Opinia 1
Na przykładzie pojawiających się na naszych łamach publikacji dotyczących urządzeń sygnowanych przez ponownie goszczącego u nas dość znanego skandynawskiego producenta, można byłoby dojść do wniosku, że popadamy ze skrajności w skrajność, gdyż zaczęliśmy od potężnej dzielonej amplifikacji P30 + H30 , by sięgnąć potem po całkiem budżetową integrę H160. Ot, bierzemy „brzegowe” propozycje i jak szukamy czegoś ze środka, to zawsze możemy wyciągnąć średnią. Mam jednak cichą nadzieję, że nikt przy zdrowych zmysłach tak do konfiguracji swojego systemu nie podchodzi i jednak zamiast działań statystycznych woli empiryczną weryfikację. Do powyższej grupy zaliczmy się również my, dlatego też po blisko czterech latach przerwy i dwóch zmianach dystrybutora, kiedy kurz po chyba największej kampanii reklamowej w historii polskiego rynku audio zdążył już dawno opaść, dzięki uprzejmości Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, w nasze ręce trafiła topowa integra norweskiego Hegla o wdzięcznej nazwie H590.
Pomimo najszczerszych chęci, patrząc na kolejne odsłony pomysłów rodzących się w głowie Benta Holtera, jedynie utwierdzam się w przekonaniu, iż coraz częściej do wszechobecnej unifikacji pasuje chyba najpopularniejsze hasło z pierwszej polskiej encyklopedii „Nowe Ateny” ks. Joachima Benedykta Chmielowskiego, czyli „Koń jaki jest, każdy widzi”. Nie da się bowiem ukryć, iż odkąd Hegle wyzierały praktycznie ze wszystkich pism i portali branżowych już sama nazwa marki powoduje pełną wizualizację ich brył w umysłach odbiorców. Mając jednak na uwadze fakt, iż tematyka audio zatacza coraz szersze kręgi, co i rusz pozyskując kolejnych akolitów dobrego brzmienia uznaliśmy, iż wypadałoby popełnić przynajmniej pobieżny opis wyglądu dzisiejszego bohatera. Otóż H590 wygląda mniej więcej, znaczy się bardziej więcej aniżeli mniej, jak wszystkie dostępne w ofercie Hegla wzmacniacze. Wróć… Miało być dla niewtajemniczonych. No dobrze, spróbujmy inaczej. Lekko wypukły w swej centralnej części, masywny front wzmacniacza zdobi firmowe logo, spory a przez to czytelny błękitny wyświetlacz OED i dwa znajdujące się po jego bokach pokrętła, z których lewe odpowiada za wybór źródła a prawe za siłę głośności. Skoro jesteśmy przy regulacji natężenia generowanego przez Hegla dźwięku, to w tym momencie należy wspomnieć o pewnych, na pierwszy rzut oka ukrytych a w praktyce szalenie przydatnych umiejętnościach 590-ki. Otóż z poziomu pilota, wybierając stosowną, opisaną w instrukcji obsługi, której lekturę przekornie polecę, kombinację przycisków zyskujemy dostęp do zapisania w pamięci urządzenia zarówno początkowego – minimalnego, jak i maksymalnego poziomu głośności. Koniec z lękiem, że pryszczata progenitura podczas naszej nieobecności „popali” nam głośniki, bądź ściągnie na głowę zirytowanego dzielnicowego. Sama regulacja jest niezwykle precyzyjna – stukrokowa – co 1dB – od zera do 99.
Włącznik usytuowano pod spodem – w okolicach lewego narożnika, płytę górną wzdłuż jej boków gęsto ponacinano, by zapewnić cyrkulację powietrza wewnątrz obudowy a dokładnie pomiędzy żebrami znajdujących się bezpośrednio pod nimi radiatorów. Ściana tylna wydaje się idealnie odwzorowywać obecne trendy na rynku Hi-Fi. Otóż oprócz pojedynczych terminali głośnikowych (któż dziś bawi się w bi-wiring?) do dyspozycji otrzymujemy nie tylko bogatą ofertę przyłączy analogowych (dwie pary XLR-ów i i trzy pary RCA), lecz również nad wyraz szeroki wachlarz interfejsów cyfrowych – wyjście i wejście BNC, coaxial, trzy Toslinki, USB i nawet Ethernet. Nie zabrakło też zdublowanych wyjść liniowych, z których jedno jest stałopoziomowe a drugie regulowane.
Zaglądając do trzewi z zadowoleniem okryjemy, iż pomimo deklarowanej przez producenta ultranowoczesności nie zerwano ze starymi, sprawdzonymi w bojach rozwiązaniami. Mamy zatem do czynienia z klasyczną konstrukcją dual mono i to zarówno w sekcji wyjściowej/mocy, jak i przedwzmacniacza, za których zasilanie dba potężny, centralnie ulokowany toroid, który wbrew wydawać by się mogło obowiązującym standardom jest nieekranowany. O przyczyny i genezę takiego stanu rzeczy pozwoliłem sobie podczas naszego ostatniego spotkania podpytać Andersa Ertzeida (dyr.ds. sprzedaży i marketingu) i okazało się, iż jest to celowy zabieg. Otóż ekranowanie tak podczas pomiarów, jak i testów odsłuchowych skutkowało … gorszą dynamiką, więc oczywistym jest, że z niego zrezygnowano. Skoro bowiem do nader wyczynowego poziomu ponad 4 000 udało się Norwegom podciągnąć współczynnik tłumienia, nomen omen za ową dynamikę w głównej mierze odpowiedzialny, skrajną głupotą byłoby jej osłabianie innymi działaniami. Stopień wyjściowy składa się z sześciu komplementarnych par, wysokoprądowych tranzystorów bipolarnych Toshiba 2SA2121 + 2SC5949 na kanał.
Przedwzmacniaczem zawiaduje mikrokontroler Microchip, wejścia przełączane są przekaźnikami. Jeszcze ciekawiej prezentuje się sekcja cyfrowa pełniąca rolę nie tylko DAC-a, ale i swoistej „protezy” streamera. Zacznijmy jednak od początku, czyli od przetwornika. Otóż port USB akceptujący sygnały PCM max 24bit/384 kHz, DSD256 i MQA obsługuje kość XMOS, Ethernet odbiornik AKM AK4118 a pozostałe wejścia mają własny układ AKM. Tak uzdatnione sygnały trafiają do konwertera AK4137EQ.
Jeśli zaś chodzi o wspomnianą funkcjonalność streamera, to nie liczcie Państwo na cokolwiek zbliżonego do tego, czym np. potrafi swoich nabywców rozpieścić np. NAD (BluOS), gdyż w Heglu zaimplementowano tak naprawdę jedynie możliwość wpięcia wzmacniacza w domową sieć i karmienia go danymi z zewnętrznego źródła plików/streamera. Aby bowiem 590-ka zagrała po skrętce potrzebujemy coś, co będzie w stanie zarządzać obecnym w lokalnej sieci serwerem UPnP i kierować strumień danych do Hegla pełniącego rolę li tylko ich odbiornika. Nieco łatwiej mają użytkownicy AirPlay, z którym to norweska integra jest w pełni kompatybilna, wiec dysponując smartfonem, bądź tabletem z nadgryzionym jabłkiem na rewersie mamy szansę na całkiem miłe doznania nauszne. Co ciekawe ekipa z Oslo nie czuje ciśnienia związanego właśnie z koniecznością zapewnienia pełnoprawnego streamera. Wychodzi bowiem z poniekąd słusznego założenia, że skoro są na rynku producenci, który zjedli na tym zęby i po prostu robią to lepiej, to uczciwym wobec nabywców będzie skierowanie ich właśnie do nich, aniżeli samemu wyważać otwarte drzwi i na nowo wynajdywać koło.
Niejako na koniec pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o autorskich stosowanych i udoskonalanych przez lata autorskich rozwiązaniach, jakich i tym razem nie mogło zabraknąć. Mamy zatem na pokładzie SoundEngine2 likwidujący zniekształcenia na wyjściu, syncroDAC wraz z Direct MasterClock dbają o możliwie najwyższą rozdzielczość, minimalizują jitter i inne szkodliwe zniekształcenia, DualAmp i DualPower zapewniające większą dynamikę przy mniejszych zniekształceniach. W komplecie znajdziemy też standardowego pilota zdalnego sterowania.
Ponieważ Hegel promuje 590-kę jako „prawdziwą bestię” uznałem, że pracujący tam ludzie biorą pełną odpowiedzialność nie tylko za swoje słowa ale i przede wszystkim urządzenia, więc zamiast przełamujących pierwsze lody niezobowiązujących plumkań rodem z hotelowych wind i poczekalni u dentysty, sięgnąłem po mało łaskawą dla słabowitych wzmacniaczy iście wybuchową mieszankę prog-metalu i hard-rocka, czyli „Psychotic Symphony” Sons Of Apollo. Jeśli bowiem perkusjonaliami włada tam Mike Portnoy a za organy (w tym oczywiście te najbardziej „prawilne” – Hammonda) odpowiada Derek Sherinian (obaj ex. Dream Theater), którzy do współpracy zaprosili Billy’ego Sheehana (bas: Mr. Big/The Winery Dogs), Rona „Bumblefoot” Thala (gitara: ex-Guns N’Roses) oraz Jeffa Scotta Soto (wokal: ex-Yngwie Malmsteen), to jasnym jest, że lekko i prosto na pewno nie będzie. I nie jest. Jest za to ciężko, perfekcyjnie pod względem wirtuozerii i jednocześnie zadziornie. Ponieważ krążek ten nader często się u mnie kręci, to śmiem twierdzić, iż co nieco o jego brzmieniu przez ostatnie blisko dwa lata zdążyłem się już dowiedzieć i po prostu przyzwyczaić. Dlatego tez wyczulony jestem na wszelakie odchylenia, czy to na plus, czy też minus od codziennego wzorca, jakim by on nie był. I nie da się ukryć, że Hegel do tematu podszedł nieco inaczej aniżeli mój dyżurny Bryston 4B³, jak i równolegle testowany Accuphase P-4500 (recenzja wkrótce). Pomimo bowiem, przynajmniej na papierze, dokładnie takiej samej mocy jak mój Kanadyjczyk, 590-ka w innych miejscach stawiała akcenty i inaczej zarządzała tak wolumenem, jak i środkiem ciężkości reprodukowanego dźwięku. I wcale nie chodzi o to, czy owe różnice przeważały szalę na korzyść, czy też nie, dzisiejszego bohatera, lecz o sam fakt ich obecności. Przykładowo tak nisko strojona gitara „Bumblefoot” Thala, jak i imponujący zestaw Portnoya w interpretacji Norwega charakteryzowała większa mięsistość a zarazem mniejsza bezpośredniość i zdolność „zejścia”. Większy nacisk położony został natomiast na wysycenie środka aniżeli w preferującym liniowość jak i transparentność Brystonie, przez co całość nabrała bardziej „cywilnego” – bardziej lekkostrawnego charakteru. Z kolei stawiając go przy końcówce Accuphase’a jasnym stawało się, iż w kwestii saturacji, czy bogactwa barw nie idzie tak daleko jak japońska konkurencja. Krótko mówiąc jego postrzeganie zależeć będzie w równej mierze od naszych przyzwyczajeń, jak i sparingpartnerów, więc nie powinna dziwić nikogo sytuacja, gdy część słuchaczy uzna go za grającego pełnym, na swój sposób „zrobionym” dźwiękiem, gdy z kolei dla innych będzie to przykład selektywności i wszelakiego umiaru w upiększaniu wzmacnianych dźwięków. Warto jednak podkreślić, iż niezależnie od pryzmatu, przez jaki będziemy na niego patrzyli, Heglowi nie sposób odmówić świetnej dynamiki i chęci do grania. Nie jest to jednak bezrozumna spontaniczność i „pedał gazu w podłodze” niezależnie od repertuaru, lecz bardzo pragmatyczne i adekwatne do okoliczności gospodarowanie posiadaną, bądź co bądź, całkiem pokaźną mocą – bez niepotrzebnej nerwowości, czy też eskalowania bynajmniej niewiele znaczących niuansów, ale też bez irytującego „rozpędzania” się np. przy orkiestrowych tutti.
Korzystając z okazji, pozwolę sobie na małą dygresję i pokażę Państwu pewną sztuczkę. Otóż choć oficjalnie na Tidalu owego albumu Sons Of Apollo już nie ma, to prawdopodobnie ze względu na niechlujność tamtejszych informatyków praktycznie wszystkie utwory, za wyjątkiem „Signs of the Time”, są nadal dostępne, więc jeśli tylko najdzie Was ochota na posłuchanie, to wystarczy w odpowiedniej kolejności pozostałe osiem tracków wyszukać i dodać do kolejki odtwarzania.
Kolejnym sprawdzianem dla Norwega okazał się „Elephants on Acid” Cypress Hill, gdzie orientalne brzmienia sitarów mieszają się z iście psychodelicznymi samplami Muggsa i brudnymi dęciakami permanentnie upalonej ferajny. Dokładając do tego charakterystyczny, wysoki wokal B-Reala otrzymujemy specyfik, który nad wyraz rzadko ma okazję gościć podczas „poważnych” audiofilskich odsłuchów czy to w domowym zaciszu, czy wystawowym gwarze hal M.O.C, lub rodzimego AVS. Jeśli bowiem system, bądź nawet któreś z obecnych w nim urządzeń ma tendencję do podkreślania sybilantów, czy też nazbyt euforycznej góry, całość robi się nad wyraz irytująca. Tymczasem 590-ka stawiając na umiar tak w ilości najwyższych składowych, jak i syntetycznego basu nadała owym skocznym rytmom niewątpliwej ogłady i kultury. Jednak zamiast wycofywać skraje pasma i tonizować górę zrobiła to na swój sposób – podciągając intensywność średnicy, na której to automatycznie skupiała się uwaga słuchaczy.
Za niewątpliwą zaletę tytułowej integry wypada też uznać jej, a raczej jej konstruktorów, konsekwencję z jaką potraktowali zarówno wejścia analogowe, jak i cyfrowe pomiędzy którymi praktycznie można postawić znak równości przynajmniej jeśli chodzi o równowagę tonalną, czy generalnie charakter brzmienia. I tu i tu mamy bowiem świetnie zrównoważony dźwięk zachowujący właściwą relację miedzy stereotypową muzykalnością a rozdzielczością, owocujący możliwością czerpania pełnymi garściami z uroków ulubionych, nie zawsze i nie do końca referencyjnych nagrań a jednocześnie zdolnością odkrywania uroków „gęstych” formatów audio, w tym MQA.
