Tag Archives: Horn Distribution


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Dali (Kore) na śniadanie …

Moja śp. Babcia zawsze powtarzała, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem, bo daje, a przynajmniej dawać powinno, energię na cały dzień wytężonej pracy. Oczywiście diametralnie odmienne zdanie mają południowcy rozpoczynający dzień od kawy i croissanta, jednak patrząc za okno nawet przy potężnym wspomaganiu antydepresantami, czy też innymi środkami psychoaktywnymi niezwykle trudno uznać klimat w jakim żyć nam przyszło za chociażby zbliżony do śródziemnomorskiego. Dlatego śmiem twierdzić, że zdecydowanie bliżej nam do przyzwyczajeń Skandynawów, którzy z tego co mi wiadomo o pustym żołądku swych domostw, szczególnie zimą opuszczać nie mają w zwyczaju. Z podobnego założenia wyszedł również stołeczny Horn, który postanowił zaprosić przedstawicieli branżowych mediów na śniadanie prasowe poświęcone goszczącym u nas dosłownie przed chwilą na testach potężnym podłogowcom Dali Kore.

Krótko mówiąc w Hornie, oprócz kawy, kanapek i łakoci dali Dali na śniadanie, a tak już na serio to w głównym systemie grały Dali Kore wspomagane niemalże topową elektroniką Naima. Była to zatem czwarta odsłona flagowych Dunek z jaką przyszło nam się spotkać, gdyż oprócz występów z D-klasowymi NAD-ami w Monachium, Classé Delta Pre & Delta Mono na Audio Video Show i Gryphonem Apex u nas i zarazem okazja by rzucić na nie uchem w dość nieoczywistej, korzystającej z dobrodziejstw zasobów Tidala konfiguracji. O walorach sonicznych pozwolę sobie jednak tym razem nie wypowiadać, gdyż wystarczająco obsypałem Kore’y superlatywami w poświęconej im recenzji i powtarzania się raczej nie uważam za coś produktywnego, tym bardziej, że przygotowana na potrzeby tytułowego śniadania prezentacja rządziła się swoimi prawami i chodziło w niej jedynie o zainteresowanie zgromadzonych samymi konstrukcjami a nie krytyczną ocenę i przysłowiowe dzielenie włosa na czworo, gdyż de facto warunków ku temu nie było.
Jak z pewnością Państwo zauważyliście Kore pozostawiono na transportowych kółkach, gdyż jak się okazało lada moment mają wyruszyć w swoiste Tour de Pologne wizytując wyselekcjonowane salony dystrybutora a każdorazowe przestawianie tych 150kg „maleństw” bez takowych (kółek, nie salonów) do najłatwiejszych nie należy. Niemniej jednak nawet na kółkach duńskie flagowce miały okazję zainteresowanym ich walorami co nieco z drzemiącego w nich potencjału pokazać.

Dodatkowym punktem piątkowego spotkania była przybliżająca zagadnienia systemów wielokanałowych zgodnych z Dolby Atmos prezentacja wściennego systemu Dali, z potężnymi PHANTOM S-280 w roli głównej, współpracującego z przedstawicielem najnowszej serii Cinema amplitunerem Marantz.

W ramach podsumowania niniejszej, nad wyraz kompaktowej relacji chciałbym nie tylko podziękować ekipie Horna za zaproszenie i gościnę, lecz również zachęcić Państwa do śledzenia informacji prasowych i jeśli tylko Dali Kore gdzieś w pobliżu Was wylądują, to zajrzyjcie do takowego salonu i rzućcie na nie okiem i uchem, bo kolejna okazja ku temu zbyt szybko raczej się nie nadarzy. A posłuchać ich warto, oj warto. O chęci posiadania ich na stałe nawet nie wspominając …

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Dali Kore

Link do zapowiedzi: Dali Kore

Opinia 1

Nie mam pojęcia ilu z Was wie, iż będąca naszym dzisiejszym tematem Dali jest jednym z głównych rozdających karty w segmencie kolumn dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego. Nie mogę przytaczać konkretnych wyników handlowych zgrubnie przedstawionych mi na prezentacji marki w siedzibie dystrybutora, jednak zapewniam niedowiarków, w tym przypadku mamy do czynienia ze swoistym hegemonem. To oczywiście trwa od wielu lat. A trwa dlatego, że Duńczycy nie posiłkują się półproduktami firm trzecich, tylko posiadając zaawansowane biuro konstrukcyjne sami projektują wszystko od podstaw, spełniając tym sposobem potrzeby praktycznie każdego potencjalnego klienta. I gdy wydawałoby się, że przy znakomitych wynikach biznesowych o więcej nie ma potrzeby się bić, mocodawcy naszego bohatera bazując na wieloletnich doświadczeniach postanowili pokazać, na co ich stać i powołali do życia flagowy projekt pod nazwą Dali Kore. To jeszcze gorąca nowość – pierwszy pokaz odbył się na wiosennej wystawie w Monachium, zaś drugi zaliczyłem na rodzimym AVS 2022, dlatego jestem rad, że mimo wielkiego wysiłku logistycznego warszawski Horn podjął rękawicę i dostarczył owe dwie piękne Dunki do naszej redakcji. Jak wypadły? Cóż, po garść informacji zapraszam do lektury poniższego testu.

W przypadku naszych bohaterek od pierwszego kontaktu wzrokowego widać, że to ma być firmowy majstersztyk nie tylko brzmieniowy, ale również designerski. I wiecie co? Bez względu na dość odważne użycie złota w służbie kilku wizualnych akcentów tak jest. Po pierwsze – dzięki znakomitemu połączeniu zastosowanych do wykonania obudowy diametralnie różnych od siebie materiałów, po drugie – wpisującej się w obecne oczekiwania klienteli kolorystyce, a po trzecie niebanalnej bryle. Wydaje się, że rzucające na wizerunkowe kolana skorelowanie ze sobą kompozytu żywicznego jako budulca skrywającej zwrotnice podstawy, ubranego w ciekawie preparowane usłojenie brzozowego sandwicha bocznych ścianek oraz centralnie umieszczonego ciśnieniowego odlewu aluminium sekcji środkowo-wysokotonowej jest idealnym przepisem na sromotną porażkę. Tymczasem jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, które Duńczycy dopracowali do granic możliwości. Granic, których nawet na milimetr nie przekroczyło wykorzystane do podkreślenia kilku detali zgaszone, satynowe złoto. Zrobili to na tyle zjawiskowo, że nawet moje, bardzo dostojnie prezentujące się Gaudery przy Dali Kore od strony codziennego wzrokowego obcowania wydawały się nieco nudne. A to dopiero przygrywka, bowiem za świetnym wyglądem idą również technikalia. Najistotniejszym jest waga zaoblonej na każdej płaszczyźnie oprócz podstawy, ważącej sauté ponad 100 kg skrzyni, kolejnym świadome unikanie prostopadłych ścianek w służbie walki z falami stojącymi, rozdzielenie sekcji wysokotonowej na dwie drogi, nowo zaprojektowane przetworniki środka i dołu pasma akustycznego oraz posadowienie tego monstrum na wyposażonej w regulowane kolce, zwiększającej rozstaw punktów podparcia aluminiowej ramie. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Góry, której z przyczyn zbytniego rozwadniania tekstu nie będę rozbijał na małe kry, tylko wspomnę, iż powyższy designersko-techniczny festiwal wieńczą skryte na plecach kolumn pod przyjemnymi dla oka ażurowymi kratkami porty bass-refleks, znajdujące się w dolnej części, znakomite w użytkowaniu, jak przystało na High End, podwojone terminale przyłączeniowe z równie zjawiskowo wykonanym kpl. zworek oraz zwyczajowe maskownice. Tak dostojnie prezentujące się Dunki na czas transportu najpierw stawiane są na dedykowanych kółkach, a potem pakowane są w zespolone z systemem paletowym solidne skrzynie.

Czy dzisiejszy temat nie jest aby przerostem formy nad treścią? Przecież to marka tak zwanego pierwszego wyboru segmentu Hi-Fi, a tu funduje nam takie igrzyska? Spokojnie. To jest ostatnimi czasy niemodna, bo naturalna kolej rzeczy, gdy znany od lat producent chce pokazać swoim wielbicielom, na co go stać. Nie zrobił tego w pierwszej kolejności, jak to mają w zwyczaju marki wyskakujące z kapelusza, tylko w oparciu o wieloletnie doświadczenia. I to własne z projektowaniem i wytwarzaniem komponentów włącznie. Dlatego tym bardziej trzeba się z tego cieszyć. Nie ma obowiązku kupowania tego produktu, jednak gdy jest się właścicielem jakiegokolwiek wytworu tego brandu, dobrze jest wiedzieć, że nie tylko ma potencjał, ale potrafi wdrożyć go w życie. Z jakim skutkiem?
Szczerze powiedziawszy, tytułowe zespoły głośnikowe słyszałem już w trzech konfiguracjach i bez naciągania faktów mogę powiedzieć tylko jedno, są znakomite. Grają tak, jaką elektronikę się im podłączy, a to pokazuje nie tylko ich uniwersalność, ale również radzenie sobie z każdym segmentem elektroniki. A wniosek swój opieram na pierwszych występach ze wzmocnieniem marki NAD (4 szt. M23), kolejne z pozycjonowanym wyżej w hierarchii jakości Classé (Delta Pre & Delta Mono), by u siebie nakarmić je monstrualnym Gryphonem Apex Stereo. Nie wiem, jak zrobiły to Dali Kore, ale za każdy razem był to w pełni kontrolowany rozmach, energia i swoboda prezentacji przy praktycznie dowolnym poziomie głośności, co cechuje dobrze skonstruowane konstrukcje kolumnowe. Żadnej spinki, czy zadyszki, tylko swobodne, w dobrym tego słowa znaczeniu trochę od niechcenia pokazywanie co zapisane jest na danej płycie. Naturalnie jak każda, nawet najlepsza konstrukcja z pewnym sznytem brzmieniowym, w tym przypadku ewidentnie kojarzonym z ogólnym postrzeganiem grania tego kolumnowego bytu. Jakim?
To trochę pokłosie wykorzystujących drewnianą pulpę firmowych przetworników, czyli dobrze rozumiana muzykalność. A dobrze rozumiana nie z powodu nadmiernego rozmiękczania i ocieplania dźwięku, tylko prezentacji soczystego, bez pogoni za nazbyt ostrą krawędzią, ale wyraźnego w projekcji basu, idącego mu w sukurs plastycznego środka i dzięki rozdzieleniu pasma pomiędzy dwa głośniki dostarczającej pełne spektrum informacji, minimalnie ocieplonej, jednak skrzącej się góry pasma. A i to mocno zależało od zastosowanego wzmocnienia, gdyż mój pierwszy raz z Dunkami odbył się w towarzystwie bardzo wyraźnie akcentowanych artefaktach typu: twarde kopnięcie dolnym i ostre cięcie górnym zakresem. Jak widać, mimo wspomnianego firmowego nalotu mamy do czynienia z prawdziwym kameleonem, co sprawia, że dla opisywanych konstrukcji praktycznie nie ma wyzwań nie do wykonania, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, bez problemu radzą sobie z każdą muzyką. I tą spod znaku szaleństwa i tą melancholijną.
Przykładowy Black Sabbath „13” ku mojej uciesze nie miał dla mnie litości. Mocne gitarowe pasaże wspomagane rytmiczną pracą perkusji i przecinane charyzmatyczną wokalizą pokazały, że jeśli coś jest dobrze skonstruowane, potrafi odtworzyć nawet awanturniczego rocka. To był ogień w najczystszej postaci, na co po zapoznaniu się z możliwościami kolumn liczyłem i co w dosłownie 100 procentach otrzymałem. Bez źle rozumianego, bo będącego skutkiem zniekształceń na wysokich poziomach głośności krzyku, tylko energia, wygar i rytm. Nic tylko słuchać, co oczywiście z przyjemnością uczyniłem z wypiekami na twarzy tkwiąc w fotelu do cofnięcia się laser do stanu zero.
Innym przykładem na swobodę oddania nawet największych spiętrzeń dźwięku był zapis opery „La Traviata” z oficyny Deutsche Gramofon z udziałem mistrza Luciano Pavarottiego. Naturalnie chodzi o oddanie uderzeń pełnego składu orkiestrowego, który ma zatrząść podłogą. Jednak nie atakiem, tylko również masą, co nasze bohaterki dosłownie i w przenośni zwyczajnie wciągnęły nosem. A to dopiero jeden ze znakomitych aspektów tego materiału. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać o odniesieniu do pokazania kunsztu mistrza Pavarottiego w śpiewanych z pełnych płuc fraz najbardziej znanej arii – na tym krążku nr. 3. Ten występ w duecie w końcowych taktach wspierany wielkim składem chóralnym bez problemu stawiał mi włosy na rękach. To było na tyle zjawiskowe, że pierwszy raz doszedłem z poziomem głośności do granic absurdu, a mimo to nie zanotowałem najmniejszych oznak zniekształceń, dzięki czemu pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo.
Na koniec coś dla wielbicieli delektowania się każdą pojedynczą nutą. W roli tego testera wystąpiło trio Al Di Meola, John McLaughlin, Paco DeLucia z niedawno wydanym koncertem „Saturday Night In San Francisco”. Nie oszukujmy się, gitara to feeria pojedynczych, często melancholijnych, a czasem bolesnych dźwięków. Na tyle innych w projekcji, że gdy kolumna nie umie oddać natychmiastowej zmiany energii i wyrazistości danego szarpnięcia struną, odbiór takiego wydarzenie staje się nudny. Na szczęście dzięki podziałowi górnego zakresu dla pokazanie go w lepszej rozdzielczości Dali Kore sprawiły, że poczułem się, jak bym na tym koncercie był. Raz ganiły mnie szybkimi gitarowymi bijatykami muzyków pomiędzy sobą, innym razem tuliły balladowymi opowieściami, ale nigdy nie sprawiały wrażenie monotonności. A zapewniam, słuchając li tylko gitar – bez względu na ich ilość, w połowie płyty bez niezbędnego wigoru prezentacji zaczyna się nam ulewać i często w konsekwencji zmieniamy repertuar. Ale spokojnie, fraza „często” nie tyczy się tego testowego odsłuchu. Powód? Wszystko pokazane było w dobrym timingu, z odpowiednią energią i ze świetną barwą.

Jak zakończę powyższy test? Czy będę się ponownie uzewnętrzniał zalewem pozytywów? Nic z tych rzeczy. Tytułowe kolumny tego nie potrzebują i wystarczą konkrety. Po pierwsze – są duże, co pozwala wygenerować spektakularny, pozbawiony poczucia siłowego grania, dzięki temu emocjonalny spektakl. Po drugie – dzięki zastosowaniu najnowszych osiągnięć firmy w dziedzinie projektowania przetworników w przemyślanej pod kątem walki z falami stojącymi obudowie, wydają się drwić sobie ze zniekształceń nawet podczas głośnego słuchania. A po trzecie – są pozwalającym wpisać się w praktycznie każdą stylistykę wykańczania wnętrz majstersztykiem wizualnym. Czego chcieć więcej? Moim zdaniem tylko nieprzebranej ilości wolnego czasu, aby móc z taką prezentacją nieograniczenie obcować. Czego wszystkim mogącym sobie na nie pozwolić serdecznie życzę.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Apex Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Opinia 2

Choć większości odbiorców marka Dali czy to z racji powszechności, czy też niezbyt uważnego śledzenia branżowych newsów, nie kojarzy się z High-Endem, to warto przypomnieć, że Duńczycy mieli i jak się okazuje nadal mają w zwyczaju co jakiś czas zaskakiwać opinię publiczną okazjonalnie wypuszczając potwierdzające ich formę flagowce. W dodatku nie zawsze były to jakieś sięgające ekstremów kolosy w stylu niemalże dwuipółmetrowych Skyline’ów, czy odważne stylistycznie futurystyczne projekty jak Megaline’y, lecz również uzbrojone w metrową wstęgę, przypominające odgrody DaCapo, czy niemalże całkiem „cywilne” 40SE i już współczesne modele należące do serii Euphonia. Aby jednak znaleźć najbliższego genetycznie protoplastę naszych dzisiejszych gościń trzeba cofnąć się do lat 2008-11 i wspomnieć … prototypowe Eminent ME9. Wracając jednak do współczesności powiem szczerze, że podchody mające na celu pozyskanie bohaterek niniejszej epistoły zacząłem już w maju – podczas ich premiery na monachijskim High Endzie uznając, iż nawet dla nich samych warto było się w halach MOC na wiosnę pojawić. W poczynionych wtenczas obserwacjach utwierdziłem się raptem nieco ponad cztery tygodnie temu, kilkukrotnie zaglądając do nich w trakcie minionego Audio Video Show. Wtedy też, gdy tylko indagowany przedstawiciel producenta raczył był zdradzić, iż prezentowana na PGE Narodowym parka już w Warszawie zostaje czym prędzej rozpocząłem wiercenie w brzuchu Hornowi – dystrybutorowi marki, by ów, już rozegrany duet zamiast do swych przepastnych magazynów w trybie pilnym przekierował do nas. I wiecie Państwo co? Mój stalking przyniósł oczekiwane rezultaty – Dali Kore, bo to właśnie o nich mowa, koniec końców do nas dotarły a tym samym wreszcie mogliśmy z czystym, nieobarczonym wystawową przypadkowością, sumieniem napisać na co tak naprawdę je stać i jak one grają. Co też niniejszym czynimy serdecznie zapraszając do dalszej lektury.

