaniający się z kartonów, krok po kroku, widok okazał się na tyle intrygujący, że nie było szans na to, by po wypakowaniu zostawić wszystko w spokoju i cierpliwie czekać aż kolumny raczą się w naszym systemie zaaklimatyzować. Oczywiście spontaniczne wpięcie Sonusów początkowo miało posłużyć li tylko jako materiał zdjęciowy, lecz skoro dotarły do nas wygrzane egzemplarze wiadomym było, że chociażby pobieżny rzut uchem z pewnością nikomu nie zaszkodzi. I rzeczywiście – okazało się, że walory soniczne nie tylko dorównują, co wręcz wykraczają ponad te natury estetycznej. Jednak, żeby zachować chociaż pozory stosowanych przez nas procedur wróćmy na dosłownie chwilę do aparycji dzisiejszych bohaterek, bo możliwie dyplomatycznie rzecz ujmując jest na czym oko zawiesić.
W połowie – ściany boczne i górną, Elect wykonano z klepek orzechowych, z kolei ich front i plecy zdobi czarna, tłoczona skóra opinająca profil z MDF-u. Jakby tego było mało podstawa to równie udanie podkreślający luksusowość monitorków pięknie wyszlifowany marmur Carrara oddzielony od skórzano-drewnianego korpusu dyskretną mosiężną przekładką. Warto również od razu zaznaczyć, iż podstawę od spodu uzbrojono w nagwintowane otwory pozwalające na stabilne zespolenie z dedykowanymi, nie mniej wyrafinowanymi wzorniczo – aluminiowo/marmurowymi standami. Jednym słowem … ekstaza. Jeśli komuś wydaje się, że taki
Na froncie pyszni się chroniony charakterystyczną trójramienną „gwiazdką” 28mm jedwabny wysokotonowiec H28 XTR-04 DAD™ poniżej którego usadowił się 18 cm celulozowy mid-woofer MW18XTR-04. Z kolei na zapleczu znajdziemy ozdobną mosiężną tabliczkę znamionową z wkomponowanymi podwójnymi, równie biżuteryjnymi terminalami głośnikowymi a w górnej części pokaźnej średnicy ujście układu bas-refleks.
„Stare, dobre” Sonusy grały dostojnie, gęsto i wyrafinowanie, przez co zyskały w pewnych kręgach łatkę, bądź co bądź nie do końca bezzasadnej gabinetowości. Jednak takie zaszufladkowanie nie było bynajmniej ich wadą a zaletą, bo ktoś, kto się na nie decydował doskonale wiedział, bądź wiedzieć powinien, na co się pisze, więc jeśli coś mu finalnie nie pasowało, to już był jego / jego systemu problem a nie wina samych kolumn. Później miały miejsce różne i nie zawsze logiczne zawirowania, ze wspomnianym, niezbyt udanym, stanowiącym ewidentną rysę na włoskim wizerunku romansie z budżetówką i prawdę powiedziawszy trudno było wyrokować, w którą stronę pójdzie kolejny model. Dlatego też zabierając się za krytyczne odsłuchy Elect dałem im oprócz kilkudniowej rozgrzewki przysłowiową carte blanche, gdyż wcześniejsze z nimi spotkania, pomijając kilkugodzinną nasiadówkę po wypakowaniu, miały charakter na tyle przypadkowy, iż wyciąganie na ich podstawie jakichkolwiek merytorycznych wniosków byłoby równie zasadne, jak nie tylko ocena otaczającej nas rzeczywistości , lecz i przepowiadanie przyszłości bazując li tylko na obietnicach wyborczych i narracji serwowanej przez państwowe media.