Nie wiadomo kiedy nastały na tyle szalone czasy, gdy widząc i słysząc przedstawiany jako „Ssssuper” integra wzmacniacz zintegrowany, a więc urządzenie wyposażone oprócz podstawowych funkcji przynajmniej jeszcze w DAC-a sygnowanego przez któregoś ze znanych i operujących w wyższych rejonach Hi-Fi, o High-Endzie nawet nie wspominając, producenta niespecjalnie czujemy zdziwienie, dowiadując się, iż jego cena również oscyluje wokół „sssetki” … tysięcy PLN. Tymczasem Hegel ze swoją topową super integrą H590 stara się zagospodarować powstałą po szybującej w przestworzach konkurencji proponując produkt o wszelkich cechach funkcjonalnych i konstrukcyjnych uprawniających go do używania owego przedrostka „super” a jednocześnie w cenie znacząco podnoszącej jego atrakcyjność. W związku z powyższym wielce rozsądnym wydaje się właśnie od niego rozpoczynanie poszukiwania upragnionego Świętego Grala wśród „wypasionych” integr.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Opinia 2
Przynajmniej we własnym mniemaniu chyba nie minę się zbytnio z prawdą, gdy zasugeruję opinię, iż norweska marka Hegel jest znakomicie rozpoznawalna przez sporą rzeszę miłośników muzyki. A jeśli takową tezę jesteście w stanie zaaprobować, kolejnym twierdzeniem z mojej strony będzie graniczące z pewnością przypuszczenie, iż jedynym sposobem zaistnienia w świadomości tak dużej populacji melomanów jest spełnianie przez nią na przestrzeni lat bardzo wysoko postawionych oczekiwań sonicznych. Innej opcji nie widzę, bowiem nie da się kupić czyjejś duszy jednorazowym strzałem nawet w przysłowiową w dziesiątkę. To ma być długotrwały standard jakościowy. I od kilku lat tak z pewnością jest. Jakieś dowody? Proszę bardzo. Wystarczy spojrzeć na nasze dwa spotkania – z topowym zestawem pre-power P30 + H30 i niedrogim wzmacniaczem zintegrowanym H160, a potem skonfrontować z trochę uprzedzając fakty, całkiem pozytywną opinią na temat dystrybuowanej przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design najnowszą, wyposażoną w przetwornik cyfrowo/analogowy, super integrą H590, by znaleźć przewijający się przez te wszystkie opinie wspólny mianownik w postaci co najmniej kilku zarezerwowanych dla najlepszych urządzeń aspektów brzmienia. Jakie plusy znajdziemy w tytułowym produkcie z Norwegii tym razem? Po odpowiedź zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Jak to zwykle bywa, w przypadku elektroniki Hegla w kwestii designu mamy do czynienia z pewnego rodzaju emanującym spokojem monolitem. Przybliżając będącą iskrą naszego spotkania integrę spieszę donieść, iż 590-ka przy standardowej szerokości i głębokości jest najwyższym wzmacniaczem zintegrowanym w stajni Norwegów. I to tak prawdę mówiąc jest jedyny rzucający się w oczy aspekt, gdyż front idąc za przywołanym przed momentem trendem spokoju wizualnego jest gładką taflą delikatnie zaokrąglonego na rogach, wykończonego w czerni płata aluminium, w którego sercu (centralnym punkcie) zaimplementowano spory rozmiarowo, a przez to czytelny z daleka wyświetlacz, tuż nad nim wielkie logo marki, a na jego obydwu flankach duże gałki sterujące pracą wzmacniacza – lewa selektor wejść, a prawa poziom głośności. Przechodząc z opisem na górny płat obudowy znajdziemy tam usytuowane przy bocznych krawędziach dwa panele poprzecznych nacięć wentylujących układy wewnętrzne. Zaś temat rewersu zamyka pakiet pojedynczych terminali kolumnowych, dwa wejścia liniowe XLR, trzy RCA, sześć wejść na wewnętrznego DAC-a (3x Opcical i po jednym USB, COAX, LAN, BNC), dwa wyjścia liniowe z przedwzmacniacza i niezbędne dla urządzeń elektrycznych gniazdo zasilania IEC. W komplecie z rzeczonym wzmacniaczem otrzymujemy również pilota zdalnego sterowania.
Z moich kilkunastodniowych obserwacji wynika jedno. W momencie pojawienia się tytułowej integry w systemie odniesienia świat muzyki jawił się w barwach zbliżonych do letniego popołudnia. To nie oznacza, że dźwięk mówiąc kolokwialnie zgasł, tylko jego prezentacja stawiała na intymność spowodowaną lekkim przygaszeniem światła na scenie. I gdy w pierwszym momencie sądziłem, iż może być to zbyt mocny sznyt brzmieniowy w moim już dość ciemnym zestawie, w sukurs całości przedstawienia muzycznego przychodziły nadające swobody i umiejętnie napowietrzające ten z pozoru masywny pokaz wysokie rejestry. A to dopiero początek ciekawych informacji, bowiem unikanie zbytniego doświetlenia wirtualnej sceny często, a przynajmniej w tym przypadku pomogło Heglowi w pokazaniu jej w dobrych rozmiarach tak szerokości, jak i głębokości. Punktowo rozstawieni artyści dzięki szczypcie zaciemnienia światła grali jakby z większym feelingiem i podprogowym zrozumieniem swoich intencji. Ale zaznaczam po raz kolejny, to był tylko delikatnie odczuwalny „myk” brzmienia tytułowej sekcji wzmacniającej sygnał audio, a nie siłowe forsowanie mrocznego z pogranicza Hadesu świata, za co wielu potencjalnych użytkowników prawdopodobnie będzie być Heglowi wdzięcznych. Zabawę w szukanie konkretnych spostrzeżeń rozpocząłem od pyty zespołu Yello „TOY”. Co z tego wynikło? Powiem szczerze, iż to był bardzo fajny występ. Nic a nic nie przeszkadzała mi mocniejsza niż mam na co dzień maniera grania. I co ciekawe, w najmniejszym stopniu nie ucierpiały przy tym wszelkiego rodzaju elektroniczne efekty soniczne w stylu pisków i przesterów. Naturalnie nie było notorycznego ranienia uszu, jednak gdy jakiś bliżej nieokreślony sygnał naprawdę miał bezpardonowo przeciąć eter mojego pokoju, stacjonujące na Trennerach ISIS gwizdki szalały jak opętane. A żeby dodatkowo pozytywnie podkręcić opis tego krążka, dodam jeszcze, że prawdziwą wodą na młyn tej twórczości była dobrze oddana masa nisko schodzącego, do tego często bardzo modulowanego dźwięku z niezbędną do nadania mu w zależności od potrzeb odpowiedniej szybkości niesamowitą energią. Po ciekawym występie w zderzeniu z muzą z mówiąc potocznie „kompa”, pozwoliłem sobie na sprawdzenie sposobu radzenia sobie 590-ki z estradowym buntem spod znaku „Reign In Blood” Slayera. O co mi chodziło? Otóż wiemy, jak grał Norweski piec, co przy odtwarzaniu nieco jazgotliwie nagranej płyty, w teorii łagodząc jej agresywność, mogło uśrednić zawarte na tym krążku emocje. Na szczęście tak się nie stało. Owszem, nie było szaleństwa w najczystszej postaci, ale z dwojga złego lepiej nadać muzyce kultury, aniżeli zrobić z niej kwadratowy, a przez to nieprzyjemny kakofoniczny zlepek. Przynajmniej ja z pełną odpowiedzialnością popieram takie działania. Na koniec pojawił się test na radzenie sobie z damską wokalizą pani Amiry Medunjanin w produkcji zatytułowanej „Damar”. Niby mroczno, ale wespół z dobrym ciężarem przekazu akurat była to pozytywna strona medalu tej pozycji płytowej. Artystka swoim dostojnym głosem bez problemu brylowała w owej gęstej atmosferze. A gdy do tego dodamy świetnie wypadające, bo soczyste i w wykończeniu dźwięku świetnie błyszczące bałkańskie gitarowe pasaże, nie zdziwi Was chyba fakt, że ten krążek odbębniłem od dechy do dechy. Co jak co, ale już sama pani Amira bez względu na prezentujący ją system audio potrafi mnie oczarować, zatem gdy do tego doszedł jeszcze aspekt fajnego, bo masywnego z piękną iskrą w górze przedstawienia, nie było innej możliwości, tylko ocknąć się podczas powrotu lasera do stanu spoczynku.
Puentując powyższy wywód pragnę przypomnieć, iż mój zestaw sam w sobie jest już dość gęsty i ciemnawy, a mimo to Hegel wyszedł ze starcia z tarczą. To zaś bardzo dobitnie pokazuje, że w momencie skonfigurowania go ze zdecydowanie jaśniejszymi kolumnami lub bardziej zwiewną niż mój resztą toru audio możemy oczekiwać całkowitego wyeliminowania efektu ciemnego grania. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z bardzo uniwersalnym wzmacniaczem? Jak to zwykle bywa, zależy z której strony na to patrzeć. Jeśli weźmiemy pod uwagę występy u mnie, myślę, że z pewnym marginesem można plasować go w rejonach uniwersalności. Ale nie oszukujmy się, potencjalni nabywcy i tak sami określą jego pozycję na wykresie uniwersalności. Jednak z mojej strony mogę powiedzieć jedno, bez względu na wszystko, wynik soniczny z jego udziałem może być dla Was bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Dlatego też w momencie ewentualnych roszad w systemie, pomijając wszelkie potencjalnie formowane w głowie za i przeciw powinniście spróbować się z im dogadać. Powód? Jak wspominałem we wstępniaku, mamy do czynienia z super integrą, czyli wyposażonym z duchem czasów, bo umożliwiającym granie z plików wzmacniacze zintegrowanym. A to sprawia, że do pełni szczęścia potrzebujecie jedynie cyfrowego źródła (wystarczy nawet posiadany komputer) i kolumny, czym z pewnością zyskacie kilka punktów u wiecznie niezadowolonej ze zbyt rozbudowanego systemu audio, kochanej pani małżonki.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Step-up Thrax Trajan
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 42 999 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 300 W
Minimalna impedancja głośników: 2 Ω
Pasmo przenoszenia: 5Hz-180kHz
Stosunek sygnał/szum: >100dB
Przesłuch: < -100dB
Współczynnik tłumienia: > 4000
Zniekształcenia THD: <0.005% @ 50W 8 Ω 1kHz
Zniekształcenia intermodulacyjne: < 0.01% (19kHz + 20kHz)
Wejścia analogowe: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia analogowe: 2 pary RCA (regulowane, stałopoziomowe)
Wejścia cyfrowe: BNC, Coaxial, 3 x Optyczne, USB (PCM max 24bit/384 kHz, DSD256, MQA), RJ 45
Wyjście cyfrowe: BNC
Wymiary (S x W x G): 430 x 171 x 445 mm
Waga : 22 kg
Opinia 1
Dziwnym zbiegiem okoliczności bieżący weekend rozpoczął się dla nas nieco wcześniej aniżeli byśmy mogli się spodziewać, gdyż już w czwartkowe popołudnie. Zamiast jednak popaść w błogie lenistwo zdecydowaliśmy się tak przearanżować codzienne obowiązki, by dosłownie chwilę przed popołudniowym szczytem komunikacyjnym wyrwać się z Warszawy i udać się do Krakowa na wydarzenie łączące w sobie muzykę, sztuki plastyczne i jakże nam bliski pierwiastek audiofilski, wzbogacone elementami natury konsumpcyjno – towarzyskiej. O co chodzi? O organizowany przez krakowsko-warszawskiego Nautiusa przedpremierowy cykl spotkań z Panem Markiem Bilińskim związanych z reedycją jego debiutanckiego albumu „Ogród Króla Świtu”. Nasi stali Czytelnicy z pewnością zwrócili uwagę na fakt, iż stosowna relacja ze stołecznego, zlokalizowanego na ul. Kolejowej salonu już się na naszych łamach ukazała i wydawać by się mogło, że nasz udział w oczywistej, przy tego typu okazjach, kampanii promocyjnej spokojnie możemy uznać za zakończony.
Tymczasem wspólnie z Jackiem uznaliśmy, iż skoro tego typu wydarzenie daje nam możliwość pokazania go z nieco szerszej aniżeli zazwyczaj perspektywy, czyli dwóch różnych lokalizacji, to warto byłoby z takowej okazji skorzystać. I tak też uczyniliśmy.
W tym momencie, zanim przejdę do clue, pozwolę sobie na małą dygresję i refleksję. Otóż od samego początku naszej wspólnej działalności publicystycznej nie ukrywaliśmy, iż obaj „normalnie” pracujemy a SoundRebels jest dla nas cytując klasyka „wprowadzeniem elementu baśniowego do szarej rzeczywistości”, czyli czymś pomiędzy hobby a zajęciami aerobowymi na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. W związku z powyższym, o ile na wydarzeniach lokalnych jesteśmy w stanie pojawiać się w miarę regularnie, o tyle tego typu pozaweekendowe eskapady wiążą się z oczywistymi działaniami natury organizacyjnej, jak uzyskanie urlopu, przeniesienie najprzeróżniejszej natury zadań na inny termin itp. Udając się zatem do Krakowa niejako za pewnik uznaliśmy fakt pojawienia się w głównej siedzibie Nautilusa przedstawicieli dwóch rezydujących w okolicach Wawelu branżowych magazynów. Jak się jednak miało okazać zdecydowanie bardziej po drodze na Malborską było nam – z Warszawy, aniżeli mediom lokalnym. Niby tyle się mówi o wspieraniu kultury „wyższej”, potrzebie promocji muzyki o charakterze nieco bardziej ambitnym aniżeli to, co pojawia się w sterowanych przez aparat władzy środkach masowego przekazu, a gdy przychodzi co do czego to …
Mniejsza jednak z tym. Grunt, że ekipie Nautilusa pod wodzą Roberta Szklarza z okazji winylowej reedycji debiutanckiego albumu „Ogród Króla Świtu” Marka Bilińskiego chciało się zorganizować zarówno zeszłotygodniowe – warszawski, niezwykle kameralny, jak i czwartkowy, nad wyraz huczny – krakowski „event” (nie znoszę tego zwrotu, lecz ma on nieco mniej kolokwialny wydźwięk aniżeli „impreza”). O ile jednak stołeczna odsłona była swojego rodzaju przystawką, wstępem przed oficjalną premierą ww. albumu, podczas której co prawda można było na każdym z trzech skonfigurowanych na tę okazję systemów posłuchać najnowszego tłoczenia, to na sam zakup nośnika fizycznego należało jeszcze tydzień poczekać. Tymczasem w Krakowie wszystko było niejako na wyciągnięcie ręki. Bowiem wraz z Artystą przyjechały obie winylowe wersje, srebrne krążki i nawet kasety zremasterowanego albumu.
Jak to przy tego typu okazjach bywa zebranym audiofilom i melomanom gwiazda wieczoru, czyli Pan Marek Biliński, również i tym razem przybliżył genezę i okoliczności jakie skłoniły go do podjęcia decyzji o reedycji tytułowego albumu. Wspominałem o nich w naszej zeszłotygodniowej relacji, więc tym razem nie będę się powtarzał, wszystkich zainteresowanych odsyłając właśnie do niej, natomiast mających już rozeznanie w temacie zaproszę do dalszej części niniejszego sprawozdania.