Jak dokumentacja w postaci sesji unboxingowej pokazuje o ile same kolumny, przynajmniej z naszej perspektywy, są całkiem „poręczne” gdyż ich niemalże 170 cm wzrostu i 148 kg wagi niespecjalnie robi na nas jakieś specjalne wrażenie, to już ich logistyka wymaga sporego zaangażowania czynnika ludzkiego i atencji. Każda z kolumn dostarczana jest bowiem w drewnianej skrzyni 195 × 80 × 120 cm a waga takiej paczuszki niebezpiecznie zbliża się 250 kg, co w rezultacie praktycznie wyklucza ich aplikację w docelowym miejscu własnym sumptem, więc bez odpowiednio zaprawionej w bojach ekipy wyspecjalizowanej w transporcie wielkogabarytowych instrumentów muzycznych (fortepiany, pianina, harfy) raczej się nie obędzie. Całe szczęście znając skalę trudności zespół Horna podjął się wyzwania i z pomocą doświadczonej w takowych ekwilibrystykach firmy zapewnił bezpieczny proces implementacji potężnych Dunek w naszym skromnym systemie.
Nie da się ukryć, że Dali Kore prezentują się zjawiskowo i niezwykle trudno wyobrazić sobie sytuację, by nie stały się ozdobą nawet bardzo wymuskanych designersko salonów. Pokryte Hebanem Ammara korpusy z 28 mm giętej sklejki brzozowej i 4mm kompozytu drewnianego (zakładam, że chodzi o HDF) wykonywane są na zamówienie w rodzinnym zakładzie Hudevad Furniture, którego Dali jest współwłaścicielem. Te łódkowate skorupy są zakleszczane na 30mm panelu przednim również wykonanym ze sklejki brzozowej i dodatkowo wzmacniane wewnętrznymi skośnymi przegrodami dzielącymi wnętrze kolumn na dedykowane poszczególnym przetwornikom komory i zarazem tworzącymi linię transmisyjną dla sekcji średniotonowej. A właśnie, skoro jesteśmy przy samych reproduktorach dźwięków wszelakich, to Kore mogą pochwalić się wielce imponującą baterią takowych. Za bas odpowiada para 11½’’ wooferów SMC (Soft Magnetic Compound) z charakterystycznymi bordowo-brązowymi membranami z widocznymi włóknami drewnianymi wspomaganych przez dedykowane układy bass-refleks pracujące w dwóch 72 litrowych komorach. Na średnicy znajdziemy utrzymany w takiej samej jak więksi bracia kolorystyce 7’’ przetwornik SMC a obsługę góry powierzono podwójnemu układowi w skład którego wchodzi 35 mm kopułka tekstylna i wstęga 10 × 55 mm. W dodatku sekcję średnio-wysokotową osadzono w aluminiowym, anodowanym na czarno i przyozdobionym satynowo złotą wstawką, odlewie ciśnieniowym a masywny, stabilizujący całość i pełniący nie tylko antywibracyjną rolę, lecz również będący schronieniem dla zwrotnicy 34 kg cokół wykonano w formie odlewu z kompozytu żywicznego. Oczywiście w komplecie nie zabrakło iście biżuteryjnych złotych kolców z masywnymi nakrętkami i równie ekskluzywnych podwójnych terminali głośnikowych ulokowanych tuż przy dolnej podstawie. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na nader istotny szczegół, jakim jest rezygnacja ze standardowych „blaszek” na rzecz „rasowych” – przewodowych zwór. Niby drobiazg, ale znacznie ułatwiający życie i oszczędzający czas na szukanie sensownego zamiennika zazwyczaj degradujących brzmienie blaszanych elementów.
Od strony elektrycznej mamy do czynienia z konstrukcją o skuteczności 88 dB i 4 Ω (minimum 3.2 Ω przy 72 Hz) i zgodnie z materiałami firmowymi rekomendowana moc wzmacniacz powinna mieścić się w zakresie 50 – 1500W.

O ile jednak walory wizualne z powodzeniem mogliśmy podziwiać podczas ww. wystaw, to już do brzmienia duńskich flagowców podchodziliśmy ze zrozumiałym dystansem. Nie da się bowiem ukryć, iż tak jak wielokrotnie wspominaliśmy wystawy służą, jak sama ich nazwa wskazuje, do oglądania a nie słuchania. Ponadto w Monachium Kore napędzał kwartet zmostkowanych D-klasowych końcówek mocy M23 NAD-a a w Warszawie firmowy set Classé Delta Pre & Delta Mono, co wyraźnie pokazało, że na czym, jak na czym, ale na wzmocnieniu nie ma co w przypadku Dali oszczędzać. Dlatego też byliśmy szalenie ciekawi jak tytułowa parka dogada się ze swoim krajanem, czyli naszym dyżurnym Apexem i … I śmiem twierdzić że nastąpiła pełna synergia. Nie dość bowiem, że kontrola końcówki mocy Gryphona nad kolumnami Dali była bezwzględna i totalna, to do głosu doszła ponadprzeciętna rozdzielczość oraz wydawać by się mogło zarezerwowana dla niewielkich monitorów zdolność całkowitego „znikania” ze sceny. Wbrew jednak iście atawistycznej chęci natychmiastowego wykorzystania pełni możliwości czterech jedenastocalówek krytyczne odsłuchy rozpocząłem od dość niezobowiązującego plumkania, czyli „The Look Of Love” Diany Krall, gdzie wysublimowane orkiestracje stanowią idealne tło to ciepłego, acz dalekiego od cukierkowego przesłodzenia, wokalu przeuroczej Kanadyjki. Kore’y w bardzo sugestywny sposób zaakcentowały i dosaturowały średnicę nieco przybliżając pierwszy plan z zasiadającą za fortepianem artystką. Zachowały jednocześnie swobodę i właściwą gradację dalszych planów rozpościerając budowaną scenę zaskakująco szeroko i głęboko. Uwagę zwracała niezwykła swoboda i niewymuszoność prezentacji pozbawionej nie tylko oznak wyczynowości, co chęci pokazania maksimum własnych możliwości. Dźwięk oczywiście był duży, lecz nie wynikało to z powiększenia, jakie czasem towarzyszy dużym kolumnom, a do grona takowych Dali z powodzeniem możemy zaliczyć, a jedynie zdolności oddania adekwatnego aparatowi wykonawczemu wolumenu reprodukowanych dźwięków. Ponadto nadrzędną wartością okazała się iście organiczna – naturalna plastyczność kreowania źródeł pozornych. Zamiast bowiem z laserową precyzją wycinać poszczególnych muzyków z tła a następnie technikami zbliżonymi do HDR podbijać definicję i detale brył duńskie kolumny oferują nam doznania niemalże tożsame z obserwacją ich (znaczy się muzyków) poczynań na żywo, gdzie czego jak czego, ale siedząc nawet w pierwszych rzędach widowni nie jesteśmy w stanie autorytatywnie stwierdzić, że marynarkę kontrabasisty uszyto z brytyjskiej wełny z domieszką jedwabiu z tkalni Dormeuil. Za to z łatwością odnotujemy fakt, że brzmienie dzierżonego przez niego instrumentu jest miękkie, romantyczne i lekko zaokrąglone a definicja strun ustępuje miejsca pracy pudła. Czy to źle? Moim skromnym zdaniem wręcz przeciwnie, choć znam jednostki, dla których nierozbijanie każdego dźwięku na przysłowiowe atomy i brak niemalże pornograficznej ostentacyjności jest oznaką zawoalowania i zaprzepaszczeniem szansy poznania prawdy o danym nagraniu. Od razu jednak zaznaczę, że trzymając się ww. faktów nijakiego zawoalowania w brzmieniu Kore Państwo nie uświadczycie a blachy będą skrzyły się jak należy, z tą tylko różnicą, że zamiast sypać po uszach piaskiem roztaczać będą wokół siebie złotą poświatę.
Nieco podkręcając tempo, jednak cały czas pozostając po melodyjnej stronie mocy na playliście wylądował „Quantum Leap” ukrywającego się pod pseudonimem Gus G. niejakiego Kostasa Karamitrudisa, który bodajże w 2016 r. raczył był zmienić dostawcę używanych przez siebie wioseł z ESP na Jacksona. Niby ową roszadę można było uznać za spodziewaną i oczywistą, gdyż każdy grywający z Ozzym gitarzysta od czasów Randy Rhoadsa właśnie z Jacksonem miał podpisana lojalkę, lecz warto wspomnieć iż sygnowana przez Gusa seria Star została stworzona przez odpowiedzialnego za pierwszą gitarę Rhoadsa, legendarnego w pewnych kręgach, Mike’a Shannona. Jednak ad rem. To, co prezentuje na ww. krążku Gus G. to niezwykle energetyczne a zarazem oparte na wirtuozerii misterne gitarowe, prowadzone zazwyczaj w szaleńczych tempach opowieści godne takich tuzów jak Joe Satriani czy jednego z jego uczniów – Steve’a Vai’a. Jak się Państwo z pewnością domyślacie jakość realizacji już nie była tak wyborna jak w przypadku wcześniejszej pozycji płytowej, lecz Dali, choć o tym fakcie nie omieszkały nas poinformować poprzez adekwatny spadek rozdzielczości dalszych planów, to nadal skupiały się na hedonistycznej formie prezentacji a nie bezpardonowym piętnowaniu ewentualnych odstępstw od audiofilskich kanonów piękna. Grunt, że partiom gitary nie brakowało soczystości i dynamiki a i czytelność całości śmiało można było uznać za wysoce satysfakcjonującą. Z kolei do przekazu swoje trzy grosze wreszcie mogły dorzucić woofery, które z radością powitały obecność gęstych partii perkusji i basu nader skutecznie odkurzających dość oszczędnie pracujące do tej pory membrany. Tak jak jednak zdążyłem wspomnieć wcześniej, Kore’y nie mając tendencji do zbytniego wyostrzania i konturowania najniższych składowych mogących prowadzić do zbytniej ich „chrupkości” zdecydowanie bardziej wolały skupiać się na soczystości wypełniającej je tkanki i potencjale energetycznym w nich drzemiącym. Nie brakowało zatem ani „wygaru”, ani samego mięcha, więc wraz z każdym uderzeniem szła odpowiednia masa a z racji obecności w torze Apexa również i z kontrolą membran basowców w drodze powrotnej nie było najmniejszych problemów. Otrzymywaliśmy bowiem niszczycielską nawałnicę ciosów będącego w szczytowej formie Mike’a Tysona połączoną ze zwinnością i motoryką właściwą zawodnikom chodzącym w zdecydowanie niższych kategoriach wagowych.
Co ciekawe nawet z utrzymanego w dystopijno industrial-metalowym klimacie „Black Nova” Dagoby Dali były w stanie nie tyle wyekstrahować, co zaakcentować walory odpowiedzialne za melodyjność i dopiero na takim szkielecie budować niezmiernie rzadko przeplatane czystymi frazami kipiące agresją growlowe partie wokalne i iście kakofoniczną galopadę gitarowych riffów i bezlitośnie smaganej perkusji. Jeśli ktoś w tym momencie zastanawia się co mi się stało w głowę, żeby kolumny za cztery stówy katować takim łomotem spieszę z wyjaśnieniem, iż wychodzę z założenia, że od pewnego pułapu jakościowo-cenowego sprzęt audio powinien radzić sobie z dosłownie każdym repertuarem. A że poprzeczka skali trudności na daleko nie szukając obłąkańczym „The Legacy Of Ares” jest zawieszona na iście olimpijskim pułapie, to tym lepiej, bo odpada zarzut dotyczący ewentualnej taryfy ulgowej, czy posługując się będącymi na czasie piłkarskimi analogiami drukowania meczu. Śmiem również twierdzić, że tytułowe Dali właśnie w takim, pozornie nieoczywistych i karkołomnych klimatach czuły się najlepiej mogąc ze spontanicznością młodego Golden Retrievera oddać się muzycznemu szaleństwu mając jednakowoż z tyłu głowy świadomość konieczności kontrolowania całości przekazu. I właśnie ów sposób prezentacji nasunął mi skojarzenia z naszymi dawnymi redakcyjnymi Dynaudio Consequence Ultimate Edition. Od razu jednak zaznaczę, że to nie było dokładnie tako same granie, a jedynie oparte na podobnych priorytetach – z niesamowicie nisko schodzącym a jednocześnie pozbawionym laboratoryjnej sterylności basem i ponadprzeciętną muzykalnością. Z kolei jeśli chodzi o różnice to Dali reprezentują nieco uwspółcześnioną estetykę Consequence’ów – nie dość bowiem, że poszczególne podzakresy są lepiej ze sobą zszyte, to dodatkowo swoboda prezentacji i oderwanie dźwięku od kolumn idzie nie tyle o krok, co przynajmniej dwa dalej.

W czasach, gdy większość flagowców uznanych marek dość bezpardonowo przekracza granicę miliona złotych Dali wprowadzając do swojego portfolio Kore niejako udowodniło, że można doświadczyć ekstremalnego High Endu na zdecydowanie bardziej przystępnych pułapach cenowych. Ponadto Kore nie są ani ostentacyjnie przytłaczające gabarytowo, nie kłują w oczy nuworyszowskim bogactwem ornamentyki, lecz odwołując się do ponadczasowych kanonów kolumnowego piękna są po prostu dużymi „głośnikami” z krwi i kości, które nieprędko się zestarzeją. A co do dźwięku, to wydaje mi się, że wystarczająco już je skomplementowałem, co oznacza, że gdybym tylko miał możliwość wstawić je do swoich czterech kątów, to w trybie natychmiastowym przestałbym rozważać zakup jakichkolwiek innych kolumn przez długie, długie lata.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Apex Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Dali
Cena: 399 998 PLN

Dane techniczne
Pasmo przenoszenia (+/- 3 dB): 26 Hz – 34 kHz
Skuteczność: 88 dB @ 2.83V
Impedancja nominalna: 4 Ω
Impedancja minimalna: 3.2 Ω @ 72 Hz
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50 – 1500W
Max SPL: 118 dB
Zastosowane przetworniki:
Basowe: 2 × 11½’’ Balanced Drive SMC
Średniotonowe: 7’’ Balanced Drive SMC
Wysokotonowe:
– 35 mm kopułka tekstylna
– 10 × 55 mm wstęgowy
Częstotliwości podziału: 390/2100/12000 Hz
Wymiary (W x S x G): 1,675 x 448 x 593 mm
Waga: 148 kg/szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Dali Kore
artykuł opublikowany / article published in Polish

Skoro zarówno kurz, jak i emocje po ostatnim Audio Video Show zdążyły nieco opaść, to najwyższa pora na kontynuację delektowania się wyłapanymi tamże specjałami. Na pierwszy ogień idą zatem … mające swój debiut podczas monachijskiego High Endu zjawiskowe, majestatyczne i stanowiące prawdziwą perłę w duńskiej koronie … Dali Kore.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Focal Bathys

4 Października 2022 r. – Focal prezentuje model Bathys, swoje pierwsze bezprzewodowe słuchawki z aktywną redukcją szumów. Korzystając z doświadczenia marki w zakresie tworzenia doskonałej jakości dźwięku oraz genialnych słuchawek high-end, Bathys zapewnia czysty dźwięk hi-fi, poprzez nowoczesną łączność Bluetooth® 5.1 lub połączenie przewodowe dzięki trybowi USB-DAC. Słuchawki mogą pochwalić się uznanymi przetwornikami Focal wykonanymi we Francji, wysokowydajną technologią redukcji szumów, ponad 30 godzinami pracy na baterii, wysokiej jakości materiałami i wieloma atrakcyjnymi funkcjami. Bathys to obowiązkowe słuchawki Bluetooth® dla wszystkich podróżujących.