Pierwsze takty prog-rockowo-folkowego „Graveyard Star” Mostly Autumn i jeśli miałbym jakiekolwiek wątpliwości, to w tym momencie zostałyby one rozwiane. Electy zagrały bowiem wybornie, po swojemu i niczego nie udając. Jasnym stało się jednak, że nie są do wszystkiego, co poniekąd … dobrze o nich świadczyło. Zdziwieni? A czemuż to? Przecież wiadomo wszem i wobec, że jeśli coś jest do wszystkiego, to albo jest do d&%y, albo jest to szwajcarski scyzoryk, a jak sami z pewnością Państwo zauważyliście filigranowe Sonusy kilkunastoostrzowego multi-toola nijak nie przypominają a i do wsadu dedykowanego tej części naszego ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę nie sposób je porównać. O co więc chodzi? O nomen omen słuszne założenie producenta, że jednostka wykazująca nimi zainteresowanie w przestrzeni pomiędzy lewym a prawym uchem jakieś szare komórki nie tylko posiada, co potrafi z nich zrobić właściwy użytek a rezultat owego procesu tentegowania w głowie zdolna jest przełożyć na sensowność własnych działań. Po pierwsze zatem nie będzie oczekiwała od tytułowych kolumn niemożliwego a po drugie, świadoma ich oczywistych cech charakterologiczno-konstrukcyjnych zapewni im odpowiednio kaloryczną i dopasowaną do ich DNA strawę. Po co o tym wspominam? A po to, żeby nikt nie próbował mieć do nich pretensji, że nie nagłośnią 100, czy 150 metrowego salonu, tak sugestywnie jak daleko nie szukając odświeżone Aidy, bądź nie będą w stanie oddać pełni agresji „Repentless” Slayera. Bo nie będą, gdyż nie do tego zostały stworzone. Podobnie jak nikt przy zdrowych zamysłach nie będzie próbował Maserati GranTurismo przewozić półtonowego koncertowego Bosendorfera 280VC, bądź choćby 85” QLED-a. Za to na wspomnianym rockowo-folkowym repertuarze Electy miały okazję w pełni rozwinąć skrzydła, odpowiednio podkreślić przestrzenność i rozmach albumu a jednocześnie nie rozdmuchiwać go do iście gargantuicznych rozmiarów i nie próbować grać jak potężne podłogówki. Zyskują na tym one, zyskuje muzyka i zyskujemy my – słuchacze, gdyż dół pasma, choć pełny i zaraźliwie pulsujący, ani nie dominuje, ani nie nosi oznak wysilenia, przez co odpada problem ewentualnej nerwowości i chorobliwego udowadniania na każdym kroku, że da radę. Bo tu nie o dawanie rady chodzi a o wrodzony artyzm i naturalność. A Sonusy właśnie naturalność i rozbrajającą szczerość celebrują i pielęgnują, oferując dźwięk kompletny i skończony. W dodatku bez jakiegokolwiek, nawet najmniejszego „ale”.
Co ciekawe zarówno górne rejestry, jak i dół ani myślą ustępować pola średnicy, która choć niezwykle organiczna i komunikatywna nader udanie unika zbytniego przegrzania i w pierwszej chwili przyjemnego, lecz na dłuższą metę nieco uśredniającego przekaz wypchnięcia. Mamy zatem z jednej strony krągłość i gładkość wybornego Primitivo a z drugiej rześkość Vinho verde i brak grania pod publiczkę, czy też siłowego wyciągania za uszy słabych realizacji, bo jednak z racji niewątpliwej liniowości Sonusy wyraźnie różnicują reprodukowany materiał a tym samym informują o fakcie, gdy ktoś w studiu przyszedł do pracy a nie pracować. Wracając jednak do ograniczeń najnowszej, trzeciej już, inkarnacji Electy Amator, to proszę, o ile tylko nie gustujecie Państwo w ekstremach w stylu wspomnianego Slayera, niezbyt brać sobie owe ostrzeżenie do serca, bowiem nawet na niezwykle eklektycznej a zarazem zawierającej kilka cięższych kawałków ścieżce dźwiękowej do „Stranger Things, Season 4” tytułowe monitorki ani myślały wywieszać białej flagi i po prostu grały na 100%, o ile nie więcej, swoich możliwości. Warto bowiem mieć na uwadze, że chcąc poznać pełnię drzemiącego w nich potencjału podpięliśmy je na stałe pod redakcyjnego APEX-a. Ba, nawet dyskotekowy „Tarzan Boy” Baltimora przestał straszyć plastikową aranżacją, gdyż akcent został przesunięty na pulsujący rytm a syntezatorowy podkład nabrał znamion oldschoolowej analogowości. Z kolei „Master of Puppets” Metallici cięło powietrze ognistymi riffami aż miło. Oczywiście stopa Larsa Ulricha nie schodziła tak nisko i nie dysponowała taką energią jak ma to w zwyczaju na potężnych Gauderach, lecz brak sztucznego pompowania i podbicia wyższego basu mającego udawać coś, czego niewielki dwudrożny monitor fizycznie nie jest w stanie zagrać działało wyłącznie na ich korzyść. Warto jednak podkreślić, że nawet w blisko 40-metrowym OPOS-ie basu bynajmniej nie brakowało, bo takowy był a z racji swojej sprężystości i zróżnicowania nie sposób było doświadczyć jakiegoś nieusatysfakcjonowania. Ot klasyczne stawianie jakości ponad ilość i wyraz szacunku w stosunku do odbiorcy. Co innego góra, która, jak już zdążyłem nadmienić cechowała się nie tylko odwagą, co niezwykłą rozdzielczością i ani myślała iść w kierunku romantycznego zawoalowania czy bezpiecznych krągłości. Wystarczyło bowiem sięgnąć po fenomenalny album „Alegría” nieodżałowanego Wayne’a Shortera, by doświadczyć nie tylko ekspresji dęciaków, jak i skrzących się blach, których w trakcie jazzowych improwizacji Brian Blade bynajmniej nie oszczędzał. Wszystko jednak podane zostało z niezwykłym wyrafinowaniem i smakiem, więc każdy dźwięk miał swój ściśle określony czas i miejsce, idealnie wkomponowując się w koherentną tak pod względem tonalnym, jak i logicznym całość.