Jak już wspomniałem w nieco rozrośniętym wstępniaku oprócz doznań natury nausznej Organizatorzy zadbali również o strawę cielesną w postaci wspaniałej selekcji win i wykwintnego grilla, oraz duchową. Ponieważ zdaję sobie sprawę, iż naszą radosną twórczość mogą czytać małoletni o walorach smakowych tak białych, jak i czerwonych wytrawności wspominać byłoby niepolitycznie, dlatego chociaż na chwilę skupię się na pracach Marthy Mulawy. Zdobiące strefę kulinarną, inspirowane naturą oraz dźwiękami tytułowego albumu batiki nadawały przygotowanej aranżacji zaskakująco baśniowy charakter, który świetnie sprawił się w roli swoistej izolacji miejsca czwartkowego spotkania od wielkomiejskiego otoczenia.
Na potrzeby licznego grona miłośników twórczości Pana Marka, oraz przyjaciół krakowskiego salonu przygotowano dwa pomieszczenia odsłuchowe. W dolnym królowały majestatyczne Dynaudio Consequence Ultimate Edition wraz z elektroniką Accuphase: dzielonym źródłem DP-950 / DC-950, przedwzmacniaczem C-3850 i monoblokami A-250. W roli źródła analogowego wystąpił Transrotor Tourbillon FMD.
Natomiast w nieco mniejszej, górnej salce uszy i oczy zebranych pieściły przeurocze Dynaudio Confidence 20 zasilane Ayonem Spirit 5 współpracującym z Ayonem CD-35, phonostage Phasemation EA-350 i Transrotorem Crescendo Nero. Nie będę ukrywał, że w czwartkowy wieczór (i większą część nocy) była jakakolwiek szansa na krytyczny odsłuch, więc potencjał obu powyższych konfiguracji dane nam było, już bez jakiejkolwiek presji czasu, czy też wynikającego z całodziennej aktywności zmęczenia, zgłębić dopiero w piątek.
Warto jednak mieć świadomość, iż to wszystko było li tylko działającym na zmysły dodatkiem, otoczką samego Artysty. Dlatego też nie chcąc zbytnio się rozpraszać, jak i zawłaszczać gościa podczas części oficjalnej spotkania, pozwoliliśmy sobie poczekać do piątkowego przedpołudnia i dopiero wtedy, już na spokojnie, przy filiżance aromatycznej herbaty ucięliśmy sobie z panem Markiem Bilińskim krótka pogawędkę.
O ile kwestie natury technicznej całego procesu remasteringu pokrótce nakreśliłem w zeszłotygodniowej relacji, to przez miniony tydzień zdążyły się tak w mojej mózgownicy, jak i w korespondencji od naszych Czytelników pojawić kwestie wymagające zarówno doprecyzowania, jak i wyjaśnienia. I tak zakres częstotliwości, który w porównaniu z pierwotnym mastertapem został poprawiony obejmował pasmo 100 – 50 Hz. Reszta została praktycznie nienaruszona a zauważalne w stosunku do wydań CD różnice wynikają z dość ciekawego faktu powrotu do korzeni. Okazało się bowiem, iż wszystkie minione, ukazujące się na srebrnych krążkach reedycje były każdorazowo przez pana Marka „poprawiane”. Ot siadając przed kolejnymi reedycjami Artysta uznawał, ze jednak coś wymaga doszlifowania, podciągnięcia i upgrade’u. Tym razem jednak coś Go tknęło i zanim zaczął znów kręcić konsoletą dokonał swoisty rachunek sumienia i mozolnie porównał owe reedycje z materiałem źródłowym i … mówiąc oględnie to, co zobaczył niespecjalnie przypadło mu do gustu. Okazało się bowiem, że jedynie materiał pierwotnie zarejestrowany w studiu ma pełne spectrum dynamiki a tym samym jest najbliższy prawdzie. Dlatego korekcie poddany został jedynie bas, który 36 lat temu (ależ ten czas gna!) ze względu na ówczesne możliwości techniczne był na swój sposób nieco upośledzony i tyle.
W tym momencie wypłynęła kwestia pokusy głębszej ingerencji w ową pierwotną formę, gdyż odsłuchując „Ogród Króla Świtu” da się zauważyć, iż o ile pod względem szerokości scena dźwiękowa prezentuje się wybornie i nie pozostawia niedosytu, to już jej głębię z powodzeniem można określić mianem „oszczędnej”. Jest to zagadnienie o tyle delikatne, że w przypadku nagrań „fizycznego” instrumentarium, czyli realnie istniejącego / rozstawionego w studiu / na scenie, sprawa jego lokalizacji nie podlega dyskusji i w sposób oczywisty wynika z realnego usytuowania. Tymczasem w elektronice wszystko jest nie tyle umowne, co zapisane w głowie Artysty będącego sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Dlatego też zasadnym wydawać by się mogła chęć uwspółcześnienia – uprzestrzennienia archiwalnych nagrań. Tymczasem okazało się, że to co w teorii dość proste i oczywiste w praktyce już takie nie jest a majstrowanie przy m.in. przesunięciach fazowych, w przypadku tak spójnych w swej formie kompozycjach, może spowodować najdelikatniej mówiąc ich destabilizację, począwszy od pasożytniczych tętnień po totalną rozsypkę.
Do powyższego dochodził bowiem jeszcze jeden, pojawiający się przy tak „wiekowych” nagraniach aspekt, jak próba czasów. W końcu nie ma się co oszukiwać i łudzić, że zdobywając wiedzę i umiejętności artyści patrząc na swoje debiutanckie dokonania niejednokrotnie chcieliby niemalże wszystko zrobić od nowa, inaczej i generalnie lepiej. Podobny okres przechodził również i Marek Biliński, lecz całe szczęście zasiadając do remasteringu „Ogrodu króla świtu” ową chęć pisania historii na nowo miał już za sobą. Jedynym za to celem jaki mu przyświecał stała się chęć oddania klimatu i rzeczywistej dynamiki nagrań, których wcześniej, z racji ograniczeń technologicznych, oraz wspomnianych w poprzedniej relacji ułomności posiadanego własnego systemu odniesienia nie był w stanie pokonać. Jednak tym razem, mając po swojej stronie zarówno tłocznię WM Fono – zdolną wytłoczyć wersję zwykłą, jak i na clear vinylu, oraz skonfigurowane przez ekipę Nautilusa „godne zaufania” źródło analogowe (gramofon Transrotor Zet 3 z wkładką Shelter 501 III i przedwzmacniaczem gramofonowym Octave Phono EQ.2) miał zdecydowanie większą tak kontrolę nad postępem, jak i świadomość efektów czynionych działań.
Jeśli zatem na własne uszy chcą się Państwo przekonać cóż z owych odsłuchów, porównań i poprawek wyszło, to nie pozostaje Wam nic innego, jak tylko zaopatrzyć się w jeden z dostępnych obecnie fizycznych nośników i dokonać finalnej weryfikacji. Ze swojej strony mogę jedynie zasugerować zainteresowanie się wspomnianym limitowanym clear vinylem (z tego co mi wiadomo zostało jeszcze kilkadziesiąt sztuk), który po prostu brzmi bez porównania lepiej (przede wszystkim ma niższy poziom szumów własnych) od zwykłej – czarnej wersji, a wszystkim „zorientowanym cyfrowo” Czytelnikom polecić wizytę na Tidalu, gdzie tytułowy album również się pojawił .
Serdecznie dziękując Organizatorom za zaproszenie i gościnę chcąc docenić ogrom pracy, jaki włożyli w przygotowanie czwartkowego spotkania, zaangażowanie z jakim wielokrotnie udzielali porad i informacji, co do grających w siedzibie Nautilusa systemów, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć Wam dalszego zapału i poszerzania grona wiernych Klientów, którzy tak licznie przybyli na tytułowe spotkanie i z którymi również i my prowadziliśmy ożywione dysputy do niemalże bladego świtu. Z niecierpliwością tez oczekiwać będziemy kolejnych reedycji dyskografii pana Marka Bilińskiego, gdyż jak już „Ogród króla świtu” pokazał im bliżej oryginalnego, pierwotnie zarejestrowanego brzmienia tym większa autentyczność nagrań i tym większy ładunek emocjonalny wędruje do słuchaczy.
Marcin Olszewski
Opnia 2
Gdy sięgnę pamięcią wstecz, okazuje się, iż zazwyczaj impulsem naszych wypraw do siedzib poszczególnych dystrybutorów był fakt pojawienia się w ich ofercie jakiejś intrygującej nowości, rozszerzenia portfolio o całkiem nową markę i związane z tym wydarzeniem spotkanie z jego właścicielem, lub jak to kilkukrotnie miało miejsce, otwarcie zjawiskowo prezentującej się nowej siedziby. Tymczasem opisywana dzisiaj czwartkowo – piątkowa (12-13.09.2019) wyprawa do grodu króla Kraka, a ściśle mówiąc do stacjonującego w Krakowie dystrybutora Nautilus w moim przypadku w głównej mierze podyktowana była chęcią osobistego spotkania z artystą muzycznym z lat mojej młodości – panem Markiem Bilińskim. Oczywiście, w planach było również uczestnictwo w organizowanym przez wspomnianego dystrybutora muzyczno-towarzyskim mitingu. Jednak fakt jest faktem, iż promujący najnowszą reedycję swojej pierwszej płyty „Ogród króla świtu” gość był ewidentną wisienką na torcie przygotowanego z najdrobniejszymi szczegółami przez Roberta Szklarza, okraszonego prezentacją dzieł sztuki pani Marthy Mulawy, spotkania z przyjaciółmi stacjonującego tam salonu audio.
Niestety, jeśli chodzi brak w mojej relacji fotografii dokumentujących atrakcje natury nie tylko duchowej, ale również cielesnej przywoływanego wydarzenia, muszę się wytłumaczyć faktem, że w momencie narodzin nie stałem w kolejce po wzrost i wagę, dlatego też po fotograficzne zapoznanie się z realiami wieczornej rozmowy ze wspomnianym wspaniałym muzykiem i towarzyszącą temu wydarzeniu wystawą prac pani Marthy Mulawy zapraszam zainteresowanych do relacji Marcina – to wielki i silny osobnik, co pozwoliło mu się przedrzeć przez zaskakującą, nawet dla samego organizatora, rzeszę przybyłych przyjaciół salonu. Ja ze swej strony mogę tylko powiedzieć, iż było bardzo rodzinnie, co w czasie kuluarowych rozmów pozwalało przełamać barierę ograniczającej przyjemność rozmów na każdy temat zbytniej sztywności.
Ale, ale. Wbrew przysłowiu „Wszystko co dobre, szybko się kończy” również piątkowy ranek był bardzo owocnym w pozytywne doznania czasem, bowiem dzięki organizatorowi wydarzenia udało nam się spędzić z panem Markiem kilkadziesiąt minut na niezobowiązującej rozmowie. Co było jej tematem? Naturalnie aspekty powstawania nowej reedycji albumu „Ogród króla świtu”. Nie będę się zbytnio rozpisywał – całość była mocno reklamowana w mediach, dlatego należało się pojawić i samemu porozmawiać, ale z ciekawostek mogę wspomnieć o kilku niuansach. Otóż najważniejszą dla nas, czyli ludzi kochających dobrze zrealizowaną muzykę jest fakt bardzo delikatnego od strony masteringu potraktowania materiału wyjściowego. Co w takim razie przeszło lifting? Poza delikatną kosmetyką całości pasma głównym frontem robót okazał się być zakres niskotonowy. Jak wiadomo, bas w dawnych czasach był piętą Achillesową wydań winylowych, czyli przekładając z polskiego na nasze, prawie go nie było, co przy obecnym zaawansowaniu technologii jawiło się jako pierwsze do „łatwej” i wręcz niezbędnej korekty. Ktoś powie: „Przecież na przestrzeni lat było już kilka nowych cyfrowych wydań płyty, więc powinno być już wszystko ok”. I będzie miał rację, ale jedynie w stwierdzeniu „powinno”, gdyż po przesłuchaniu pierwszego tłoczenia płyty na wysokiej jakości gramofonie nasz rozmówca stwierdził jednoznacznie – stare wydanie oferuje znacznie więcej informacji, aniżeli nowe mastery cyfrowe, co po latach fascynacji cyfrą natychmiast zapaliło mu lampkę w głowie, iż nie tędy droga i jedynym co ma prawdziwy sens jest zdroworozsądkowe dotknięcie czegoś, co dawniej było trudnym do zrealizowania. Efekt? Popatrzcie na fotografie. Mającej swoje kolejne pięć minut płyty w spokoju przesłuchałem od dechy do dechy tuż po audiofilskim wydaniu bluesowej referencji w postaci podwójnego winylu Muddy Watersa „Folk Singer” i z pełną odpowiedzialnością chylę przed panem Markiem czoła za majstersztyk realizacyjny swojego dzieła. Oddech, rozmach, brak szkodliwej kompresji i męczących zniekształceń nie pozwoliło podnieść ramienia przed dojściem wkładki do końca rowka każdej ze stron, dlatego też jeśli chcecie w przyjemny sposób tak jak ja zaliczyć powrót do swojej młodości, powyższa pozycja płytowa jest obowiązkowym punktem najbliższych zakupów muzycznych.
Na koniec kilka słów o samych salonie. Jak widać na fotorelacji, mamy do dyspozycji bardzo bogatą ofertę praktycznie od ręki, a w momencie wstępnej decyzji dwie przygotowane akustyczne sale odsłuchowe. Jedna na dole, w której podczas wydarzenia swoje możliwości prezentował topowy zestaw japońskiego Accuphase’a (źródło, przedwzmacniacz, końcówki mocy) gramofon Transrotor Turbilion i legendarne kolumny marki Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Zaś druga nieco mniejsza na piętrze z zestawem składającym się ze stojącego nieco niżej w hierarchii od Turbiliona gramofonem Transrotor Crescendo Nero, wzmocnienia marki Ayon, phonostage’a Phasemation i kolumn Dynaudio Confidence 20. Nic, tylko wybierać, słuchać i kupować. A gdy do tego dodamy fachowość obsługi przez przedstawicieli salonu, okaże się, że jesteśmy w stanie wrócić z do domu ze sprzętem pod pachą naprawdę idealnie dobranym do naszych oczekiwań. Czegóż chcieć więcej? Nie wierzycie w moje słowa? Nic innego jak propozycja osobistej weryfikacji nie przychodzi mi do głowy. Zatem pałeczka jest po Waszej stronie.
Wieńcząc tę skrótową relację chciałbym podziękować organizatorowi – właścicielowi firmy Nautilus Robertowi Szklarzowi, za zaproszenie, przyjemnie spędzony czas nie tylko za sprawą wspaniałych osobistości w osobach muzyka Marka Bilińskiego i obiecującej artystki Marthy Mulawy, ale również przyjemnie brzmiących zestawów audio i co ważne, wyśmienitemu cateringowi z degustacją win i wspaniałym grillem włącznie. To był bardzo odprężający czas, za który w tych ciężkich z racji natłoku pracy czasach naprawdę dziękuję.