Słuchawki stworzone zostały dla wymagających i dynamicznych osób, które ponad wszystko cenią sobie komfort i najwyższą jakość. Każdy element tych słuchawek, dba o to, aby chętnie po nie sięgać – w każdym możliwym momencie – w podróży, codziennym zgiełku czy podczas pracy. Dostarczana przez nie jakość wywołuje poczucie wyjątkowości.

Focal Bathys oferują szczegółowe, precyzyjne i dynamiczne brzmienie, dźwięk o wysokiej wierności odtworzenia, odpowiedzialny za reputację marki Focala od ponad 40 lat. Zarówno we Francji, jak i na całym świecie.

Skrywają dwa tryby redukcji szumów, aby całkowicie zanurzyć się w muzyce: tryb „Silent” zoptymalizowany dla podróży z wysokim poziomem hałasu w tle (samoloty, pociągi itp.) oraz tryb „Soft”, który pomaga w skupieniu się w domu, w biurze itp. Posiada również tryb „Transparentność”, który pozwala słyszeć dźwięki wokół siebie w razie potrzeby.

Focal Bathys wyposażone zostały w asystentów głosowych: Google Asistant oraz Amazon Alexa. Posiadają również korektor dźwięku, dzięki któremu, dopasujesz dźwięk do swoich potrzeb. Asystenci głosowi, korektor dźwięku oraz inne ustawienia są dostępne w dedykowanej aplikacji opracowanej przez Focal.

Słuchawki kompatybilne są z kodekami SBC, AAC, Apt-X™ i Apt-X™ Adaptive. Bathys zapewniają bogaty wybór trybów łączności (Bluetooth®, Jack, USB). Posiadają również technologię Clear Voice Capture zapewniającą krystalicznie czyste rozmowy telefoniczne, technologię bazującą na 8 wbudowanych w słuchawki mikrofonach.

Bateria – Focal Bathys oferują ponad 30 godzin użytkowania, a funkcja szybkiego ładowania zapewnia 5 dodatkowych godzin słuchania przy ładowaniu przez 15 minut. W komplecie ze
słuchawkami znajdują się dwa kable (1,2m) 3,5mm Jack-Jack i (1,2m) USB-C®.

PRZETWORNIKI WYPRODUKOWANE WE FRANCJI
Produkowane w Saint-Étienne w pracowniach Focal, przetworniki w słuchawkach Bathys korzystają z ogromnego doświadczenia marki, która stale wprowadza innowacje w celu ulepszenia swoich produktów, zapewniając idealne rozwiązanie niezależnie od tego, jak i czego chcesz słuchać. Dzięki aluminiowo-magnezowej kopułce, przetworniki w słuchawkach Bathys zapewniają głęboki bas, miękkie tony wysokie i wyraźne tony średnie, co daje niezwykle precyzyjny dźwięk. Zintegrowany tryb USB-DAC oferuje rozdzielczość do 24 bitów / 192kHz dla jeszcze bardziej imponującej wydajności.

WYRAFINOWANA ESTETYKA
Konstrukcja modelu Bathys to kontynuacja sprawdzonych rozwiązań, znanych z innych słuchawek Focal. Te ergonomiczne słuchawki łączą wyrafinowane materiały, takie jak magnez, prawdziwą skórę i aluminium. Skutkuje to wyjątkowym komfortem dla każdego kształtu głowy. Maskownice nauszników nawiązują do charakterystycznego wzoru słuchawek Focal, z niezwykle estetycznymi i uniwersalnymi zaokrągleniami. W centralnej części nauszników znajduje się podświetlane logo marki Focal, które można aktywować, aby uzyskać elegancki efekt wizualny. Kolejną cechą wyróżniającą Bathys jest elegancki i ponadczasowy kolor Black Silver. Zaprojektowane zostały tak, aby cechowała je lekkość, kompaktowość i doskonała trwałość. Są idealnym towarzyszem podróży. Do słuchawek dołączony jest starannie wykończony futerał.

Typ: Słuchawki bezprzewodowe z zamkniętymi plecami i aktywną redukcją szumów
Technologia Bluetooth®: 5.1 Multipoint
Zasięg Bluetooth®: >15m
Zakres częstotliwości Bluetooth®: 2402MHz – 2480Mhz
Kodeki audio: SBC, AAC, aptX™ Adaptive, aptX™
Żywotność baterii:
30 godzin pracy z redukcją szumów Bluetooth®
35 godzin tryb „jack
42 godziny USB DAC
Asystenci głosowi: Asystent Google, Amazon Alexa
Inne funkcje: Google Fast Pair
Zastosowane przetworniki: 1 5/8” (40mm) aluminiowo-magnezowa kopułka w kształcie litery „M”, wyprodukowana we Francji
Pasmo przenoszenia: 15Hz do 22kHz
Zniekształcenia harmoniczne: <0,2% @1kHz
Mikrofony: 8
Waga: 350g
Dołączona torba transportowa 97/16″x81/4″x23/4″ (24x21x7cm)
Aplikacja sterująca: Focal & Naim, kompatybilna z systemami iOS i Android
Połączenia: Bluetooth® / jack 3,5 mm / USB-C®

Dostępność: Październik 2022 r.
Sugerowana cena detaliczna: 3799 zł

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Scansonic HD MB5 B

Link do zapowiedzi: Scansonic MB5 B

Opinia 1

Co prawda nie jest to standardem, ale pewnie wielu z Was zdążyło spotkać się z sytuacją, w której jeden podmiot utrzymuje dwie równoległe linie produktowe. Chodzi o propozycję czegoś bliższego kieszeniom tak zwanego zwykłego Kowalskiego i jako flagowy znak rozpoznawczy odrębny segment ekstremalnego podejścia do tematu jakości odtwarzania muzyki. O kim mowa? Nie będę robił jakiejś rozbudowanej wyliczanki, tylko bazując na testach z naszego portalu wspomnę choćby kanadyjski EEM Labs z jego przetwornikiem cyfrowo/analogowym DV2 , który jako ukłon dla mniej zamożnych melomanów powołał do życia projekt Meitner Audio z podobnym produktem D/A MA-3. Oczywiście takie podejście do tematu nie jest zbyt częste, jednak ostatnimi czasy na tyle powtarzalne, że w dzisiejszym odcinku postanowiliśmy przyjrzeć się podobnej sytuacji, z tą tylko różnicą, że z segmentu kolumn. Czyli? Pewnie wielu z Was zaskoczę, ale mam na myśli tańszą linię zespołów głośnikowych gracza pierwszej ligi duńskiego Raidho Acoustics, handlowo skrywającego się pod nazwaną Scansonic HD, z której portfolio dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora Horn w nasze progi trafił model MB5 B.

Przybliżając aparycję naszych bohaterek pierwsze co rzuca się w oczy, to ich oczekiwana obecnie przez wielu melomanów smukłość. Smukłość, która z jednej strony jest pewnego rodzaju ograniczeniem technicznym dla uzyskania odpowiedniej jakości niezniekształconego wolumenu dźwięku – chodzi o rozmiar przetworników, ale za to z drugiej pozwala wstawić je do praktycznie każdego, nawet niezbyt dużego pomieszczenia. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że tak jak w przypadku modelu MB5 B dobry konstruktor z łatwością potrafi poradzić sobie z pewnymi ograniczeniami. Oczywiście mowa o zwielokrotnieniu ilości głośników, a przez to znaczące zwiększenie ich sumarycznej powierzchni membran, co pozwala na uzyskanie założonego rozmachu dźwięku. W efekcie takiego podejścia do sprawy w przypadku naszych bohaterek na lekko łukowatym froncie znajdziemy aż pięć przetworników. Patrząc od góry – jeden średniotonowy, jeden wstęgowy wysokotonowy i trzy niskotonowe. Jak widać bateria godna zaufania. Jednak aby miała szansę na spełnienie oczekiwań swobodnego podania muzyki w kwestii niskich rejestrów, w sukurs przychodzi jej zlokalizowany na wieńczącym łukowane boki obudowy kolumny, dość wąskim, również obłym awersie, zrealizowany przy pomocy trzech małych otworów port bass-refleks. Oczywiście jak niezbędny byt na wspomnianym „umownym” tylnym panelu producent zaaplikował dodatkowo niezbędne do aplikacji je w tor pojedyncze zaciski przewodów głośnikowych oraz plakietkę z pochodzeniem, nazwą modelu i numerem seryjnym. Tak prezentujące się Dunki posadowiono na wyposażonych w regulowane kolce, przykręcanych od spodu, znacznie poprawiających stabilność konstrukcji srebrnych łapach. Zaś estetycznym zwieńczeniem całości projektu MB5 B jest zastosowanie kilku wstawek – górna połać i dolna część frontu kolumny – z modnego włókna węglowego.

Czym i jak w sensie pozytywów lub negatywów, zaskoczyły mnie rzeczone kolumny? Nie dbając o to czy mi wierzycie, czy nie, powiem jedno, są zaskakująco bezpieczne. Oczywiście bezpieczne w aplikacji. Co mam na myśli? Po prostu mają wyczuwalny sznyt gładkiego, pełnego energii i plastycznego grania, jednak bez zapędów w zbytnie zaciemnienie przekazu. To naturalnie sprawia, że nie są orędowniczkami pogoni za wyczynowością w domenie bezkompromisowości ataku i szybkości zmian tempa, tylko raczej poszukiwania muzyki w muzyce, jednakże robią to bardzo umiejętnie. Co to oznacza? Chodzi o to, że cały czas czarują nas dosłownie każdą nutą, a przy tym nie zapominają, że gdy wymaga tego materiał, raz ma być agresywna i natychmiast zgasnąć, zaś innym razem pełna emocji trwając przy tym w umowną nieskończoność. To wbrew pozorom nie jest takie łatwe, dlatego konkurencja zazwyczaj stawia albo na szybkość, albo co prawda sprawiającą wiele przyjemności, ale jednak pewnego rodzaju ociężałość. W przypadku duńskiego zestawu jest to pewnego rodzaju połączenie wody z ogniem. Z lekkim naciskiem na barwę i wagę dźwięku, ale w granicach rozsądku. Co istotne, to fakt łatwości zdroworozsądkowego okiełznania tego stanu rzeczy przy pomocy stosownych zabiegów konfiguracyjnych. W sobie tylko znany sposób dają się w łatwy sposób nakłonić do interesującej nas ostatecznej estetyki grania. Naturalnie nie na diametralnie odmienną, ale jednak wyczuwalnie inną, w efekcie bliższą naszej duszy melomana. Dlatego też podczas testu dokonując kilkukrotnych roszad kablowych nie udało mi się złapać naszych bohaterek na ewidentnym potknięciu. Owszem, mimo wspomnianych działań być może innym punkcie widzenia na dany temat, ale raczej obieranym jako inna opowieść, a nie wyjście z pojedynku na tarczy. O co chodzi z tym spojrzeniem? Spokojnie, o nic specjalnego. Jednak z uwagi na jedyny, być może dla niewielkiej grupy miłośników muzyki sporny aspekt soniczny, opis zderzenia kolumn z muzyką zacznę od niego.
To chyba jasne, że w momencie stawiania opiniowanych zespołów głośnikowych na barwę i zjawiskowe czarowanie słuchacza materiałem muzycznym najbardziej newralgicznym repertuarem było ostre granie. Czy to w kwestii rocka, czy elektroniki, czy nawet free jazzu – choć ten ostatni z uwagi na ważną dla tego nurtu esencjonalność instrumentów w najmniejszym stopniu, z pewnością ktoś mógłby ponarzekać na zbytnią dostojność przekazu. Chodzi o unikanie przez zespoły głośnikowe nadmiernej agresji, a przez to pewnego rodzaju ukulturalnienie wydarzeń scenicznych. To oczywiście było fajne, jednak wielbiciele takich grup jak AC/DC, Black Sabbath lub Led Zeppelin z pewnością szukaliby mocnego kopnięcia muzyką i niszczenia narządów słuchu jej bezpośredniością i dosadnością, czego w oczekiwanej przez piewców tego typu twórczości ekspresji czarne panny nie chciały oddać. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem w zamian zapewniły świetne nasycenie całości, a dzięki temu energię ważnych dla tych zespołów gitar, moc wokalnego szaleństwa oraz pełną dzikości walkę bębniarza. Jak widać, zderzyłem się z czymś za coś, co w tym przypadku nie było jakąś uciążliwą bolączką, tylko pokazaniem tego samego świata w innym zwierciadle. Nadal mocnym w doznania, jednak nie szkodliwie, a raczej pieszczotliwie działającym na nasze zmysły. Czy dla każdego będzie to akceptowalne podanie tego rodzaju zapisów nutowych, niestety będzie zależeć od konkretnego osobnika homo sapiens. Jednak nie zdziwię się, gdy okaże się to garstką całości populacji.
A co z resztą projektów muzycznych? Jak pisałem, spornym może być tylko materiał stawiający na wyczynowość. Reszta była ewidentną wodą na młyn clou naszego spotkania. Wszelkiego rodzaju mainstreamowy jazz, najbardziej odjechane projekty około-jazzowe, muzyka barokowa i klasyka czerpały z niesionego przez Scansonic-i dobra pełnymi garściami. Barwa i esencjonalność, a dzięki temu zjawiskowa namacalność wspierane dobrym rozbudowaniem wirtualnej sceny powodowały, że na przekór zamierzeniom każda użyta podczas testu płyta słuchana była od deski do deski. To oczywiście znacznie wydłużało proces opiniowania tytułowych kolumn, jednak bazując na przeżytych emocjach nie żałuję ani jednej straconej minuty przy tak zjawiskowo podanej muzyce. Pełnej nienachalnych, tylko idealnie licujących z zamierzeniami artystów, często bardzo eterycznych emocji, na co przecież w duchu liczymy dosłownie podczas każdorazowego konfigurowania swojego zestawu, co niepozorne Dunki pokazały z dziecinną łatwością. Bez napinania muskułów, tylko w oparciu od odpowiedni dobór konsensusu pomiędzy wagą, nasyceniem, energią i plastyką muzyki.

Mam nadzieję, że z powyższego tekstu jasno wynika, iż w przypadku kolumn Scansonic HD mamy do czynienia z prezentacją muzyki przez duże „M”. Oczywiście zawsze bardziej z dbałością o dobry bilans jej nasycenia i energii, niż szukania poklasku pogonią za szybkością narastania sygnału i otwartością ponad wszystko. Czy to problem? Nic z tych rzeczy. To zwyczajnie inny punkt widzenia, a nie wada. Wadą byłby nadmierna egzaltacja zagęszczaniem prezentacji, wprost przekładająca się na efekt jej ospałości na kształt efektów ubocznych po spożyciu Pavulonu. Na szczęście na bazie wiedzy zdobytej przy projektowaniu produktów z segmentu ekstremalnego High Endu – Raidho Acoustics, mimo ewidentnego stawiania na muzykalność kolumn duńscy inżynierowie nie przekroczyli linii dobrego smaku.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć tematy dotyczące zagadnień globalizacji i koncentracji marek wokół wielkich kapitałów, czy też podziałów w obrębie danej grupy właścicielskiej na byty mniej bądź bardziej ekskluzywne przewijają się na naszych łamach na tyle często, że coraz trudniej być na bieżąco kto jest w danej chwili z kim w drużynie, a kto na samej górze pociąga za sznurki. Dlatego też zamiast śledzić wzajemne relacje towarzysko – finansowe zdecydowanie rozsądniej jest skupiać się na konkretnych produktach i ich walorach wizualno – brzmieniowych, kwestie biznesowe zostawiając rynkowym analitykom i specom od PR-u misternie tkającym opowieści uwiarygadniające np. sensowność i zasadność przejmowania globalnych koncernów od zarania dziejów parających się Hi-Fi i High-Endem przez graczy skupionych do tej pory np. na branży farmaceutycznej, czy operacjach stricte finansowych. Czemu o tym wspominam? Oczywiście nie bez przyczyny, gdyż śmiem twierdzić, iż nawet jednostkom całkiem obeznanym ze znajdującym się w sferze naszych zainteresowań obszarem nazwa Dantax A/S niewiele powie. A biorąc pod uwagę fakt, iż jest to duńskie konsorcjum działające od bagatela 1969r. jego anonimowość wydawać może się cokolwiek dziwna. Wystarczy jednak zerknąć nieco głębiej za korporacyjną fasadę, by okazało się, iż pod jego skrzydłami spotkamy starych i zarazem świetnie rozpoznawalnych znajomych, vide marki, których raczej nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba, czyli Gamut, Raidho i będącą sprawcą dzisiejszego zamieszania firmę-córkę tej ostatniej – Scansonic HD. W dodatku mając świadomość, iż właśnie Scansonic HD, bazując na stricte high-endowych rozwiązaniach swojego „rodziciela”, dedykowany jest odbiorcom chcącym na swoje hobby przeznaczyć nieco mniej środków aniżeli miałoby to miejsce w przypadku Raidho. Niemniej jednak z jego portfolio, dzięki uprzejmości Horn Distribution, zamiast rozpoczynać od niemalże budżetowych eL-ek, udało się nam pozyskać na testy drugi od góry, usytuowany tuż za flagowym MB6 B model podłogowych kolumn MB5 B.