Krótko mówiąc Sonus faber Electa Amator III są idealną propozycją dla wyrafinowanych melomanów i koneserów dźwięków wszelakich poszukujących kolumn zdolnych pieścić ich wyostrzone zmysły przez długie lata bez popadania z jednej strony w przesadę a z drugiej w nudę. Jak sami Państwo widzicie wyglądają iście zjawiskowo i równie zjawiskowo grają stając się nie tylko ozdobą każdego salonu, co wystarczającym powodem do tego, by ilekroć znajdziemy się w ich zasięgu sięgnąć po ulubiony repertuar i po prostu się nim delektować z intensywnością, na jaką w pełni zasługuje.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Sonus faber
Cena: 41 998 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 2-drożna, podstawkowa, wentylowana
Zastosowane przetworniki
– Wysokotonowy: H28 XTR-04 DAD™, Ø 28 mm
– Średnio-niskotonowy: MW18XTR-04, Ø 180 mm
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 2 500 Hz
Pasmo przenoszenia: 40 – 35 000 Hz
Skuteczność: 88 dB SPL (2,83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4Ω
Wymiary (W x S x G)
– Kolumna: 375 x 235 x 360 mm
– Stand: 720 x 300 x 350 mm
Waga
– Kolumna: 14,6 kg
– Stand: 11,2 kg
Sonus faber z dumą prezentuje nową generację swojej kultowej i wielokrotnie nagradzanej kolekcji Homage składającej się z czterech premierowych produktów.
Rozwój obecnej kolekcji podkreśla włoskie dziedzictwo Sonus faber, zaangażowanie w kunszt rzemieślniczy i krok naprzód w portfolio produktów marki, oddając hołd instrumentom muzycznym, które zainspirowały stworzenie tej wyjątkowej kolekcji. Homage jest hołdem dla geniuszu utalentowanych konstruktorów instrumentów muzycznych i tradycji tworzenia lutni, której początki sięgają miasta Cremona we Włoszech.
Słynne włoskie rodziny, w tym Amati, Guarneri i Stradivari dążyły do osiągnięcia najwyższego uznania i pozycji w swoim rzemiośle, tworząc ponadczasowe dzieła sztuki cenione za doskonałość dźwięku i pożądane ze względu na wysublimowane piękno. Zainspirowany geniuszem tych twórców oraz ich perfekcyjną techniką i intuicją, Sonus faber opracował kolekcję Homage, łącząc nowoczesne technologie z bezkompromisowymi, naturalnymi materiałami i wyrafinowanym designem, aby uzyskać doznania pobudzające wszystkie zmysły.
“Najbardziej złożonym, ale także ekscytującym momentem dla projektanta jest chwila, w której zostaje wezwany do ulepszenia ponadczasowej ikony” – powiedział szef działu projektowania Livio Cucuzza. „Jak wprowadzać innowacje do produktu, którego wizerunek jest odporny na upływ czasu i zmieniające się trendy w modzie? Jedynym sposobem jest cofnąć się o krok, zastanowić i głęboko zrozumieć, dlaczego ten produkt został pierwotnie stworzony. Zmierzyłem się z tym wyzwaniem bezpośrednio z moim zespołem w Sonus faber.
Trzecia generacja Homage była pierwszym projektem, nad którym pracowałem, a najnowsza premiera, którą przedstawiamy, to piąta odsłona – najbardziej rozwinięta, najbardziej dojrzała, ale równie autentyczna i wyjątkowa. Historia, która się powtarza, przecinając ścieżkę ewolucji na różnych etapach mojego własnego życia, nigdy nie przestając mnie fascynować i napawać dumą, że jestem jej częścią.”
Nowa generacja kolekcji Homage będzie reprezentowana przez cztery modele dostępne w trzech wykończeniach – czerwonym, wenge i grafitowym. Nowe modele zostały wyposażone w najnowszą technologię INTONO, wykorzystują nową filozofię spójności fazowej, nową wtyczkę fazową oraz innowacyjne technologie w konstrukcji przetwornika niskotonowego.
• Guarneri (5 generacja)
• Serafino (2 generacja)
• Amati (5 generacja)
• Vox (3 generacja)
Nowa kolekcja Homage będzie dostępna w sprzedaży u autoryzowanych dealerów Sonus faber w Stanach Zjednoczonych od stycznia 2023 roku, a wkrótce potem w pozostałych częściach świata.
Najnowsze komentarze