Jacek Pazio
Opinia 1
Analiza naszego portfolio pod kątem udziału tytułowej marki ewidentnie pokazuje, iż dotychczas mieliśmy do czynienia ze zdecydowaną większością jej oferty. Były zestawy pre-power (PRE I G3 + AMP I V2), poszczególne komponenty odtwarzające zero-jedynkowe dane zapisane na srebrnym krążku (PLANCK) i je wzmacniające (WATT), integra (SAM 20 SE), a nawet swoisty kombajn w postaci wzmacniacza zintegrowanego z funkcją przetwornika cyfrowo/analogowego i streamera (DNA I). Jednak nawet po tak okazałej liście konstrukcji, przypominając o nadrzędnej karmie Soundrebels gdzieś w duchu czuliśmy niedosyt. O co chodzi? Biorąc pod uwagę założenia opiniowania produktów głównie z półki premium nic nadzwyczajnego. Po prostu brakowało nam osobistego zderzenia ze szczytem oferty naszych zachodnich sąsiadów. Nie, żebyśmy byli tak nadąsani, tylko ze zwykłej chęci konfrontacji wyrobionych podczas opiniowania tańszych urządzeń pozytywnych opinii z omijającą wszelkie produkcyjne kompromisy topową propozycją Audioneta. I wiecie co? Stało się. Ku naszemu zaskoczeniu jakiś czas temu zadzwonił do nas stacjonujący w Łodzi dystrybutor CORE trends i bez oglądania się na naszą reakcję poinformował, iż jest w drodze z tak wyczekiwanym szczytem oferty niemieckiego producenta w postaci przedwzmacniacza liniowego STERN i dwóch monofonicznych końcówek mocy HEISENBERG. Zaskoczeni? Przyznam szczerze, że my również. Dlatego też, jeśli jesteście głodni informacji, co oferuje wspomniany przed momentem set pre-power, to zapraszam na kilka akapitów naszych osobistych przemyśleń.
W teorii, do wielkich gabarytów i co za tym idzie sporej wagi topowych konstrukcji segmentu High End przez te kilka lat zabawy zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jednak bez względu na wszystko, w momencie oscylowania ciężaru jednego komponentu w okolicach 100 kilogramów, a tyle mniej więcej ważył jeden monoblok w opakowaniu transportowym, zaczynamy zastanawiać się, gdzie kończy się to szaleństwo. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, iż tego typu oferta zazwyczaj omija jakiekolwiek rozmiarowe i wagowe kompromisy, ale my również musimy mierzyć się z ich logistyką. Jednak jeśli powiedziało się A, należy powiedzieć B i takim sposobem tytułowe, monstrualne i ciężkie flagowce Audiioneta wylądowały na przygotowanych dla nich podstawach. Jak obrazują fotografie, w przypadku opisywanego zestawu mamy do czynienia z potężnymi prostopadłościennymi obeliskami. Przedwzmacniacz nie musząc zmieścić w swoich trzewiach wielkich transformatorów przy tej samej wysokości i głębokości w stosunku do końcówek jest nieco węższy i lżejszy. Jednak w zamian musząc spełnić zadanie bycia centrum zawiadamiania firmowymi monoblokami, w górnej części awersu uzbrojony został w wielki, a przez to czytelny z dużej odległości wielofunkcyjny wyświetlacz, tuż pod nim pięć (środkowy w kształcie trójkąta) pozwalających obyć się bez pilota przycisków (ten naturalnie jest w ofercie), nieco niżej sporej wielkości gałkę wzmocnienia i nieco nad dolną krawędzią frontu okrągły, podświetlany na biało włącznik inicjujący pracę urządzenia. Przybliżając górny płat obudowy nie sposób nie wspomnieć o bardzo pomysłowym rozwiązaniu wentylacji wnętrza za pomocą serii maleńkich otworów na tylnych płaszczyznach zdobiącego go swoistego grzebienia. Przyznam szczerze, iż fotografie tego nie oddają, ale to naprawdę jest ciekawy wizualnie pomysł. Przerzucając wzrok na tylny panel przyłączeniowy zderzamy się ze sporym pakietem złączy wejściowych i wyjściowych w standardach RCA i XLR, gniazdem zasilania, zaciskiem masy, dwoma wyjściami AUDIONET LINK, jednym terminalem RS232 i WLAN. Kilka zdań o monoblokach oprócz informacji o większej wadze i szerokości obudowy na temat przodu będzie nieść ze sobą dane typu: przełamanie monolitu frontu nie tylko takim samym, ale również identycznie zlokalizowanym jak w przedwzmacniaczu włącznikiem pobudzania urządzenia do pracy, w kwestii dachu: bliźniacze rozwiązanie wentylacji korpusu przez ażurowanie tylnych połaci jego pofałdowań, a o plecach: niezbędny do współpracy z potencjalnym systemem audio pakiet przyłączy w postaci pojedynczych sygnałówek RCA i XLR, podwójnych zacisków głośnikowych, patrząc od lewej strony w dolnych parcelach dwóch przełączników hebelkowych – wyboru wejścia sygnału i procedury włączenia zasilania AUTO lub na stałe, wejść i wyjść sygnału AUDIONET LINK i zintegrowanego z bezpiecznikiem gniazda zasilania IEC. Tak prezentujące się topowe zabawki Audioneta na czas transportu zapakowane są w odporne na bezmyślność kurierów, wyściełane dopasowaną do nich od wewnątrz gąbką aluminiowe kufry.
Chyba nikt nie odbierze tego jako próby generalizowania tematu, ale w moim odczuciu jeśli coś aspiruje do miana szczytu segmentu High End, powinno odznaczać się bezkompromisowym, czyli pozbawionym ograniczeń w kwestii rozmachu budowania realiów wirtualnej sceny sposobem prezentacji dźwięku, a jedyne co może podlegać ewentualnej interpretacji przez danego producenta, to przypisany w kodzie DNA, często zależny od odmiennego patrzenia na zagadnienie muzyki sznyt grania jego oferty. To jest elementarz audio, który na szczęście bez dwóch zdań tytułowa konfiguracja wzmacniająca sygnał Audionet Stern + Heisenberg podczas testu realizowała bez najmniejszej zadyszki. Innymi słowy mówiąc, dla opisywanego zestawu nie istniał problem utrzymania kontroli nad kolumnami w pełnej skali głośności. Skąd to wiem? Z autopsji podczas zamierzonego dla celów recenzenckich ogłuszania się muzyką elektroniczną. Ale co ważne, przy szaleńczych poziomach jej wolumenu nie notowałem najmniejszego problemu z limitacją dźwięku zwanej kompresją, tylko otrzymywałem pełną czytelność nawet najbardziej połamanych komputerami interwałów sonicznych. A zaznaczam, iż mimo sporej skuteczności moich kolumn, z racji niskotonowego głośnika w rozmiarze miski do kąpieli dzieci, nie jest to takie łatwe. Ok. Prowadzenie zespołów głośnikowych, szybkość narastania sygnału i ogólne swoboda prezentacji były wzorowe. A co z punktem ciężkości i ogólną manierą grania? Tutaj wszystko zależało od źródła, choć zawsze było to nasycone, jednak nie otyłe spojrzenie na fonię. Co mam na myśli wspominając zależność prezentacji od otrzymanego sygnału? Otóż bez względu na fakt korzystania czy to gramofonu, czy CD-ka, nigdy nie narzekałem na zbytnią zwiewność generowanej muzyki. Konsekwentnie w sukurs rozdzielczości zawsze szła odpowiednia dawka energii i masy. Jednak co istotne, każdy protokół odtwarzania danych z czarnej i srebrnej płyty z osobna owocował nieco innym poziomem ostrości rysunku źródeł pozornych i miękkości samego dźwięku. Naturalnie zgodnie z ogólnym postrzeganiem analogu i cyfry, ale na tyle wyraziście odmiennie, że bez problemów z zamkniętymi oczami dawało się odróżnić, co w danym momencie kreowało zawieszony pomiędzy moimi kolumnami świat muzyki. Co z tego wynikało? Otóż bardzo ważny aspekt w postaci dobrego różnicowania sygnałów przez tytułowy set pre-power, co czasem zbyt mocnym wdrażaniem swoich jedynie słusznych wizji przez konstruktora jest delikatnie uśredniane. W tym przypadku tak nie było pozwalając cieszyć się mocno odmiennymi od siebie sposobami obcowania raz z muzą z kompaktu, a raz z drapaka. Jak to wyglądało na przykładach muzycznych? Bardzo dobrze. Biorąc na tapet wspomnianą elektronikę w stylu grup Massive Attack i Yello z jednej strony przenikliwe frazy nutowe skutecznie wyniszczały moje organy słuchowe, a z drugiej częste w tej muzie sejsmiczne pomruki bez najmniejszych problemów miotając moimi kolumniszczami przyprawiały mnie o nadciśnienie. Ale nie w stylu ściany trudnego do zaakceptowania monolitu dźwiękowego, tylko narysowania stworzonego gdzieś w głowach artystów, okraszonego preparowaną wokalizą, wielobarwnego świata komputerowych pików sonicznych. Mało tego. Chwilowe spiętrzenia masy i energii najniższych rejestrów momentami dawały efekt podobny do wyginania się ścian niczym w filmie „Matrix”. Zabawne? Bynajmniej, gdyż to dobitnie pokazywało, jak można panować na kolumnami w pomieszczeniu z problemami akustycznymi na poziomie 68 Hz, bez pobudzenia ich do szkodliwego życia.
Kolejnymi nurtami muzycznymi były szeroko rozumiany jazz i muzyka Baroku z Tomaszem Stańko, czy interpretacjami spuścizny Claudio Monteverdiego na czele. Dlaczego teoretycznie odległe światy połączyłem w jeden wywód? Powód jest banalny. Otóż sposób oddania zawartego w tych twórczościach ducha jest bardzo podobny, czyli gdy wymagał tego materiał bez pośpiechu, a nawet z nutką nostalgii, by w za moment w dosłownym tego sowa znaczeniu zagrać ciszą. A wszystko w odpowiedniej tonacji, wadze i często z niezbędną swobodą i zjawiskową prawdziwością zawieszenia dźwięku w eterze. To wbrew pozorom nie jest takie łatwe do realizacji, gdyż zazwyczaj zestawy dobrze radzące sobie z muzyką buntu, nie do końca potrafią przestawić się na muskanie nas poszczególnymi nutami pieśni kościelnych. Tymczasem niemiecki konglomerat radził sobie w tej materii fantastycznie. Czy można było lepiej? Naturalnie, jak zawsze tak. Jednak było to okupione zmianą przedwzmacniacza na stacjonującego u mnie Roberta Kodę. Gdzie zatem tkwi haczyk? Oczywiście w znacznie wyższej – prawie dwa razy – cenie zmiennika z Japonii. Jednak zaznaczam, to była tylko próba potwierdzenia, jak wysoko w rankingu wartości dźwiękowych znajduje się nasz punkt zainteresowań, dlatego ów mariaż zalecam pozostawić w sferze ciekawostek. A na usprawiedliwienie Audioneta dodam jeszcze, iż takie zderzenie na przestrzeni kilku lat wytrzymał tylko jeden zestaw ocierający się o bagatela prawie okrągły milion złotych pochodzący z Wysp Brytyjskich Naim Statement.
Jak wynika z powyższego tekstu, szczyt oferty niemieckiego Audioneta w pełni zasługuje na miano zaliczenia go do ultra High End’u. Swoim sposobem przedstawiania świata muzyki w domenie świeżości przekazu, umiejętnie zbilansowanej masy i zjawiskowej szybkości narastania sygnału przy nieograniczonym zapasie mocy, według mnie jest w stanie poradzić sobie z wszystkimi dostępnymi na naszym rynku kolumnami. Naturalnie może się zdarzyć, że z uwagi na oczekiwania reszty toru, w momencie roszad w systemie coś może nie zaiskrzyć. Jednak nie będzie to wynikiem słabości opiniowanych urządzeń, a jedynie sprecyzowanych potrzeb zastanej układanki. Ja ze swojej strony mogę zapewnić jedynie, iż czas spędzony z zestawem Stern + Heisenberg Audioneta będzie bardzo ciekawą przygodą dla nawet najbardziej wymagającego melomana. Czy zakończy się sukcesem? Niestety na to pytanie możecie odpowiedzieć jedynie Wy.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jeśli już na wstępie napiszę, że była to miłość od pierwszego wejrzenia, to prawdopodobnie pomyślicie Państwo, że nie dość, że najzwyczajniej w świecie zepsułem Wam całą niespodziankę i zniszczyłem budowane przed ogłoszeniem ostatecznego werdyktu napięcie, to jeszcze ordynarnie ustawiłem / wydrukowałem ów werdykt. Mówi się jednak trudno i nikomu nie będę w tym momencie mydlił oczu, że było inaczej. Ot wędrując po halach M.O.C podczas monachijskiego High Endu w 2017 r. jednym z ostatnich z puli bodajże … 80 systemów, których postanowiłem sobie po wstępnej weryfikacji na spokojnie posłuchać był set Audioneta składający się z debiutującej wtenczas flagowej dzielonej amplifikacji – przedwzmacniacza STERN i monobloków HEISENBERG, oraz goszczących jakiś czas u nas Gauderów Berlina RC8. Ot sztandarowy przykład „przemysłu ciężkiego” naszych zachodnich sąsiadów. Mylili się jednak ci, którzy kierując się dawno już zdewaluowanymi stereotypami, nawet bez słuchania uznali ową konfigurację za zbyt techniczną, charakteryzującą się podbitymi skrajami, czy wręcz bezdusznością. Nic z tych rzeczy. O ile bowiem kontrola była wręcz wzorcowa, to nie sposób było odmówić całości tak soczystości barw, jak i niezwykłego wyrafinowania, co biorąc pod uwagę wymagania samych porcelanowo – diamentowych Gauderów wystawiało niezwykle mocną rekomendację dzielonce Audioneta. Oczywistym było, że od razu na miejscu zaczęliśmy wydeptywać ścieżki tak u producenta, jak i rodzimego dystrybutora – łódzkiego CORE trends w celu pozyskania tytułowego tercetu na testy. Niestety obie ekipy z rozbrajającą szczerością jasno dały nam do zrozumienia, że jeśli w ogóle, to nieprędko to nastąpi, bo nawet z racji dość „elitarnej” ceny nie jest to produkcja masowa a dokładając do tego wykonywanie pod konkretnego Klienta przedwzmacniacza o określonej orientacji dość daleko zapuszczamy się w sferę pobożnych życzeń i krainę marzeń. Jak jednak na załączonym obrazku widać marzenia czasem się spełniają i dzięki pomocy ekipy ww. CORE trends po ponad dwóch latach od pierwszego kontaktu dostąpiliśmy zaszczytu recenzowania zestawu Audionet STERN & HEISENBERG, z czego też skwapliwie skorzystaliśmy a poczynionymi obserwacjami dzielimy się z Państwem poniżej.