Skoro za projektem MB5 B stoją ci sami ludzie, co za katalogiem Raidho, w tym sam Michael Børresen, od którego inicjałów topowa seria MB wzięła swoją nazwę, trudno się dziwić, że duńskim Scansonicom HD nie sposób odmówić slim-fitowej smukłości i wielce miłych oczom krągłości obudów. Bowiem zamiast konwencjonalnych, prostopadłościennych korpusów Skandynawowie konsekwentnie stawiają na mocno spłaszczony, wygięty na podobieństwo liry profil zamknięty wąskim, pokrytym carbonem, mieszczącym pięć autorskich przetworników frontem. W materiałach firmowych w roli budulca przewija się co prawda klasyczny MDF, lecz z racji poprzedzającego go dopisku, iż jest to materiał o podwyższonej gęstości śmiem twierdzić, iż mamy do czynienia z HDF-em, bądź jakąś opracowaną na własne potrzeby mieszanką pośrednią. Wracając jeszcze na front uwagę przykuwa firmowy, umieszczony w niewielkiej przypominającej swym kształtem bieżnię, bądź owalny welodrom płytkiej tubce, przetwornik wstęgowy o śladowej masie 0,03g, nad którym usadowiono 133mm nisko-średniotonowca a poniżej trzy bliźniacze pod względem średnicy i materiału membran (włókno węglowe) basowce. Będąca w zaniku ściana tylna prezentuje się nie mniej intrygująco, gdyż tuż nad ziemią umieszczono pojedyncze, ustawione pionowo terminale głośnikowe i aż trzy ujścia tuneli bas refleks. Wszystkie przetworniki pracują we wspólnej komorze, jednak układ bas refleks strojono tak, by uzyskać jak najlepszą odpowiedź impulsową. Całość posadowiono na aluminiowym cokole z szeroko rozstawionymi, uzbrojonymi w regulowane stożki, odnóżami poprawiającymi stabilność smukłej, odchylonej nieco ku tyłowi, konstrukcji.

Patrząc na smukłość i wiotkość duńskich podłogówek można byłoby pochopnie stwierdzić, że również ich brzmienie będzie ulotne i eteryczne, gdyż biorąc pod uwagę fakt czterech klasycznych przetworników o stosunkowo niewielkiej średnicy oraz niezbyt imponujący litraż samych skrzyć trudno oczekiwać jakiś spektakularnych efektów. Tymczasem, niemalże naginając prawa fizyki tytułowe Scansonici grają dźwiękiem, którego skalę inaczej aniżeli spektakularną nie sposób określić. Na „Blackwater Park” Opeth bas jest potężny, mięsisty i zapuszcza się w rejony których eksplorację, opierając się jedynie na aparycji MB5-ek, zakładać byłoby szaleństwem. Całe szczęście najniższe składowe wraz z ilością/wolumenem stawiają również na jakość, choć warto w tym momencie wyraźnie zaznaczyć, iż Scansonici do najłatwiejszych obciążeń nie należą, wiec jeśli tylko na sercu leży nam uwolnienie pełni drzemiącego w nich potencjału, to śmiało możemy zapomnieć o wzmacniaczach mających nie tylko problemy z kontrolą basu, lecz również posiadających niezbyt wysoką moc, o wydajności prądowej nawet nie wspominając. Nie oznacza to bynajmniej, że decydując się na MB5-ki jesteśmy skazani na typowe tranzystorowe spawarki w stylu daleko nie szukając mojego dyżurnego, 300W Bryston 4B³, gdyż wielce satysfakcjonujące wyniki udało mi się osiągnąć z na wskroś lampowymi … 400W (przy 4 Ω) monoblokami Octave Audio Jubilee Mono SE (recenzja wkrótce) a i ze 120W, uzbrojoną w osiem KT150 integrą Ayon Triton Evo nie spodziewałbym się większych problemów. Chodzi jedynie o to, by złapać duńskie kolumny na tyle krótko przy pysku, by bas nie tylko nadążał za resztą pasma, lecz również nie próbował anektować obszarów dla niego nie przewidzianych. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż średnica Scansoniców jest iście zjawiskowa. Jej kremowość i koherentność przypomina konsystencję legendarnych lodów Spumoni „od Włocha”, na które swojego czasu jeździło się na Hożą (teraz już takich nie robią). I to wszystko na ww. krążku Opeth, czyli wydawnictwie, gdzie potężny i powolny niczym ognisty walec doom miesza się z bezpardonowością death-metalu a całość przesycona jest karkołomną i zagmatwaną, iście prog-rockową melodyką. Wystarczy jednak przetrwać growling Mikaela Åkerfeldta i poczekać na czysto wyśpiewywane przez niego frazy, by zrozumieć, iż trudno będzie nam znaleźć równie czarujące wysyceniem i krągłością kolumny. Potwierdził to również repertuar, gdzie do głosu dopuszczona została płeć piękna, gdyż zarówno na przesyconym elektronicznymi wstawkami „Resist” Within Temptation, jak i szeleszcząco-pościelowym „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni warstwa wokalna została odpowiednio sugestywnie zaakcentowana i doświetlona, lecz nie białym, mocnym – spłaszczającym „spotem”, lecz miękką i ciepłą poświatą zachodzącego słońca. Romantycznie? W pewnym sensie, gdyż o ile Sharon den Adel potrafi trącić odpowiednią strunę wrażliwości u męskiej części odbiorców, to już gościnnie pojawiający się Jacoby Shaddix i Anders Fridén przypominają, iż jest to kapela, której korzenie sięgają zdecydowanie cięższych klimatów a obecny romans z niemalże plastikowymi – mainstreamowymi melodyjkami to miejmy nadzieję przejściowy okres fascynacji dyskotekowymi pląsami, w których Sharon już jakiś czas temu próbowała swoich sił (vide „In And Out Of Love” Armin van Buuren ft. Sharon den Adel).
Niejako na deser zostawiłem prawdziwą wisienkę na duńskim torcie, czyli pasmo reprodukowane przez wstęgowy wysokotonowiec, który pod względem słodyczy i rozdzielczości bez najmniejszych problemów jest w stanie zapędzić w kozi róg niejedną tekstylną kopułkę. Góra pasma jest bowiem niezwykle komunikatywna i otwarta, jednak próżno w niej szukać ofensywności, czy wyrywania się przed szereg. Niby wszystko jest na swoim miejscu i we właściwych proporcjach, czyli nie powinno być żadnych niespodzianek jednak im dłużej się w nią wsłuchujemy, tym więcej smaczków jesteśmy w stanie wyłapać. Nawet tak niespieszny i na swój sposób niezwykle kameralny album jak „Minione” Anny Marii Jopek i Gonzalo Rubalcaby pokazał, że każdy kolejny odsłuch przynosi nowe pokłady niuansów, których wcześniej nie zauważaliśmy, bądź wręcz nie mieliśmy świadomości ich istnienia. Jeśli dodamy do tego fakt, że Scansonici od pierwszych taktów po prostu się dematerializują a tak stereofonię, jak i wręcz holograficzną trójwymiarowość mają niejako wpisane w swoje DNA jasnym staje się, że do każdego planowanego odsłuchu warto doliczyć kwadrans, albo nawet dwa w ramach buforu bezpieczeństwa zapewniającego nam komfort terminowej realizacji kolejnych, wpisanych w grafik zadań.

Choć zarówno gabaryty, jak i całkiem rozsądnie skalkulowana cena nie wskazują, że Scansonic HD MB5 B mogą stanowić nader ciekawą propozycję dla miłośników iście hollywoodzkiego rozmachu w górnopółkowym wydaniu, to praktyka, czyli nasze osobiste empiryczne doświadczenia są tego najlepszym dowodem. Okazuje się bowiem, że odpowiednio napędzone MB5-ki są w stanie z łatwością wygenerować istną ścianę dźwięku i to na tzw. koncertowych poziomach głośności nie gubiąc przy tym żadnych, nawet najmniejszych niuansów, a gdy tylko najdzie nas ochota na romantyczny wieczór są niczym kameleon zmieniają się w cyzelujące każdy detal i szmer monitorki, z których nomen omen ich firma – matka (Raidho) słynie.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Horn
Producent: Scansonic HD
Cena: 29 998 PLN / para

Dane techniczne
Konstrukcja: dwuipółdrożna , wentylowana potrójnym bas-refleksem, podłogowa
Pasmo przenoszenia: 29Hz-40kHz
Skuteczność: 90dB
Impedancja: 4Ω (min. 2.8 Ω @ 29Hz)
Częstotliwości podziału zwrotnicy: 250Hz, 2600Hz
Zastosowane głośniki: 1 x Wstęgowy głośnik wysokotonowy; 1 x 133mm (5,25”) głośnik nisko-średniotonowy z membraną z włókna węglowego; 3x133mm (5,25”) głośnik niskotonowy z membraną z włókna węglowego
Wymiary (S × W × G): 178×1185×319mm
Waga: 25kg/ szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Sonus faber Olympica Nova V

Link do zapowiedzi: Sonus faber Olympica Nova V

Opinia 1

Nie oszukujmy się, każda odnosząca sukcesy z racji pewnego fenomenu głównego projektanta własnego portfolio, marka, prawdziwy test na swój byt na rynku zalicza dopiero po rozstaniu ze wspomnianym wizjonerem. Oczywiście pełna weryfikacja jej kondycji wymaga czasu, jednak faktem jest, iż rozprawiamy o pewnego rodzaju aksjomacie. I nie chodzi w tym momencie o bezmyślne podążanie akolitów danego brandu za wielbionym mentorem, tylko po pierwsze – powodującą zwyczajowe reperkusje w odbiorze nowości, zmianę firmowego sznytu brzmienia oferty, a po drugie – w kwestii jakości dźwięku dotrzymanie kroku starym przez nowe konstrukcje. To jest abecadło interesującego nas wycinka gospodarki i bez względu na ramy czasowe każdy producent prędzej czy później musi się z tym zmierzyć. Identyczny splot wydarzeń zaliczyła będąca bohaterem dzisiejszego spotkania włoska marka Sonus faber, która jak dotąd mimo bezwarunkowej rozpoznawalności przez nawet początkującego miłośnika muzyki, z wiadomych li tylko sobie przyczyn jako obiekt testowy na łamach naszego magazynu jest swoistym debiutantem. Co jest tego powodem, wie jedynie chadzający swoimi drogami los. My jedynie możemy zdać relację, co w aspekcie brzmienia dzieje się w obecnych, wychodzących spod innej, aniżeli Franco Serblina ręki, produktach włoskiego specjalisty od zespołów głośnikowych. Dlatego mając nadzieję, iż to początek znacznie częstszych recenzenckich kontaktów, nie pozostaje mi nic innego, jak zdradzić obiekt naszego spotkania w postaci kolumn podłogowych Sonus faber Olympica Nova V, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się stacjonujący w Warszawie Horn.

Jak obrazują fotografie, Olympici V są kolumnami podłogowymi, co dla wielu potencjalnych klientów może stanowić drobny problem natury akomodacji wizualnej. Jednak pragnę takowych uspokoić, gdyż dzięki stosunkowo smukłemu korpusowi, jego obłym, schodzącym się płynnym łukiem ku tyłowi ściankom i włoskiemu rodowodowi są na tyle nietuzinkowe, żeby nie napisać bajecznie piękne, że mimo swoich gabarytów praktycznie znikają z pokoju. Co mam na myśli przywołując pochodzenie opisywanych panien? Otóż jak to u Włochów bywa, z pozoru nic nieznaczące akcenty lub rozwiązania sprawiają, że ich konstrukcje wyglądają jak żadne inne, czym w momencie choćby minimalnych pokładów romantyzmu w naszym wnętrzu wręcz nas zniewalają. Weźmy na przykład rozwiązanie portu bass-reflex, który zamiast brutalnej dziury upust wydmuchiwanego podczas pracy głośników powietrza realizuje przy pomocy zorientowanych pionowo przez całą wysokość kolumny, aluminiowych żeber tworząc tym sposobem jakby ażurową tylną ściankę. Jednak de facto prawdziwą tylną ścianką jest przedłużenie jednego z boków wymuszając tym sposobem nieregularny przekrój poprzeczny skrzynki, gdzie tuż nad podstawą umieszczono aluminiowy terminal z podwójnymi zaciskami kabli głośnikowych. Ale to nie wszystkie ciekawostki. Otóż oprócz zjawiskowego, bo imitującego poziomo ułożone klepki drewna, forniru na obudowach, bardzo ważnym elementem konstrukcyjnym i designerskim prezentowanych kolumn jest wspomniana już, często wykorzystywana inkarnacja glinu. Oprócz wspomnianego regulatora ciśnienia wewnętrznego względem atmosferycznego (bass-reflex) i platformy dla zacisków głośnikowych, jest również budulcem dla solidnej podstawy z szeroko rozstawionymi łapami uzbrojonymi we wkręcane kolce, a także kilku wizualnych akcentów typu: obramowanie sekcji średnio-wysokotonowej i ramka górnej płaszczyzny z wygrawerowanym na niedużej płaskiej połaci logo marki. Przechodząc do tematu technikaliów jestem zobligowany poinformować, iż Olympica V może pochwalić się zaaplikowanymi na froncie pięcioma przetwornikami – po jednym wysokotowym i średniotonowym wspieranych trzema basowcami, co jako kolumny trójdrożne przy 4 Ω i skuteczności 90 dB pozwala jej zaoferować przenoszenie sygnału w zakresie 32 Hz – 35 kHz.

Wpinając rzeczone kolumny, naturalnie mając w pamięci ich poprzednie wcielania, niespecjalnie wiedziałem, czego się spodziewać. Oczywiście kilka razy słyszałem nowe modele Sonusa na wystawach i prezentacjach, ale jak wiadomo, czym innym jest pokaz zrealizowany na bazie oferty danego dystrybutora, a czym innym ocena brzmienia konkretnej konstrukcji po dopieszczeniu systemu w znanych warunkach lokalowych z pozoru drobnymi, jednak w finalnym rozrachunku dającymi ciekawy wynik soniczny roszadami z elektroniką włącznie. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy okazało się, że Olympica V bez najmniejszych problemów zaoferowała mi dobre zejście muzyki w dolne partie częstotliwościowe, przy jednoczesnej energii i szybkości prezentacji tego zakresu. Co bardzo istotne, nie zanotowałem najmniejszych oznak nadinterpretacji tego pasma w postaci braku panowania nad nim, czy jego dominaty – tak zwanej buły – nawet podczas słuchania muzyki elektronicznej z jej sejsmicznymi pomrukami – Acid „Liminal”, czy folk-metalowych wariacji zespołu Percival Schuttenbach „Svantevit”. Za każdym razem było to mocne, zwarte, ale z odpowiednią dawką wypełnienia uderzenie, tudzież podbudowanie grających w wyższej części tego pasma instrumentów. Ale to nie jedyny ciekawy aspekt projektu spod znaku Olympica V, gdyż takiemu postawieniu sprawy szła w sukurs również średnica. Może nie tak zaczarowana jak we wspominanym przez miłośników tej marki projekcie typu Extrema, ale równie dobrze wyważona, a przez to bez najmniejszych problemów podążająca za współczesnymi oczekiwaniami melomanów, jakimi jest unikanie oczywiście fajnie odbieranych, jednak oddalających nas od prawdy podkolorowań. Ale żeby nie było, nie jest sucha, ani rozjaśniona, tylko hołubiąca nielubianej przez wielu melomanów bezwzględnej neutralności. A gdy do tego dodamy transparentną, jednakże daleką od przejaskrawienia górę, okaże się, iż Włosi „olimpijską piątką” prawie gwarantują, że jeśli swoim postrzeganiem muzyki nie zapuszczacie się zbytnio muzykalności ponad wszystko, nie powinniście mieć problemów by zaprząc je do pracy w praktycznie każdym środowisku sprzętowym i co ważne, do każdego rodzaju muzyki.
Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy. O zakończonej sukcesem walce z ciężkimi nurtami już wspominałem, dlatego też jako przysłowiową pieczęć firmującą bardzo dobrą jakość oferowanej przez nie fonii przywołam materiał z mojego podwórka w postaci jazzu i muzyki dawnej. Jednak w tym momencie nie będę rozprawiał o basie, środku i górze pasma, bo ten temat już znacie, tylko innych, również bardzo ważnych aspektach budowania realiów sesji nagraniowych. Chodzi mianowicie umiejętne wykreowanie głębokiej i szerokiej wirtualnej sceny, przy jednoczesnym zachowaniu proporcji wolumenu źródła dźwięku do jego oddalenia od linii kolumn. Często dzieje się tak, że kolumny owszem, budują zjawiskowe hektary sceny, tylko nie do końca potrafią zapanować nad zbyt dosadnym udziałem tylnych planów w całości przedsięwzięcia. Naturalnie konstruktor lub potencjalny posiadacz takowych powiedzą, że to ich zaleta, bo słychać dosłownie wszystko, tylko co to ma wspólnego z naturalnym oddaniem takich wydarzeń. A to w mojej muzyce, szczególnie barokowej, gdzie znaczącą ilość płyt nagrywa się w kubaturach kościelnych, jest dosłownie abecadłem, co na szczęście nowy model kolumn Sonus faber Olympica V realizował znakomicie. Przykładowo, gdy podczas inscenizacji „Pieśni do Sybilli” z udziałem niestety nieżyjącej już żony Jordi Savalla – Monseat Figueras – owa diva podczas nagrania stała jak gdyby w centrum wydarzeń – nieco z przodu, a wieloosobowy chór męski szerokim łukiem okupował posadzkę sporo za nią, jakby pod ścianą goszczącego muzyków klasztoru, w wydaniu smukłych Włoszek wyraźnie słuchać było bezpośredniość głosu artystki i lekko przygaszoną, oczywiście nieco wzmocnioną echem pomieszczenia, co ważne, oddaloną od frontmanki taflę mocnego basowo-tenorowego wielogłosu. To wydaje się być prostym do oddania, ale zapewniam Was, nie zawsze udaje się to odtworzyć. Podobnie sprawa miała się w temacie jazzu. Owszem, tutaj podczas testu najczęściej opierałem się o sesje studyjne. Ale przecież owe sztucznie wygenerowane na stole mikserskim realia zawieszenia muzyków w eterze również natężeniem dźwięku powinny pokazywać gradację ich lokalizacji w wektorze głębokości. Inaczej mamy pewnie fajny, bo czytelny na każdym metrze sceny, jednak niemający nic wspólnego z naśladowaniem prawdy popis braku elementarnych umiejętności zaprezentowania świata muzyki. Niestety tak bywa. Co daje nam okiełznanie tego tematu? W moim odczuciu naśladując wydarzenia na żywo zwiększamy ich namacalność, co mniemam, że nie tylko dla mnie, ale również dla wielu z Was jest wręcz podstawową składową wysokiej jakości dźwięku, a za taki uważam generowany przez opisywany dzisiaj zestaw kolumn.

Nie wiem, czy nie za bardzo popłynąłem z pochwałami. Ale zapewniam, to wynik całkowitego zaskoczenia, że nawet po zmianie warty w dziale konstruktorskim Włosi potrafili utrzymać wysoką jakość oferowanego dźwięku. Nie szukali siłowego naśladownictwa starych wcieleń, tylko odważnie poszli swoją drogą, co odnosząc się do wstępniaka pozwala domniemać, iż obecnie Sonus faber nadal ma się dobrze. Czy to jest oferta dla każdego? Wyjaśnienie padło już w poprzednim akapicie, dlatego tylko przypomnę, iż jedynymi zagrożonymi ewentualną porażką na własną prośbę osobnikami będą wielbiciele dużej ilości cukru w cukrze, czyli przekładając na nasze, romantycy lubiący rozpływać się w solidnym nasyceniu i krągłościach dźwięku. Wszyscy inni raczej docenią starania apenińskich inżynierów. I co jest istotne, bez znaczenia jakiego rodzaju muzyki słuchają.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nie wiedzieć czemu dopiero teraz udało nam się przyjąć pod swój dach parę, znaczy się dwie sztuki, kolumn sygnowanych przez markę, która dla lwiej części audiofilskiej braci nierozerwalnie kojarzy się klasyką High-Endu. Oczywiście Sonus fabery, bo to o nich mowa, cały czas gdzieś krążyły na bliższych, bądź dalszych orbitach, lecz kontakt z nimi mieliśmy, nazwijmy to oględnie niezobowiązujący. A to na spotkaniu z Maestro Pendereckim system Audio Researcha napędzał przepiękne Lilium, a to w Studiu U22 przemknęły smukłe Olympici II, bądź Michałowi Urbaniakowi towarzystwa dotrzymywały Elipsy, a Annie Marii Jopek i przedpremierowemu odsłuchowi Depeche Mode „Spirit” Homage Tradition. Najśmieszniejszy jednak w całej tej sytuacji pozostaje fakt, iż w momencie, gdy przyszło co do czego i Sonusy do nas trafiły, to zamiast kolumn dostaliśmy … słuchawki Pryma Carbon. Najwidoczniej jednak dystrybutor legendarnej włoskiej marki – stołeczny Horn, doszedł do wniosku, że nawet nasze pokłady cierpliwości kiedyś się skończą i nie chcąc dłużej przeciągać struny tuż na początku wakacji zjawił się w naszych skromnych progach z wielce urodziwymi podłogówkami – Sonus faber Olympica Nova V.

Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z wyjątkowo dopracowanym projektem plastycznym. Stanowiące zwieńczenie serii Olympica Nova V-ki prezentują się bowiem obłędnie i to zarówno w dostarczonym przez Horna orzechowym, jak i stanowiącym jego alternatywę, zdecydowanie ciemniejszym fornirze wenge. Uwagę zwracają nie tylko masywne – aluminiowe, uzbrojone w szeroko rozstawione stalowe kolce, cokoły lecz również zamykające swoistą klamrą bryłę kolumn również aluminiowe ranty wieńców górnych. Jeśli dodamy do tego sekcję wysoko-średniotonową osadzoną w szalenie eleganckim aluminiowo skórzanym (naturalna, pochodząca z okolic Vincenzy skóra a nie jakieś zmielone z klejem skóropodobne odpady) szyldzie i imponującą baterię trzech wooferów jasnym stanie się, że Włosi nie pozwolą nikomu na chłodną obojętność. Tytułowe Sonusy są ponadto wyjątkiem potwierdzającym regułę odnośnie moich osobistych, czysto subiektywnych, fobii uaktywniających się na widok tak maskownic, jak i dedykowanych im otworów montażowych, które de facto w Olympicach występują. Powodem mojej pobłażliwości jest w tym przypadku transparentność i perfekcja wykonania strunowych osłon, które pełnią głównie rolę dopełniającego całości ozdobnika a nie standardowej ochrony i zamaskowania (jak sama ich nawa wskazuje) przetworników.
Nie mniej elegancko prezentuje się będąca w zaniku ściana tylna, która akurat w tej odsłonie przybrała postać odziedziczonego po serii Homage Tradition aluminiowego, szynopodobnego systemu Stealth Ultraflex™ ze zgrabnie „przytulonymi” tuż przy podstawie zdublowanymi terminalami głośnikowymi.
Zagłębiając się nieco bardziej w technikalia nie sposób nie wspomnieć o wielkiej dbałości o zapewnienie bądź co bądź całkiem okazałym kolumnom odpowiedniej sztywności i odporności na powstające podczas pracy rezonanse. Dlatego też obudowy wykonano z ośmiu warstw giętego drewna a wewnątrz nich umieszczono system ożebrowań. Sporo know-how siedzi też w samych przetwornikach. Za górę pasma odpowiada 28 mm jedwabna kopułka o membranie DAD™ (Damped Apex Dome™) z neodymowym napędem Neodymium Cap Design wkomponowana w pierścień i łuk ochronny stanowiący solidny odlew. Z kolei wyposażone w celulozowe – suszone na powietrzu, nieprasowane i wzbogacone innymi naturalnymi włóknami 150 mm średniotonowce są zmodernizowanymi konstrukcjami znanymi w linii Homage Tradition. O ich sztywność dbają aluminiowe kosze, cewki wykonano ze specjalnego stopu miedzi i aluminium CCAW (Copper Clad Aluminium Winding) a ozdobny korektor fazy składa się z aluminium i miedzianego pierścienia.
Nieco inaczej zbudowane są 180 mm basowce o membranach typu „sandwich”, w których pomiędzy dwiema warstwami pulpy celulozowej znajdziemy zaawansowaną technologicznie piankę syntaktyczną.

No dobrze, skoro obcmokałem aparycję Sonusów najwyższy czas pochylić się nad ich walorami sonicznymi. I tu mała niespodzianka, bowiem V-ki zamiast asekuracyjnie stawiać na delikatne i dystyngowane tonowanie emocji podkreślające i świetnie korespondujące z ich elegancką szatą wzorniczą, poszły po przysłowiowej bandzie i zaproponowały nad wyraz żywiołowe brzmienie. Góra była odważna i mocna, jednak ze względu na jej niezwykłą gładkość i wzorową rozdzielczość nie sposób było określić jej mianem ofensywnej, czy fatygującej. Po prostu nic nie temperowało jej dynamiki i komunikatywności, przez co dostawaliśmy potężną dawkę informacji wystrzeliwanych z szybkością Uzi. Średnica również nie dawała obie w kaszę dmuchać, lecz nie sposób było odmówić jej soczystości i witalności uatrakcyjniających przekaz. To taka dziewczęca zmysłowość, która po prostu jest, niby mimochodem, niby nieświadomie a tak naprawdę perfidnie przykuwająca uwagę i niezaprzeczalnie uzależniająca. Nieco faworyzowana „dopala” emocjonalnie reprodukowany materiał starając się zintensyfikować realizm i namacalność nader sugestywnie kreowanych źródeł pozornych. A właśnie, skoro zahaczyliśmy o kreację, to nie wypada pominąć generowanych przez włoskie kolumny hektarów przestrzeni, gdzie owe byty mogą nader swobodnie pląsać i decybelować, bez obaw, że jeden wpadnie na drugi, bądź będą zmuszone siedzieć sobie na kolanach. O nie, wystarczy bowiem tylko zostawić Sonusom jakiś metr – półtora po bokach i z tyłu a praktycznie bez zbędnych kombinacji i zegarmistrzowskiej precyzji powinniśmy otrzymać obszerną scenę ze świetnym ogniskowaniem egzystujących na niej muzycznych bytów nie tylko pod względem szerokości i głębokości, lecz również wysokości. Jeśli więc tylko sięgniemy po nagrania, gdzie ów parametr ma znaczenie, vide „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy, to z pewnością ów drobiazg docenimy. Kolejne rzędy chórzystów będą powoli wnosiły się za solistką a ona sama czarować będzie głębokim i dostojnym głosem.
I w tym momencie wchodzi bas – majestatycznie odzywa się gran cassa (bęben wielki) i już wiadomo, że pyszniące się na froncie trzy basowce nie są tam tylko dla ozdoby. Dół pasma jest zarazem świetnie kontrolowany, jak i „dobrze zbudowany” – mięsisty. Jego zaraźliwa motoryka nie powoduje zbytniej chrupkości, więc nawet z nieco osuszonymi nagraniami nie będziemy odczuwali jego braku, a tam gdzie jest go po prostu dużo („Thunderbird” Cassandry Wilson) nie narazimy się na jego potocznie mówiąc „przewalenie”, czyli dudniącą pulpę, z którą za bardzo nie wiadomo co zrobić. O „Thunderbird”  wspomniałem z resztą nie tylko ze względu na bas, gdyż jest to wydawnictwo, które w nie do końca przemyślanym systemie potrafi nader często zaszeleścić i zakłuć w uszy sybilantami, których Panna Cassandra nie szczędzi. Zasadną zatem wydawała się weryfikacja, jak tytułowe, dość żywiołowe w górze pasma Olympici poradzą sobie z takim wyzwaniem. I? I poradziły sobie śpiewająco, gdyż podpięte pod Mephisto osiągnęły na tyle wysoki stopień realizmu, że sesja odsłuchowa niebezpiecznie zaczęła przypominać uczestnictwo w nagraniu, gdzie zamiast bezosobowej reprodukcji mamy do czynienia z bezpośrednim kontaktem z ludźmi z krwi i kości a ich ewentualne przypadłości natury logopedycznej przyjmujemy jako cechy indywidualne a nie anomalie mogące zepsuć przyjemność obcowania z ich twórczością.
Skoro już kilkukrotnie przez moją epistołę zdążyła przewinąć się kwestia żywiołowości i dynamiki niejako na niezwykle wysokokaloryczny deser i bez większych obaw zaserwowałem sobie blisko dwugodzinną porcję iście piekielnych porykiwań z wybitnie wakacyjnej destynacji, czyli odsłuch albumów „Rituals” i „The Heretics” greckiej formacji Rotting Christ. Od razu uprzedzam, że nie jest to muzyka ani lekka, ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna w odbiorze dla postronnego słuchacza, lecz miłośnicy ciężkich brzmień powinni docenić tę charakterystyczną melodykę black metalu, gdzie podniosłe i patetyczne partie chóralne, przeplatane gdzieniegdzie damskimi wokalizami stanowią nieliczne chwile wytchnienia od zwierzęcego growlu i przysłowiowej ściany gitarowych riffów, perkusyjnych blastów okraszonych agonalnymi jękami opętanych i tematyki, z którą lepiej nie wyjeżdżać podczas kolędy. Zapowiada się ciekawie, bądź w zależności od osłuchania przerażająco? I tak też jest w istocie, lecz po pierwsze warto na powyższe wydawnictwa zwrócić uwagę ze względu na jakość realizacji, co przynajmniej jeśli chodzi o najcięższe odmiany metalu należy do rzadkości, a po drugie na wypracowaną przez Ateńczyków estetykę trudno pomylić z czymkolwiek innym, no może z czerpiącymi z jej dorobku naśladowcami w stylu Batushki, ale to też przez chwilę i to tylko przez niezorientowanych w temacie. A tak już na serio to chłopaki się nie oszczędzają grając ile tylko fabryka dała, dzięki czemu nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. Przy okazji odsłuchu ww. albumów okazało się, że Sonusy równie dobrze radzą sobie przy cichych, jak i wkraczających w iście koncertowe dawki decybeli poziomach głośności, czyli po cichu nie tracą rozdzielczości a głośno, nawet bardzo głośno, grają bez kompresji i faworyzowania któregoś z podzakresów. Są przy tym piekielnie szybkie i potrafią zdrowo przyłożyć, by po chwili koić nasze skołatane nerwy delikatnym szeptem.