Design niemieckiego trio można z powodzeniem określić mianem industrialno-minimalistycznego, gdyż całość przedstawia się tyleż „antyseptycznie”, co niezwykle elegancko, szczególnie w goszczącej u nas czerni. Za ich projektem plastycznym stoi nie kto inny, tyko Hartmut Esslinger spod którego ręki wyszły takie cudeńka, jak WEGA Compact Hifi System 3000, Apple Baby Mac, Sony Walkman Pro, legendarny motocykl Yamaha frog 750, czy utrzymany w klimacie Bauhausu zegarek Stowa Rana. Jednak wspomniany dosłownie przed chwilą minimalizm jest pozorny, odczuwalny jedynie przy pobieżnym, zgrubnym rzucie oka, gdyż im dokładniej przyglądamy się flagowym Audionetom, tym więcej smaczków powinniśmy wyłapać. W dodatku bliższy kontakt natury organoleptycznej może prowadzić wręcz do lekkiej konsternacji, gdyż wbrew obowiązującej modzie na monolityczność high-endowych obudów korpusy STERN-a i HEISENBERG-ów wydają się … lewitować wokół ich centrów. I poniekąd tak też jest w rzeczywistości, gdyż są one wcieleniem idei „Floating Pane Design” sprawiającej, iż front, tył, oraz ściany boczne nie stykają się krawędziami tworząc nadające lekkości szczeliny dylatacyjnie. Równie niekonwencjonalnie potraktowano płyty górne, które nie dość, że przypominają harmonijkę, to w dodatku u nasady każdego zgięcia posiadają gęstą perforację zapewniającą cyrkulację powietrza wewnątrz obudów.
Z racji funkcji sterowania całością front STERN-a w przeciwieństwie do mogących pochwalić się jedynie otoczonymi aureolkami włącznikami sieciowymi monobloków HEISENBERG zdobi pokaźnych rozmiarów wyświetlacz (dający się precyzyjnie przyciemnić) pod którym ulokowano pięć przycisków, których funkcje zmieniają się w zależności od poziomu menu, okrągłe pokrętło selektora źródeł i oczywiście włącznik sieciowy. W tym momencie warto podkreślić, iż jednostkę sterującą Audioneta można w zależności od potrzeb i widzimisię zamówić w orientacji pionowej, bądź poziomej, co pozwoli z łatwością (pomijając dość pokaźne gabaryty) wkomponować ją w posiadany system. Jak widać na załączonych zdjęciach do nas dotarła wersja wertykalna, więc z oczywistych względów woleliśmy ustawić ją pomiędzy monoblokami aniżeli pakować ją na górną półkę stolika. Końcówki mocy występują za to wyłącznie w formie pionowych katafalków i odradzałbym próby kładzenia ich na boku podczas codziennego użytkowania.
Od „zakrystii” Audionety prezentują za to swoje drugie, zdecydowanie bardziej „bizantyjskie” oblicze. O ile bowiem w HEISENBERG-ach rolę biżuterii pełnią jedynie rodowane terminale głośnikowe (ze sprzęgłem) i RCA Furutecha, oraz złocone XLR-y, to plecy STERN-a przypominają grill wymuskanego oldtimera. Sekcja wejściowa obejmuje dwie pary XLR-ów i cztery RCA a wyjściowa dwie pary XLR-ów i trzy pary RCA (jedna „odwrócona” – dedykowana zmostkowanym końcówkom mocy). Ponadto mamy zacisk uziemienia, zdublowane Audionet Link (TosLink), komunikacyjny port RS232 i gniazdo anteny Wi-Fi. Łączność bezprzewodowa przyda się nie tylko do aktualizacji oprogramowania (firmware’u), lecz również do sterowania za pomocą firmowej STERN app. Przy podłączaniu przewodu zasilania warto zwrócić uwagę na poprawną polaryzację, która zarówno w pre, jak i końcówkach została oznaczona przy prawym pinie gniazd IEC. Dla własnej wygody warto też zainteresować się niewielkimi przełącznikami hebelkowymi w monoblokach umożliwiających wybór wejść i sposób wybudzania wzmacniaczy ze stanu uśpienia.
Jeśli zaś chodzi o trzewia to w utrzymanym w topologii dual mono przedwzmacniaczu respekt budzi zasilanie oparte na … czterech 50VA transformatorach i 176,000 µF pojemności filtrującej, które w przypadku monosów ewoluuje do wersji z dwoma 50 VA i parą 1 200 VA wspomaganych 200,000 µF baterią kondensatorów na kanał. Wszystkie trafa to szczelnie zaekranowane toroidy a nad pracą całości czuwają sterowane mikroprocesorowo układy monitorujące. HEISENBERG-i zdolne są oddać po 530 W przy 8 Ω obciążeniu i imponujące 2 100 W przy 2 Ω, co przy współczynniku tłumienia wynoszącym ponad 1 800 przy 10 kHz i przekraczających 10 000 przy 100 Hz (dla porównania monobloki Accuphase A-250 mają wsp. tłumienia na poziomie 1 000). Znając podejście ekipy konstruktorów naukowo ukierunkowanych Berlińczyków nie dziwi fakt, iż zalecają oni spięcie swej flagowej, dzielonej amplifikacji przewodami RCA a XLR-y montują głównie ze względu na oczekiwania rynku, bo sensu większego w tym nie widzą.
Przechodząc do części odsłuchowej wzmocnienia, którego cena oscyluje na pułapie 2-3 pokojowego stołecznego mieszkania część z Państwa spodziewać się może mrożących krew w żyłach opisów rodem z „Wojny światów” Herberta George Wellsa i narracyjnej ekscytacji godnej transmisji z Copa América w wykonaniu lokalnych sprawozdawców. Tymczasem kontakt ze STERN-em i HEISENBERG-ami przypomina wizytę w „bezpiecznym pokoju” Hotelu Continental z „John Wick: Chapter 3 – Parabellum”– to ten fragment z „Zimą” (dokładnie „Allegro non molto”) Vivaldiego w tle. Bowiem w momencie wciśnięcia play zamykają się za nami wrota skarbca i zostajemy sam na sam z muzyką. Jednak odbywa się to bez jakichkolwiek fajerwerków, eksplozji, czy też przysłowiowego trzęsienia ziemi. To raczej metafizyczne doświadczenie rodem czy to z niezwykle ekskluzywnego, starego hotelu, czy równie nobliwego banku, gdzie przekraczając jego próg zostawiamy za sobą cały miejski zgiełk, codzienny wyścig szczurów i wieczny pośpiech. Tutaj czas płynie wolniej, własnym, niespiesznym tempem a my automatycznie na owe tempo też się przestawiamy.
Pomimo niezaprzeczalnego spokoju, czy też wręcz dostojności Audionety fenomenalnie różnicują nagrania. Weźmy na ten przykład przywołane na wstępie części poświęconej ich walorom sonicznym nieśmiertelne „Le Quattro Stagioni” Vivaldiego. Niby każdy to zna i mniej więcej wie, czego powinien się spodziewać, lecz zestawienie obok siebie wykonania Rachel Podger z Brecon Baroque i Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra może wprawić niczego niespodziewających się słuchaczy w głęboką konsternację. Pomijając fakt drastycznych różnic w dynamice obu interpretacji, bezdyskusyjnie na korzyść Carmignoli, to zasadnym wydaje się pytanie skąd u licha Rachel Podger wzięła tak fatalnie zachowany klawesyn. Z drugiej jednak strony nie dziwi wobec powyższego fakt, iż ów anorektyczny i skupiony głównie na iście agonalnym pobrzękiwaniu instrument starała się możliwie daleko, w głębi sceny ukryć. O ile bowiem u Carmignoli jego rola jest niemalże równorzędna ze smyczkami, co poniekąd wynika z faktu jego wybornej definicji, o tyle u Podger przybiera on postać dość bezkształtnego worka sztućców co i rusz zrzucanego z betonowych schodów. I bynajmniej nie silę się w tym momencie na złośliwość, tylko przepaść dzielącą owe nagrania Audionety podały z taką precyzją i bezpośredniością, a jednocześnie bez nawet śladu zaznaczenia własnych preferencji, że śmiało można powiedzieć, że to na nas spoczywał obowiązek sformułowania werdyktu. Z premedytacją napisałem obowiązek, gdyż intensywność doznań zaskakująco bliska temu, czego można doświadczyć podczas obcowania z muzyką na żywo sprawiała, iż nie sposób było pozostawać obojętnym. To tak jakby mieć problem z wyborem pomiędzy leguminą a chili con carne. Nie wiem jak Państwo, ale za każdym razem, stojąc przed powyższym dylematem, wybierałem chili, znaczy się Carmignolę. W jego wykonaniu, z udziałem tytułowego wzmocnienia można było poczuć nie tyle holograficzny realizm, co mieć nieodparte wrażenie, że ww. zespół gra wyłącznie dla nas. Jakbyśmy podczas letniej wycieczki odwiedzili Opactwo Rosazzo (L’Abbazia di Rosazzo) i dostąpili zaszczytu uczestnictwa w nagraniu. Oddech, przestrzeń, wszechobecny spokój starych murów i niezwykła cisza, jakże różna od wielkomiejskiej kakofonii stawały się faktem a odsłuch działał niczym magiczny wehikuł przenoszący nas z wygodnej kanapy do słonecznej Italii.
A właśnie, jeśli już zahaczyliśmy o wątpliwe uroki życia w metropolii, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności zweryfikowania inspirowanego właśnie takimi odgłosami materiału. Dlatego też nie bez pewnych obaw, bądź co bądź nie jest to najłatwiejsza w odbiorze pozycja, włączyłem „Fly or Die” Jaimie Branch. Chociaż tak po prawdzie nie demonizowałbym tego problematycznego odbioru, gdyż na tym zaledwie trzydziestopięciominutowym materiale groove’u i beatu jest naprawdę sporo a audiofilskie smaczki i drugoplanowe dźwięki odkrywa się praktycznie przy każdym odsłuchu. Nie jest to jednak wymuskany sampler dla złotouchych, lecz spontaniczna, momentami wręcz punkowa opowieść o Chicago w której gra ciszą, muskanie blach czy lirycznie zmysłowa wiolonczela Tomeki Reid potrafią w okamgnieniu przejść w rasowe free. Warto jednak podkreślić, że zarówno na klasycznej kameralistyce, jak i w przypadku niewielkich jazzowych składach potężna moc HEISENBERG-ów nie powoduje obserwowanego czasem zjawiska nerwowości, czy też ciągłego czajenia się do skoku. Oczywiście nie sposób spodziewać się iście triodowej eteryczności SET-ów opartych na 2A3, ale jak na wysokoprądowe i mocowe tranzystory Audionet potrafi zachwycić gładkością i wręcz organicznym ciepłem przy zachowaniu wzorcowej rozdzielczości i pełnego wglądu w nagranie.
Jeśli zaś chodzi o cięższe brzmienia to początkowo planowałem sięgnąć po twórczość Rammsteina, lecz zreflektowałem się, iż dziwnym zbiegiem okoliczności ich dostępność na TIDAL-u jest cokolwiek znikoma, więc chcąc umożliwić naszym Czytelnikom weryfikację materiału testowego we własnych systemach, zdecydowałem się na inną teutońską kapelę – Kreator i jej album „Gods of Violence”. W związku z powyższym zamiast kroku marszowego od razu wskoczyliśmy do ekstremalnego roller costera i z iście zwierzęcym rykiem wydobywającym się z trzewi Mille’a Petrozzy udaliśmy się na obłąkańczą thrashową przejażdżkę. Na wszelki wypadek trzymałem jeszcze w zanadrzu oldschoolowy „Zombie Attack” Tankardu, ale całe szczęście nie musiałem po ten krążek sięgać, gdyż nawet po masteringu jego brzmienie najdelikatniej jak tylko można określić należy mianem koszmarnego. Za to Kreator w swych iście orgiastycznych perkusyjno – gitarowych galopadach nie miał litości ani dla reprodukującego go systemu, ani tym bardziej dla słuchaczy. W dodatku w już po kilku taktach udało się nam organoleptycznie ustalić, iż o ile przy barokowych trelach mikrodynamika zasługiwała na wyłącznie celujące noty, to przy germańskich szarpidrutach dla makrodynamiki ewidentnie zabrakło skali. Serio. Jeszcze kilka decybeli więcej a musielibyśmy poważnie z Jackiem pomyśleć o przykręcaniu mebli do podłogi i pochowaniu wszelakiej maści bibelotów z ołtarzykiem Ardbegów na czele. Wolumen generowanej metalowej galopady nie tyle wgniatał w fotel, co miotał odbiorcą niczym będący w ekstazie tłum na którymś ze stadionowych koncertów. Nie był to jednak monotonny i pozbawiony definicji łomot, lecz targające mym umęczonym ciałem precyzyjnie zdefiniowane uderzenia różniące się od siebie kierunkiem, mocą i strukturą. Inaczej kąsały ognistymi językami gitary Petrozzy i Yli-Sirnio, inaczej okładał bas „Speesy” Gieslera a co innego z trzewiami wyczyniała perkusja „Ventor” Reila. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się po Isisach takiej zaciekłości, brutalności i rozciągnięcia pasma. Człowiek jednak uczy się całe życie, a powyższą lekcję z pewnością będę długo pamiętał.
Nie da się ukryć, że w porównaniu ze swoim młodszym i jakby nie patrzeć naprawdę świetnie grającym rodzeństwem, o którym raczył był wspomnieć Jacek, STERN z HEISENBERG-ami wspólne mają nazwę i wstępne założenia natury konstrukcyjnej. Cała reszta jest bowiem na iście stratosferycznym poziomie jakościowym, przez co to, co np. wprawiało w szczery podziw w przypadku WATT-a, czy PRE I G3 + AMP I V tu jest zaledwie punktem wyjścia. Mamy bowiem do czynienia z brakiem obecnych na niższych pułapach ograniczeniami i kompromisami, na których tutaj miejsca nie było. Jeśli zatem macie Państwo ochotę na eksplorację ekstremalnego High-Endu a jednocześnie ponad egzotykę przedkładacie solidną, inżynierską robotę, wyrafinowane brzmienie i wzorową ergonomię, to topowa dzielonka Audioneta powinna znaleźć się na Waszej liście.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
– wzmacniacz zintegrowany: Ayon Spirit V
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Step-up Thrax Trajan
Dystrybucja: CORE trends
Ceny
Audionet STERN: 136 080 PLN
Audionet HEISENBERG: 158 760 PLN / szt.