Powoli kończąc te wybitnie subiektywne wynurzenia „z przykrością” muszę stwierdzić, iż pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się przyłapać Sonus faberów Olympica Nova V na jakimkolwiek potknięciu, uproszczeniu, czy graniu pod publiczkę. Są to bowiem niezwykle żywiołowe a zarazem wyrafinowane podłogówki, które z odpowiednio wydajną amplifikacją zagrają dokładnie tak, jak realizatorzy sobie zaplanowali. W dodatku nie sposób nie docenić ich walorów natury czysto estetycznej, czyli mówiąc wprost mają zazwyczaj kluczowy podczas audiofilskich zakupów współczynnik WAF (Wife acceptance factor) na niezwykle wysokim poziomie, co dobrze rokuje przy ewentualnych negocjacjach. Dlatego też jeśli szukacie Państwo wysokiej klasy (w domyśle pełnokrwiście high-endowych) kolumn, które oprócz pieszczenia zmysłu słuchu stanowić będą ozdobę Waszego salonu zwróćcie proszę uwagę na tytułowe V-ki, gdyż stanowią one wielce interesującą propozycję. Jakby bowiem nie patrzeć, to klasyczna, ręczna „włoska robota”.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Horn
Cena: 69 998 PLN

Dane techniczne
Konstrukcja: podłogowa,3 drożna, wentylowana “Stealth Ultraflex”
Wykorzystane przetworniki:
Tweeter: H28 XTR3. tekstylny 28 mm z ruchomą cewką w systemie DADTM.
Średniotonowy: M15 XTR2-04, 150 mm CCAW
Niskotonowe: 3 x W18XTR2-12 180 mm przetwornik o niskiej masie membrany dzięki zastosowaniu unikatowej konstrukcji kompozytowej.
Zwrotnica: anty-rezonująca konstrukcja o zoptymalizowanej amplitudzie. Architektura “Paracross topology” zapewniająca redukcję zakłóceń. Wysokiej jakości komponenty w tym wykonane na zamówienie kondensatory Clarity Cap.
Częstotliwości podziału: 250 Hz, 2.500 Hz
Pasmo przenoszenia: 32 – 35,000 Hz
Skuteczność: 90 dB SPL (2.83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4 Ω
Zalecana moc wzmacniacza: 60W – 400W
Wymiary (S x W x G): 424 x 1175 x 530 mm
Waga: 44 kg/szt.
Dostępne warianty wykończenia: Orzech, wenge

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Polk Legend L800

Link do zapowiedzi: Polk Audio Legend L800

Opinia 1

Nie ma się co oszukiwać. Rynek szeroko pojętej produkcji kolumn w kwestii przełomowych rozwiązań od lat wydaje się jeśli nie stać w miejscu, to co najwyżej posuwać się do przodu bardzo drobnymi, niczym „japońska gejsza”, kroczkami – oczywiście bez jakichkolwiek personalnych i zawodowych wycieczek do tych ostatnich. Owszem, co chwila któryś w producentów stara się odtrąbić według swojej opinii, kolejny milowy krok, jednak przyglądając się temu z perspektywy czasu, okazuje się on być jedynie drobną korektą. To źle? Naturalnie nie, gdyż nawet drobny kroczek wprzód oznacza progres. Jednak jak to w życiu bywa, dla wielu pełnych nowych pomysłów technicznych głów to za mało i gdy jedna grupa producencka ze stosunkowo skromnymi wynikami stara się szukać nowych rozwiązań w kwestii konstrukcji poszczególnych komponentów, inna dążąc do ponadczasowych innowacyjności mocno eksperymentuje z ich aplikacją. Kogo i w jakim sensie mam na myśli? Oczywiście chodzi mi o drugi przypadek, czyli dzisiejszą, pochodzącą zza wielkiej wody (USA) markę Polk Audio i jej bardzo ciekawie zaprojektowane zespoły głośnikowe Legend L800, której dystrybucją na naszym rynku zajmuje się warszawski Horn. Co takiego nowatorskiego oferują wspomniane jankeskie paczki? Niestety wstępniak nie jest dobrym miejscem do dogłębnych wyjaśnień, dlatego też po dawkę szczegółowych informacji zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Jak widać na zdjęciach, mamy do czynienia z dość nietypową konstrukcją. Owszem, skrzynka jest zwykłym prostopadłościanem z dwoma potężnymi basowcami i specjalnie wyprofilowanym wylotem portu bass-refleks w stronę podłogi. Jednak to tylko preludium dla dalszych pomysłów konstrukcyjnych, bowiem nad wspomnianą, dodajmy dość typowo umiejscowioną baterią niskotonową, znajduje się podwojona – jedna obok drugiej – na odchylonych od siebie na zewnątrz płaszczyznach sekcja średnio-wysokotonowa. Choć na pierwszy rzut oka, to dziwne i karkołomne od strony spójności wirtualnej sceny rozwiązanie, jednak natychmiast uspokajam, już na ucho zewnętrze głośniki grają znacznie ciszej, co sugeruje jedynie wspomaganie głównego, wewnętrznego panelu w propagacji dźwięku w domenie szerokości, a co znajduje potwierdzenie w konieczności połączenia obydwu kolumn ze sobą dostarczonym w komplecie kablem sygnałowym. O co chodzi z tym połączeniem? Otóż o prozaiczne „widzenie” się obydwu kolumn w celu kolokwialnie mówiąc, nie wchodzenia sobie w drogę. Jak to wypada dźwiękowo? O tym za moment, gdyż to nie jest ostatnie słowo konstruktorów. Mianowicie, dostarczone paczki były jedynie zubożoną wersją większej całości do słuchania muzyki w trybie stereo. Pewnie nie uwierzycie, ale Amerykanie przygotowali je do współpracy w mocno rozbudowanym kinie domowym. Czyli? Spójrzcie na unboxing opisywanych bohaterek, a zobaczycie, iż na górnej płaszczyźnie skrzynek znajdują się tajemnicze zaślepki, w które aplikujemy dostępne na zamówienie, wielogłośnikowe moduły współpracujące z procesorem kina domowego. To zaś za pomocą jednego przycisku w zestawie nagłaśniającym nasz salon pozwala po sesji stereofonicznej z łatwością przestawić się na oglądanie kina domowego w standardzie Dolby Atmos. Zaskoczeni? Ja byłem bardzo. A jeszcze bardziej obawiałem się, co z takiej wielofunkcyjności wyjdzie w interesującym nas standardzie dwukanałowym. Gdy front i górny panel kolumn z ich funkcjonalnością mamy już opisany, pozostaje mi jedynie zdać relację z oferty przyłączeniowej pleców. Te jak obrazują fotografie, mają potrójne terminale kolumnowe. Jednak trzeba uważać, gdyż do pracy w trybie stereo używamy jedynie dolnych dwóch par i wspomnianego kabla łączącego sygnałowo dwie panny. Zaś górną parę wykorzystujemy dopiero po uzbrojeniu kolumn w kinowy panel efektowy. Ktoś obawia się przypadkowej pomyłki? Spokojnie, wszystko jest oznaczone nie tylko stosownymi zawieszkami na zaciskach, ale również w czytelnej instrukcji. Tak prezentujące się zespoły głośnikowe posadowiono na odpowiednio wyprofilowanej do współpracy z portem bss-refleks, uzbrojonej w aluminiową ramę podstawie z regulowanymi kolcami.

Rozpoczynając akapit o brzmieniu nie mogę nie przybliżyć założeń konstrukcyjnych tak nietypowo zaaplikowanych głośników. Otóż inżynierowie zapragnęli odtworzyć nam realną scenę muzyczną w praktycznie każdym jej aspekcie. Owszem, w znakomitej większości da się to zrobić w standardowym układzie przetworników, jednak nie oszukujmy się, zazwyczaj piętą Achillesową typowych kolumn jest jej szerokość. Naturalnie często udaje się uzyskać nawet lekko szerszą od ich zewnętrznego obrysu, jednak to jest już pewnego rodzaju zarezerwowana dla najlepszych sztuka sama w sobie. Tymczasem Polk Audio legend L800 przy pomocy współpracujących ze sobą zdublowanych sekcji średnich i wysokich tonów robią to z dziecinną łatwością. Ba, spokojnie mogę stwierdzić, iż ich prezentacja jest poza zasięgiem jakiejkolwiek typowo skonstruowanej, nawet tej najlepszej konkurencji. W przypadku 800-ek siadasz w fotelu, odpalasz system i w szerokim sweetspocie pławisz się rozciągniętą praktycznie od lewej do prawej ściany wirtualną sceną. I co ważne, bez lokalizacyjnych dziur lub tego typu zakłócających prawidłowość pokazania danego wydarzenia muzycznego artefaktów. Owszem, źródła pozorne są nieco powiększone i oddalone, ale odbieramy to jako naturalną przesiadkę do pierwszego rzędu w wielkiej hali koncertowej, a nie występ wirtualnych słoni i żyraf w małym klubie jazzowym. To oczywiście w odbiorze w naszej samotni powoduje lekką utratę intymnej namacalności ulubionych wokalistek, ale nie można mieć ciastko i zjeść ciastko, dlatego też przed zakupem zalecam zapoznanie się z taką prezentacją osobiście. Bo jest kontrowersyjna? Nic z tych rzeczy, jest zwyczajnie inna, jak każde z naszych oczekiwań. Nic więcej. Ale to nie wszystko. Zanim przejdę do kilku przykładów płytowych, z satysfakcją dodam jeszcze, iż opiniowane kolumny równie zjawiskowo grają w kwestii spójności. Co prawda raczej stawiają na rozmach i zbliżanie nas za wszelką cenę do efektu live, ale każdy podzakres robi to w zgodny z zasadą wzajemnego wspomagania się sposób. Jaki? Już wyjaśniam. W dolnym pasmie mamy mocne, zwarte i szybkie uderzenia. Na środku może nie ociekające magią szkoły radia BBC, ale dobrze wypełnione pasaże znaczącej większości instrumentów z wokalizą włącznie, Zaś na górze dosłownie hektary swobodnych i witalnych wybrzmień. To natomiast oznacza, że inżynierowie postawili na poszukiwaną przez wielu miłośników muzyki, niezbędną do uzyskania poczucia bycia na prawdziwym wydarzeniu muzycznym neutralność w najczystszej postaci. Jednym słowem dostajemy w dobrym tego słowa znaczeniu prawdziwą jazdę bez trzymanki.
Czym owa jazda odznaczała się w starciu z muzyką? Chyba nie muszę nikogo przekonywać, iż wszelkiego rodzaju energetyczne produkcje od rocka, przez elektronikę, po free-jazz były wodą na młyn opisywanych konstrukcji. Rozmach, natychmiastowy atak, energia, do tego wszystko rozgrywane na wizualizowanej na całej szerokości mojego przecież sporej wielkości pokoju, powodowało, że jeśli tylko zapragnąłem i podkręciłem poziom głośności, udawałem się na zapuszczony w danym momencie koncert dla przykładu formacji MASADA „First Live”. To jest umiarkowane free, ale na szczęście panowie pod wodzą Johna Zorna oprócz ballad nie zapomnieli dołożyć do pieca, co oczywiście bardzo lubię, a co przy okazji pozwoliło mi sprawdzić, czy kolumny są w stanie oddać ducha tego rodzaju zapisów nutowych. Ale nie tylko w aspekcie trzęsień ziemi i pojedynczych uderzeń jak pioruny dźwięków, tylko w kwestii pokazania panującego pomiędzy rozmawiającymi ze sobą instrumentalistami – saksofon z trąbką – muzycznego flow. Bez tego nawet najbardziej spektakularne fajerwerki nie będą miały szans na wywołanie u słuchacza chęci zaprzedania duszy diabłu, aby przesłuchać dany krążek do końca, co przecież jest nieodzowną składową każdej udanej sesji odsłuchowej. Na szczęście amerykanie wiedzieli, gdzie leży punkt „g” takiej prezentacji muzyki i umiejętnie wprowadzili to w życie. Czy idealnie? W wartościach bezwzględnych bdb. Jednak jak dla mnie przy świetnej prezentacji zrozumienia muzyków i zjawiskowości skrajów pasma, w środku mogłoby być nieco soczyściej. Co mi doskwierało? Oczywiście nie nazwałbym tego problemem, ale nazbyt neutralna średnica nie była w stanie pokazać znamiennych różnic pomiędzy trąbką i saksofonem. Owszem, to było słychać od pierwszego dźwięku, jednak dodatkowa szczypta drewna stroika w saksofonie nie tylko wpłynęłaby na jego plastykę, to jeszcze sama trąbka nabrałaby odpowiedniej masy. Czyli mamy problem? Tylko bez paniki. Z premedytacją przerysowuję sytuację, aby pokazać, że nawet w bezkompromisowości czasem przydaje się odrobina namiętności. Naturalnie nie każdemu, jednak nigdy nie zaszkodzi, gdy jest. Zatem czy wspomniany niuans oznacza, iż wszelka intymna muzyka była nader wyrywna? Nic z tych rzeczy. Była przyjemna i uwodząca, jednak w estetyce neutralności, czyli nie szukała siłowego wyciskania łez, cedując ten proces na zaangażowanie w słuchana muzykę samego słuchacza bardziej od strony merytorycznej niż sonicznej. Tak brzmiała Cassandra Wilson na krążku „Traveling Miles”, Diana Krall w kompilacji „The Girl In The Other Room” i o dziwo Adam Bałdych ze swoimi skrzypcami w produkcji „Brothers”. Teoretycznie wszystko było na swoim miejscu, jednak po wgłębieniu się w temat, okazywało się, że zawsze brakowało mi nadawanych przez nasyconą średnicę emocji. Nie było głębi nie tylko wokalizy, ale również szorstkości włosia smyczka, a to mimo ciekawej prezentacji, nie pozwalało mi postawić przysłowiowej kroki nad „i” podczas obcowania z każda z płyt. Ale zaznaczam, jestem lekko sformatowany na taką prezentację, dlatego przepuśćcie moją opinię przez odpowiedni filtr, czyli mówiąc wprost, jeśli nadajecie na nieco mniej wysyconych aniżeli ja falach, temat w ogóle może nie zaistnieć.

Jak wynika z moich spostrzeżeń, w przypadku korzystania z Polk Audio Legend L800 mamy do czynienia z muzyką przez duże „M”. Bez najmniejszych oporów jestem w stanie postawić tezę, iż taka prezentacja jest nie do osiągnięcia przez znakomitą większość konkurencji. Naturalnie mówię o swobodzie wypełnienia nawet największego pokoju odsłuchowego od ściany do ściany w pełnym spektrum głośności, bezkompromisowości i natychmiastowości wydarzeń muzycznych. Czy to jest oferta dla każdego? Powiem przekornie – mimo swoich preferencji, że jeśli macie otwarte umysły, jak najbardziej tak. Jednak ostrzegam. Decyzja nabycia amerykańskich kolumn będzie skutkować będącą konsekwencją rozmachu prezentacji, utratą namacalności wykonań wokalnych. Ale nie w sensie braku ich przeżywania – to będzie zależeć od naszego stanu umysłu, tylko utraty efektu siadania czarujących wokalistek na naszych kolanach. 800-ki skonstruowano do innych celów. Raczej starają się oddać emocje pełnego rozmachu koncertu, niż zadymionego klubu i zapewniam Was, są w tym znakomite.

Jacek Pazio

Opinia 2

Po recenzowanych blisko cztery lata temu na naszych łamach smukłych i na swój sposób lifestyle’owych LSIM705 przyszła pora na prawdziwe, a może raczej spodziewane i oczekiwane przez wiernych akolitów oblicze amerykańskiego Polk Audio. Zamiast bowiem zalotnie puszczać oko do dekoratorów wnętrz i utopijnie dążyć do jak najwęższych i jak najmniej absorbujących brył, co automatycznie prowadzi do multiplikacji przetworników – prób zastąpienia większych membran kilkoma mniejszymi, tym razem wysiłki projektantów skupiły się na tym co najważniejsze, czyli pełnopasmowym dźwięku i co trzeba podkreślić w wielce oryginalnej i bezkompromisowej formie. Jeśli bowiem zamiast dwóch słupków lądują u nas dwie potężne, niemalże dorównujące posturą naszym redakcyjnym ISIS-om, skrzynie, to cytując klasyka „wiedz, że coś się dzieje”. I rzeczywiście – obok dostarczonych przez dystrybutora marki – stołecznego Horna, flagowych podłogówek Legend L800 nie sposób przejść obojętnie, więc zamiast spacerować sugerujemy wygodnie się rozsiąść w fotelu i na własne uszy przekonać się cóż do powiedzenia mają tytułowe kolumny.

Ograniczając się do suchych danych technicznych, czyli bez zerkania na zdjęcia, śmiało można byłoby uznać 800-ki za w miarę konwencjonalne kolumny. Co prawda konstrukcje wyposażone w zdublowane tweetery nie pojawiają się na rynku zbyt często, i nie chodzi w tym momencie o modele wzbogacone o tzw. supertweetery, lecz o operujące jeszcze w słyszalnym przez większość osobników homo sapiens paśmie przetworniki, to nawet i u nas takowe gościły. Wystarczy wspomnieć Dynaudio Evidence Master i Evidence Platinum. Konsternacja przychodzi jednak wraz z zagłębianiem się w materiały promocyjne i co za tym idzie zdjęcia. Chodzi bowiem o to, iż starając się pokrótce opisać aparycję topowych Polków dochodzimy do swoistej hybrydy znanych z systemów wielokanałowych i sal kinowych dipoli z potężnymi modułami basowymi. Oczywiście to szalenie daleko idące uproszczenie, jednak widok dwóch par wysokotonowców i średniotonowców umieszczonych w orientacji … horyzontalnej i w dodatku nie na wprost słuchacza a zezujących na boki z odchylonych o 15-stopni, „przełamanych” połówek frontu nie należy do powszechnych. Dziwne? Niewątpliwie, ale skoro producent solennie zapewnia, że tak właśnie ma być i tak jest najlepiej, to nie wypada się z nim nie zgodzić, przynajmniej nie przed odsłuchem.
Skupiając się jednak na całości projektu, na razie, od strony wizualnej uczciwie trzeba przyznać, że Amerykanie sumiennie odrobili pracę domową i zaproponowali kolumny nie tylko duże, co wręcz imponujące posturą a zarazem swą obecnością nieprzytłaczające, oczywiście o ile nie będziecie Państwo próbowali wstawić ich do kilkunastometrowego pokoju, bo wtedy trudno będzie delikatnie mówiąc przeoczyć ich obecności. Zakładam, iż zdając sobie sprawę z rozmiaru własnego projektu producent nie eksperymentował i fronty i ściany górne 800-ek pociągnął czarnym, satynowym lakierem (czarny podobno wyszczupla) a pozostałe powierzchnie obudów dostępne są w popielatej czerni i zdecydowanie bardziej łapiącym za oko brązowym orzechu, którym to mogła się pochwalić recenzowana przez nas para.
I tak, jak już zdążyłem nadmienić na wielce intrygującą sekcję średnio-wysokotonową składają się po dwa 1-calowe pierścieniowe przetworniki wysokotonowe Pinnacle, podobny zestaw 5.25″ średniotonowców z membranami Turbine a już na wypłaszczonej sekcji basowej króluje duet 10” wooferów wspomaganych przez umieszczony w podstawie najnowszej generacji Enhanced Power Port, czyli autorski układ bas-refleks dmuchający na precyzyjnie wyliczoną krzywiznę ścian stożka ulokowanego tuż pod nim.
Rzut oka na ścianę tylną przynosi kolejna niespodzianka, gdyż oprócz skądinąd solidnych podwójnych terminali głośnikowych znajdziemy zagadkowe, przypominające zasilające gniazdo i kolejną parę terminali głośnikowych z enigmatyczną zawieszką „Height Input Only”. Zaraz, zaraz, to 800-ki są półaktywne? Szybka lektura instrukcji i nie, nic z tych rzeczy. Owe tajemnicze gniazdo to interface komunikacyjny obu kolumn a górne terminale wykorzystuje się w przypadku uzbrojenia topowej powierzchni tytułowych kolumn w dedykowany systemom wielokanałowym moduł wyższej warstwy Legend L900. My takowych nie otrzymaliśmy, ale nie omieszkaliśmy zerknąć cóż kryje się pod stosowna klapką.
Zgłębiając dalej technikalia nie sposób nie wspomnieć o podstawach teoretycznych takiej a nie innej budowy amerykańskich flagowców. Chodzi bowiem o najnowszą generację zaprojektowanej i wprowadzonej przez Matthew Polka na początku lat 80 technologii SDA – SDA-PRO wykorzystującej specjalny filtr „Head Shadow” w układzie przestrzennym. Konstrukcja SDA minimalizuje bowiem zjawisko interferencji dźwięku znane jako IAC (Interaural Crosstalk), które występuje we wszystkich konwencjonalnych kolumnach. Chodzi bowiem o wyeliminowanie krzyżowania się fal dźwiękowych, zanim dotrą one do uszu słuchacza, na drodze separacji obu kanałów stereo.

Zanim przejdę do opisu wrażeń nausznych warto zwrócić uwagę na prawidłowe ustawienie Polków, których w przeciwieństwie do większości „konwencjonalnych” kolumn nie tylko nie doginamy, kierując ich fronty ku słuchaczowi, co również powinniśmy przestrzegać oznaczeń która z kolumn jest prawa a która lewa. Potem wystarczy je tylko spiąć dołączonym w komplecie przewodem, podłączyć kable głośnikowe i można grać.
Patrząc na posturę i wyposażenie naszych dzisiejszych bohaterek można byłoby przypuszczać, że zaprojektowano je głównie z myślą o kruszeniu ścian i nagłaśnianiu masowych imprez. Tymczasem już pierwsze takty „You & Me” Joe Bonamassy pokazały, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Co ciekawe ani bas nie próbował zawłaszczyć sobie pozostałych podzakresów, ani sam wolumen generowanego przez Polki dźwięku nie wykraczał poza ramy dobrego smaku i przyzwoitości. Jeśli ktoś w tym momencie liczył na sztucznie rozdmuchane źródła pozorne, kilkumetrowe gryfy gitar, czy zestawy perkusyjne złożone wyłącznie z monstrualnych bębnów taiko, których średnice przekraczają 2,5m, to muszę go rozczarować, gdyż może i rozmiar również i w tym wypadku ma znaczenie, lecz chodzi o możliwość wygenerowania odpowiedniego ciśnienia akustycznego i odpowiednio niskie zejście basu, gdy jest to konieczne, a nie epatowanie tymi cechami gdzie tylko się da, bo przecież nie na tym cała zabawa w Hi-Fi i High-End polega. Zamiast tego mamy nieosiągalną dla większości konkurencji (również tej wielokrotnie droższej) zjawiskowo rozbudowaną w trzech wymiarach scenę, zupełnie niewymuszoną swobodę i umiejętność natychmiastowej reakcji nawet na największe spiętrzenia dźwięku, jakże konieczny przy wielkiej symfonice rozmach i o dziwo fenomenalną stereofonię, choć raczej wypadałoby użyć określenia holograficzną przestrzeń. Ścieżka dźwiękowa do „Westworld: Season 1” Ramina Djawadi zabrzmiała z iście hollywoodzką spektakularnością, lecz jeszcze raz podkreślę, że bez jakichkolwiek oznak gigantomanii. Ot wielki skład symfoniczny we właściwym sobie rozmiarze i idącą za nim skalą, jednak gdy rozpoczyna się solowa partia fortepianu to ów wolumen automatycznie wraca do rozmiaru właściwego ww. instrumentowi. Standard i oczywistość? Dobrze by było, jednak życie, niektóre systemy i nagrania pokazują nader dobitnie, że niekoniecznie.
Co ciekawe Polki w naszym 38 metrowym, oktagonalnym OPOS-ie dźwiękowo „mieściły się” łatwiej aniżeli niedawno przez nas testowane Dynaudio Contour 60, gdyż pomimo swojej niezaprzeczalnie niekonwencjonalnej konstrukcji nie wymagały wokół siebie aż tyle przestrzeni i co równie istotne nie trzeba było aż tak daleko odsuwać od nich fotela. Po prostu wypełniały pomieszczenie niejako szytym na miarę dźwiękiem. Dzięki temu zarówno dopiero co wspomniana filmowa symfonika, jak i cięższe odmiany rocka, jak daleko nie szukając ostatni, cudownie bezpardonowo bestialsko atakujący nasze zmysły thrash metalowy „Titans of Creation” Testamentu miały okazję rozwinąć skrzydła i nie tylko zabrzmieć, ale i po prostu „zagrzmieć” w naszej samotni. Wokal Chucka Billy’ego miał niezwykłą siłę emisji – wwiercał się w nasze zwoje mózgowe, by dopiero tam eksplodować z pełną, wspomaganą ekstatycznymi, bezkompromisowymi riffami mocą. Jeśli bowiem weźmiemy pod uwagę, iż obracamy się w naprawdę ciężkich klimatach, gdzie nietrudno doszukać się death metalowych naleciałości, co wydawać by się mogło niespecjalnie sprzyja audiofilskim nasiadówkom, gdyż od dawien dawna uważać się zwykło, iż to właśnie ciężkie klimaty nagrywane są po prostu źle, to ty razem mamy wyjątek potwierdzający ową regułę. Jest niezwykle selektywnie, rozdzielczo i piekielnie gęsto, lecz cały czas mamy nie tylko kontrolę nad całością spektaklu, co i swobodny wgląd w nagranie. Gradacja planów jest wręcz wzorcowa, czytelność nie tylko pierwszego, jak i dalszych zasługuje wyłącznie na w pełni zasłużone superlatywy a porządek na scenie spełnia najbardziej restrykcyjne normy rozplanowania przestrzennego. Warto mieć jednak świadomość, że Polki same z siebie i z byle czym tak nie zagrają, więc o ile nasz redakcyjny Gryphon Mephisto z oczywistych względów mimochodem podnosi poprzeczkę, to już najnowsza odsłona amplifikacji Classé czy to pod postacią stereofoniczną, czy też monosów, nawet z racji wspólnej dystrybucji, wydaje się całkiem sensownym kierunkiem poszukiwań. Trzeba bowiem pamiętać, iż Polki choć znamionowo są 4 Ω i wykazują się całkiem akceptowalną 87dB skutecznością, to zapuszczają się nawet na 2.8 Ω, więc bez odpowiedniej elektrowni ich okiełznanie może okazać się cokolwiek problematyczne i to nie tylko przy ostrym łojeniu, co nawet przy pozornie niezobowiązującym „plumkaniu”. Wystarczy bowiem sięgnąć po coś w stylu zaskakująco skomercjalizowanej odsłony Youn Sun Nah i jej ostatniego, wydanego już nie przez audiofilską oficynę ACT a koncern Warnera albumu „Immersion” (nie wiedzieć czemu „znikniętym” z TIDAL-a). Niby wszystko jest ładnie i elegancko podane, drobna wokalistka leniwie roztacza swe aranżacyjne wdzięki, jednak proszę mi wierzyć, że elektroniczne wstawki na tym wydawnictwie potrafią zapuszczać się w takie rejony, że nawet sam Książę Piekieł nie zagląda tam bez latarki i wtedy nie tyko moc, lecz i wydajność prądowa stają się na wagę złota, gdyż bez nich zamiast kontrolowanego uderzenia mamy li tylko leniwe kopanie w rozmoknięty karton stopą obutą w Crocsy. Za to z odpowiednim „napędem” Polki czarują świetnym timingiem, krótkim, piekielnie szybko i twardo kopiącym basem, plastyczną średnicą i odważnie podaną, lecz daleką od ofensywności, za to jedwabiście gładką górą.

Polk Legend L800 to duże, oparte na niekonwencjonalnych, autorskich rozwiązaniach amerykańskie podłogówki o ponadprzeciętnych walorach sonicznych, których obecności (kolumn, nie walorów), chociażby z racji gabarytów nie da się ukryć. Graja bowiem dźwiękiem niezwykle homogenicznym i rozdzielczym nie bojąc się przy tym nie tylko niewielkich składów, lecz i wielkich orkiestr, czy ekstremalnego łojenia. Jeśli zatem rozglądacie się Państwo za nader rozsądnie wycenionymi kolumnami do dużego salonu, to Polki wydają się oczywistymi kandydatami do wpisania na Waszą listę. Od siebie, już zupełnie prywatnie i „poza konkursem” sugerowałbym ich rozbudowę o opcjonalne moduły Legend L900, jednak nie w systemie wielokanałowym a tym konwencjonalnym – stereofonicznym. Koszt niewielki a wrażenia przestrzenne mogą okazać się nader intrygujące.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, Classé Audio Delta Pre
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Classé Audio Delta Mono
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Horn
Cena: 29 998 PLN (para)

Dane techniczne
Wykorzystane przetworniki:
2 x 1″ pierścieniowy tweeter
2 x 5.25″ średniotonowy
2 x 10″ basowe
Pasmo przenoszenia: 32-38 000 Hz
Zalecana moc wzmacniacza: 25-300W
Skuteczność: 87dB SPL
Impedancja znamionowa: 4 Ω (2.8 Ω min.)
Częstotliwości podziału: 2800 Hz , 370Hz
Wymiary (S x W x G): 455.6 x 1234.5 x 441.4 mm
Waga: 53.5 kg / sztuka Netto

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Polk Audio Legend L800
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jeszcze nie zdążył opaść kurz po unboxingu Classé a w OPOS-ie pojawiły się dość niekonwencjonalne, intrygujące i dosłownie pachnące fabryką kolumny – Polk Audio Legend L800.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Definitive Technology Demand D17

Link do zapowiedzi: Definitive Technology Demand D17

Opinia 1

Być może jest to odważna teza, ale jestem przekonany, iż obserwując nasze zmagania z konstrukcjami audio zza wielkiej wody (USA), zdążyliście wyrobić sobie zdanie o pewnego rodzaju megalomanii nie tylko rozmiarowej, ale również cenowej proponujących nam swoją ofertę jankeskich producentów. To zazwyczaj są duże i do tego drogie komponenty, co mocno ogranicza populację stacjonujących w naszym kraju potencjalnych klientów. Niestety tak jest nader często, ale nie zawsze. Co mam na myśli? Otóż okazuje się, że gdy tylko się dobrze poszuka, w nieprzebranej ofercie Amerykanów można wyłuskać coś ciekawego nawet nie tylko dla europejskiego, ale również polskiego statystycznego Kowalskiego. Czyli? I tutaj niespodzianka, gdyż dzięki warszawskiemu dystrybutorowi Horn mam przyjemność zaprosić Was na ciekawy miting z kolumnami Definitive Technology Demand D17. Nie są przesadnie wielkie, ani specjalnie drogie, a mimo to pozostawiły w mej pamięci bardzo ciekawe doznania. Jakie? Po odpowiedź zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Nie będę pytać, co Wy na ten temat sądzicie, gdyż nawet ja byłem zaskoczony, że na pułapie 20 kPLN można zaoferować klientowi tak fantastycznie prezentujące się i do tego świetnie wykonane kolumny. Mamy bowiem do czynienia z osiągającymi około metra wysokości, wykończonymi w białym lakierze fortepianowym, z aluminiowym frontem skrzynkami. Ale to dopiero preludium ciekawych informacji, gdyż poprzeczkę jakości podnosi zestaw głośników w postaci dwóch basowych, jednego średniotonowego z firmowym, przypominającym grzyb z perforowanym kapeluszem, korektorem i przesuniętej na zewnętrzną flankę względem osi wysokotonówki. Spokojnie, to nadal nie koniec dobrych wieści. Otóż z racji bytu opisywanego modelu zespołów głośnikowych konstrukcją zamkniętą, projektanci w celu poprawy projekcji niskich rejestrów w dolnej części bocznych ścianek zaimplementowali dwie (po jednej na stronę) sporej wielkości, wykończone w lakierze obudowy membrany bierne. Tak tak, oszczędności nie były myślą przewodnią tego, przecież na tle wielu innych marek, niezbyt drogiego projektu, co w dzisiejszych czasach wydaje się być dziwne, ale jednak realne. Wieńcząc garść technikaliów dodam jeszcze, że na plecach naszych bohaterek znajdziemy zagłębione w plastikowej kształtce podwójne terminale przyłączeniowe, a całość konstrukcji posadowiono na przykręcanej, nieco szerszej niż obrys dolnej płaszczyzny kolumny, a przez to poprawiającej stabilność, pozwalającej wkręcić dostarczone w komplecie kolce, aluminiowej ramce. Da się zaproponować swoisty „cukierek” bez wkraczania w pułapy ocierające się o szaleństwo cenowe? Jak widać da.