Dane techniczne
Audionet STERN
Wejścia: 4 pary RCA (rodowane Furutech), 2 pary XLR (złocone Neutrik)
Wyjścia: 2 pary RCA (liniowe), para RCA (inverted/odwrócone), 2 pary XLR, 2 Audionet Link (TosLink)
Pasmo przenoszenia: 0–2,200,000 Hz (-3 dB)
THD+N: <-104 dB @ 20 kHz; <-116 dB @ 1 kHz
SNR: > 123 dB, 4 VRMS
Separacja kanałów: >144 dB, 20–20,000 Hz
Impedancja wyjściowa: 24 Ω real (Cinch line), 48 Ω real (XLR)
Prąd wyjściowy: max. 60 mA
Pojemność filtrująca: 176,000 µF
Pobór mocy: < 0.5 W stand by, typ. 100 W
Wymiary (S x W x G):
– wersja wertykalna: 270 x 500 x 505 mm
– wersja horyzontalna: 450 x 320 x 505 mm
Waga: 38 kg
Audionet HEISENBERG
Wejścia: para RCA i XLR, Audionet Link (TosLink)
Wyjścia: 2 pary terminali głośnikowych, Audionet Link (TosLink)
Moc wyjściowa: 530 W / 8 Ω; 1 050 W / 4 Ω; 2 100 W / 2 Ω
Pasmo przenoszenia: 0–700 000 Hz (-3 dB)
Współczynnik tłumienia (Damping factor): > 1 800 @ 10 kHz; > 10 000 @ 100 Hz
Zniekształcenia harmoniczne:
typ.k2 -117 dB @ 25 W / 4 Ω;
typ.k3: -123 dB @ 25 W / 4 Ω
Zniekształcenia Intermodulacyjne: < -110 dB SMPTE 100 Hz : 20 kHz, 4 : 1, 50 W / 4 Ω
Zniekształcenia THD + N: > -106 dB @ 1 kHz, 25 W – 700 W / 4 Ω
SNR: > 125 dB
Pojemność filtrująca: 200,000 µF
Impedancja wejściowa: 50 kΩ, 33 pF (RCA); 7 kΩ 66 pF (XLR)
Pobór mocy: max. 2 400 W
Wymiary (W x G x S): 270 x 500 x 490 mm
Waga: 66 kg
Duński producent kolumn Audiovector z dumą prezentuje swoje najnowsze dzieło – serię R. Ma ona połączyć jakość brzmienia najwyższych modeli R 11 Arreté i R 8 Arreté z rozmiarem i półką cenową serii SR. Linia R bazuje mocno na kolumnach SR wykorzystując nowe technologie i materiały, żeby zbliżyć się dźwiękiem do ideału kolumny szybkiej, pozbawionej podbarwień dźwięku, oraz ograniczeń dynamiki. Ważną cechą nowych kolumn jest rozmiar, który pozwala na korzystanie z nich w przeciętnych rozmiarowo pomieszczeniach. Względem modeli SR uproszczeniu uległa struktura produktów, dostępne są 3 gradacje dla każdej z kolumn (poza subwooferem): Signature, Avantgarde i Arreté, odpadła najtańsza opcja Super. Ulepszanie kolumny do wyższego standardu pozostaje jako bardzo pro-konsumencka praktyka duńskiej firmy. Dostępne są następujące modele:
R 3 – 2,5 drożna kolumna podłogowa,
R 1 – średniego rozmiaru kolumna podstawkowa,
R C – głośnik centralny,
R SUB Arreté – dopełniający niskie tony, uniwersalny subwoofer.
Ulepszenia dosięgły niemal każdego aspektu kolumn. Czwarta generacja głośników AMT pozwoliła rozszerzyć pasmo przenoszenia w modelach Avantgarde i Arreté aż do 53 kHz, a w modelu Arreté głośnik wysokotonowy wykorzystuje filtr S-STOP znany z kolumn QR, dzieło syna założyciela firmy – Madsa Klifotha – nowego pokolenia w Audiovector. Również miękka kopułka Evotech z linii Signature doczekała się odświeżonej wersji, dostosowanej do nowych kolumn.
Głośniki średnioniskotnowe mają nowe 6,5” membrany z włókien aramidowych o lepszym tłumieniu wewnętrznym, które współpracują z drugą generacją obojętnych magnetycznie karkasów z tytanu.
Obudowy kolumn mają nowe panele frontowe w których wykorzystano opracowany specjalnie na tą okazję laminat o dużej sztywności. Pozwalają one odseparować drżącą obudowę od frontu i głośników na nim zamontowanych. Przyczynia się to znacznie do redukcji podbarwień w dźwięku. Tylne panele we wszystkich kolumnach są głębsze i zrobione z mocniejszych materiałów niż poprzednio. Kształt obudów opiera się o ideę „kształtu podążającego za formą”. Ich wyoblenia zapobiegają powstawaniu fal stojących wewnątrz kolumny.
Modele Arreté posiadają unikalny system uziemienia/umasienia FREEDOM®, który pozwala na uzyskanie czystszego, bardziej przestrzennego brzmienia, postawienie kropki nad i w doskonale zestrojonym systemie. SUB R to ponad 500 W mocy, które popycha głośnik o średnicy 10” o dużym wychyleniu i bliźniaczą membranę bierną, również o średnicy 10”. Zastosowana elektronika pozwala nie tylko regulować fazę i pasmo przenoszenia, ale również umożliwia dwojakie połączenie do systemu: wejściami liniowymi RCA lub wysokopoziomowym złączem XLR.
Cała nowa seria R dostępna jest w nowych, nowocześnie eleganckich wykończeniach. Dzięki wysokiej impedancji i dużej skuteczności nowe modele będzie łatwo zgrać z elektroniką małej i dużej mocy.
Kolumny będą dostępne w sprzedaży od 15.09.2019
Opinia 1
Z perspektywy czasu może to wyglądać dość komicznie, ale dawno, dawno temu, czyli ponad ćwierć wieku – dokładnie w drugiej połowie lat 90-ych ubiegłego wieku, rodzimy rynek audio działał w nieco innych aniżeli obecnie realiach. Większość sprzedawców egzystowała w piwnicach, suterenach, czy też przytulała się do głównych działalności ich właścicieli w nieraz niezwykle industrialnych okolicach (vide dawny stołeczny Służewiec Fabryczny) a jedynie najwięksi dzisiejsi gracze (to wtedy startował m.in. Audio Klan) mogli sobie pozwolić na własny-firmowy „salon”. Jakby tego było mało prasę branżowa reprezentowały nie tylko kuszące kredowym papierem i kolorowymi poligrafiami periodyki, lecz również cieszący się niemalże kultowym oddaniem czytelników, przypominający krzyżówkę prasy podziemnej i fanowskiego zine’a „Magazyn Hi-Fi”. W takich to okolicznościach przyrody przyszło startować i rozwijać skrzydła polskim producentom. Wystarczy wymienić Ancient Audio, Artline, Audiowave, Chris Sound Research, ESA, GLD, Nuda Veritas, QBA, RLS, Sound Project, czy też bohatera niniejszej recenzji – Struss Audio.
Doskonale pamiętam, że pomijając zdecydowanie znajdujący się w sferze marzeń sennych zamorski High-End, to właśnie sygnowane przez Pana Zdzisława konstrukcje jak integra 140 i topowy model S wydawały się spełnieniem audiofilskich marzeń. Czas jednak płynie nieubłaganie, rynek weryfikuje zdolności akomodacji do zmieniających się warunków, więc jeśli tylko ktoś choćby na moment się zagapił, to mówiąc brutalnie wypadał z gry. Całe szczęście Struss Audio co jakiś czas raczył był przypominać o swoim istnieniu – w 2001 modelem Q, 2002 – Chopinem (prezentowanym m.in. na AVS w towarzystwie kolumn rodzimej i już nieistniejącej marki A&H), 2009 – potężnym R500 (na AVS grały z intrygującymi kolumnami Morel Fat Lady), datowanym mniej więcej na ten sam okres odświeżonym Chopinem w wersji MkIV, czy to „całkowicie nową koncepcją” R150 (2012r). Generalnie cały czas coś się działo, a my krążyliśmy wokół ww. manufaktury, raz na bliższej, raz dalszej orbicie aż do ostatniej edycji AVS, gdzie na parterze Hotelu Sobieski, w Galerii I natrafiliśmy na jeszcze prototypowe końcówki mocy MPA 400, A-klasowe Class-A i będącą przyczynkiem do dzisiejszego spotkania integrę DM 250. Od słowa do słowa okazało się, że dziwnym zbiegiem okoliczności wygląda na to, że jest nam ze sobą po drodze, czyli krótko mówiąc producent z chęcią pozna nasze opinie o swojej aktualnej ofercie a my z równym zainteresowaniem nad owym zagadnienie się pochylimy rzucając tak uchem, jak i okiem. Jak to jednak w życiu bywa zanim chęć obu stron przeszła w czyny, czyli de facto pojawienia się ww. konstrukcji w naszych skromnych progach, niespodziewanie zastał nas koniec wakacji. Skoro jednak owa integra do nas dotarła nie pozostaje nam nic innego jak zaprosić Państwa na wybitnie subiektywnie opowieść o tym jak odebraliśmy ją w naszych systemach.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od aparycji i pierwszego wrażenia, które to udało nam się uchwycić podczas zwyczajowej sesji zdjęciowej dokumentującej tzw. „unboxing”. Nie da się ukryć, iż Struss DM 250, pomimo na wskroś tradycyjnej, tak pod względem wymiarów jak i designu formy, prezentuje się wybornie. Wzrok przyciąga intrygująco przełamany czarny front, spod którego wyziera utrzymany w ciepłej „koralowej” czerwieni insert nie tylko nadający całości swoistej lekkości, lecz również pełniący rolę bazy dla zlokalizowanych w jego prawej części niebieskich diod informujących o aktywnym źródle, oraz chromowanych gałek wyboru stosownych wejść (mniejsza) i siły głośności (większa). Tuż pod nimi w prawy dolnym rogu skromnie przycupnął czujnik IR a na przeciwległej flance znajdziemy firmowy logotyp i hebelkowy wyłącznik amerykańskiej firmy C&K wyposażony w zabezpieczenie przed przypadkowym włączeniem/wyłączeniem urządzenia. Lewą część pokrywy górnej gęsto ponacinano aby zapewnić cyrkulację powietrza wewnątrz obudowy. Przy okazji całkowicie bezinwazyjnie można też do wnętrza „zapuścić żurawia” i na własne oczy przekonać się co składa się na słuszne 16 kg tytułowej konstrukcji.
Ściana tylna również nie rozczarowuje, gdyż do dyspozycji otrzymujemy cztery wejścia liniowe – trzy pod postacią RCA i jedno XLR-ów, phono – dedykowane wkładkom MM, oraz wyjście z przedwzmacniacza i wejście bezpośrednio na końcówkę mocy. Pojedyncze terminale głośnikowe to klasyczne WBT-y, których widok przypomniał mi mojego niezwykle miło wspominanego Electrocompanieta ECI5 MkI (w MkII były już drastycznie mniej wygodne, oblane plastikiem). W komplecie znajduje się również minimalistyczny – umożliwiający jedynie regulację głośności zaskakująco masywny (0,370 kg) pilot.
Od strony konstrukcyjnej DM 250 jest niejako reprezentantem nowej generacji i nowego pokolenia rodzimych wzmacniaczy, który bazując na ponad trzech dekadach doświadczeń pełnymi garściami czerpie ze współczesnych technologii. Po pierwsze warto podkreślić, iż z toru wzmocnienia udało się wyeliminować tranzystory bipolarne, więc 250-ka jest czysto FET-ową amplifikacją. A po drugie w sekcji przedwzmacniacza zrezygnowano z wszelkich elementów pojemnościowych i zaimplementowano, generujący parzyste harmoniczne przy jednoczesnym odwróceniu fazy sygnału, układ HPCS (Harmonics and Phase Conversion System) oparty na J-FETach. W telegraficznym skrócie to taka „symulacja” układu lampowego pozbawiona jego wad a jednocześnie oferująca dostosowanie konstrukcji do „fizjologicznej charakterystyki ludzkiego słuchu”. Ciekawy zabieg zastosowano również w przedwzmacniaczu gramofonowym (oczywiście na J-FETach), w którym standardową krzywą RIAA poddano modyfikacji, dodając do niej stałą czasu 3,2 µs (Neumann).
Poza powyższymi „atrakcjami” 250-ka jest przykładem klasyki gatunku. W zasilaniu znajdziemy dwa solidne transformatory toroidalne po 500 VA każdy, cztery 15 000 μF kondensatory Nippon Chemi-Con a wzmacniacz utrzymano w topologii dual mono. Nie jest przy tym układem symetrycznym, więc za XLR-ami znajduje się desymetryzator własnego projektu.
Przechodząc do części odsłuchowej gdzieś tam, z tyłu głowy kołatały mi się myśli dotyczące tego, ile z „tamtych” – archiwalnych Strussów zostało w 250-ce. Czy Pan Zdzisław pozwolił sobie na „łobuzerską zadziorność” 140-ki, czy też raczej skłonił się ku wyrafinowaniu i pewnej dostojności ostatniej inkarnacji Chopina, a może przypomniał potęgę R500? Jak się jednak miało okazać nowe rozdanie, to naprawdę nowe rozdanie i o ile ciągłe oglądanie się za siebie może ma aspekt sentymentalny, to lepiej patrzeć na horyzont i … pod nogi, żeby przypadkiem się nie potknąć i nie wywinąć orła. Dlatego też 250-ce warto dać carte blanche i po prostu dać jej zagrać. A w tym przypadku im wcześniej to zrobimy, tym lepiej, gdyż nowa integra Strussa aż do owej gry się rwie. DM 250 oferuje bowiem dźwięk o zaskakująco dużym wolumenie, przyjemnej rześkości i potrafiącej wgnieść w fotel dynamice. W dodatku całość w praktycznie całym paśmie zachowuje iście wzorcową rozdzielczość. Patrząc na powyższą, nieco skrótową, skondensowaną na potrzeby wstępu charakterystykę nie powinien zdziwić Państwa mój wybór pierwszych krążków testowych. Otóż sięgnąłem po wielką symfonikę, czyli album powstały z udziałem London Philharmonic Orchestra i fińskiej formacji … Nightwish – wydawnictwo „Dark Passion Play” a następnie, niejako w ramach odtrutki po cukierkowym wokalu Anette Olzon, „starą”, dobrą Tarję na „Once”, gdzie ww. Londyńczycy również się pojawiają. Ot klasyczny symfoniczny metal, gdzie pierwotny growl przeplata się z kobiecymi trelami a sekcja smyczków walczy o uwagę słuchaczy z gitarowymi riffami. Jednak wbrew pozorom taki pozorny galimatias ma jedną niezaprzeczalną zaletę – przy obecnych tam spiętrzeniach i wieloplanowości dźwięku amplifikacja albo daje radę, albo po pierwszym tracku rzuca ręcznik na ring i prosi o nieco łagodniejszy wymiar kary, czyli co najwyżej „Hotel California” Eagles. Struss o złagodzenie wyroku bynajmniej nie prosił dając zdrowo do wiwatu tak moim Contourom, jak i … sąsiadom, którzy niejako w gratisie załapali się na ponad dwugodzinną dawkę skandynawskich decybeli. Było głośno, szybko i kiedy trzeba agresywnie, ale nigdy nie udało mi się zmusić 250-ki do choćby najmniejszych oznak kompresji, spłaszczenia dźwięku, czy też ofensywności. Po prostu pełna kontrola nad reprodukowanym pasmem, choć jeśli na nagraniu najniższe składowe kreślone były nieco grubszą kreską, to polska integra nie próbowała tego w żaden sposób korygować i konturować.