Może jak na początek zabrzmi to nieco dobitnie, ale od pierwszych dźwięków wiedziałem, że to są bardzo dobre konstrukcje. Powód? Otóż bardzo mocno rzutującą na dalszą zabawę z tytułowymi kolumnami obserwacją była zaskakująca spójność przekazu. Ogólna prezentacja szła drogą dobrej masy w dole, gęstej średnicy i świetnie dostrojonych do takiego pomysłu na dźwięk wysokich tonów. Naturalnie w przypływie lekkiej złośliwości można stwierdzić, że tak zestroić kolumny potrafi prawie każdy producent. Jednak w tym przypadku owa spójność ani razu nie dała się wyprowadzić w pole, czyli przekładając na nasze, nie udało mi się złapać kolumn na bolesnym potknięciu typu: rozlewający się po podłodze bas, czy szukające poklasku, swawolnie dążące do dominacji, często początkowo odbierane jako efekt „łał”, jednak w konsekwencji bardzo szkodliwe dla płynności kreowania świata muzyki w naszych domostwach, wysokie tony. A to w moim odczuciu jest wystarczającym pakietem danych, aby obronić wygłoszoną na wstępie tezę. Zgadzacie się? Jeśli tak, zatem dodajcie do tego jeszcze dobre zagospodarowanie wszerz i w głąb wirtualnej sceny muzycznej i wypisz wymaluj mamy ofertę, której nie tylko nie powstydziłby się nawet najbardziej rozpoznawalna światowa elita, ale również dźwięk z którym z przyjemnością obcowałoby wielu z Was. Jakieś konkrety? Proszę bardzo. Weźmy na tapet dla jednych znienawidzonego, bo zbyt często słuchanego, a dla drugich dającego pojęcie o możliwościach testowanych kolumn album „Amused To Death” Rogera Watersa. Cel? Sprawdzenie nie tylko umiejętności znikania kolumn z pokoju, ale również oddania triku z przestawianiem fazy przez Rogera, co po drobnych korektach ustawienia wypadło wręcz znakomicie. Kolejnym, konsekwentnie będącym wodą na młyn D17-ek krążkiem było trio jazzowe Gary’ego Peacocka w kompilacji z 2017 roku „Tangents”. Dobre oddanie uwielbianego przeze mnie kontrabasu nie tylko w domenie równowagi ilości strun i pudła w dźwięku, ale również jego czytelnego rysunku na scenie pokazało, że kolumny oprócz barwy potrafią zapanować nad wyrazistością krawędzi zawieszanego w eterze instrumentu, jego energią i szybkością zmian rytmu. A znawcy tematu zdają sobie sprawę, iż Gary w swoich solowych partiach się nie oszczędza, co przy utracie czytelności jego instrumentalnych ekwilibrystyk mocno uśredniłoby, a przez to zmarnowało jego ciężką, bo okraszoną obolałymi palcami pracę.
Na koniec dla wielu horror, a dla mnie, z racji nie tylko osobistych, ale również masteringowych występów Pata Metheny’ego, świetna pozycja Anny Marii Jopek „Upojenie”. Co pchnęło mnie w ręce naszej artystki? Tak tak, weryfikacja radzenia sobie kolumn z mocno otwartymi już na stole masteringowym wysokimi tonami. Na wielu systemach z uwagi na potężny ładunek sybilantów i solidnego napowietrzenia prezentowanych wydarzeń muzycznych, tego krążka nie da się słuchać. Tymczasem przywoływana na początku, będąca główną zaletą maniera spójnego grania naszych bohaterek pokazała, że owszem, pani Ania nadal starała się pokazać swoje walory przenikania międzykolumnowego eteru, jednak nie była to estetyka ocierająca się o ból, czy nadmierna ofensywność, tylko solidna dawka nadal mocnej i wszechobecnej, ale jednak przyjemnej wokalizy. Niemożliwe? Bynajmniej. Jeśli uda nam się skonfigurować pozbawiony zniekształceń, panujący nad rozbuchaniem wysokich rejestrów tor, wówczas bez najmniejszych problemów jesteśmy w stanie nawet zakochać się w podobnych realizacjach. Ja dzięki swojej układance mam to od dawna. Natomiast Wy jeśli jeszcze macie z tym problem, dzięki tytułowym kolumnom możecie do tego stanu znacznie się przybliżyć.

Postradałem zmysły? Za dwadzieścia tysięcy dostajemy taki dźwięk? Owszem, dostajemy. I to bez oznak szaleństwa z mojej strony. To jest fakt. Naturalnie podczas kwalifikacji moich wniosków należy mierzyć siły na zamiary opisywanych kolumn. Jednak jedno jest pewne. Tak dobrze, bo równo zestrojonych zespołów głośnikowych, z nie oszukujmy się, stosunkowo niskiej półki cenowej, dawno nie miałem przyjemności oceniać. Czy to jest oferta dla każdego? Jeśli nie jesteście zorientowani na przesadną przenikliwość lub nasycenie dźwięku, jak najbardziej tak. Czy każde starcie zakończy się pozostaniem kolumn w nowym domku, tego nie jestem w stanie w stu procentach zapewnić. Jednak bez naciągania faktów oznajmiam, iż będzie to fajnie spędzony, bo pokazujący, iż Amerykanie jak chcą, to potrafią zrobić coś niedrogiego, a dobrze grającego, czas z muzyką w roli głównej.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nie wiedzieć czemu własne zainteresowanie marką Definitive Technology mogłem, przynajmniej do niedawna, określić mianem co najwyżej szczątkowego. Niby miałem świadomość jej istnienia i na przestrzeni kilku ostatnich lat nawet co nieco udało mi się nawet z jej oferty posłuchać i opisać, jednak to były działania o charakterze czysto pobocznym i nie mającym z SoundRebels większego związku. Dlatego też nie kryłem zdziwienia, gdy dystrybutor ww. koncernu, czyli stołeczny Horn, zwrócił się do nas z pytaniem, czy nie mielibyśmy ochoty rzucić tak okiem, jak i uchem na jeszcze ciepłą, topową konstrukcję ze szczytowej serii Demand – model D17. Jednak szybka eksploracja amerykańskiego portfolio dość jednoznacznie dała nam do zrozumienia, iż proponowana parka ma nie tylko niewiele wspólnego z wyposażonym w aktywne moduły basowe rodzeństwem z serii BP-9000, co przejawia wyraźnie audiofilskiej aspiracje. W dodatku, to co widzieliśmy, czyli zarówno szata wzornicza (uhonorowana m.in. prestiżową nagrodą iF Design Award), jak i użyte materiały wyceniono na tyle atrakcyjnie, że ciężkim grzechem zaniedbania byłoby nie skorzystać z okazji. Dlatego też po ustaleniu niuansów natury spedycyjnej D17-ki niemalże miesiąc temu wylądowały w naszym OPOS-ie.

Już pierwszy kontakt – podczas unboxingu, z Definitive Technology Demand D17 jasno dał nam do zrozumienia, że żarty się skończyły, a Amerykanie, wzorem swoich sąsiadów z Paradignma, ewidentnie mają chrapkę na kawałek tortu z górnej półki. Wykonaną z MDFu obudowę pokryto pięcioma warstwami lakieru i wypolerowano na wysoki, „fortepianowy”, połysk. Za to front zdobi solidny, zachodzący na boki płat aluminium pod którym zamontowano nader imponującą baterię przetworników. Zanim jednak przejdę do standardowej wyliczanki pragnąłbym zwrócić Państwa uwagę na pewien detal natury użytkowej. Otóż w związku z faktem delikatnego przesunięcia poza oś symetrii umieszczonego w niewielkiej soczewce 1” tweetera z hartowanego aluminium, kolumny są wyraźnie oznaczone jako prawa i lewa (ustawiamy je tak, by wysokotonowce znajdowały się bliżej zewnętrznych krawędzi). Poniżej wygospodarowano miejsce dla nie mniej absorbującego 6.5″ (16.5 cm) średniotonowca BDSS™ z membraną z polimeru mineralnego, w którego centrum zamiast standardowej nakładki przeciwpyłowej, bądź stożkopodobnego korektora fazy, znalazł się wielce frapujący „grzybek” stanowiący charakterystyczny element układu „Double Surround” i technologii Linear Response Waveguide™ zapewniających lepszą liniowość pracy, większy skok samej membrany a z niuansów mniej teoretycznych a bardziej słyszalnych owocuje to poszerzeniem pasma przenoszenia zarówno w osi, jak i poza nią, oraz większą naturalnością reprodukowanego materiału. Tuż pod nim rozgościła się para 6.5″ (16.5 cm) basowców o membranach z włókna węglowego, które z kolei wspomagają przeniesione na ściany boczne dwie – po jednej na stronę, 10″ (25 cm) membrany bierne. Zlokalizowane blisko podłogi podwójne, wkomponowane w plastikowy profil, standardowej jakości (czyt. jest dość ciasno) gniazda głośnikowe akceptują zarówno widełki, jak i banany, jednak z wiadomych powodów, zdecydowanie większy komfort psychiczny dają banany.
Kolumny przed ustawieniem należy uzbroić w aluminiowe, ramkowe cokoły, w które wkręca się bądź to nóżki, bądź stożkowate kolce i voilà. Tzn. na wyposażeniu znajdują się jeszcze maskownice, ale ponieważ ich wpływ na brzmienie kolumn w 99,99% przypadków trudno określić mianem pozytywnego pozwoliliśmy sobie zostawić je w kartonach.

Chociaż w instrukcji obsługi producent uznaje, że 17-kom wystarczy dystans zaledwie 30 cm zarówno z boku, jak i z tyłu od ścian docelowego pomieszczenia, z czego niewątpliwie skwapliwie skorzystałaby większość Pań domu, o ile tylko szczęśliwi nabywcy raczyliby je o tym fakcie poinformować (w co śmiem wątpić), to biorąc pod uwagę ich 10” membrany bierne, jak i zdrowy rozsądek daliśmy goszczącym w OPOS-ie kolumnom zdecydowanie więcej miejsca. Jak z resztą widać na zdjęciach ustawiliśmy je przed naszymi dyżurnymi ISIS-ami i z nieukrywaną ciekawością wpięliśmy w nasz redakcyjny tor audio. Zanim jednak przejdę do meritum pozwolę sobie na małą dygresję dotyczącą właśnie systemu a dokładnie amplifikacji z jaką przyszło Demandom pracować. Otóż dziwnym zbiegiem okoliczności Hornowi udało się trafić z dostawą w okno czasowe, w którym postanowiliśmy z Jackiem urządzić sobie nie tyle audiofilskie wakacje, co swoiste, kojące skołatane nerwy sanatorium, w którym rolę wywołujących jednoznacznie pozytywne myśli rehabilitantek przejęły dwie duńskie bestie, czyli Gryphony Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo. Piszę o tym, by uświadomić Państwu pewien szczegół, bądź nawet dwa. Otóż śmiało możemy założyć, że szanse by ktoś posiadający któryś z powyższych wzmacniaczy zainteresował się tytułowymi kolumnami są równie nikłe jak prawdopodobieństwo trafienia kumulacji w Totka, lecz z drugiej strony z takimi spawarkami w torze Definitive Technology dawały z siebie więcej aniżeli ktokolwiek, z lwią częścią ich konstruktorów włącznie, byłby w stanie przypuszczać.

Jednak z powodu fabrycznej nowości dostarczonych na testy egzemplarzy z werdyktem dotyczącym ich walorów brzmieniowych musieliśmy się na kilka dni wstrzymać. Całe szczęście okres akomodacji przebiegł nadspodziewanie szybko, a i to, co w czasie wygrzewania dobiegało naszych uszu budziło przeważnie pozytywne odczucia. Czemu przeważnie? Cóż, proszę tylko popatrzeć na zastosowane przetworniki – to wyłącznie twarde i sztywne materiały, którym z natury niezbyt po drodze z miękkością swoich jedwabnych, bądź celulozowych krewniaków, więc po prostu trzeba dać im czas na to, by ich zawieszenia i układy magnetyczne się najzwyczajniej w świecie rozruszały. Proszę jednak dać im kilka dni popracować na niezobowiązujących „obrotach” a dopiero potem krytycznie słuchać. Po takiej właśnie rozgrzewce pierwsze skojarzenia jakie nasunęły mi dobiegające z kolumn dźwięki były wspomnienia pozostałe po Paradigmach Persona 3F. Ot świetne połączenie wyrafinowanej rozdzielczości z zaraźliwą wręcz motoryką, przy jednoczesnym braku antyseptycznej analityczności. Krótko mówiąc gładko, rozdzielczo i muzykalnie.
Analizę poszczególnych podzakresów reprodukowanego pasma zacznę od dołu, gdyż widok dwóch wooferów wspomaganych dwiema membranami biernymi może budzić u części z Państwa całkowicie zrozumiałe obawy. Od razu spieszę z uspokajającymi wiadomościami. D17-ki oferują bowiem bezsprzecznie konturowy, acz świetnie nasycony bas, który schodząc zaskakująco nisko, jak na tak nazwijmy to „kompaktowe” podłogówki, cechuje niezwykła motoryka i wypełnienie. Dostajemy bowiem nie tylko obrys, ale i krwistą, tętniącą życiem i zróżnicowaną tkankę. Nawet na wielkiej symfonice – „”PRINCESS MONONOKE” Suite” pochodzącej albumu „Dream Songs: The Essential Joe Hisaishi” Joe Hisaishi zachowywana była pełna selektywność i czytelność dalszych planów a szerokość i głębokość sceny dźwiękowej w zupełności spełniała koncertowe realia.
Określenie średnicy inaczej aniżeli holograficznej i magnetycznej zarazem byłoby z mojej strony czystą złośliwością, gdyż, to co Definitive Technology zrobiło z m.in. albumem „Wallflower” Diany Krall w pełni zasługuje na szczere i w pełni zasłużone komplementy. Wokalistka została „podana” blisko, niemalże intymnie, jednak praktycznie całą uwagę skupiał na sobie jej głos a nie cielesna postać. Chociaż może inaczej. Jej obecność było fizycznie czuć, jednak czar dotyczył w 99% jej głosu. Wysyconego, eufonicznego i na wskroś organicznego, coś jakby w studiu Diana śpiewała do mikrofonu Nordic Audio Labs, który wyszedł spod palców Martina Kantoli. To taka uzależniająca jedwabistość bez zbędnego przesaturowania i utraty rozdzielczości. Nie wiem, czy to efekt siedzącego w centrum średniotonowca „grzybka”, ale na tym pułapie cenowym to iście mistrzowski poziom.
No i na deser została góra, którą śmiało można nazwać odważną, perlistą i krystalicznie czystą. Zero podkolorowań, nieprzyjemnego podkreślania sybilantów, ale też bez oznak łagodzenia wszelakiej natywnej szorstkości materiału źródłowego. Nawet wydany przez Linna na SACD album „Notes From A Hebridean Island” Williama Jacksona & Mackenzie, gdzie najwyższych składowych jest na tyle dużo, że po odsłuchu całości nieraz korciło mnie do zrobienia sobie krótkiej przerwy, „wszedł” na tyle gładko, że tym razem, z racji wyeliminowania nawet najmniejszych oznak ofensywności, poważnie zastanawiałem się nad powtórzeniem seansu.

Nie ukrywam, że Definitive Technology Demand D17 okazały się zaskakująco miłą niespodzianką. Nie dość bowiem, że pochodzą od producenta mówiąc otwarcie niezbyt kojarzącego się ze stricte audiofilskimi konstrukcjami, to w dodatku zapuszczającego się w rejony wydawać by się mogło całkowicie dla niego obce. Tymczasem D17-ki bez najmniejszej tremy wchodzą na salony i śmiało można stwierdzić, iż jest to ich naturalne środowisko.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Horn
Cena: 21 998 PLN

Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 38 Hz – 24 000 Hz
Impedancja znamionowa: 4 Ω
Skuteczność: 87 dB
Zastosowanie przetworniki:
– 1″ (2.5 cm) aluminiowa kopułka wysokotonowa
– 6.50″ (16.5 cm) średniotonowy
– 2 x 6.50″ (16.5 cm) niskotonowe
– 2 x 10″ (25 cm) membrany bierne
Zalecana moc wzmacniacza: 30 – 300 W
Wymiary (W x S x G): 105.61 x 18.41 x 30.40 cm (bez cokołów), 109.85 x 25.84 x 37.39 cm (z cokołami)
Waga: 29.1 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Horn Distribution

Definitive Technology Demand D17
artykuł opublikowany / article published in Polish

W ramach zachowania równowagi, po „hajendach”, przyda się spotkanie z propozycją znajdującą się w zdecydowanie bardziej realnym zasięgu. Okazuje się jednak, iż nawet poniżej 30 kPLN wcale nie trzeba iść na kompromis tak pod względem designu, jak i brzmienia – Definitive Technology Demand D17.

cdn. …