Jeśli chodzi o aspekty przestrzenne to zarówno „Amused to Death” Rogera Watersa, jak i zdecydowanie bardziej naturalne pod względem propagacji wybrzmień „Antiphone Blues” Arne Domnérusa, czy „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda zabrzmiały nad wyraz sugestywnie i „szeroko”. Nie oznacza to bynajmniej, że Struss nie buduje sceny w głąb, bo robi to w pełni satysfakcjonującym stopniu, lecz właśnie wymiar szerokości jest tutaj bardziej zaakcentowany.
Podobnie traktowana jest temperatura przekazu, którą z powodzeniem można określić mianem neutralnej. Próżno bowiem doszukiwać się tutaj znamion ocieplenia, jak i ochłodzenia, co z jednej strony zapewnia nam komfort modelowania finalnego brzmienia poprzez dobór pozostałych elementów toru, w tym okablowania, na które 250-ka jest czuła a z drugiej wymaga chociażby odrobiny zdrowego rozsądku przy konfiguracji własnego „ołtarzyka”. Struss bowiem niczego nie zamierza maskować i o ile jeszcze zbyt opieszałe w dole pasma kolumny z powodzeniem zdyscyplinuje łapiąc je „krótko przy pysku” o tyle zbyt ekstatycznej góry nie stonizuje i nie zaokrągli.
A co z jedynym „dodatkiem”, czyli charakterystyką wejścia phono? Otóż nie ma się co łudzić, że dysponując mało wysublimowaną wkładką i lekkim, podatnym na wibracje napędem, chociażby zbliżymy się do upragnionej nirwany. Za to z nasyconym i dobrze osadzonym w barwie, oraz masie „drapakiem” pojawienie się Strussa w torze nada całości wielce przyjemnego oddechu i swobody a niejako przy okazji wyciągnie jeszcze kilka audiofilskich smaczków o których istnieniu nie mieliśmy do tej pory bladego pojęcia.
Na podstawie odsłuchów tytułowego wzmacniacza zintegrowanego Struss Audio DM 250 śmiem twierdzić, że rodowe DNA konstrukcji których daty urodzin sięgają jeszcze ubiegłego tysiąclecia zostało w znacznym stopniu zachowane, lecz również nader pieczołowicie uszlachetnione. Mamy bowiem do czynienia z dźwiękiem bezpośrednim, szybkim i dynamicznym, lecz niepozbawionym szlachetności i wyrafinowania. Może na pierwszy rzut ucha 250-ka nie czaruje i nie zniewala lampową namiętnością, lecz jej transparentność i neutralność zdecydowanie lepiej rokują na przyszłość, aniżeli jakaś przykuwająca uwagę maniera, która, gdy pierwsza ekscytacja opadnie mogłaby okazać się jej przekleństwem.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Opinia 2
Polską markę Struss Audio z dużą dozą pewności rozpoznaje przynajmniej połowa zakochanych w pęknie muzyki melomanów. Powód? Jak to czasem bywa, przez ostatnich kilkanaście lat na rynku zaliczyła nie tylko pozwalające z łatwością zaistnieć w naszych zmysłach tłuste, ale również chude czasy. Te tłuste zaznaczyły się bytem mających swoich fanów modeli jak 140, czy R500, zaś przysłowiowe chude patrząc z perspektywy czasu, ni mniej ni więcej okazały się być konsekwencją nie wiadomo z jakich przyczyn, chwilowego zniknięcia brandu z rynku. Na szczęście nie tylko dla producenta, ale również dla potencjalnych nabywców nowej odsłony oferty Strussa pomysłodawca opisywanego podmiotu gospodarczego nie utracił zapału do wdrażania nowych modeli w swoim portfolio, czego owocem jest dzisiejsza próba przybliżenia Wam najnowszych efektów pracy polskiego zespołu inżynierskiego w postaci wzmacniacza zintegrowanego Struss DM 250, który dostarczył do testu sam producent.
Opisując wygląd tytułowego wzmacniacza teoretycznie nie mam podstaw do posiłkowania się przymiotnikami typu „działo sztuki designerskiej”, lub tym podobnych ciągów literowych. Jednak natychmiast kontrując utyskiwania potencjalnych malkontentów informuję, iż może fotografie tego nie oddają, ale w zderzeniu organoleptycznym z rzeczonym wzmacniaczem, oprócz obcowania z solidną pracą inżynierską – mimo niedużych gabarytów jest bardzo ciężki, mamy do czynienia z bardzo ciekawym od strony estetyki projektem plastycznym. Jeśli chodzi o zagadnienie aparycji, pozytywnie odebrany przeze mnie temat zrealizowano przy pomocy wyfrezowanego na froncie, rozszerzającego się w kierunku prawej flanki wycinka zagłębionej, wykończonej w nadającej agresywności wizerunkowi piecyka jasnej czerwieni fali. Tak podzielony w poziomie awers z lewej strony uzbrojono w usytuowany tuż nad wspomnianym krwistym frezem hebelkowy włącznik główny i mieniące się srebrem logo marki, a z prawej już w rozszerzającej się połaci wspomnianego zagłębienia znajdziemy sześć diod informujących o wyborze danego wejścia, tuż obok selektor wyboru owych wejść, a całkiem z prawej gałkę wzmocnienia sygnału. Z uwagi na konieczność oddania ciepła przez usytuowane w lewej tylnej części dwa spore transformatory, w znajdującej się tuż nad nimi górnej płaszczyźnie obudowy zastosowano cztery prostokątne panele podłużnych otworów wentylacyjnych. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, według opisów na awersie, patrząc od lewej strony mamy do dyspozycji zacisk uziemienia i baterię istotnych dla użytkownika wejść: opcjonalne PHONO, CD-DAC, XLR i cztery RCA, a także pojedyncze terminale kolumnowe i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilania IEC. Miłym dodatkiem do 250-ki jest występujący w komplecie bardzo ciekawy od strony plastycznej pilot zdalnego sterowania głośnością.
Może się zdziwicie, ale podchodząc do opiniowania tytułowej konstrukcji nie byłem obciążony zbyt dobrą znajomością poprzednich modeli marki. Owszem, gdzieś, a raczej niezobowiązująco u kogoś, miałem z nimi do czynienia, ale nie był to na tyle reprezentatywny odsłuch, aby w stosunku do najnowszego wcielenia próbować formułować jakiekolwiek wstępne przypuszczenia. To źle? Bynajmniej, gdyż czyste konto zazwyczaj pozwala na znacznie mniej obciążoną bagażem dawnych lat ocenę możliwości sonicznych danego komponentu. Zatem jak odebrałem dostarczony do testu wzmak? Bardzo dobrze. Jednak nie z uwagi na startowy brak jakichkolwiek szans w stosunku do egzystującej u mnie konkurencji, tylko z racji zjawiskowej, nie obawiam się nawet dodać, że spokojnie konkurującej ze światowymi koncernami swobody kreowania w moim pokoju, dobrze zbudowanej w kwestii rozmiarów wirtualnej sceny muzycznej. Myślą przewodnią prezentacji było rozdzielcze, obfitujące w dużą dawkę informacji, a przy tym świetnie osadzone w masie w dolnym pasmie granie. Naturalnie nie oznacza to potraktowania po macoszemu średniego zakresu częstotliwościowego. Jednak biorąc za punkt odniesienia moje kolumny, ten wycinek pasma jawił się jako ewidentne dopełnienie jego skrajów, a nie cel nadrzędny dźwiękowego przedsięwzięcia opisywanej polskiej myśli technicznej. Dlatego też próbując osadzić proponowany przez nową odsłonę marki Struss Audio sznyt grania, bez dwóch zdań stwierdzam, iż mamy do czynienia z raczej neutralną, jednak daleką od poszukiwania szybkości i analityczności ponad wszytko estetyką kreowania świata muzyki. Komuś zapala się kontrolka ostrzegawcza? Jeśli tak, informuję wszystkich spanikowanych, że niesłusznie, bowiem nawet ja, orędownik soczystego podania zapisów nutowych bez najmniejszych problemów dałem się Strussowi uwieść, a to chyba o czymś świadczy. Co mnie do niego przekonało? Jak to co. Ciekawie odtworzona muzyka. Jaka? Głupie pytanie. Klasyczna, rockowa i wokalna. Konkrety? Proszę bardzo. Rozpocząłem od klasyki w postaci 8 symfonii Dimitrij’a Shostakovicha. Rozmach i energia szaleńczych interwałów na przemian z cichymi pasażami powodowały, że z duszą na ramieniu czekałem, co wydarzy się za moment. A jeśli ktoś z Was zna twórczość wspomnianego kompozytora, znakomicie orientuje się, że w dobrym tego słowa znaczeniu jest czego się obawiać. Reasumując, natychmiastowość ataku, jego masa i energia pokazywane były bez najmniejszych problemów. Kolejną odsłoną był niezbyt dobrze nagrany materiał grupy Slayer „God Hates Us All”. Po co użyłem tak kontrowersyjnego jakościowo krążka? Otóż ten z pozoru kiler dla wielu systemów audio pozwolił mi potwierdzić, czy ocena typu „jest rozdzielczy” nie wynika z częstego myku wielu konstruktorów sprzętu audio zwanego lekkim rozjaśnieniem, często odbieranym jako wyartykułowana przeze mnie większa swoboda przekazu. I wiecie co, nie pomyliłem się. Naturalnie na szczytach segmentu High Endu da się z tej muzy wycisnąć nieco większy pakiet danych, ale to co zaoferowała 250-ka, czyli dobry wgląd w słabo zrealizowaną wokalizę i instrumentalne popisy muzyków było nader ciekawym, a nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że dla wielu od zawsze poszukiwanym sposobem radzenia sobie z tego typu materiałem. Wieńcząc dzisiejsze dzieło testowe na czytniku lasera wylądowała Anna Maria Jopek z ostatnim albumem „Ulotne”. Wynik? Może z racji unikania poklasku w domenie zjawiskowego nasycenia średnicy trudno określić go mianem uwodzicielskiego, ale przyznam szczerze, iż nawet wykazując się brakiem dobrej woli nie mógłbym stwierdzić, że cokolwiek mu dolega. Po prostu równy w całym paśmie, a przy tym bez efektu sztucznego wyszczuplenia pięknego głosu wspomnianej artystki. To zaś daje do zrozumienia, że najnowsze dziecko marki Struss Audio nawet ze starć z wymagającymi lekkiego dopalenia środka pasma realizacjami umie wyjść z tarczą.
Analiza powyższego wywodu jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku ewentualnej próby z tytułowym wzmocnieniem zintegrowanym na własnym podwórku musimy brać pod uwagę temperaturę grania naszego zestawu. Z wiadomych przyczyn, jeśli szukamy siłowego dociążenia przez lata niezbyt dobrze konfigurowanej układanki, efekt mariażu może być daleki od oczekiwań. Jeśli natomiast pragniemy czegoś oferującego świeżość przekazu, ale z dobrze utrzymaną jego wagą, będący bohaterem dzisiejszego spotkania wzmacniacz może być od dawna poszukiwanym lekiem na wszelkie bolączki. Czy tak się stanie? Cóż, to jak wspomniałem, zależy od docelowego systemu. Jednak jako szczyptę optymizmu dodam, że mimo nieco innych priorytetów w mojej muzycznej karmie, ten stawiający w pierwszej kolejności na równowagę tonalną piec bez problemu pokazał mi ciekawą rzecz. Jaką? Otóż udowodnił, że słuchanie muzyki w nieco innej estetyce niż na co dzień, nie zawsze kończy się zmniejszeniem pakietu przekazywanych za jej pośrednictwem emocji. A taka umiejętność w momencie poszukiwań świętego Grala dla swojego systemu audio według mnie jest bardzo dobrym prognostykiem na potencjalną przyszłość.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy DCS VIVALDI DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
– Wzmacniacz zintegrowany: Ayon Spirit V
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Step-up Thrax Trajan
Producent: Struss Audio
Cena: 4370 €
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 130 W/8 Ω (2 x 10 W/8 Ω w klasie A), 250 W/4 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 250 kHz (- 3 dB/1 W/8 Ω)
Impedancja wyjściowa: 0,10 Ω
Zniekształcenia THD: 0,1 % przy mocy 1 W/8 Ω; 0,025 % przy mocy 130 W/8 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 100 kHz
Czas narastania (Slew rate): 150 V/μs
Odstęp sygnał: 135 dB (IHF – A)
Czułość wejściowa:
RCA: 500 mV (RCA), 250 mV (XLR), 3 mV (MM Phono), 0,775 V (końcówka mocy)
Impedancja wejściowa: 100 kΩ RCA), XLR: 22 kΩ (XLR), 47 kΩ (MM Phono), 47 kΩ (końcówka mocy)
Pobór mocy: 40 VA – 800 VA (peak)
Potencjometr (volume): precyzyjny Alps – Blue Velvet
Transformatory: 2 x toroidalne o mocy 500 VA każdy
Kondensatory filtrujące napięcie zasilania: 4 x 15 000 μF – Nippon Chemi-Con
Wymiary (S x W x G): 430 x 102 x 338 mm
Waga: 16 kg
Fakt powrotu do łask płyty winylowej będącej tak na dobrą sprawę jedynym obecnie sensownie sprzedającym się fizycznym nośnikiem muzycznymi pociągnął za sobą oczywisty popyt na krążki, których nakłady dawno się wyczerpały a to, co można upolować na rynku wtórnym jest z reguły w stanie na tyle kontrowersyjnym, że czasem lepiej takiego przechodzonego „białego kruka” powiesić na ścianie, robiąc z niego „lifestyle’owy” zegar, niekoniecznie z kukułką, aniżeli kłaść na talerz gramofonu. Dlatego też, czy to sami artyści, czy też wytwórnie dysponujące prawami do pożądanych nagrań, korzystając z nadarzającej się okazji, oprócz zwykłych „dodruków”, chcąc przyciągnąć nie tylko nowych, lecz i starych, wiernych, posiadających już w swoich zbiorach poprzednie edycje, nabywców decydują się na odświeżenie i wyciśnięcie jeszcze kilku, nieodkrytych dotychczas, smaczków, bądź po prostu poprawę popełnionych wcześniej błędów, ze starych taśm matek. Z jednej strony można powyższe zjawisko traktować jako ewidentny skok na kasą, lecz z drugiej, patrząc na to, co udało się wycisnąć z klasyki rocka, czyli np. z „The Wall” Floydów, czy Jazzu („Kind Of Blue” Milesa Davisa, odrestaurowana przez Jacka Gawłowskiego seria Polish Jazz, etc.) nie sposób odmówić sobie przyjemności wzbogacenia własnej płytoteki. I właśnie z przypadkiem należącym do drugiej z powyższych kategorii mamy dzisiaj do czynienia, bowiem już 13 września ukaże się zremasterowana edycja wydanego pierwotnie nakładem Wifonu (LP053) w 1983 r kultowego i to nie tylko w kręgach miłośników elektroniki, albumu „Ogród króla świtu” Marka Bilińskiego.
Mogłoby się wydawać, że wznowienie, jak wznowienie, więc jeśli ktoś trzyma rękę na pulsie, to pewnie już od dawna ma wpisaną stosowna datę w kalendarzu, bądź nawet „klikniętą” przedsprzedaż i cierpliwie czeka. Tym jednak razem, nieco z wrodzonej przekory a głównie dzięki uprzejmości Organizatorów tytułowego spotkania, zamiast cierpliwie czekać na oficjalną premierę mieliśmy okazję poznać genezę powstania ww. remastera niejako od kuchni i to z ust samego sprawcy owego zamieszania, czyli Pana Marka Bilińskiego, a przy okazji rzucić na transparentne (clarity vinyl) limitacje tak okiem, jak i uchem.
Zacznijmy zatem od początku, czyli od samych przymiarek do wznowienia „Ogrodu króla świtu”. Otóż do tej decyzji Pana Marka Bilińskiego nakłonił jego wydawca, co akurat patrząc na aktualną, panująca na rynku koniunkturę nie powinno dziwić. Dziwić za to może sam proces kompletowania toru umożliwiającego zarówno weryfikację prowadzonych działań, jak i przede wszystkim ustalenie zakresu wymaganych do wprowadzenia zmian. Chodzi bowiem o tym, iż Artysta posiadając taśmy matki nie dysponował ani winylem „z epoki”, ani stosownym gramofonem pozwalającym realnie ocenić jego jakość. O ile bowiem wszelakiej maści operujących w domenie cyfrowej komponentów u Pana Marka było pod dostatkiem, o tyle Jego wiedza dotycząca „szlifierek” ograniczała się do wspomnień z użytkowania Daniela grającego w torze z Altusami. Krótko mówiąc oprócz sentymentu, nijakiej referencji w ówczesnej konfiguracji doszukać się nie sposób. Od czego jednak są znajomi i znajomi znajomych, którzy odpowiednio pokierowali bohatera niniejszej epistoły, który koniec końców trafił do krakowsko-warszawskiego Nautilusa. Następnie na drodze wnikliwych analiz, odsłuchów i debat wybrał mający stanowić jego prywatną „aparaturę pomiarową” gramofon Transrotor Zet 3 z wkładką Shelter 501 III i przedwzmacniaczem gramofonowym Octave Phono EQ.2. Stosowny nośnik, w jednym ze stołecznych muzycznych antykwariatów, też się udało zdobyć i … okazało się, że to, co „tkwiło” w pamięci Pana Marka z „danielowych” odsłuchów miało się nijak do tego, co nawet z nieco przechodzonego winyla udało się wyciągnąć wspomnianemu Transrotorowi. Bowiem wbrew wcześniejszym przeczuciom, że praktycznie cały materiał wymagać będzie kompletnego odrestaurowania i poprawy jedyne co zostało w uwspółcześnionej wersji podciągnięte to … bas i to też w aspekcie nazwijmy go kosmetycznym – w okolicach 100 Hz. Tak uszlachetniony, „cyfrowy” (24bit/96 kHz) mastertape trafił do rodzimej tłoczni WM Fono, gdzie powstały dwie wersje albumu „Ogród króla świtu” – standardowa – czarna, i transparentna, limitowana „audiofilska” na clear vinylu (materiał pozbawiony domieszki nadającej „obowiązującą” czerń sadzy). Jak można było dowiedzieć się tak z pojawiających się w sieci migawek, jak i od samego zainteresowanego, Panu Markowi dane było jeden egzemplarz własnoręcznie wytłoczyć, co sądząc z ekscytacji, z jaką o owym zdarzeniu opowiadał na długo zapadnie w jego pamięci.
Jak z pewnością stali bywalcy salonu, oraz nasi wierni Czytelnicy, zdążyli zauważyć czwartkowe spotkanie odbyło się w warszawskiej „delegaturze” Nautilusa zlokalizowanej na ul. Kolejowej 45. Pojawiający się melomani i audiofile mogli po krótkiej prelekcji Pana Marka Bilińskiego na własne uszy przekonać się, czy to, o czym z takim zaangażowaniem mówił ma pokrycie w rzeczywistości. W końcu nie od dziś wiadomo, że każdy (normalny) rodzic kocha swoje dzieci, więc i współczynnik obiektywizmu nie zawsze jest ustawiony na odpowiednim poziomie, dlatego też przedpremierowe, w dodatku „Te” limitowane, egzemplarze kręciły się w skonfigurowanych na tę okazję systemach. W małym, zapewniającym nieco bardziej intymny kontakt z materiałem, znalazły się Transrotor Crescendo z wkładką My Sonic Lab Ultra Eminent Be, Octave Phono Module, Audio Reveal First, Dynaudio Confidence 30, okablowanie Siltech, zasilanie Acrolink i Oyaide, a w głównym oczy i uszy zebranych cieszyły Transrotor Alto z wkładką ZYX Ultimate Omega, przedwzmacniacz Phasemation EA500, Accuphase E650, Avantgarde Duo XD, okablowanie Vovox Textura, Acrolink PC8100.
I na koniec jeszcze dwie, jak sądzę niezwykle istotne dla fanów Pana Marka Bilińskiego informacje.
Pierwsza – Otóż już za niecały tydzień – 12 września, w głównej siedzibie Nautilusa – w Krakowie na ul. Malborskiej 24 odbędzie się kolejne spotkanie z Artystą i przedpremierowy odsłuch albumu „Ogród króla świtu”.
I druga, która co prawda przewinęła się już w powyższym tekście, ale warto o niej wspomnieć, czyli fakt, iż planowana jest już na 13 września 2019 r. premiera tytułowego albumu będzie zarazem inauguracją kolekcji wydawniczej, na którą złożą się wszystkie albumy Marka Bilińskiego wytłoczone na winylu.
Marcin Olszewski
Nie wiadomo kiedy minęło prawie pięć lat odkąd pierwszy raz pojawiliśmy się w Studiu U22 w Alejach Ujazdowskich i śmiem twierdzić, że przez ten czas zdążyliśmy się na tyle zaakomodować i zżyć z urzędującą tam ekipą, że na organizowane z większą, bądź mniejszą regularnością spotkania przychodziliśmy nie jak do pracy, lecz może „jeszcze” nie jak do siebie, lecz do starych, dobrych znajomych. Miejsce to miało swój niepowtarzalny klimat, domową atmosferę i całkowity brak formalnego zadęcia, czy usztywnienia. Niby na ostatnie piętro przedwojennej kamienicy trzeba było wdrapywać się po schodach, bo o windzie można było co najwyżej pomarzyć, ale umówmy się – było warto. Spotkania z Artystami przeplatały się z audiofilskimi odsłuchami i co dla postronnych obserwatorów, ze względu na dość ograniczony metraż (główny pokój miał ok.40 metrów) może wydawać się wręcz zaskakujące również … koncertami. Tak, tak – koncertami i to nie tylko takimi minimalistycznymi jak fenomenalny Me and That Man, lecz typowo rockowymi. Gościli tam przecież Smolik//Kev Fox, Editors, Amarok, Arek Jakubik, czy Riverside. Krótko mówiąc formuła sprawdzona, grono stałych bywalców wierne, więc wydawać by się mogło, że nic nie trzeba zmieniać. Jednak w dzisiejszych czasach nic nie trwa wiecznie i nawet sprawdzoną formułę warto spróbować od czasu do czasu odświeżyć. Wdrażając w życie powyższe założenia w tym roku Studio U22 rozpoczęło poszukiwania „świeżej krwi”, czyli nowych odbiorców i „wyszło do ludzi” a dokładnie wypłynęło na szerokie wody wraz z Sailing Poland Yacht Club. I właśnie wtedy zaczęły docierać do nas mniej, bądź bardziej oficjalne informacje, że trwają poszukiwania nowej, dającej większe, aniżeli dotychczas, możliwości lokalizacji, czego skutki możemy przedstawić w niniejszej, niezwykle subiektywnej i wybiórczej „migawce”. Panie i Panowie Studio U22 rozpoczyna nowy rozdział swojej historii. Nowy rozdział w Nowym Świecie Muzyki przy Nowym Świecie 63.
Na początek pozwolę sobie na mała dygresję w ramach której nieco streszczę historię nowego lokum. Otóż od 1827 r. działała tam cukiernia szwajcarskiego mistrza Kacpra Semadeniego. W latach 1897-1900 na pierwszym piętrze był lokal nocny Alexandryna kantonisty Weltzmanna a później umieszczono salon obrazów Aleksandra Krywulta, który po gruntownej przebudowie zajął całe pierwsze piętro. W 1911/12 na zlecenie kupca Wilhelma Geyera połączono nr 61 i 63 i zbudowano wewnątrz wielką salę widowiskową Mirage na 1000 osób, która około 1915 r. w przybrała formę kinoteatru. W 1920 Miraż spłonął, jednak w 1921 odbudowano go według projektu Wacława Heppena i oddano do użytku dzięki inicjatywie W. Potrzebińskiego i A. Strzałeckiego . W ramach inauguracji wystawiono operetkę „Księżniczka Bla-Ga” i fantazję „Satyr i Nimfa”. Lokal działał później jako „Nietoperz”, a po roku działalności teatr został zamknięty a jego miejsce zajmowały różne rewie, kina i teatry. W 1928 otwarto tu kino „Rococo”, a koło 1939 kino „Europa”. W okresie PRL-u przez 10 lat prowadził tu swoją działalność m.in. słynny kabaret Dudek, a bodajże w 2009 r. nazwa ewoluowała do formy Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat. Od kilku lat pod szyldem Nowego Świata Muzyki odbywają się tu codzienne Koncerty Chopinowskie.
Jednak ad rem. Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody (vide braku korków) na Nowy Świat udało mi się dotrzeć na tyle wcześnie, że mogłem obserwować nie tylko ostatnie przygotowania do części oficjalnej, lecz również próbę Sorry Boys. Po kalibracji nagłośnienia, oświetlenia i kilku słowach zachęty ze strony prowadzącego – Piotra Welca, do korzystania z nad wyraz smakowitych specjałów serwowanych w dwóch otwartych na tę okazję barach „Wielkie otwarcie” ruszyło pełna parą.
Biorąc pod uwagę ostatni profil działalności Nowego Świata Muzyki nie powinien dziwić fakt, że czwartkowy, muzyczny maraton rozpoczął występ Anny Hajduk, która z przepięknego i majestatycznego fortepianu Blüthner wyczarowała klasyczne dźwięki evergreenów Fryderyka Chopina.
Z podobnych analogii skorzystał okrojony do dwuosobowej – akustycznej formy skład Sorry Boys (Izabela Komoszyńska, Tomasz Dąbrowski) otwierając swój mini występ „Miastem Chopina” z albumu „Roma”, by sukcesywnie stopniując dynamikę w finale porwać całą salę do wspólnego refrenu „Absolutnie, Absolutnie” z „Miłości”. Nasi wierni czytelnicy z pewnością pamiętają, że z ww. zespołem dziwnym zbiegiem okoliczności spotykaliśmy się z okazji ważnych dla Studia U22 wydarzeń, do których z pewnością możemy zaliczyć huczne otwarcie Black Record Store, czy też ekskluzywną premierę Martell VS Single Distillery, więc spokojnie możemy uznać, że i wczorajszy wieczór należał do punktów zwrotnych w historii U22.
Po krótkiej przerwie technicznej na deskach „nowo światowej” sceny zagościł dopiero stawiający swoje pierwsze kroki, zapowiadany jako „indie-pop-rockowy” białostocki Tappahall i już po kilku minutach szczerze zacząłem tęsknić za … kolejną przerwą natury organizacyjnej, walką ekipy technicznej z plątaniną kilometrów kabli, czy wręcz ciszą. Pomijając bowiem fakt, że estetyka w jakiej poruszała się owa formacja, niespecjalnie wpisuje się w moje zainteresowania muzyczne, to mówiąc wprost doznania tak nauszne, jak i naoczne, jakich dostarczali pełniący rolę frontmanów dwaj blond – młodzieńcy, wywoływały mieszankę niesmaku i zażenowania. Najwidoczniej jestem już zbyt stetryczały i zmanierowany na dobrowolne kontakty z niemiłosiernie miałczącymi w autoerotycznym samouwielbieniu „bytami”. Przykro mi, ale ten kwadrans z okładem uznałem za sztandarowy przykład na to, że choć każdy śpiewać może, to jednak nie każdy powinien.
Całe szczęście upragniony antrakt wreszcie nadszedł a po nim występ, którego szczerze powiedziawszy, również się nieco obawiałem, czyli … na scenie pojawiła się Margaret. Całe szczęście moje wcześniejsze wątpliwości okazały się całkiem nieuzasadnione, gdyż próbka zawartości ostatniego jej albumu „Gaja Hornby” podziałała na tłumnie zgromadzoną w Nowym Świecie Muzyki publiczność niczym akcja kończąca mrożący krew w żyłach tie-break pojedynku Polek z Niemkami gwarantująca nam wejście do półfinałów mistrzostw Europy. Istne szaleństwo i czysta radość płynąca z wpadającej w ucho muzyki. Widać było, że Margaret poszła na żywioł a energia, którą wysyłała ze sceny wracała do niej zwielokrotniona. To niby też nie moje klimaty, ale złego słowa nie powiem, szczególnie o swobodzie z jaką „dziewczę” nie tyle poruszało się, co radośnie pląsało, pomimo monstrualnych obcasów w jakie wyposażone były jej różowe „trzewiki”. Szacun. Można? Można.
Jeśli chodzi o atrakcje sceniczno-muzyczne, to z nad wyraz imponującej, przygotowanej przez Organizatorów listy, to by było na tyle, jednak mając na uwadze nasz blisko pięcioletni „epizod” ze starą lokalizacją Studia U22 uznałem za zasadne podzielić się z Państwem pewną, kończącą powyższą „migawkę” refleksją. Otóż apartament w Alejach Ujazdowskich miał swój niepowtarzalny, kameralny, czy wręcz intymny – domowy urok. To właśnie tam pojawiający się Artyści zaskoczeni bliskością odbiorców i intensywnością interakcji spuszczali z tonu, otwierali się i wielokrotnie podkreślali, że czują się jak w domu. Również odsłuchy wszelakiej maści audiofilskiej „aparatury”, prowadzone były w warunkach nieosiągalnych na masowych eventach i wystawach w stylu stołecznego AVS, czy monachijskiego High Endu. W nowej siedzibie – w Nowym Świecie Muzyki szans na tego typu relacje, czy też zbliżone do domowych warunki akustyczne, szans nie ma i nie wydaje mi się by kiedykolwiek mogłyby zaistnieć. Wygląda na to, że dotychczasowa formuła nie tyle wyewoluowała, co została zastąpiona nową – stawiającą akcent na większą „masowość” odbywających się pod szyldem Studia U22 wydarzeń. Czy to lepiej, czy gorzej nie mi w tym momencie oceniać, gdyż to dopiero pokaże czas, jednak na chwilę obecną szczerze powiem, że będzie mi tego „starego” Studia U22 brakować, a czy z nową formułą Nowego Studia U22 będzie nam po drodze … pożyjemy, zobaczymy.
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze